meksyk gwatemala honduras nicaragua costa rica panama kolumbia
ekwador transit (peru - bolivia) argentyna - chile
ekwador transit (peru - bolivia) argentyna - chile
dzien: 152 argentynska biurokracja? (cz.2) 01.03.10
wydarzenia, ktore nastepuja po wyjsciu z boliwijskiej migracji sprawiaja, ze wszyscy znienawidzamy Argentyne jeszcze przed wjazdem do niej. od poczatku podrozy nie przydarzyla nam sie tak okropna i zle zorganizowana granica, a Argentyna nie nalezy juz przeciez do krajow 3 Swiata!
po przekroczeniu rzeki znajdujemy sie w koszmarnie dlugiej kolejsce. problemem nie jest stanie w niej, ale predkosc z jaka sie poruszamy. ogon, doslownie, stoi w miejscu. po pol godzinie nieruszania sie zaczynamy nawzajem wysylac sie na zwiady. okazuje sie, ze w okienku migracyjnym siedza tylko dwie osoby. urzednicy zajeci sa glownie wyglupami. tylko jeden z nich obsluguje ludzi i robi to z taka nonszalancja, ze chetnie bym go udusila! formalnosci trwaja wieki. kazdej osobie zadawana jest seria pytan, potem nalezy okazac pieniadze - minimum 500 dolarow w gotowce. kiedy komus uda sie spelnic wszystkie warunki dostaje stepelka i odsylany jest do kolejnej monstrualnej kolejki gdzie, znowu, jedna osoba przeszukuje bagaze. absolutny cyrk! najbardziej wkurzajacy z tego wszytskiego jest fakt, ze pracownikow na przejsciu granicznym jest wielu wiecej niz tylko jedna osoba w okienku i jedna przy przeszukiwaniu. reszta tych wiesniakow przechadza sie wsrod nas okazujac swoja wyzszosc. wojskowi zuja beszczelnie gume i wymachuja gwizdkami. do ludzi zwracaja sie: 'ej ty! do kolejki!' i ogolnie sa beznadziejni!
mija ponad godzina w trakcie ktorej posuwamy sie o 10 metrow... nasza czeska kolezanka ma wieksze napady wsieklosci niz ja. wszyscy denerwujemy sie, ze nie zdazymy na autobus. mielismy wyjechac o 10.00 rano, ale nasz autobus sie spoznil. kolejny bilet wypisano nam na godzine 15.00 i tego tez prawdopodobnie nie zdazymy zlapac...
15.15 docieramy w koncu do okienka. para podrozujaca z nami przechodzi formalnosci w ciagu minuty i biegnie na druga strone szukac autobusu, ktory mial na nas czekac tuz za przejsciem. kiedy dochodzi do nas... okazuje sie, ze panowie urzednicy musza wypelnic jakas glupia ankiete. prawie 20 minut gnieciemy sie pod naporem imigrantow przy okienku odpowiadajac na glupie pytania. w koncu dostajemy stemple i biegniemy dalej. naszemu koledze z Peru niestety nie udalo sie przejsc (jechal do matki, ktora mieszka w Buenos Aires; miala to byc jego druga wizyta w Argentynie), gdyz nie mial przy sobie 500 dolarow. urzednik wyrzucil jego paszport przez okienko i warknal: 'nie wracaj bez pieniedzy!'. debileeee!
zanim bedziemy wolne musimy przejsc rewizje bagazy. podbiegam do jednego ze stolikow, przy ktorym stoi mloda urzedniczka w bialych rekawiczkach. zarzucam plecak na stol, a ona do mnie, ze musze przejsc do drugiej kolejki... tak, tej samej, w ktorej stoi juz 100 innych osob. jestem baaardzo zla! krzycze na nia i wyzywam wsciekla - autobus pewnie juz dawno odjechal bez nas.
po drugiej stronie czekaja na nas Daniela i Phill. okazuje sie, ze nie czeka na nas zaden autobus... i musimy jechac na terminal. w bardzo zlych humorach pojawiamy sie w biurze Baluta. od drzwi narzekamy na brak organizacji. na dodatek okazuje sie, ze autobus, ktorym bedziemy jechali wyjezdza wlasnie teraz i nie ma wyzywienia na pokladzie. zaplacilismy przeciez za to zeby bylo!!!!
psujemy nastroje wszystkim pracownikom Baluta i niezadowoleni wsiadamy do busu - przed nami 28 godzin jazdy! dostajemy miejsca tuz przy maszynie z napojami. Daniela od razu oswiadcza, ze wypije cala herbate i sok - zemsta!!!
a.
dzien: 153 Ola-la (i) Buenos Aires! 02.03.10
oooo Bosheeeeeee... boli tylek!!! pocieszamy sie, ze to ostatni dzien:) ogladamy filmy, pijemy hektolitry herbaty, gadamy z sasiadami, czytamy, gadamy o pierdolach i cieszymy sie, ze wieczorem zobaczymy Buenos!
autobus mija rozlegle, plaskie tereny, na ktorych nie ma zupelnie nic oprocz krow. po horyzont trawy, a potem niebo, ktore ze wzgledu na otaczajaca nas rownine jest wyjatkowo duuuuze.
do Buenos Aires dojezdzamy okolo 10 wieczorem. zanim znajdziemy sie na terminalu przejezdzamy cale centrum. ulice sa szerokie i pelne drzew. zabudowania przypominaja te z Hiszpanii i Wloch. na niemal kazdym rogu stoja dostojne budynki z pieknymi zdobieniami i drewnianymi zaluzjami.
stacja autobusow jest olbrzymia i ma dwa poziomy. odbieramy nasze plecaki i idziemy zlapac taksowke. jest nas 4 osoby wiec koszt bedzie prawie taki sam jakbysmy pojechali metrem. Daniela i Phill jada w tym samym kierunku, co my, moze uda sie im dostac pokoj w tym samym hotelu. taksowkarz jest szalenie milym facetem i opowiada nam duzo o Argentynie i jej stolicy. nowoscia sa liczniki w taksowkach, wiec nie musimy sie martwic, ze zaplacimy podwojnie. gorace powietrze wpada do srodka auta przez otwarte na osciez okna. wszyscy wdychamy zapach tego wspanialego miasta - wciaz dla nas tajemniczego...
hotel, ktory zalatwila dla nas Olga znajduje sie w dzielnicy San Telmo. jest to stary, piekny budynek ze slicznymi balkonami i rozleglymi patiami. w recepcji pytamy o Olge, ktora ma na nas czekac w trzyosobowym pokoju. facet mowi, ze Olga zameldowala sie po poludniu i czeka na nas na gorze. zegnamy sie z czecho-safasami i idziemy za recepcjonista. dzwi do pokoju 24 otwiera nam blada jak sciana i usmiechnieta od ucha do ucha Olga:)
jest wino i troche walowki, ktora przygotowala wczesniej Ola. idziemy na taras hotelu i do poznej nocy wymieniamy sie wrazeniami...
ps. na trasie La Paz - Villazon zmoczyli nam plecaki. kiedy w Buenos probuje rozpakowac moj... padam z nog. smrod nie do wytrzymania - trzeba bedzie wszystko wyprac.
a.
oooo Bosheeeeeee... boli tylek!!! pocieszamy sie, ze to ostatni dzien:) ogladamy filmy, pijemy hektolitry herbaty, gadamy z sasiadami, czytamy, gadamy o pierdolach i cieszymy sie, ze wieczorem zobaczymy Buenos!
autobus mija rozlegle, plaskie tereny, na ktorych nie ma zupelnie nic oprocz krow. po horyzont trawy, a potem niebo, ktore ze wzgledu na otaczajaca nas rownine jest wyjatkowo duuuuze.
do Buenos Aires dojezdzamy okolo 10 wieczorem. zanim znajdziemy sie na terminalu przejezdzamy cale centrum. ulice sa szerokie i pelne drzew. zabudowania przypominaja te z Hiszpanii i Wloch. na niemal kazdym rogu stoja dostojne budynki z pieknymi zdobieniami i drewnianymi zaluzjami.
stacja autobusow jest olbrzymia i ma dwa poziomy. odbieramy nasze plecaki i idziemy zlapac taksowke. jest nas 4 osoby wiec koszt bedzie prawie taki sam jakbysmy pojechali metrem. Daniela i Phill jada w tym samym kierunku, co my, moze uda sie im dostac pokoj w tym samym hotelu. taksowkarz jest szalenie milym facetem i opowiada nam duzo o Argentynie i jej stolicy. nowoscia sa liczniki w taksowkach, wiec nie musimy sie martwic, ze zaplacimy podwojnie. gorace powietrze wpada do srodka auta przez otwarte na osciez okna. wszyscy wdychamy zapach tego wspanialego miasta - wciaz dla nas tajemniczego...
hotel, ktory zalatwila dla nas Olga znajduje sie w dzielnicy San Telmo. jest to stary, piekny budynek ze slicznymi balkonami i rozleglymi patiami. w recepcji pytamy o Olge, ktora ma na nas czekac w trzyosobowym pokoju. facet mowi, ze Olga zameldowala sie po poludniu i czeka na nas na gorze. zegnamy sie z czecho-safasami i idziemy za recepcjonista. dzwi do pokoju 24 otwiera nam blada jak sciana i usmiechnieta od ucha do ucha Olga:)
jest wino i troche walowki, ktora przygotowala wczesniej Ola. idziemy na taras hotelu i do poznej nocy wymieniamy sie wrazeniami...
ps. na trasie La Paz - Villazon zmoczyli nam plecaki. kiedy w Buenos probuje rozpakowac moj... padam z nog. smrod nie do wytrzymania - trzeba bedzie wszystko wyprac.
a.
dzien: 154 nie spac, zwiedzac! 03.03.10
nie ma spania - Olga przyjechala!:) zwlekamy sie z lozek gotowe do podboju stolicy tanga. zaczynamy od wizyty w pralni i niezwyklej konwersacji z jej pracownikiem. azjatycki mezczyzna nie mowi w zadnym innym jezyku niz w swoim rodzimym. na migi, wtracajac kilka hiszpanskich slowek, dobijamy targu: dwie pralki ciuchow, na jutro, pranie i suszenie, 20 peso.
San Telmo nie nalezy do najbardziej ekskluzywnych dzielnic miasta, ale jest wystarczajaco turystyczne, zeby dawalo nam duzo radosci z poznawania kolejnych uliczek. Olga lata w te i z powrotem probujac zaprowadzic nas do polskiego sklepu, na ktory wczoraj tu natrafila. mowi, ze krecono tam wlasnie jakis film. szukamy zatem polskiej dzielnicy z ulica Bracka, polskim kapelusznikiem i restauracja 'Lukomski i Synowie'. przechodzimy te sama ulice kilka razy, ale nigdzie nie znajdujemy polskich sklepow. zrezygnowana Olga: 'musieli to zamknac.., daje slowo, ze wczoraj tu byly!'. chwile zajmuje jej polaczenie faktow, az w koncu rozwiazuje meczaca ja zagadke: 'to byl, przeciez film!!!!'.
razem z Martyna zupelnie poddajemy sie planowi Olgi, ktora od kilku dobrych dni intensywnie poznaje zakamarki Buenos i idziemy na wycieczke. odwiedzamy dzielnicowa Plaze Dorrego, na ktorej artysci sprzedaja swoje wyroby. produktem nr 1 sa kubeczki i slomki do mate - juz wiemy, co chcemy ze soba przywiezc do domu. wystarczy tylko wybrac z miliona egzemplarzy najfajnieszy wzor i gotowe:)
z San Telmo trafiamy na Plaza 25 de Mayo, przy ktorej znajduje sie Palac Prezydencki. plaza jest ulubionym miejscem do demonstracji. wlasnie tutaj, co tydzien, odbywaja sie marsze matek, ktorych synowie polegli w walce o Malviny, czyli Falklandy. Casa Rosada, miejsce urzedowania glowy panstwa jest jednym z najczesciej odwiedzanych miejsc w BA. zawdzecza to pewnemu slynnemu balkonowi, z ktorego wiele lat temu przemawiala do ludu Evita, czyli Eva Peron. o Evicie dowiedzielismy sie duzo pozniej, kiedy nakrecono film o takim samym tytule i kiedy Madonna stanela na tym samym balkonie i zaspiewala 'Don't cry for me Argentina'.
z 25 de Mayo kierujemy sie w strone nowoczesnej dzielnicy wypelnionej biurowcami. w tej czesci znajduje sie znany deptak Avenida Florida. jest akurat pora lunchu i wszyscy wyszli ze swoich biur. przechadzamy sie chwile wsrod tlumu po czym idziemy zlapac autobus do ulubionego parku Olgi - Rosedal.
podroz autobusem miejskim jest szalona. oczywiscie nie mozna jej porownac do jazdy chickenbusem w Gwatemala City, ale kierowcy sa temperametni i rozpedzaja swoje pojazdy do ekstremalnych predkosci. podroz w zaleznosci od dlugosci trasy kosztuje 1.25 peso lub wiecej. po wejsciu do srodka nalezy poinformowac kierowce, gdzie chce sie jechac i wrzucic do wielkiej maszyny drobniaki - bilet wyskakuje automatycznie. wszystko jest pieknie zorganizowane. jedynym problemem jest posiadanie owych drobniakow. nikt, ale to nikt, nie chce rozmieniac pieniedzy. w sklepach zawsze zadaja monet. doszlo nawet do tego, ze przy kasie widnieja kartki: OBSLUGUJEMY KLIENTOW PLACACYCH ODLICZONA SUMA.
ogrod jest ostoja spokoju... prawie:) chwile zamyslenia przerywaja rytmiczne przeloty samolotow z pobliskiego lotniska miedzynarodowego. przed wejsciem do ogrodu rozanego zatrzymujemy sie na choripan, czyli grilowane chorizo w bulce z dodatkiem pysznego sosu o trudnej nazwie - chimichori. zasiadamy przy jedynym ze stolikow tuz przy rzeczce, pod zielona wierzba placzaca. jest piekna pogoda, prawie bezchmurne niebo i mocne slonce. w parku spedzamy sporo czasu. ogladamy kolorowe, roze roznych wielkosci i chlapiemy w fontannach.
najwieksza atrakcja dzisiejszego dnia jest wizyta na cmentarzu Recoleta. wspanialym zabytku architektonicznym polozonym w centrum miasta. zamiast zwyklych grobow znajduja sie tu monumentalne grobowce rozniace sie od siebie stylem i wielkoscia. wiele z grobow zostalo pieknie odrestaurowanych, reszta wyglada troche jak z horroru... wybite szyby, otwarte na oscierz, zardzewiale bramy ukazujace poukladane pietrowo dziesiatki drewnianych trumien. niektore z nich sa zniszczone, popekane, az strach patrzec, zeby nie ujrzec... na szczescie przewidziano takie niespodzianki i ciala zmarlych najpierw chowane sa w metalowych trumnach, a dopiero potem w zdobionych, drewnianych.
szare bloki stanowia tlo dla rzezbionych aniolow i kamiennych krzyzy. cmentarz nie jest duzy, ale pelen zakamarkow i waskich alejek. na jednej z nich stoi grobowiec rodziny Duarte, w ktorym pochowano Eve Peron. oprocz wielu cmentarnych kotow uwage zwraca grupka przesiadujacych tu argentynskich gotow, ktorzy na zdjeciach turystow widnieja czesciej niz kamienna tablica z grobu Evity...
po wyjsciu z cmentarza idziemy sie przejsc po okolicznych uliczkach. ta czesc Buenos jest wyjatkowo elegancka. pietra apartamentowcow, do ktorych wejscia strzega zagarniturowani portierzy, ciagna sie bez konca.
zagladamy do jednego z supermarketow wypchanych po brzegi zajebistym jedzeniem! jest wszystko, czego dusza i zoladek zapragna. wiele polek pokrywaja wloskie specjaly, od makaronu poczawszy, na prosiutto skonczywszy. dawno juz takich cudow nie ogladalysmy! przez chwile mam ochote wynajac apartament w BA i zostac tu, korzystajac ze wszystkich dobrodziejstw kosmopolitycznej stolicy, zamiast biegac po jakichs tam gorach na koncu swiata... przez chwile.
ostatnia w (napietym) programie Olgi, jest wizyta w La Boca - portowej dzielnicy Buenos. to kolejne, po Recolecie, najczesciej odwiedzane miejsce w miejsce. w ciagu tygodnia jest tu bardzo spokojnie. w weekendy tlumy turystow nawiedzja uliczki La Boci obsiadajac restauracyjne stoliki i ogladajac liczne pokazy tanga. domy dzielnicy sa bardzo kolorowe i zbite z... doslownie wszystkiego. Olga mowi, ze sa to odrzuty z odwiedzajacych port statkow - najczesciej blacha falowana pomalowana we wszystkie kolory teczy.
La Boca znana jest rowniez z klubu pilki noznej - Boca Juniors, w ktorym w latach 1981-82 grala chluba narodu - Diego Maradona.
mieszanka kolorow, rzezb, malowidel robi spore wrazenie, szkoda tylko, ze jestesmy tu same... wszystkie restauracje i bary sa zamkniete. w innych, mniej turystycznych, czesciach dzielnicy nie jest juz tak kolorowo. domy sa poniszczone. na szarych podworkach bawia sie obdarte dzieciaki. kiedy probuje zrobic kilka fotek (rzeczywistej La Boci) podchodzi do mnie mezczyzna i ostrzega: 'nie wyjmuj tu aparatu, okradna Cie'.
do hotelu wracamy poznym wieczorem. wczesniej zagladamy do jednego ze sklepow i kupujemy gnochi, paste z pomidorow i biale wino. wychodzi z tego tona zarcia, ktorego nie udaje nam sie pochlonac do poznej nocy.
a.
nie ma spania - Olga przyjechala!:) zwlekamy sie z lozek gotowe do podboju stolicy tanga. zaczynamy od wizyty w pralni i niezwyklej konwersacji z jej pracownikiem. azjatycki mezczyzna nie mowi w zadnym innym jezyku niz w swoim rodzimym. na migi, wtracajac kilka hiszpanskich slowek, dobijamy targu: dwie pralki ciuchow, na jutro, pranie i suszenie, 20 peso.
San Telmo nie nalezy do najbardziej ekskluzywnych dzielnic miasta, ale jest wystarczajaco turystyczne, zeby dawalo nam duzo radosci z poznawania kolejnych uliczek. Olga lata w te i z powrotem probujac zaprowadzic nas do polskiego sklepu, na ktory wczoraj tu natrafila. mowi, ze krecono tam wlasnie jakis film. szukamy zatem polskiej dzielnicy z ulica Bracka, polskim kapelusznikiem i restauracja 'Lukomski i Synowie'. przechodzimy te sama ulice kilka razy, ale nigdzie nie znajdujemy polskich sklepow. zrezygnowana Olga: 'musieli to zamknac.., daje slowo, ze wczoraj tu byly!'. chwile zajmuje jej polaczenie faktow, az w koncu rozwiazuje meczaca ja zagadke: 'to byl, przeciez film!!!!'.
razem z Martyna zupelnie poddajemy sie planowi Olgi, ktora od kilku dobrych dni intensywnie poznaje zakamarki Buenos i idziemy na wycieczke. odwiedzamy dzielnicowa Plaze Dorrego, na ktorej artysci sprzedaja swoje wyroby. produktem nr 1 sa kubeczki i slomki do mate - juz wiemy, co chcemy ze soba przywiezc do domu. wystarczy tylko wybrac z miliona egzemplarzy najfajnieszy wzor i gotowe:)
z San Telmo trafiamy na Plaza 25 de Mayo, przy ktorej znajduje sie Palac Prezydencki. plaza jest ulubionym miejscem do demonstracji. wlasnie tutaj, co tydzien, odbywaja sie marsze matek, ktorych synowie polegli w walce o Malviny, czyli Falklandy. Casa Rosada, miejsce urzedowania glowy panstwa jest jednym z najczesciej odwiedzanych miejsc w BA. zawdzecza to pewnemu slynnemu balkonowi, z ktorego wiele lat temu przemawiala do ludu Evita, czyli Eva Peron. o Evicie dowiedzielismy sie duzo pozniej, kiedy nakrecono film o takim samym tytule i kiedy Madonna stanela na tym samym balkonie i zaspiewala 'Don't cry for me Argentina'.
z 25 de Mayo kierujemy sie w strone nowoczesnej dzielnicy wypelnionej biurowcami. w tej czesci znajduje sie znany deptak Avenida Florida. jest akurat pora lunchu i wszyscy wyszli ze swoich biur. przechadzamy sie chwile wsrod tlumu po czym idziemy zlapac autobus do ulubionego parku Olgi - Rosedal.
podroz autobusem miejskim jest szalona. oczywiscie nie mozna jej porownac do jazdy chickenbusem w Gwatemala City, ale kierowcy sa temperametni i rozpedzaja swoje pojazdy do ekstremalnych predkosci. podroz w zaleznosci od dlugosci trasy kosztuje 1.25 peso lub wiecej. po wejsciu do srodka nalezy poinformowac kierowce, gdzie chce sie jechac i wrzucic do wielkiej maszyny drobniaki - bilet wyskakuje automatycznie. wszystko jest pieknie zorganizowane. jedynym problemem jest posiadanie owych drobniakow. nikt, ale to nikt, nie chce rozmieniac pieniedzy. w sklepach zawsze zadaja monet. doszlo nawet do tego, ze przy kasie widnieja kartki: OBSLUGUJEMY KLIENTOW PLACACYCH ODLICZONA SUMA.
ogrod jest ostoja spokoju... prawie:) chwile zamyslenia przerywaja rytmiczne przeloty samolotow z pobliskiego lotniska miedzynarodowego. przed wejsciem do ogrodu rozanego zatrzymujemy sie na choripan, czyli grilowane chorizo w bulce z dodatkiem pysznego sosu o trudnej nazwie - chimichori. zasiadamy przy jedynym ze stolikow tuz przy rzeczce, pod zielona wierzba placzaca. jest piekna pogoda, prawie bezchmurne niebo i mocne slonce. w parku spedzamy sporo czasu. ogladamy kolorowe, roze roznych wielkosci i chlapiemy w fontannach.
najwieksza atrakcja dzisiejszego dnia jest wizyta na cmentarzu Recoleta. wspanialym zabytku architektonicznym polozonym w centrum miasta. zamiast zwyklych grobow znajduja sie tu monumentalne grobowce rozniace sie od siebie stylem i wielkoscia. wiele z grobow zostalo pieknie odrestaurowanych, reszta wyglada troche jak z horroru... wybite szyby, otwarte na oscierz, zardzewiale bramy ukazujace poukladane pietrowo dziesiatki drewnianych trumien. niektore z nich sa zniszczone, popekane, az strach patrzec, zeby nie ujrzec... na szczescie przewidziano takie niespodzianki i ciala zmarlych najpierw chowane sa w metalowych trumnach, a dopiero potem w zdobionych, drewnianych.
szare bloki stanowia tlo dla rzezbionych aniolow i kamiennych krzyzy. cmentarz nie jest duzy, ale pelen zakamarkow i waskich alejek. na jednej z nich stoi grobowiec rodziny Duarte, w ktorym pochowano Eve Peron. oprocz wielu cmentarnych kotow uwage zwraca grupka przesiadujacych tu argentynskich gotow, ktorzy na zdjeciach turystow widnieja czesciej niz kamienna tablica z grobu Evity...
po wyjsciu z cmentarza idziemy sie przejsc po okolicznych uliczkach. ta czesc Buenos jest wyjatkowo elegancka. pietra apartamentowcow, do ktorych wejscia strzega zagarniturowani portierzy, ciagna sie bez konca.
zagladamy do jednego z supermarketow wypchanych po brzegi zajebistym jedzeniem! jest wszystko, czego dusza i zoladek zapragna. wiele polek pokrywaja wloskie specjaly, od makaronu poczawszy, na prosiutto skonczywszy. dawno juz takich cudow nie ogladalysmy! przez chwile mam ochote wynajac apartament w BA i zostac tu, korzystajac ze wszystkich dobrodziejstw kosmopolitycznej stolicy, zamiast biegac po jakichs tam gorach na koncu swiata... przez chwile.
ostatnia w (napietym) programie Olgi, jest wizyta w La Boca - portowej dzielnicy Buenos. to kolejne, po Recolecie, najczesciej odwiedzane miejsce w miejsce. w ciagu tygodnia jest tu bardzo spokojnie. w weekendy tlumy turystow nawiedzja uliczki La Boci obsiadajac restauracyjne stoliki i ogladajac liczne pokazy tanga. domy dzielnicy sa bardzo kolorowe i zbite z... doslownie wszystkiego. Olga mowi, ze sa to odrzuty z odwiedzajacych port statkow - najczesciej blacha falowana pomalowana we wszystkie kolory teczy.
La Boca znana jest rowniez z klubu pilki noznej - Boca Juniors, w ktorym w latach 1981-82 grala chluba narodu - Diego Maradona.
mieszanka kolorow, rzezb, malowidel robi spore wrazenie, szkoda tylko, ze jestesmy tu same... wszystkie restauracje i bary sa zamkniete. w innych, mniej turystycznych, czesciach dzielnicy nie jest juz tak kolorowo. domy sa poniszczone. na szarych podworkach bawia sie obdarte dzieciaki. kiedy probuje zrobic kilka fotek (rzeczywistej La Boci) podchodzi do mnie mezczyzna i ostrzega: 'nie wyjmuj tu aparatu, okradna Cie'.
do hotelu wracamy poznym wieczorem. wczesniej zagladamy do jednego ze sklepow i kupujemy gnochi, paste z pomidorow i biale wino. wychodzi z tego tona zarcia, ktorego nie udaje nam sie pochlonac do poznej nocy.
a.
dzien: 155 Palermo 04.03.10
najpierw dlugo wylegujemy sie w lozkach, a potem, kiedy w koncu z nich wychodzimy, nie przejawiamy zbytnio checi by robic cokolwiek. pod pojeciem 'my' mam na mysli oczywiscie, Anie i mnie, bo Olga juz od rana denerwuje sie i krzyczy, ze marnujemy dzien...;) caly sekret kryje sie pewnie z tym, ze Olga przyjechala do Argentyny zaledwie kilka dni temu i w plecaku ma pelen zestaw energii proszacy sie o rozpakowanie, my zas, ostatnie 6 dni spedzilysmy w autobusie gnajac, co sil do Buenos i dzis, wrecz, musimy w koncu troche odpoczac.
poza tym, czeka nas kolejne... pranie plecakow. ooo taaak... moj plecak nadal smierdzi owczym gownem, a Aniowy, dzieki dwom dniom nasiakania brudna woda w bagaznikach autobusowych, tez nie jest w najlepszej kondycji. tym razem jednak do dyspozycji mamy parzaco-goraca wode, szczotke i... cudowny proszek do prania.
kolo poludnia Ania dzwoni do Santiago (to ten z Panamy:), ktory uradowany oswiadcza, ze swietnie sie sklada, bo akurat dzisiejsze popoludnie ma cale wolne... w zwiazku z tym umawiamy sie z nim na... 10.00 (sic!) wieczorem... ehe, Argentyna slynie miedzy innymi ze swojego wieczornego trybu zycia. w teorii poodbnego do tego w Hiszpanii, w rzeczywistoci, o wiele, wiele pozniejszego. dzien zaczyna sie tu okolo 8.00 rano i trwa do okolo 13.00 - 14.00, kiedy to rozpoczyna sie siesta, czyli dziura w ciagu dnia, podczas ktorej pozamykane sa wszystkie biura, sklepy, restauracje itepe... a Argentynczycy udaja sie do swoich domow, by tam w spokoju zjesc i/lub zdrzemnac sie, aby nabrac sil na druga czesc dnia, ktora startuje... bardzo roznie, od 15.00 do 18.00 i trwa do poznego wieczora. tak wiec, tradycyjna argentynska rodzina zasiada do kolacji okolo 10.00 wieczorem i konczy ja okolo... 12.00 w nocy. w tym czasie tez, otwieraja sie wszystkie wazniejsze lokale (czyt. restauracje, bary, cluby, choc te ostatnie nawet pozniej), wiec czas pokolacjowy jest wrecz idealny do wieczornego wyjscia na miasto.
po poludniu (takim normalnym, kolo 16.00:) wychodzimy na slynne argentynskie empanady (tutaj zapieka sie je w piecu), a potem na male, lekko niespodziewane, zakupy odziezowo-ubraniowe...:)
w hotelu wskakujemy w nasze 'kreacje wieczorowe' i... makijaze... a potem pedzimy na autobus, w ktorym spedzimy prawie godzine, i ktorym dojedziemy do dzielnicy zamieszkalej przez Santiago - Recoleta.
trafiamy pod drzwi apartamentowca ze zlotym domofonem i wykladanym marmurem hallem, w ktorym po malej chwili pojawia sie wysiadajacy z kratowanej windy, usmiechniety Santi. znajomi Santiego, to same powazne osoby. w bialych koszulach siedza tam prawnik, dokumentalista filmowy i eksporter cementu na Ameryke Centralna... oraz kolezanka poznana w Meksyku.
rozmawiamy chwile, a potem pakujemy sie w dwa samochody i jedziemy do Palermo Holywood... w Buenos Aires, tak naprawde wszyscy chcieliby mieszkac w dzielnicy o nazwie... Palermo. to ta najbardziej prestizowa. dzieli sie ona na trzy najwazniejsze: Palermo Viejo, czyli Stare Palermo, slynnace z ogromnych, pieknych budynkow w stylu hiszpanskim, Palermo Soho, dzielnica alternatywnej mody, designerow, restauracji, barow i kultury ulicznej, co sprawia, ze jest bardzo popularna wsrod mlodych Argentynczykow z klasy wyzszej. znajdujace sie tu tradycyjne niskie budynki zostaly zaadaptowana jako boutiquei i bary, w ktorych zbiera sie tutejsza bohema; oraz Palermo Hollywood, nazwane tak z powodu znajdujacej sie tam duzej liczby studiow radiowych i telewizyjnych, a slynnace teraz przede wszystkim z nagromadzenia tam restaracji, klubow i kawiarni, ktore sa centrum tutejszego nocnego zycia.
jesli wiec nie mieszkasz, w ktoryms z powyzszych miejsc, zawsze mozesz sie pod nie podpiac (jesli mieszkasz gdzies blisko), lub zmienic nazwe swojej dzielincy na Palermo, dodajac jej przymiotnik, najbardziej ja charakteryzujacy;)
najpierw wpadamy do baru, w ktorym gra zespol na zywo, i w ktorym dziewczyny zamawiaja pizze z taka iloscia czosnku, ze pozniej nie maja nawet odwagi, zeby zaczac ja jesc (ale oczywiscie, w koncu sie przelamuja;), a potem do innego, jak mowia chlopaki, najstarszego (ponad dwudziestoletniego) i najbardziej popularnego miejsca w Palermo Hollywood (oczywiscie, nikt z nas nie pamieta nazwy...:).
zaopatrzone w (podobno) najbardziej znane argentynskie czekoladki Bocadito (rownie znanej firmy TelFort;) wsiadamy do taksowki i wracamy do naszego Palerm... o, perdon, San Telmo.
m.
najpierw dlugo wylegujemy sie w lozkach, a potem, kiedy w koncu z nich wychodzimy, nie przejawiamy zbytnio checi by robic cokolwiek. pod pojeciem 'my' mam na mysli oczywiscie, Anie i mnie, bo Olga juz od rana denerwuje sie i krzyczy, ze marnujemy dzien...;) caly sekret kryje sie pewnie z tym, ze Olga przyjechala do Argentyny zaledwie kilka dni temu i w plecaku ma pelen zestaw energii proszacy sie o rozpakowanie, my zas, ostatnie 6 dni spedzilysmy w autobusie gnajac, co sil do Buenos i dzis, wrecz, musimy w koncu troche odpoczac.
poza tym, czeka nas kolejne... pranie plecakow. ooo taaak... moj plecak nadal smierdzi owczym gownem, a Aniowy, dzieki dwom dniom nasiakania brudna woda w bagaznikach autobusowych, tez nie jest w najlepszej kondycji. tym razem jednak do dyspozycji mamy parzaco-goraca wode, szczotke i... cudowny proszek do prania.
kolo poludnia Ania dzwoni do Santiago (to ten z Panamy:), ktory uradowany oswiadcza, ze swietnie sie sklada, bo akurat dzisiejsze popoludnie ma cale wolne... w zwiazku z tym umawiamy sie z nim na... 10.00 (sic!) wieczorem... ehe, Argentyna slynie miedzy innymi ze swojego wieczornego trybu zycia. w teorii poodbnego do tego w Hiszpanii, w rzeczywistoci, o wiele, wiele pozniejszego. dzien zaczyna sie tu okolo 8.00 rano i trwa do okolo 13.00 - 14.00, kiedy to rozpoczyna sie siesta, czyli dziura w ciagu dnia, podczas ktorej pozamykane sa wszystkie biura, sklepy, restauracje itepe... a Argentynczycy udaja sie do swoich domow, by tam w spokoju zjesc i/lub zdrzemnac sie, aby nabrac sil na druga czesc dnia, ktora startuje... bardzo roznie, od 15.00 do 18.00 i trwa do poznego wieczora. tak wiec, tradycyjna argentynska rodzina zasiada do kolacji okolo 10.00 wieczorem i konczy ja okolo... 12.00 w nocy. w tym czasie tez, otwieraja sie wszystkie wazniejsze lokale (czyt. restauracje, bary, cluby, choc te ostatnie nawet pozniej), wiec czas pokolacjowy jest wrecz idealny do wieczornego wyjscia na miasto.
po poludniu (takim normalnym, kolo 16.00:) wychodzimy na slynne argentynskie empanady (tutaj zapieka sie je w piecu), a potem na male, lekko niespodziewane, zakupy odziezowo-ubraniowe...:)
w hotelu wskakujemy w nasze 'kreacje wieczorowe' i... makijaze... a potem pedzimy na autobus, w ktorym spedzimy prawie godzine, i ktorym dojedziemy do dzielnicy zamieszkalej przez Santiago - Recoleta.
trafiamy pod drzwi apartamentowca ze zlotym domofonem i wykladanym marmurem hallem, w ktorym po malej chwili pojawia sie wysiadajacy z kratowanej windy, usmiechniety Santi. znajomi Santiego, to same powazne osoby. w bialych koszulach siedza tam prawnik, dokumentalista filmowy i eksporter cementu na Ameryke Centralna... oraz kolezanka poznana w Meksyku.
rozmawiamy chwile, a potem pakujemy sie w dwa samochody i jedziemy do Palermo Holywood... w Buenos Aires, tak naprawde wszyscy chcieliby mieszkac w dzielnicy o nazwie... Palermo. to ta najbardziej prestizowa. dzieli sie ona na trzy najwazniejsze: Palermo Viejo, czyli Stare Palermo, slynnace z ogromnych, pieknych budynkow w stylu hiszpanskim, Palermo Soho, dzielnica alternatywnej mody, designerow, restauracji, barow i kultury ulicznej, co sprawia, ze jest bardzo popularna wsrod mlodych Argentynczykow z klasy wyzszej. znajdujace sie tu tradycyjne niskie budynki zostaly zaadaptowana jako boutiquei i bary, w ktorych zbiera sie tutejsza bohema; oraz Palermo Hollywood, nazwane tak z powodu znajdujacej sie tam duzej liczby studiow radiowych i telewizyjnych, a slynnace teraz przede wszystkim z nagromadzenia tam restaracji, klubow i kawiarni, ktore sa centrum tutejszego nocnego zycia.
jesli wiec nie mieszkasz, w ktoryms z powyzszych miejsc, zawsze mozesz sie pod nie podpiac (jesli mieszkasz gdzies blisko), lub zmienic nazwe swojej dzielincy na Palermo, dodajac jej przymiotnik, najbardziej ja charakteryzujacy;)
najpierw wpadamy do baru, w ktorym gra zespol na zywo, i w ktorym dziewczyny zamawiaja pizze z taka iloscia czosnku, ze pozniej nie maja nawet odwagi, zeby zaczac ja jesc (ale oczywiscie, w koncu sie przelamuja;), a potem do innego, jak mowia chlopaki, najstarszego (ponad dwudziestoletniego) i najbardziej popularnego miejsca w Palermo Hollywood (oczywiscie, nikt z nas nie pamieta nazwy...:).
zaopatrzone w (podobno) najbardziej znane argentynskie czekoladki Bocadito (rownie znanej firmy TelFort;) wsiadamy do taksowki i wracamy do naszego Palerm... o, perdon, San Telmo.
m.
dzien: 156 'z Buenos Aires jest jak Las Vegas, poza BA/LV sie nie liczy...;)' 05.03.10
charakterystyczne w Londynie (tak, to wlasnie chcialam napisac) jest miedzy innymi to, ze mozna tam spotkac ludzi z caaalego swiata. rowniez z Argentyny. czasami, wiec, kiedy odwiedzasz, ktores z miast na drugiej polkoli (w tym wypadku BA) moze sie zdarzyc, ze twoi znajomi tez akurat tam sa. a jesli nie oni, to na pewno, ktos z ich rodzin/przyjaciol, kto na pewno zechce sie z toba spotkac. tak wlasnie wygaldaja nasze plany na dzisiaj. najpierw lunch z londynskim znajomymi Olgi, a potem impreza z siostra mojego londynskiego kolegi.
najpierw jednak, ponownie ruszamy w urokliwe uliczki San Telmo. obchodzimy stragany artesanos i sklepy z pamiatkami. do Buenos wrocimy ponownie za jakis czas i dopiero wtedy wezmiemy sie za kupowanie naszych agentynskich suvenirow, ale wybrac przeciez mozemy juz teraz...:)
na Avenidzie Florida wsiadamy w metro i dajemy sie powiezc na spotkanie z Lucia i Shanti. wszystkie trzy, mamy w glowach slynne argentynskie steki, ale miejsce, w ktorym spotykamy sie dziewczynami, nie specajlizuje sie tej potrawie. w zamian wiec, zamawiamy inna specjalnosc tutejszej kuchni - milanesy, czyli mieso wolowe w panierce z chleba (wygladaja dokladnie tak samo, jak nasze kotlety schabowe).
na spotkaniu schodzi nam ladne kilka godzin i lunch konczymy dopiero o 19.00. w drodze powrotnej jedziemy jeszcze na gigantyczny terminal autobusowy, aby kupic tam bilety na jutro i wracamy do hotelu, aby przepakowac nasze plecaki. juz za kilkadziesiat godzin bedziemy w Patagonii, w ktorej potrzebowac bedziemy zdecydowanie cieplejszych ubran. nasze letnie ubranka zostana w Buenos u Santiago.
wszystko to (plus wybor kreacji imprezowych sposrod ubran trekingowych;) zajmuje nam wiecej czasu niz powinno. decydujemy sie wiec na jazde metrem. co prawda, stacja znajduje sie spory kawalek od nas, ale tym srodkiem transportu na pewno bedzie szybciej.
obladowane plecakami w pospiechu przemierzamy kolejne bloki stolicy, i kiedy w koncu dopadamy stacji metra... okazuje sie, ze to nie dziala... z Bari, siostra Eduarda, umowilysmy sie (oczywiscie) 'wieczorem' o... polnocy, co poczatkowo wydawalo nam sie mega odlegla godzina. teraz jednak okazuje sie, ze mozemy sie nawet spoznic... przebiegamy kolejne ulice i w koncu udaje nam sie zlapac autobus, ktory jedzie niemal pod dom Santiego. zostawiamy u niego nasz nadbagaz, umawiamy sie na kolejne spotkanie za kilka tygodni, zegnamy sie i juz wybiegamy by zlapac taksowke i w ostatniej chwili dojechac bez spozniena do baru, w ktorym umowilysmy sie z Bari.
dzis maja tu taka promocje, ze z miejsca wszystkie trzy zakochujemy sie w owym barze i wrecz chcemy w nim zamieszkac...;) wystraczy zaplacic 30 peso (okolo 7$) i bez ograniczen mozna rozkoszowac sie serwowanymi tu drinkami. i to nie jakimis tam byle jakimi wodkami z sokami, ale jak najbardziej porzadnymi i prawdziwymi: sex on the beach? cosmopolitan? kuba libre? daiquiri? no ay problema. te, i jeszcze z dwadziescia innych... od koloru do wyboru.
wszystko tutaj podoba sie nam tak bardzo, ze wychodzimy stad w ostatniej chwili, aby jeszcze zalapac sie na darmowe wejscie do innego clubu (impreza zaczyna sie o polnocy, wiec do 2.30(!) mozna wejsc za friko). tanczymy poki starcza nam sil i dopiero nad ranem lapiemy taksowke do naszego hotelu. przeciez za kilka godzin musimy wsiasc w autobus...
z Bari tez (ofkors) umawiamy sie na ponowne spotkanie za kilka tygodni;)
m.
charakterystyczne w Londynie (tak, to wlasnie chcialam napisac) jest miedzy innymi to, ze mozna tam spotkac ludzi z caaalego swiata. rowniez z Argentyny. czasami, wiec, kiedy odwiedzasz, ktores z miast na drugiej polkoli (w tym wypadku BA) moze sie zdarzyc, ze twoi znajomi tez akurat tam sa. a jesli nie oni, to na pewno, ktos z ich rodzin/przyjaciol, kto na pewno zechce sie z toba spotkac. tak wlasnie wygaldaja nasze plany na dzisiaj. najpierw lunch z londynskim znajomymi Olgi, a potem impreza z siostra mojego londynskiego kolegi.
najpierw jednak, ponownie ruszamy w urokliwe uliczki San Telmo. obchodzimy stragany artesanos i sklepy z pamiatkami. do Buenos wrocimy ponownie za jakis czas i dopiero wtedy wezmiemy sie za kupowanie naszych agentynskich suvenirow, ale wybrac przeciez mozemy juz teraz...:)
na Avenidzie Florida wsiadamy w metro i dajemy sie powiezc na spotkanie z Lucia i Shanti. wszystkie trzy, mamy w glowach slynne argentynskie steki, ale miejsce, w ktorym spotykamy sie dziewczynami, nie specajlizuje sie tej potrawie. w zamian wiec, zamawiamy inna specjalnosc tutejszej kuchni - milanesy, czyli mieso wolowe w panierce z chleba (wygladaja dokladnie tak samo, jak nasze kotlety schabowe).
na spotkaniu schodzi nam ladne kilka godzin i lunch konczymy dopiero o 19.00. w drodze powrotnej jedziemy jeszcze na gigantyczny terminal autobusowy, aby kupic tam bilety na jutro i wracamy do hotelu, aby przepakowac nasze plecaki. juz za kilkadziesiat godzin bedziemy w Patagonii, w ktorej potrzebowac bedziemy zdecydowanie cieplejszych ubran. nasze letnie ubranka zostana w Buenos u Santiago.
wszystko to (plus wybor kreacji imprezowych sposrod ubran trekingowych;) zajmuje nam wiecej czasu niz powinno. decydujemy sie wiec na jazde metrem. co prawda, stacja znajduje sie spory kawalek od nas, ale tym srodkiem transportu na pewno bedzie szybciej.
obladowane plecakami w pospiechu przemierzamy kolejne bloki stolicy, i kiedy w koncu dopadamy stacji metra... okazuje sie, ze to nie dziala... z Bari, siostra Eduarda, umowilysmy sie (oczywiscie) 'wieczorem' o... polnocy, co poczatkowo wydawalo nam sie mega odlegla godzina. teraz jednak okazuje sie, ze mozemy sie nawet spoznic... przebiegamy kolejne ulice i w koncu udaje nam sie zlapac autobus, ktory jedzie niemal pod dom Santiego. zostawiamy u niego nasz nadbagaz, umawiamy sie na kolejne spotkanie za kilka tygodni, zegnamy sie i juz wybiegamy by zlapac taksowke i w ostatniej chwili dojechac bez spozniena do baru, w ktorym umowilysmy sie z Bari.
dzis maja tu taka promocje, ze z miejsca wszystkie trzy zakochujemy sie w owym barze i wrecz chcemy w nim zamieszkac...;) wystraczy zaplacic 30 peso (okolo 7$) i bez ograniczen mozna rozkoszowac sie serwowanymi tu drinkami. i to nie jakimis tam byle jakimi wodkami z sokami, ale jak najbardziej porzadnymi i prawdziwymi: sex on the beach? cosmopolitan? kuba libre? daiquiri? no ay problema. te, i jeszcze z dwadziescia innych... od koloru do wyboru.
wszystko tutaj podoba sie nam tak bardzo, ze wychodzimy stad w ostatniej chwili, aby jeszcze zalapac sie na darmowe wejscie do innego clubu (impreza zaczyna sie o polnocy, wiec do 2.30(!) mozna wejsc za friko). tanczymy poki starcza nam sil i dopiero nad ranem lapiemy taksowke do naszego hotelu. przeciez za kilka godzin musimy wsiasc w autobus...
z Bari tez (ofkors) umawiamy sie na ponowne spotkanie za kilka tygodni;)
m.
dzien: 157 kacAires 06.03.10
to pewnie taka dluga przerwa w tak dluuugich imprezach, sprawia, ze rano, ani Ania, ani ja nie mamy sil zwlec sie z lozek. skutki dnia wczorajszego, odczuwalne sa wystarczajo mocno... Olga raczej udaje, ze jej to nie dotyczy, kiedy bez przerwy pogania nas w pakowaniu, bo potem jako pierwsza biegnie do supermarketu kupic... jogurcik...:)
o 13.00 wsiadamy w nasz 20 godzinny autobus, ktory powiezie nas do Puerto Madryn, miasteczka bedacego brama wjazdowa do Patagonii.
przez czas podrozy namietnie studiujemy sawannowy krajobraz Argentyny i przywieziona przez Olge ksiazke po polsku (jej:), ta zas (Olga) zawiera nowe, autobusowe znajomosci..;)
m.
to pewnie taka dluga przerwa w tak dluuugich imprezach, sprawia, ze rano, ani Ania, ani ja nie mamy sil zwlec sie z lozek. skutki dnia wczorajszego, odczuwalne sa wystarczajo mocno... Olga raczej udaje, ze jej to nie dotyczy, kiedy bez przerwy pogania nas w pakowaniu, bo potem jako pierwsza biegnie do supermarketu kupic... jogurcik...:)
o 13.00 wsiadamy w nasz 20 godzinny autobus, ktory powiezie nas do Puerto Madryn, miasteczka bedacego brama wjazdowa do Patagonii.
przez czas podrozy namietnie studiujemy sawannowy krajobraz Argentyny i przywieziona przez Olge ksiazke po polsku (jej:), ta zas (Olga) zawiera nowe, autobusowe znajomosci..;)
m.
dzien: 158 somos Polacos 07.03.10
do Puerto Madryn zajezdzamy okolo 7.00 rano. poniewaz tym razem to Olga, a nie Ania ma problemy ze swoim bankiem, podczas gdy ona probuje dodzwonic sie do Londynu, my namietnie korzystamy z terminalowego free wi-fi. ostatecznie, dopiero po ponad dwoch godzinach i zablokowaniu karty opuszczamy budynek dworca i przenosimy sie trawnik tuz nad Oceanem Atlantyckim.
Puerto Madryn slynie przede wszystkim z lezacego nieopodal Polwyspu Valdez, na ktorym mozna spotkac te wszystkie zimnolubne zwierzatka: foki, pingwiny, slonie morskie... w informacji turystycznej pani informuje dziewczyny, ze koszt takiej jednodniowej wycieczki jest niewiarygodnie drogi... opracowujemy wiec sprytny plan i postanawiamy wynajac samochod. zostawiamy Olge z naszymi bagazami i ruszamy na poszukiwanie ekonomicznej wypozyczalni. niestety, juz w pierwszej z nich okazuje sie, ze to, co mowila pani z informacji, nie do konca jest prawda... w Puerto Madryn, tak jak wszedzie indziej, do wypozycznia samochodu potrzebna jest karta kredytowa... ktorej, oczywiscie nie mamy.
robimy male zakupy i wracamy do Olgi zjesc sniadanie z widokiem na ocean.
pora na najgorsze zadanie tego dnia. musimy dostac sie na camping tuz za miastem. problem polega na tym, ze jestesmy na zupelnie przeciwnym koncu miasta, ktore ciagnie sie kilka kilometrow wzdluz zatoki Nuevo... nie ma autbusow... nie widac zadnych taksowek... jest goraco, a nasze plecaki waza o wiele za duzo...
Olga zaczyna dziarsko maszerowac w wyznaczonym kierunku, my ociagamy sie czlapiac daleko za nia. Ania glosno wyzywa na wszystko wokol.
po okolo godzinie na horyzoncie w koncu pojawia sie jakas taxi. facet nawet gdyby nie chcial, nie dalby rady nie zauwazyc naszego zaangazowanego machania. wsiadamy do srodka. Ania prawie sila wpycha do auta Olge, ktora uparcie utrzymuje, ze juz przeciez jestesmy w polowie drogi... trzy minuty pozniej jestesmy na miejscu.
zrzucamy nasze plecaki na podjezdzie przed campingem i Ania wyrusza na rozpoznanie. oprocz Olgi i mnie, przed brama stoja dwa duze busy, przerobione na campervany, z ktorych przygladaja nam sie zainteresowane twarze. kiedy my rowniez zaczynamy przygladac sie osobom w samochodzie, jedna z pan odzywa sie do nas 'jestescie z Polski..?' oczywiscie, mowi to w jezyku ojczystym.
okazuje sie, ze spotykamy 8-osobowa grupe Polakow podrozujacych po Argentynie i Chile wlasnie takimi duzymi samochodami wypozyczonymi w Buenos.
grupa sklada sie z 4 par (Agnieszka i Daniel, Teresa i Andrzej, Isia i Roman oraz Staszek i Krysia) (a w oryginale z 5, z czego jedna (niewymieniona) przebywa wlasnie na poludniu kraju w Ushuaia) i przylecieli 5 tygodni temu na karnawal do Rio de Janerio, po czym zjechali do Buenos Aires, gdzie wypozyczyli 3 samochody i zaczeli swoje zwiedzanie. podrozuja juz od 5 tygodni (podczas ktorych zaliczyli, np. trzesienie ziemi w Chile) i raczej... sa srednio zadowoleni. niektorzy z nich twierdza, ze kolega (obecnie przebywajacy na poludniu), ktory zajal sie organizowaniem wycieczki, podczas ukladania planu wykazal sie chyba orobine zbyt wielkim optymizmem.
Ania wsiada do jednego z busow i wraz z panami jedzie jeszcze obejrzec drugi camping. po jakichs 10 minutach wszyscy meldujemy sie na ACA.
kiedy konczymy pierwsze rozbijanie naszego nowego namiotu, odnajduje nas Agnieszka, ktora zaprasza nas do ich domku... na zurek:)
po obiadku, wraz z czworka mieszkajaca w bungalowie, zabieramy sie samochodem do miasta na zakupy. a potem na wspolny spacer po peurtomadrynskim molo.
umawiamy sie na wieczorne zucie lisci koki, i podczas gdy oni wracaja na camping, my ruszamy do otwierajacych sie wlasnie o tej porze, agencji turystycznych, w celu znalezienia najatrakcyjnieszej oferty wycieczki na Peninsule.
w jednej z rodzinnych firm, natykamy sie na przewodnika Luisa, ktory w swoich dluuugich opowiadaniach (wychodzimy po 45 minutach), mowi nam szczerze, ze nie jest to najlepszy czas na objezdzanie polwyspu Valdez, bo prawdopodobienstwo zobaczenia zwierzat jest dosyc male. w zamian za to proponuje nam inne miejsca. dziekujemy mu za informacje i wracamy na camping (bez plecakow zajmuje nam to znacznie mniej czasu), po drodze konstruujac nowy plan wycieczki... i zatrzymujac sie na slynnych (podobno) argentynskich lodach (sa pyszne).
gotujemy kolacje i kiedy zabieramy sie do jej jedzenia przy naszym namiocie pojawia sie Roman, najpierw dopominajac sie o liscie koki, a potem snujac chwalebne opowiesci o jedynym miejscu wartym spedzania w nim wakacji, mianowicie o... Mazurach;)
przenosimy sie do bungalowa. niektore z pan sa tak zachwycone koka, ze wymyslaja plany przewiezienia jej do Polski dla swoich dzieci (btw, dzieci prawie wszystkich z nich, sa nawet nieco starsze niz my;).
Olga opowiada, czego dowiedzialysmy sie w agencji i wtedy pada propzycja wspolnego wyjazdu w polecane miejsce. a wiec umowa, jutro o 9.00 jedziemy do Punta Tombo.
m.
do Puerto Madryn zajezdzamy okolo 7.00 rano. poniewaz tym razem to Olga, a nie Ania ma problemy ze swoim bankiem, podczas gdy ona probuje dodzwonic sie do Londynu, my namietnie korzystamy z terminalowego free wi-fi. ostatecznie, dopiero po ponad dwoch godzinach i zablokowaniu karty opuszczamy budynek dworca i przenosimy sie trawnik tuz nad Oceanem Atlantyckim.
Puerto Madryn slynie przede wszystkim z lezacego nieopodal Polwyspu Valdez, na ktorym mozna spotkac te wszystkie zimnolubne zwierzatka: foki, pingwiny, slonie morskie... w informacji turystycznej pani informuje dziewczyny, ze koszt takiej jednodniowej wycieczki jest niewiarygodnie drogi... opracowujemy wiec sprytny plan i postanawiamy wynajac samochod. zostawiamy Olge z naszymi bagazami i ruszamy na poszukiwanie ekonomicznej wypozyczalni. niestety, juz w pierwszej z nich okazuje sie, ze to, co mowila pani z informacji, nie do konca jest prawda... w Puerto Madryn, tak jak wszedzie indziej, do wypozycznia samochodu potrzebna jest karta kredytowa... ktorej, oczywiscie nie mamy.
robimy male zakupy i wracamy do Olgi zjesc sniadanie z widokiem na ocean.
pora na najgorsze zadanie tego dnia. musimy dostac sie na camping tuz za miastem. problem polega na tym, ze jestesmy na zupelnie przeciwnym koncu miasta, ktore ciagnie sie kilka kilometrow wzdluz zatoki Nuevo... nie ma autbusow... nie widac zadnych taksowek... jest goraco, a nasze plecaki waza o wiele za duzo...
Olga zaczyna dziarsko maszerowac w wyznaczonym kierunku, my ociagamy sie czlapiac daleko za nia. Ania glosno wyzywa na wszystko wokol.
po okolo godzinie na horyzoncie w koncu pojawia sie jakas taxi. facet nawet gdyby nie chcial, nie dalby rady nie zauwazyc naszego zaangazowanego machania. wsiadamy do srodka. Ania prawie sila wpycha do auta Olge, ktora uparcie utrzymuje, ze juz przeciez jestesmy w polowie drogi... trzy minuty pozniej jestesmy na miejscu.
zrzucamy nasze plecaki na podjezdzie przed campingem i Ania wyrusza na rozpoznanie. oprocz Olgi i mnie, przed brama stoja dwa duze busy, przerobione na campervany, z ktorych przygladaja nam sie zainteresowane twarze. kiedy my rowniez zaczynamy przygladac sie osobom w samochodzie, jedna z pan odzywa sie do nas 'jestescie z Polski..?' oczywiscie, mowi to w jezyku ojczystym.
okazuje sie, ze spotykamy 8-osobowa grupe Polakow podrozujacych po Argentynie i Chile wlasnie takimi duzymi samochodami wypozyczonymi w Buenos.
grupa sklada sie z 4 par (Agnieszka i Daniel, Teresa i Andrzej, Isia i Roman oraz Staszek i Krysia) (a w oryginale z 5, z czego jedna (niewymieniona) przebywa wlasnie na poludniu kraju w Ushuaia) i przylecieli 5 tygodni temu na karnawal do Rio de Janerio, po czym zjechali do Buenos Aires, gdzie wypozyczyli 3 samochody i zaczeli swoje zwiedzanie. podrozuja juz od 5 tygodni (podczas ktorych zaliczyli, np. trzesienie ziemi w Chile) i raczej... sa srednio zadowoleni. niektorzy z nich twierdza, ze kolega (obecnie przebywajacy na poludniu), ktory zajal sie organizowaniem wycieczki, podczas ukladania planu wykazal sie chyba orobine zbyt wielkim optymizmem.
Ania wsiada do jednego z busow i wraz z panami jedzie jeszcze obejrzec drugi camping. po jakichs 10 minutach wszyscy meldujemy sie na ACA.
kiedy konczymy pierwsze rozbijanie naszego nowego namiotu, odnajduje nas Agnieszka, ktora zaprasza nas do ich domku... na zurek:)
po obiadku, wraz z czworka mieszkajaca w bungalowie, zabieramy sie samochodem do miasta na zakupy. a potem na wspolny spacer po peurtomadrynskim molo.
umawiamy sie na wieczorne zucie lisci koki, i podczas gdy oni wracaja na camping, my ruszamy do otwierajacych sie wlasnie o tej porze, agencji turystycznych, w celu znalezienia najatrakcyjnieszej oferty wycieczki na Peninsule.
w jednej z rodzinnych firm, natykamy sie na przewodnika Luisa, ktory w swoich dluuugich opowiadaniach (wychodzimy po 45 minutach), mowi nam szczerze, ze nie jest to najlepszy czas na objezdzanie polwyspu Valdez, bo prawdopodobienstwo zobaczenia zwierzat jest dosyc male. w zamian za to proponuje nam inne miejsca. dziekujemy mu za informacje i wracamy na camping (bez plecakow zajmuje nam to znacznie mniej czasu), po drodze konstruujac nowy plan wycieczki... i zatrzymujac sie na slynnych (podobno) argentynskich lodach (sa pyszne).
gotujemy kolacje i kiedy zabieramy sie do jej jedzenia przy naszym namiocie pojawia sie Roman, najpierw dopominajac sie o liscie koki, a potem snujac chwalebne opowiesci o jedynym miejscu wartym spedzania w nim wakacji, mianowicie o... Mazurach;)
przenosimy sie do bungalowa. niektore z pan sa tak zachwycone koka, ze wymyslaja plany przewiezienia jej do Polski dla swoich dzieci (btw, dzieci prawie wszystkich z nich, sa nawet nieco starsze niz my;).
Olga opowiada, czego dowiedzialysmy sie w agencji i wtedy pada propzycja wspolnego wyjazdu w polecane miejsce. a wiec umowa, jutro o 9.00 jedziemy do Punta Tombo.
m.
dzien: 159 pingwiny 08.03.10
Rezerwat Dzikiego Zycia Punta Tombo slynie przede wszystkim z najwiekszej na swiecie kolonii pingwinow magellanskich. w sezonie, tj. od wrzesnia do marca, mozna tu spotkac nawet 500.000 pingwinow.
kiedy wiec po przejechaniu prawie 200km wysiadamy w koncu przed brama rezerwatu i Olga z Ania ida kupic bilety (ok. 8,5$), pytaja straznika czy sa tu teraz w ogole jakies pingwiny, a ten odpowiada im 'noo... troche jest...', 'troche..? - dopytuje Ania - to znaczy ile?', 'yyy... z jakis milion...' odpowiada obojetnie straznik.
okiej, a teraz instrukcja, jak nalezy wyobrazac sobie Punta Tombo: po pierwsze, nalezy wyobrazic sobie dosyc plaska pustynie, po drugie, umiescic na niej troche suchej trawy i krzakow, po trzecie, koniecznie trzeba dodac mocne, gorace slonce i jakies 20ºC na plusie, i po czwarte, najwazniejsze, pomiedzy krzaki i kepy trawy wrzucic pol miliona pingwinow.
rzeczywisice, jest ich tu mnostwo, ale tez teren, ktory one zajmuja jest dosyc rozlegly. raczej wiec przechadzajac sie wyznaczona, kilometrowa trase, co chwile natrafia sie na pojedyncze pingwiny (lezace, stojace, czasem chodzace) niz na wielkie stado w jednym miejscu (choc i takie mozna bylo spostrzec na brzegu oceanu).
szlak (czyli drozka wyznaczona ulozonymi kamieniami) prowadzi tuz przy najwazniejszych pingwinowych miejscach i niemal nieustanie znajduja sie one na wyciagniecie reki od zwiedzajacych, czesto tez, ptaki po prostu przechodza ci droge. co ciekawe, bezpieczna odleglosc od pingwina to 1 - 0,5 metra, taka ich strefa osobista, ktorej bronia... gryzac.
magelleniki wydaja nam sie troche znudzone i malo aktywne, wiec Ania pyta napotkanego straznika, dlaczego tak jest. ten opowiada nam, ze pingwiny wlasnie koncza zmieniac upierzenie (z puchatego na wodoszczelne), co kosztowalo ich dosyc sporo energii wiec sa nieco nieaktywne:) te, ktore juz to zrobily, odplynely na polnoc, w okolice Brazylii, gdzie spedza zime, w Punta Tombo znajduje sie wiec okolo 30% - 40% normalnej kolonii (czyli, ok 175.000 (lub 300.000 w zaleznosci od zrodel) ptakow).
wracamy do samochodow, i dzieki znajdujacym sie tam mini-kuchniom, tym razem zostajemy uraczone rosolkiem.
w drodze powrotnej, Olga proponuje towarzystwu zajachanie do miasteczka Gaiman, znajdujacego sie tylko kilka kilometrow od trasy, ktora bedziemy przejezdzac, a ktore slynie z tego, ze jest najwieksza walijska osada poza Walia. Walijczycy zasiedlili te strony okolo 1800 roku i do tej pory celebruja walijska poezje, piesni, tance oraz tradycyjne picie herbaty. oprocz tego znajduja sie tam ogrody rozane i kaplice, a duza czesc mieszkancow nadal plynnie mowi po walijsku. ...to znaczy, to mowia nasze przewodniki (tym razem nie tylko Lonely Liar, ale rowniez Fodor's), bo kiedy dojezdzamy na miejsce, widzimy male, nieciekawe, puste miasteczko... nadal pelni wiary opuszczamy samochody i ruszamy na poszukiwanie, najpierw, glownej ulicy, potem parku glownego, a na koniec ktorejs, ze slawnych herbaciarni... chyba nie musze pisac, ze to, co znajdujemy zdecydowanie odbiega naszym wyobrazeniom..? ulica jest pusta, park miniaturowy, architektura nieciekawa i prawie zadnych ludzi na ulicach, a herbaciarnie daleko poza miastem... lub zamkniete (z drugiej strony, to bardzo dziwne, bo wszystkie wycieczki zorganizowane, ktore jada do Punta Tombo, zatrzymuja sie wlasnie w Gaimanie...) w koncu jednak trafiamy na kawiarnie, ktora rzeczywiscie wyglada jak te w Wielkiej Brytanii. ma domowy wystroj i serwuje wszystko to, czego milosnik herbaty moglby chciec, wlacznie ze scones'ami. problem w tym, ze wszystko serwowawne jest w zestawach po 50 peso...
chwile potem siedzimy z powrotem w busach i wracamy do Puerto Madryn.
wieczorem wpadamy na pozegnalne drinki do polskiego domku. Polacy postanowili juz jutro wyjechac do Buenos i tam spedzic ostatnie dni w Argentynie.
m.
Rezerwat Dzikiego Zycia Punta Tombo slynie przede wszystkim z najwiekszej na swiecie kolonii pingwinow magellanskich. w sezonie, tj. od wrzesnia do marca, mozna tu spotkac nawet 500.000 pingwinow.
kiedy wiec po przejechaniu prawie 200km wysiadamy w koncu przed brama rezerwatu i Olga z Ania ida kupic bilety (ok. 8,5$), pytaja straznika czy sa tu teraz w ogole jakies pingwiny, a ten odpowiada im 'noo... troche jest...', 'troche..? - dopytuje Ania - to znaczy ile?', 'yyy... z jakis milion...' odpowiada obojetnie straznik.
okiej, a teraz instrukcja, jak nalezy wyobrazac sobie Punta Tombo: po pierwsze, nalezy wyobrazic sobie dosyc plaska pustynie, po drugie, umiescic na niej troche suchej trawy i krzakow, po trzecie, koniecznie trzeba dodac mocne, gorace slonce i jakies 20ºC na plusie, i po czwarte, najwazniejsze, pomiedzy krzaki i kepy trawy wrzucic pol miliona pingwinow.
rzeczywisice, jest ich tu mnostwo, ale tez teren, ktory one zajmuja jest dosyc rozlegly. raczej wiec przechadzajac sie wyznaczona, kilometrowa trase, co chwile natrafia sie na pojedyncze pingwiny (lezace, stojace, czasem chodzace) niz na wielkie stado w jednym miejscu (choc i takie mozna bylo spostrzec na brzegu oceanu).
szlak (czyli drozka wyznaczona ulozonymi kamieniami) prowadzi tuz przy najwazniejszych pingwinowych miejscach i niemal nieustanie znajduja sie one na wyciagniecie reki od zwiedzajacych, czesto tez, ptaki po prostu przechodza ci droge. co ciekawe, bezpieczna odleglosc od pingwina to 1 - 0,5 metra, taka ich strefa osobista, ktorej bronia... gryzac.
magelleniki wydaja nam sie troche znudzone i malo aktywne, wiec Ania pyta napotkanego straznika, dlaczego tak jest. ten opowiada nam, ze pingwiny wlasnie koncza zmieniac upierzenie (z puchatego na wodoszczelne), co kosztowalo ich dosyc sporo energii wiec sa nieco nieaktywne:) te, ktore juz to zrobily, odplynely na polnoc, w okolice Brazylii, gdzie spedza zime, w Punta Tombo znajduje sie wiec okolo 30% - 40% normalnej kolonii (czyli, ok 175.000 (lub 300.000 w zaleznosci od zrodel) ptakow).
wracamy do samochodow, i dzieki znajdujacym sie tam mini-kuchniom, tym razem zostajemy uraczone rosolkiem.
w drodze powrotnej, Olga proponuje towarzystwu zajachanie do miasteczka Gaiman, znajdujacego sie tylko kilka kilometrow od trasy, ktora bedziemy przejezdzac, a ktore slynie z tego, ze jest najwieksza walijska osada poza Walia. Walijczycy zasiedlili te strony okolo 1800 roku i do tej pory celebruja walijska poezje, piesni, tance oraz tradycyjne picie herbaty. oprocz tego znajduja sie tam ogrody rozane i kaplice, a duza czesc mieszkancow nadal plynnie mowi po walijsku. ...to znaczy, to mowia nasze przewodniki (tym razem nie tylko Lonely Liar, ale rowniez Fodor's), bo kiedy dojezdzamy na miejsce, widzimy male, nieciekawe, puste miasteczko... nadal pelni wiary opuszczamy samochody i ruszamy na poszukiwanie, najpierw, glownej ulicy, potem parku glownego, a na koniec ktorejs, ze slawnych herbaciarni... chyba nie musze pisac, ze to, co znajdujemy zdecydowanie odbiega naszym wyobrazeniom..? ulica jest pusta, park miniaturowy, architektura nieciekawa i prawie zadnych ludzi na ulicach, a herbaciarnie daleko poza miastem... lub zamkniete (z drugiej strony, to bardzo dziwne, bo wszystkie wycieczki zorganizowane, ktore jada do Punta Tombo, zatrzymuja sie wlasnie w Gaimanie...) w koncu jednak trafiamy na kawiarnie, ktora rzeczywiscie wyglada jak te w Wielkiej Brytanii. ma domowy wystroj i serwuje wszystko to, czego milosnik herbaty moglby chciec, wlacznie ze scones'ami. problem w tym, ze wszystko serwowawne jest w zestawach po 50 peso...
chwile potem siedzimy z powrotem w busach i wracamy do Puerto Madryn.
wieczorem wpadamy na pozegnalne drinki do polskiego domku. Polacy postanowili juz jutro wyjechac do Buenos i tam spedzic ostatnie dni w Argentynie.
m.
dzien: 160 rosol z kura 09.03.10
skoro mozna zobaczyc tu slonie morskie, to znaczy, ze je zobaczymy. po poznym sniadaniu Ania i Olga ruszaja do miasta, by znalezc agencje turystyczna, ktora zabierze nas w te miejsca, ktore wybralysmy same. nie interesuja nas zadne gotowe plany. my chcemy do Punta Lomo i do Punta Ninfas i koniec. jesli chca na nas zarobic, to lepiej, zeby mieli cos takiego w ofercie.
ja tymczasem zostaje by uzupelnic nasze lezace i placzace relacje. i poza walka ze stadem miejscowych wrobli, dobierajacych sie do naszego jedzenia, ambitnie spedzam dzien tracac wzrok przez wlepianie go w bialy ekran komputera.
dziewczyny tymczasem wracaja... po 6 godzinach! (juz zaczelam wierzyc w to, ze znalazly oferte last minute i postanaowily z niej korzystac beze mnie;). okazuje sie, ze kiedy w koncu dotarly do centrum, tam akurat zaczela obowiazywac siesta. poniewaz nie oplacalo im sie wracac, postanowily przeczekac do jej konca. po czym zaczely swoj obchod agencji, uparcie twierdzacych, ze wycieczka, ktorej sie domagaja, jest nie do zrealizowania. przynajmniej dopoki ponownie nie trafiaja do biura Luisa (Arrieros Patagonicos), ktory twierdzi, ze jest zupelnie odwrotnie, a do tego oferuje prywatna wycieczke w najnizszej cenie. so, ustalone:)
wieczorem gotujemy prawie prawdziwy rosol z (prawdziwym) kurczakiem, zabieramy nasze kubki z herbatami i biegniemy na druga strone ulicy, przy ktorej lezy nasz camping, by stamtad podziwiac zachod slonca na zatoka.
m.
skoro mozna zobaczyc tu slonie morskie, to znaczy, ze je zobaczymy. po poznym sniadaniu Ania i Olga ruszaja do miasta, by znalezc agencje turystyczna, ktora zabierze nas w te miejsca, ktore wybralysmy same. nie interesuja nas zadne gotowe plany. my chcemy do Punta Lomo i do Punta Ninfas i koniec. jesli chca na nas zarobic, to lepiej, zeby mieli cos takiego w ofercie.
ja tymczasem zostaje by uzupelnic nasze lezace i placzace relacje. i poza walka ze stadem miejscowych wrobli, dobierajacych sie do naszego jedzenia, ambitnie spedzam dzien tracac wzrok przez wlepianie go w bialy ekran komputera.
dziewczyny tymczasem wracaja... po 6 godzinach! (juz zaczelam wierzyc w to, ze znalazly oferte last minute i postanaowily z niej korzystac beze mnie;). okazuje sie, ze kiedy w koncu dotarly do centrum, tam akurat zaczela obowiazywac siesta. poniewaz nie oplacalo im sie wracac, postanowily przeczekac do jej konca. po czym zaczely swoj obchod agencji, uparcie twierdzacych, ze wycieczka, ktorej sie domagaja, jest nie do zrealizowania. przynajmniej dopoki ponownie nie trafiaja do biura Luisa (Arrieros Patagonicos), ktory twierdzi, ze jest zupelnie odwrotnie, a do tego oferuje prywatna wycieczke w najnizszej cenie. so, ustalone:)
wieczorem gotujemy prawie prawdziwy rosol z (prawdziwym) kurczakiem, zabieramy nasze kubki z herbatami i biegniemy na druga strone ulicy, przy ktorej lezy nasz camping, by stamtad podziwiac zachod slonca na zatoka.
m.
dzien: 161 Discovery Channel 10.03.10
o dziewiatej pod nasz camping podjezdza jeep Luisa. najpierw pojedziemy do oddalonego okolo 15 km stad Punta Lomo, gdzie zyje sobie kolonia uchatek patagonskich, czyli zwierzatek bardzo podobnych do fok, ale rozniacych sie kolorem (najczesciej jest on zoltobrazowy) i tym, ze zamiast zwyklego, pletwiastego ogona, maja dwie pletwiastwe niby nozki, ktore umozliwiaja im prawie chodzenie (tak, zdecydowanie zdaje sobie sprawe z tego, jak profesjonalny pod wzgledemy zawartych w nim wyrazen, jest moj opis biologiczny;)
zwierzeta, co prawda, mozna ogladac tylko z troche oddalonego mirradoru, ale Luis ma ze soba lornetke i prawdziwe profesjonalny komentarz na temat kazdego zajscia na plazy. w skale, tuz nad plaza, mieszka rowniez kolonia kormoranow. Olga jest tak zafascynowana uchatkami, ze gdyby nie Luis pewnie zostalaby tu do wieczora.
nastepnym punktem w planie wycieczki jest Punta Ninfas, to wlasnie tam, przy odrobinie szczescia, mozna trafic na stado pomieszkujacych tu sloni morskich.
zanim jednak do nich dojedziemy, do przejechania mamy calkiem spory kawal pustyni. tym razem wielce interesujacej. pogoda dopisuje jak najbardziej i chyba zwabione nia, na 'powierzchnie' wychadza cale rodzinki roznych zwierzakow. spotykamy wiec (zyjace zupelnie na wolnosci): pancerniki, strusie, wikunie, weze i charakterystycznego dla tych regionow, wysokiego krolika z bialym paskiem na tylku:) za kazdym razem Luis zatrzymuje samochod, opowiada nam o zwierzetach i ich zwyczajach oraz zwraca uwaga na rozne interesujace zachowania, ktorych same pewnie wcale bysmy nie zauwazyly.
kiedy w koncu dojedzamy do Punta Ninfas, na wysoki klif nad brzegiem oceanu, na ktorym winny zyc slonie morksie, okazuje sie, ze wcale ich tam nie ma. spotykamy tez pewna pare, ktora mowi, nam, ze wczoraj zjechala caly polwysep Valdez, ale nie widziala ani jednego slonia. dlatego dzisiaj, za sugestia stranikow, przyjechali wlasnie tu, gdzie slonie powinny byc niemal na 100%... niezrazony Luis wsiada po prostu do samochodu i jedzie do nastepnej zatoki. jak nie tu, to tam - gdzies musza byc.
po jakichs 10 minutach Luis rusza w wyznaczonym kierunku, zostawiajac za soba caly kawal plazy, miedzy zatokami. zastanawiam sie, czemu to robi i na wszelki wypadek postanawiam podejsc do krawedzi klifu, zeby miec pewnosc, ze niczego nie przeoczamy. z daleko widac, ze plaza w zatoce jest pusta...
znalezienie miejsca, z ktorego moglabym widziec plaze, okazuje sie jednak bardziej skomlikowane, niz myslalam. musze odejsc dobry kawalek, by nic nie przyslanialo mi widoku. kiedy w koncu, udaje mi sie to zrobic... eu-re-ka..! na plazy lezy 17 sloni morskich! zaczynam wolac reszte, ale przez glosny, nieustannie wiejacy wiatr, nikt mnie nie slyszy. dopiero za ktoryms razem odwraca sie Olga, ktora wola reszte. najszybciej przybiega Luis, biedak, chyba zaczal sie juz denerwowac, ze nasza wycieczka moze nie wypalic.
nasz przewodnik prowadzi nas do zejscia z klifu uzywanego przez rybakow, gdzie po linach i ledwo wydeptanych sciezkach schodzimy na plaze i zaczynamy nasza misje skradania sie do sloni.
te wielkie zwierzeta (moga miec nawet 6 metrow dlugosci i wazyc 4 tony (samce)), sa calkiem plochliwe. musimy wiec isc powolutku przy scianie klifu by nie uciekly one do wody. kiedy znajdujemu sie juz na odpowiedniej wysokosci. dajemy zwierzakom chwile czasu, by sie do nas przyzwyczaily, a nastepnie rozpoczynamy proces skradania sie w ich poblize. trafilismy akurat na calkiem mlode stadko. Luis mowi, ze lwy nie maja jeszcze 5 lat (wtedy tez zaczynaja im rosnac charakterystyczne nosy, ktorych tutaj jeszcze nie widac). zwierzeta co chwile podnosza glowy i obserwuja nas swoimi wielkimi oczami. dopiero dobry czas pozniej przyzwyczaja sie do nas na tyle, by powrocic do swoich zwyczajnych zajec, tj. glownie lezenia na plazy;), oraz kolysania sie na brzuchu i walk 'na klaty'(!). my tymczasem jestesmy coraz blizej i blizej. podchodzimy na odleglosc kilku metrow, pstrykamy mnostwo zdjec i cieszymy sie jakbysmy byly w Discovery Channel.
w koncu wracamy do Puerto Madryn. poniewaz jutro jedziemy na poludnie, do Ushuaia, czyli... na koniec swiata, chcemy jeszcze zrobic male zakupy (podobno Ushuaia to najdrozsze miejsce w Argentynie). przede wszystkim zalezy nam na kupnie benzyny do maszynki. Luis obwozi nas po miejscowych stacjach benzynowych i okazuje sie, ze... nigdzie nie ma gasoliny! jest ropa, ale benzyny nie. moze bedzie jutro.
wracamy na camping, a potem idziemy na hot-dogi;)
m.
o dziewiatej pod nasz camping podjezdza jeep Luisa. najpierw pojedziemy do oddalonego okolo 15 km stad Punta Lomo, gdzie zyje sobie kolonia uchatek patagonskich, czyli zwierzatek bardzo podobnych do fok, ale rozniacych sie kolorem (najczesciej jest on zoltobrazowy) i tym, ze zamiast zwyklego, pletwiastego ogona, maja dwie pletwiastwe niby nozki, ktore umozliwiaja im prawie chodzenie (tak, zdecydowanie zdaje sobie sprawe z tego, jak profesjonalny pod wzgledemy zawartych w nim wyrazen, jest moj opis biologiczny;)
zwierzeta, co prawda, mozna ogladac tylko z troche oddalonego mirradoru, ale Luis ma ze soba lornetke i prawdziwe profesjonalny komentarz na temat kazdego zajscia na plazy. w skale, tuz nad plaza, mieszka rowniez kolonia kormoranow. Olga jest tak zafascynowana uchatkami, ze gdyby nie Luis pewnie zostalaby tu do wieczora.
nastepnym punktem w planie wycieczki jest Punta Ninfas, to wlasnie tam, przy odrobinie szczescia, mozna trafic na stado pomieszkujacych tu sloni morskich.
zanim jednak do nich dojedziemy, do przejechania mamy calkiem spory kawal pustyni. tym razem wielce interesujacej. pogoda dopisuje jak najbardziej i chyba zwabione nia, na 'powierzchnie' wychadza cale rodzinki roznych zwierzakow. spotykamy wiec (zyjace zupelnie na wolnosci): pancerniki, strusie, wikunie, weze i charakterystycznego dla tych regionow, wysokiego krolika z bialym paskiem na tylku:) za kazdym razem Luis zatrzymuje samochod, opowiada nam o zwierzetach i ich zwyczajach oraz zwraca uwaga na rozne interesujace zachowania, ktorych same pewnie wcale bysmy nie zauwazyly.
kiedy w koncu dojedzamy do Punta Ninfas, na wysoki klif nad brzegiem oceanu, na ktorym winny zyc slonie morksie, okazuje sie, ze wcale ich tam nie ma. spotykamy tez pewna pare, ktora mowi, nam, ze wczoraj zjechala caly polwysep Valdez, ale nie widziala ani jednego slonia. dlatego dzisiaj, za sugestia stranikow, przyjechali wlasnie tu, gdzie slonie powinny byc niemal na 100%... niezrazony Luis wsiada po prostu do samochodu i jedzie do nastepnej zatoki. jak nie tu, to tam - gdzies musza byc.
po jakichs 10 minutach Luis rusza w wyznaczonym kierunku, zostawiajac za soba caly kawal plazy, miedzy zatokami. zastanawiam sie, czemu to robi i na wszelki wypadek postanawiam podejsc do krawedzi klifu, zeby miec pewnosc, ze niczego nie przeoczamy. z daleko widac, ze plaza w zatoce jest pusta...
znalezienie miejsca, z ktorego moglabym widziec plaze, okazuje sie jednak bardziej skomlikowane, niz myslalam. musze odejsc dobry kawalek, by nic nie przyslanialo mi widoku. kiedy w koncu, udaje mi sie to zrobic... eu-re-ka..! na plazy lezy 17 sloni morskich! zaczynam wolac reszte, ale przez glosny, nieustannie wiejacy wiatr, nikt mnie nie slyszy. dopiero za ktoryms razem odwraca sie Olga, ktora wola reszte. najszybciej przybiega Luis, biedak, chyba zaczal sie juz denerwowac, ze nasza wycieczka moze nie wypalic.
nasz przewodnik prowadzi nas do zejscia z klifu uzywanego przez rybakow, gdzie po linach i ledwo wydeptanych sciezkach schodzimy na plaze i zaczynamy nasza misje skradania sie do sloni.
te wielkie zwierzeta (moga miec nawet 6 metrow dlugosci i wazyc 4 tony (samce)), sa calkiem plochliwe. musimy wiec isc powolutku przy scianie klifu by nie uciekly one do wody. kiedy znajdujemu sie juz na odpowiedniej wysokosci. dajemy zwierzakom chwile czasu, by sie do nas przyzwyczaily, a nastepnie rozpoczynamy proces skradania sie w ich poblize. trafilismy akurat na calkiem mlode stadko. Luis mowi, ze lwy nie maja jeszcze 5 lat (wtedy tez zaczynaja im rosnac charakterystyczne nosy, ktorych tutaj jeszcze nie widac). zwierzeta co chwile podnosza glowy i obserwuja nas swoimi wielkimi oczami. dopiero dobry czas pozniej przyzwyczaja sie do nas na tyle, by powrocic do swoich zwyczajnych zajec, tj. glownie lezenia na plazy;), oraz kolysania sie na brzuchu i walk 'na klaty'(!). my tymczasem jestesmy coraz blizej i blizej. podchodzimy na odleglosc kilku metrow, pstrykamy mnostwo zdjec i cieszymy sie jakbysmy byly w Discovery Channel.
w koncu wracamy do Puerto Madryn. poniewaz jutro jedziemy na poludnie, do Ushuaia, czyli... na koniec swiata, chcemy jeszcze zrobic male zakupy (podobno Ushuaia to najdrozsze miejsce w Argentynie). przede wszystkim zalezy nam na kupnie benzyny do maszynki. Luis obwozi nas po miejscowych stacjach benzynowych i okazuje sie, ze... nigdzie nie ma gasoliny! jest ropa, ale benzyny nie. moze bedzie jutro.
wracamy na camping, a potem idziemy na hot-dogi;)
m.
dzien:162 tam, gdzie niebo spada na ziemie 11.03.10
spakowanie naszego balaganu zajelo, oczywiscie, dwa razy dluzej niz oczekiwalysmy. po ostatnich burzach piaskowych nasz namiot wyglada... inaczej. nie jest juz taki zielony jak kilka dni temu, kiedy to dumnie rozstawialysmy go na argentynskiej ziemii. powyciagalysmy kartony, spakowalysmy ciuchy, maty, spiwory i po zmyciu, za pomoca papieru toaletowego, kilku kilogramow piachu z tropiku, poskladalysmy namiot do kupy i ruszylysmy w droge.
na szczescie, tym razem, udalo nam sie uniknac kilkukilometrowego marszu do centrum. przystanek autobusowy znajdowal sie kilkaset metrow od kampingu. zrzucilysmy plecaki i odczekalysmy swoje zanim bialozielony pojazd zabral nas do srodka. kierowca byl na tyle mily, ze nie skasowal nas za jazde:) wszystko przez to, ze znow nie mialysmy monet, a banknoty nie wchodza do tutejszych automatow. poniewaz nikt nie byl w stanie rozmienic naszych pieniedzy, dojazd do terminalu byl gratisowy.
mamy jeszcze ponad godzine do odjazdu autobusu wiec biegniemy zrobic zakupy. wszyscy do okola powtarzaja, ze Ushuaia jest cholernie drogie. nie mamy zamiaru placic wiecej wiec kupujemy mase 'przysmakow': mleko w proszku, owsianke, drzem, makarony, sosy pomidorowe, zupy w proszku, herbate, ciasteczka, krakersy, platki, rodzynki, ryz, polente, przyprawy, kostki rosolowe, ser i duuuzo chleba na zblizajaca sie podroz. niestety, znow nie udaje sie nam kupic benzyny. w tej czesci miasta maja tylko rope.
z Puerto Madryn do Rio Gallegos jest wiele godzin. dopiero jutro rano bedziemy sie przesiadac w busa do Ushuia. Olga ma szczescie i przysiada sie do niej mloda, szczupla dziewczyna - wiek i waga wspoltowarzysza tak dlugiej jazdy to priorytety:)
miasto, z ktorego wyjezdzamy jest polozone w polnocnej Patagonii. jednak to, na co wszystkie czekamy znajduje sie bardziej na poludnie. prawdziwa, dzika, pusta Patagonia zaczyna sie od Puerto Madryn i ciagnie sie az do Ziemi Ognistej. droga jest prosta jak drut. przestrzen za oknem jest oniemiajaca. nie nacodzien mozna obserwowac jak wielkie niebo kladzie sie na ziemi i przygniata je cala swoja ogromnoscia. horyzont znajduje sie bardzo nisko. reszte stanowia niebo i chmury w najdziwniejszych ksztaltach.
podroz uplywa calkiem przyjemnie. jedzenia jest dobre i duzo. w tv wciaz puszczaja nowe filmy i nawet mamy wystarczajaco miejsca na nogi:)
a.
spakowanie naszego balaganu zajelo, oczywiscie, dwa razy dluzej niz oczekiwalysmy. po ostatnich burzach piaskowych nasz namiot wyglada... inaczej. nie jest juz taki zielony jak kilka dni temu, kiedy to dumnie rozstawialysmy go na argentynskiej ziemii. powyciagalysmy kartony, spakowalysmy ciuchy, maty, spiwory i po zmyciu, za pomoca papieru toaletowego, kilku kilogramow piachu z tropiku, poskladalysmy namiot do kupy i ruszylysmy w droge.
na szczescie, tym razem, udalo nam sie uniknac kilkukilometrowego marszu do centrum. przystanek autobusowy znajdowal sie kilkaset metrow od kampingu. zrzucilysmy plecaki i odczekalysmy swoje zanim bialozielony pojazd zabral nas do srodka. kierowca byl na tyle mily, ze nie skasowal nas za jazde:) wszystko przez to, ze znow nie mialysmy monet, a banknoty nie wchodza do tutejszych automatow. poniewaz nikt nie byl w stanie rozmienic naszych pieniedzy, dojazd do terminalu byl gratisowy.
mamy jeszcze ponad godzine do odjazdu autobusu wiec biegniemy zrobic zakupy. wszyscy do okola powtarzaja, ze Ushuaia jest cholernie drogie. nie mamy zamiaru placic wiecej wiec kupujemy mase 'przysmakow': mleko w proszku, owsianke, drzem, makarony, sosy pomidorowe, zupy w proszku, herbate, ciasteczka, krakersy, platki, rodzynki, ryz, polente, przyprawy, kostki rosolowe, ser i duuuzo chleba na zblizajaca sie podroz. niestety, znow nie udaje sie nam kupic benzyny. w tej czesci miasta maja tylko rope.
z Puerto Madryn do Rio Gallegos jest wiele godzin. dopiero jutro rano bedziemy sie przesiadac w busa do Ushuia. Olga ma szczescie i przysiada sie do niej mloda, szczupla dziewczyna - wiek i waga wspoltowarzysza tak dlugiej jazdy to priorytety:)
miasto, z ktorego wyjezdzamy jest polozone w polnocnej Patagonii. jednak to, na co wszystkie czekamy znajduje sie bardziej na poludnie. prawdziwa, dzika, pusta Patagonia zaczyna sie od Puerto Madryn i ciagnie sie az do Ziemi Ognistej. droga jest prosta jak drut. przestrzen za oknem jest oniemiajaca. nie nacodzien mozna obserwowac jak wielkie niebo kladzie sie na ziemi i przygniata je cala swoja ogromnoscia. horyzont znajduje sie bardzo nisko. reszte stanowia niebo i chmury w najdziwniejszych ksztaltach.
podroz uplywa calkiem przyjemnie. jedzenia jest dobre i duzo. w tv wciaz puszczaja nowe filmy i nawet mamy wystarczajaco miejsca na nogi:)
a.
dzien: 163 czosnku nie oddamy!!! 12.03.10
wczesnym rankiem dobijamy do Rio Gallegos - portowego miasta znajdujacego sie niemal na granicy z Chile. kiedy wysiadamy na zewnatrz mozemy wyraznie odczuc zmiane temperatury. jestesmy okolo tysiaca kilometrow ponizej Puerto Madryn, w ktorym to juz nie bylo za cieplo... zarzucamy na siebie tony ciuchow i szybko chowamy w autobusowej poczekalni. w srodku jest przyjemnie cieplo, wszystkie szyby sa zaparowane.
razem z nami siada nowa kolezanka Olgi. Natalia jest w naszym wieku i pochodzi z polnocy. w poszukiwaniu pracy zajechala az na Ziemie Ognista, do Rio Grande. podczas milej pogawedki na terminalu dowiadujemy sie, ze przez granice z Chile nie mozna przewozic calej masy produktow miesno-warzywno-owocowych i ich pochodnych. Natalia opowiada nam dziwaczne historie o przeszukiwaniu bagarzy, skanowaniu plecakow i ogromnych karach za wszelakie proby przemycenia kawalka miesa albo owoca. w skrocie chodzi o to, zeby nie wwozic do Chile bakterii i pasazytow, ktorych jeszcze tam nie ma. reguly sa bardzo surowe i nie ma zadnego poblazania. zaczynamy myslec o naszym spozywczym zaladunku i wkurzac sie niemilosiernie... w smietniku laduje drzem i cebula, ale czosnku nie oddamy! ogolnie cala sytuacja objawia sie bardzo zabawnie i wszystkie ryczymy ze smiechu obmyslajac spisek przeciwko strazy granicznej. w miedzyczasie pojawia sie nasz nowy kierowca i zapowiada dosc dlugie opoznienie - cos sie stalo z autobusem i na okolo 2 godziny musi odjechac do mechanika.
zamiast o 8.30 w autobusie ladujemy po 11.00. na wejscu dostajemy graniczne formularze. jeden z nich jest deklaracja, w ktorej zobowiazujemy sie do wyjawienia wszystkich 'nielegalnych' towarow spozywczych znajdujacych sie w naszym bagazu. zaczynam troszke panikowac. na dlugiej liscie oprocz mies, serow, owocow i warzyw znalazly sie przyprawy, nasiona, suszone owoce, sosy, kostki rosolowe, mleko w proszku - dokladnie to, czym wypchane sa nasze plecaki. kilka razy dopytuje sie poddenerwowanego kierowcy czy mozna wwiezc to albo tamto. w koncu olewamy sprawe i zgodnie zakreslamy wszystkie kwadraciki z podpisem 'no' czyli 'nie'. niezgodnie z prawda nie posiadamy nic nielegalnego:)
wyjazd z Argentyny - bez problemow.
wjazd do Chile - bez problemow (lalo jak z cebra i nikomu nie chcialo sie zmuszac nas, aby w tym deszczu wystawiac bagaze do przeszukania. na wszelki wypadek schowalysmy czosnek w skarpety:)
niedlugo po przekroczeniu granicy dojezdzamy do Ciesniny Magellana. po srodku niczego, na patagonskim stepie czekamy az zaloga promu da znak i bedziemy mogli wjechac na poklad. wciaz pada deszcz. co prawda, nie jest juz taki gesty jak z rana, ale cale niebo spowijaja ciemnoszare chmurzyska. na pasie obok zatrzymuje sie grupa motocyklistow. 12 facetow, powiedzmy w wieku zaawansowanym, moknie na swoich czarnych cruiserach - w tym momencie nie chcialabym byc na ich miejscu. podroz promem zajmuje nam nie wiecej niz 20 minut (ciesnine przekraczamy w jej najwezszej czesci Punta Delgada). wychodzimy na chwile z autobusy zeby lepiej przyjrzec sie miejscu laczacym oba oceany.
kiedy docieramy na druga strone ciesniny, znajdujemy sie juz na Ziemii Ognistej. stad czeka nas jeszcze dluga droga do Ushuia. wiekszosc tego czasu spedzimy tluczac sie droga szutrowa. za 100 km wjedziemy do miasteczka San Sebastian (juz po stronie Argentyny), gdzie zaczyna sie asfalt. krajobraz nie zmienia sie szczegolnie drastycznie, ale mozna juz wyroznic niewysokie wzgorza.
Tierra del Fuego podzielona jest, mniej wiecej rowno, miedzy Chile i Argentyne. swoja nazwe zawdziecza kapitanowi Magellanowi, ktory odplywawszy od niej zauwazyl zarzace sie nad wyspa niebo. do dzis nie wiadomo, czy bylo to spowodowane olbrzymim pozarem, czy moze byl to efekt wschodu lub zachodu slonca. Tierra del Fuego slynie bowiem, z czerwonych jak nigdzie smug na niebie.
do Ushuia dojezdzamy okolo 10 w nocy. jest baaardzo zimno i mokro. miasteczko nie ma swojego terminalu wiec kierowca zostawia nas na jednym z placykow niedaleko portu. chwytamy nasze plecaki i ruszamy w gore. nocne Ushuia prezentuje sie calkiem okazale: eleganckie domy, butki, oswietlone sklepy outdoorowe, kasyno. zostawiamy plecaki i Martyne pod jednym z drogich hotelikow i idziemy na poszukiwania tanszej opcji. obiegamy kilka uliczek. wiele hosteli jest wypelnionych po brzegi. ceny tez nie zachecaja. lozka w dormie zaczynaja sie od 50 peso, czyli 13 dolarow. w koncu trafiamy do Refugio de Mochilero. jest miejsce, jest kuchnia, jest internet, jest CIEPLO, jest dobra cena (40 peso) - jestesmy w domu:)
szescioosobowe pokoje maja pietrowe lozka i drewniany wystroj, z reszta tak jak reszta hostelu.
przed rozpakowaniem plecakow zagladamy do kuchni. do dyspozycji gosci jest herbata, kawa i czekolada. robimy sobie po wielgachnym kubku goracego napoju i nasluchujemy krzykow sporej grupy Izraelitow. w ciagu kilkunastu minut imprezka zamienia sie w bitwe miedzy recepcjonista a jednym z gosci. z zaciekawieniem obserwujemy obszar schodow, na ktorym zgromadzili sie imprezowicze. czerwony ze wscieklosci Argentynczyk wypycha przez dzwi jednego z Izraelitow i krzyczy: 'wynocha na zewnatrz! mowilem, koniec imprezy! nie bedziesz mi palil w srodku!'. nie wiem jak potoczylo by sie to dalej, gdyby nie wlasciciel hotelu, ktory rozdzielil szturchajacych sie nawzajem chlopakow. Izraelici nie maja zbyt dobrej opinii w Ameryce Lacinskiej. jest to glownie spowodowane tym, ze podrozuja w duzych grupach i lubia sie bawic. well, gdybym siedziala 3 lata w wojsku tez bym chciala troszke poszalec, ale musza byc jakies granice...
po drodze do pokoju, niespodzianka - spotykamy Jarka, ktory jest tu z 8 paniami Polkami:) Jarek jest geografem, podroznikiem, fotografem i organizuje wycieczki do wielu ciekawych miejsc na swiecie, jednym z nich jest wlasnie Patagonia. z zaangazowaniem zaczynamy omawiac mase spraw i pewnie gadalibysmy tak do pozna, gdyby nie upomnienia naszego haryzmatycznego recepcjonnisty: CISZA NOCNA!!!
a.
wczesnym rankiem dobijamy do Rio Gallegos - portowego miasta znajdujacego sie niemal na granicy z Chile. kiedy wysiadamy na zewnatrz mozemy wyraznie odczuc zmiane temperatury. jestesmy okolo tysiaca kilometrow ponizej Puerto Madryn, w ktorym to juz nie bylo za cieplo... zarzucamy na siebie tony ciuchow i szybko chowamy w autobusowej poczekalni. w srodku jest przyjemnie cieplo, wszystkie szyby sa zaparowane.
razem z nami siada nowa kolezanka Olgi. Natalia jest w naszym wieku i pochodzi z polnocy. w poszukiwaniu pracy zajechala az na Ziemie Ognista, do Rio Grande. podczas milej pogawedki na terminalu dowiadujemy sie, ze przez granice z Chile nie mozna przewozic calej masy produktow miesno-warzywno-owocowych i ich pochodnych. Natalia opowiada nam dziwaczne historie o przeszukiwaniu bagarzy, skanowaniu plecakow i ogromnych karach za wszelakie proby przemycenia kawalka miesa albo owoca. w skrocie chodzi o to, zeby nie wwozic do Chile bakterii i pasazytow, ktorych jeszcze tam nie ma. reguly sa bardzo surowe i nie ma zadnego poblazania. zaczynamy myslec o naszym spozywczym zaladunku i wkurzac sie niemilosiernie... w smietniku laduje drzem i cebula, ale czosnku nie oddamy! ogolnie cala sytuacja objawia sie bardzo zabawnie i wszystkie ryczymy ze smiechu obmyslajac spisek przeciwko strazy granicznej. w miedzyczasie pojawia sie nasz nowy kierowca i zapowiada dosc dlugie opoznienie - cos sie stalo z autobusem i na okolo 2 godziny musi odjechac do mechanika.
zamiast o 8.30 w autobusie ladujemy po 11.00. na wejscu dostajemy graniczne formularze. jeden z nich jest deklaracja, w ktorej zobowiazujemy sie do wyjawienia wszystkich 'nielegalnych' towarow spozywczych znajdujacych sie w naszym bagazu. zaczynam troszke panikowac. na dlugiej liscie oprocz mies, serow, owocow i warzyw znalazly sie przyprawy, nasiona, suszone owoce, sosy, kostki rosolowe, mleko w proszku - dokladnie to, czym wypchane sa nasze plecaki. kilka razy dopytuje sie poddenerwowanego kierowcy czy mozna wwiezc to albo tamto. w koncu olewamy sprawe i zgodnie zakreslamy wszystkie kwadraciki z podpisem 'no' czyli 'nie'. niezgodnie z prawda nie posiadamy nic nielegalnego:)
wyjazd z Argentyny - bez problemow.
wjazd do Chile - bez problemow (lalo jak z cebra i nikomu nie chcialo sie zmuszac nas, aby w tym deszczu wystawiac bagaze do przeszukania. na wszelki wypadek schowalysmy czosnek w skarpety:)
niedlugo po przekroczeniu granicy dojezdzamy do Ciesniny Magellana. po srodku niczego, na patagonskim stepie czekamy az zaloga promu da znak i bedziemy mogli wjechac na poklad. wciaz pada deszcz. co prawda, nie jest juz taki gesty jak z rana, ale cale niebo spowijaja ciemnoszare chmurzyska. na pasie obok zatrzymuje sie grupa motocyklistow. 12 facetow, powiedzmy w wieku zaawansowanym, moknie na swoich czarnych cruiserach - w tym momencie nie chcialabym byc na ich miejscu. podroz promem zajmuje nam nie wiecej niz 20 minut (ciesnine przekraczamy w jej najwezszej czesci Punta Delgada). wychodzimy na chwile z autobusy zeby lepiej przyjrzec sie miejscu laczacym oba oceany.
kiedy docieramy na druga strone ciesniny, znajdujemy sie juz na Ziemii Ognistej. stad czeka nas jeszcze dluga droga do Ushuia. wiekszosc tego czasu spedzimy tluczac sie droga szutrowa. za 100 km wjedziemy do miasteczka San Sebastian (juz po stronie Argentyny), gdzie zaczyna sie asfalt. krajobraz nie zmienia sie szczegolnie drastycznie, ale mozna juz wyroznic niewysokie wzgorza.
Tierra del Fuego podzielona jest, mniej wiecej rowno, miedzy Chile i Argentyne. swoja nazwe zawdziecza kapitanowi Magellanowi, ktory odplywawszy od niej zauwazyl zarzace sie nad wyspa niebo. do dzis nie wiadomo, czy bylo to spowodowane olbrzymim pozarem, czy moze byl to efekt wschodu lub zachodu slonca. Tierra del Fuego slynie bowiem, z czerwonych jak nigdzie smug na niebie.
do Ushuia dojezdzamy okolo 10 w nocy. jest baaardzo zimno i mokro. miasteczko nie ma swojego terminalu wiec kierowca zostawia nas na jednym z placykow niedaleko portu. chwytamy nasze plecaki i ruszamy w gore. nocne Ushuia prezentuje sie calkiem okazale: eleganckie domy, butki, oswietlone sklepy outdoorowe, kasyno. zostawiamy plecaki i Martyne pod jednym z drogich hotelikow i idziemy na poszukiwania tanszej opcji. obiegamy kilka uliczek. wiele hosteli jest wypelnionych po brzegi. ceny tez nie zachecaja. lozka w dormie zaczynaja sie od 50 peso, czyli 13 dolarow. w koncu trafiamy do Refugio de Mochilero. jest miejsce, jest kuchnia, jest internet, jest CIEPLO, jest dobra cena (40 peso) - jestesmy w domu:)
szescioosobowe pokoje maja pietrowe lozka i drewniany wystroj, z reszta tak jak reszta hostelu.
przed rozpakowaniem plecakow zagladamy do kuchni. do dyspozycji gosci jest herbata, kawa i czekolada. robimy sobie po wielgachnym kubku goracego napoju i nasluchujemy krzykow sporej grupy Izraelitow. w ciagu kilkunastu minut imprezka zamienia sie w bitwe miedzy recepcjonista a jednym z gosci. z zaciekawieniem obserwujemy obszar schodow, na ktorym zgromadzili sie imprezowicze. czerwony ze wscieklosci Argentynczyk wypycha przez dzwi jednego z Izraelitow i krzyczy: 'wynocha na zewnatrz! mowilem, koniec imprezy! nie bedziesz mi palil w srodku!'. nie wiem jak potoczylo by sie to dalej, gdyby nie wlasciciel hotelu, ktory rozdzielil szturchajacych sie nawzajem chlopakow. Izraelici nie maja zbyt dobrej opinii w Ameryce Lacinskiej. jest to glownie spowodowane tym, ze podrozuja w duzych grupach i lubia sie bawic. well, gdybym siedziala 3 lata w wojsku tez bym chciala troszke poszalec, ale musza byc jakies granice...
po drodze do pokoju, niespodzianka - spotykamy Jarka, ktory jest tu z 8 paniami Polkami:) Jarek jest geografem, podroznikiem, fotografem i organizuje wycieczki do wielu ciekawych miejsc na swiecie, jednym z nich jest wlasnie Patagonia. z zaangazowaniem zaczynamy omawiac mase spraw i pewnie gadalibysmy tak do pozna, gdyby nie upomnienia naszego haryzmatycznego recepcjonnisty: CISZA NOCNA!!!
a.
dzien: 164 na krancu swiata 13.03.10
Ushuia znane jest z tego, ze jest najdalej na poludnie polozonym miastem na swiecie (68ºS, 55ºW) i znajduje sie tylko 1000 km od Antarktydy. statystyki statystykami, slawa slawa, ale tak na prawde, Puerto Williams na wyspie Navarino (Chile) lezy nieco nizej. co prawda, nie mozna tego nazwac miastem (jedynie 2200 mieszkancow), ale zawsze:) po cichu myslalam sobie, ze moze udaloby sie nam przedostac na ten prawdziwy KONIEC SWIATA, ale ceny okazaly sie cholendarnie wysokie. Ushuia z Puerto Williams dzieli Kanal Beagle'a. aby dostac sie z jednej strony na druga nalezy wykupic podroz lodzia (120 dolarow za 30 minut jazdy!!!!!) i autobusem. wyglada na to, ze musimy sie zadowolic Ushuia.
dzisiaj znow pada. az sie nie chce wystawiac nosa poza cieplutki hostel. musimy jednak cos jesc, wiec Olga jako ochtniczka rusza na zakupy. zeby nie bylo jej zbyt smutno zabiera ze soba naszego wspollokatora - Krisa z Buenos Aires. chlopaczek wprowadzil sie do naszego pokoju pozna noca. jest sliczny, mlodziutki i bardzo niewinny:) oprocz tego przepieknie spiewa i wlasnie nagrywa swoja pierwsza plyte... w Brazylii.
na sniadanie mamy wiec jajecznice z boczkiem, cebula, pomidorami i swiezutkie buly z maslem:) zupelnie jak w domu. obzarte mamy jeszcze mniej ochoty na to, zeby moknac na zewnatrz. na szczescie Olga jest innego zdania i wyciaga nas z hostelu.
Ushuia jeszcze do niedawna bylo malutenkim portem. dzisiaj, w zwiazku z rozwijajaca sie turystyka, populacja miasta urosla z kilku tysiecy do 60 tysiecy i wciaz sie powieksza. etykietka - KONIEC SWIATA - okazala sie byc super chwytem marketingowym. w dziesiatkach sklepow z pamiatkami mozna kupic gadzety reklamujace Ushuia (poczawszy od olowkow, nalepek, poprzez kubki, rzezby, maskotki i na calej serii odziezy konczac). uliczki wypelnione sa kawiarenkami, restauracjami, sklepami ze sprzetem outdoorowym oraz agencjami turystycznymi. budynki zrobione sa z drewna lub srebrnej blachy. z kazdego z nich wystaje metalowy badz kamienny kominek, z ktorego dym wydobywa sie niemal bezustannie. mimo tej calej turystycznosci Ushuia sprawia mile wrazenie i od razu zaczynamy je lubic. szkoda tylko, ze nie stac nas na co najmniej polowe tych rzeczy, ktore oferuje sie tu bogatym odwiedzajacym. jedna z nich jest rejs na Antarktyde...
odwiedzamy informacje turystyczna i zbieramy informacje na temat okolicznych szlakow turystycznych. dostajemy potrzebne mapy i czytamy prognoze pogody na najblizsze dni: deszcz, deszcz, deszcz. zanim opuszczamy przyjazne progi budunku Olga upieksza swoj paszport trzema stepelkami typu Fin del Mundo (koniec swiata).
przechodzimy kilka ulic, zagladamy na przystan i do kolejnej info turystycznej - wyobrazcie sobie, ze tu maja taka sama, nieciekawa prognoze pogody... stad idziemy nadmorska ulica w kierunku dwoch najwiekszych supermarketow w Ushuia. w pierwszym z nich - La Anonima odkrywamy cala prawde o cenach w miasteczku i wbrew naszym oczekiwaniom wcale nie sa wyzsze niz w innych miejscach! zeby byc w 100 % pewne, ze kupujemy najtanieniej zagladamy rowniez do Carrefoura. tam wpadam na fantastyczny pomysl, ktory Olga kwituje smiechem:( ani Martyna, ani ja nie jestesmy szczegolnie przygotowane na tutejsze warunki pogodowe. od ponad 5 miesiecy bawimy sie na plazach i biegamy polnagie w tropikach, Olga natomiast jest gotowa na wszystko. w zwiazku z naszym nieprzygotowaniem nie posiadamy wystarczajaco cieplych rzeczy, ani nieprzemakalnych spodni. krotka wycieczka po miejscowych sklepach utwierdza nas, ze tam zakupow z pewnoscia nie zrobimy. decydujemy sie wiec na supermarkety. w Carrefourze znajduje przepiekna, zaslone do prysznica: pol przezroczysta, 1.80x1.80 metra. oczami wyobrazni szyje sobie z niej zestaw nieprzemakalnych ciuchow... z zamyslenia wyrywa mnie Olga: 'nie bedziesz zdobywac szczytow Ziemii Ognistej w zaslonie od prysznica, ZAPOMNIJ!'. w rezultacie kupujemy zestaw wielkich, czarnych workow na smieci.
La Anonima wprowadzila wlasnie kolekcje jesienno-zimowa do swoich sklepow. w ofercie sa polarowe ciuchy. kupujemy kamizelke, bluze, po dwa zestawy rekawiczek i cieple buffy - wszystko trzy razy tansze niz w markowych sklepach. do hostelu wracamy zadowolone. na miejscu poznajemy argentynsko-amerykanska pare, ktora sprzedaje nam pewna bardzo uzyteczna informacje...
wieczorem otwieramy czerwone wino i przysiadamy sie do Polskiej wycieczki.
a.
Ushuia znane jest z tego, ze jest najdalej na poludnie polozonym miastem na swiecie (68ºS, 55ºW) i znajduje sie tylko 1000 km od Antarktydy. statystyki statystykami, slawa slawa, ale tak na prawde, Puerto Williams na wyspie Navarino (Chile) lezy nieco nizej. co prawda, nie mozna tego nazwac miastem (jedynie 2200 mieszkancow), ale zawsze:) po cichu myslalam sobie, ze moze udaloby sie nam przedostac na ten prawdziwy KONIEC SWIATA, ale ceny okazaly sie cholendarnie wysokie. Ushuia z Puerto Williams dzieli Kanal Beagle'a. aby dostac sie z jednej strony na druga nalezy wykupic podroz lodzia (120 dolarow za 30 minut jazdy!!!!!) i autobusem. wyglada na to, ze musimy sie zadowolic Ushuia.
dzisiaj znow pada. az sie nie chce wystawiac nosa poza cieplutki hostel. musimy jednak cos jesc, wiec Olga jako ochtniczka rusza na zakupy. zeby nie bylo jej zbyt smutno zabiera ze soba naszego wspollokatora - Krisa z Buenos Aires. chlopaczek wprowadzil sie do naszego pokoju pozna noca. jest sliczny, mlodziutki i bardzo niewinny:) oprocz tego przepieknie spiewa i wlasnie nagrywa swoja pierwsza plyte... w Brazylii.
na sniadanie mamy wiec jajecznice z boczkiem, cebula, pomidorami i swiezutkie buly z maslem:) zupelnie jak w domu. obzarte mamy jeszcze mniej ochoty na to, zeby moknac na zewnatrz. na szczescie Olga jest innego zdania i wyciaga nas z hostelu.
Ushuia jeszcze do niedawna bylo malutenkim portem. dzisiaj, w zwiazku z rozwijajaca sie turystyka, populacja miasta urosla z kilku tysiecy do 60 tysiecy i wciaz sie powieksza. etykietka - KONIEC SWIATA - okazala sie byc super chwytem marketingowym. w dziesiatkach sklepow z pamiatkami mozna kupic gadzety reklamujace Ushuia (poczawszy od olowkow, nalepek, poprzez kubki, rzezby, maskotki i na calej serii odziezy konczac). uliczki wypelnione sa kawiarenkami, restauracjami, sklepami ze sprzetem outdoorowym oraz agencjami turystycznymi. budynki zrobione sa z drewna lub srebrnej blachy. z kazdego z nich wystaje metalowy badz kamienny kominek, z ktorego dym wydobywa sie niemal bezustannie. mimo tej calej turystycznosci Ushuia sprawia mile wrazenie i od razu zaczynamy je lubic. szkoda tylko, ze nie stac nas na co najmniej polowe tych rzeczy, ktore oferuje sie tu bogatym odwiedzajacym. jedna z nich jest rejs na Antarktyde...
odwiedzamy informacje turystyczna i zbieramy informacje na temat okolicznych szlakow turystycznych. dostajemy potrzebne mapy i czytamy prognoze pogody na najblizsze dni: deszcz, deszcz, deszcz. zanim opuszczamy przyjazne progi budunku Olga upieksza swoj paszport trzema stepelkami typu Fin del Mundo (koniec swiata).
przechodzimy kilka ulic, zagladamy na przystan i do kolejnej info turystycznej - wyobrazcie sobie, ze tu maja taka sama, nieciekawa prognoze pogody... stad idziemy nadmorska ulica w kierunku dwoch najwiekszych supermarketow w Ushuia. w pierwszym z nich - La Anonima odkrywamy cala prawde o cenach w miasteczku i wbrew naszym oczekiwaniom wcale nie sa wyzsze niz w innych miejscach! zeby byc w 100 % pewne, ze kupujemy najtanieniej zagladamy rowniez do Carrefoura. tam wpadam na fantastyczny pomysl, ktory Olga kwituje smiechem:( ani Martyna, ani ja nie jestesmy szczegolnie przygotowane na tutejsze warunki pogodowe. od ponad 5 miesiecy bawimy sie na plazach i biegamy polnagie w tropikach, Olga natomiast jest gotowa na wszystko. w zwiazku z naszym nieprzygotowaniem nie posiadamy wystarczajaco cieplych rzeczy, ani nieprzemakalnych spodni. krotka wycieczka po miejscowych sklepach utwierdza nas, ze tam zakupow z pewnoscia nie zrobimy. decydujemy sie wiec na supermarkety. w Carrefourze znajduje przepiekna, zaslone do prysznica: pol przezroczysta, 1.80x1.80 metra. oczami wyobrazni szyje sobie z niej zestaw nieprzemakalnych ciuchow... z zamyslenia wyrywa mnie Olga: 'nie bedziesz zdobywac szczytow Ziemii Ognistej w zaslonie od prysznica, ZAPOMNIJ!'. w rezultacie kupujemy zestaw wielkich, czarnych workow na smieci.
La Anonima wprowadzila wlasnie kolekcje jesienno-zimowa do swoich sklepow. w ofercie sa polarowe ciuchy. kupujemy kamizelke, bluze, po dwa zestawy rekawiczek i cieple buffy - wszystko trzy razy tansze niz w markowych sklepach. do hostelu wracamy zadowolone. na miejscu poznajemy argentynsko-amerykanska pare, ktora sprzedaje nam pewna bardzo uzyteczna informacje...
wieczorem otwieramy czerwone wino i przysiadamy sie do Polskiej wycieczki.
a.
dzien: 165 wyjete spod prawa 14.03.10
6 rano, ciemno, zimno i pada. slysze dzwiek pierwszego budzika: ti, ti, ti, ti, ti, ti... ooooo, nie! na bank nie wstaje. wciaz czuje wczorajszy alkohol. ti, ti, ti, ti, ti, ti - nieeee! Olga podnosi sie pierwsza: 'wstajemy!' - slysze pol zywa. probuje przeroznych wykretow: 'pada - bez sensu pchac sie do parku, niedobrze mi - nigdzie nie ide, pojdziemy jutro - na pewno bedzie lepsza pogoda'. niestety na Olge nic nie dziala, a na dodatek dolacza sie do niej Martyna.
pijemy po cieplej herbatce i wychodzimy na zewnatrz w poszukiwaniu taksowki.
tak sie akurat zlozylo, ze po drugiej stronie ulicy ktos wlasnie wysiada z auta. Olga szybko podbiega do delikwenta, zaglada przez okienko i mamy szofera. pakujemy sie do srodka i rzucamy: 'a la parque, por favor' (do parku, prosze). taksiarz odpala silnik i odjezdzamy spod hostelu. w trakcie pogawedki wynika nastepujaca sytuacja: taksowkarz oswiadcza nam, ze skoro jedziemy tak wczesnie to moze uda nam sie zdarzyc przed straznikami parku narodowego i wejdziemy za darmo. wejscie do PN Tierra del Fuego kosztuje 50 peso od lba, czyli okolo 13 dolcow. jakby tego bylo malo, mozna sie tam dostac za posrednictwem busikow, ktore kasuja kolejne 50 peso w dwie strony. wszystko to urasta do kosmicznej ceny, zwazajac na to, ze park polozony jest zaledwie 12 km od Ushuia. w trakcie wczorajszej rozmowy ze wspomniana para, dowiedzialysmy sie o tanszej wersji. wlasnie dlatego zamiast busikiem jedziemy do parku taksa. i zamist o 9.00 rano przejezdzamy przez brame o 7.30. nasz kierowca jest na tyle uprzejmy i wyrozumialy, ze proponuje: 'zaplacicie jedynie to, co pokaze licznik'. niby normalna sprawa, ale faktem jest, ze trudno trafic na takiego taksowkarza. wszyscy maja uklady. kazdy van kasuje 50 peso. jesli chcesz mozesz zamowic taksowke. zawiezie Cie ona pod brame parku. do tego miejsca bedzie jechala na liczniku. kiedy jednak poprosisz o wjazd do parku cena automatycznie podskoczy o 20 peso, niezaleznie od licznika. turysta musi placic i juz! nasz kochany taksiarz wciska gaz do dechy, nie zwazajac na zapalone swiatlo w domku straznikow, przejezdza brame i wiezie nas jeszcze kilka kilometrow, az do rozpoczecia szlaku. za calosc placimy 40 peso i umawiamy sie o 17.30 na odbior.
miejsce, w ktorym wysiadamy znajduje sie nad Kanalem Beagle'a i nazywa Senda Costera, czyli szlak nadbrzerzny. jest wyjatkowo pieknie. niedawno wstalo slonce i mgla spowija jeszcze wilgotny las. woda jest spokojna, a w oddali widac osniezone gory. jak najszybciej znajdujemy szlak i wchodzimy do lasu. mamy troche pietra, a co jakby ktos postanowil za nami jechac, zlapac i ukarac za nielegalny wjazd do parku?!
drozka jest przepiekna. zaczyna sie jesien i wiele drzew oraz krzewow zmienia kolory na bardziej cieple. maszerujemy w drobnym, porannym deszczyku. trasa ma nam zajac okolo 3 godzin. szlak wiedzie glownie przy morzu. wznosi sie i opada. na jednym z klifow postanawiamy urzadzic sobie piknik - czas na sniadanie. schowane w mokrych krzakach obserwojemy zatoke, w ktorej zakotwiczony jest ponton straznikow. z poczatku panikujemy. MAJA NAS! po dokladniejszym zbadaniu sytuacji i zwroceniu uwagi na szczegoly wspolnie zgadzamy sie, ze niezidentyfikowany obiekt plywajacy jest tu przymocowany na stale. dojadamy bulki i ruszamy dalej.
droga jest super! pstrykamy fotki ciekawym ptaszkom, dziwacznym glonom wyrzuconym przez morze, roslinkom i gorom. przed nami, po srodku kanalu wyrasta polwysep na ktorym znajduje sie scisly rezerwat przyrody (Narodowy Park Tierra del Fuego jest pierwszym nadbrzeznym parkiem Argentyny, a jego powierzchnia przekracza 630 km2. turysci moja dostep do zaledwie kilku tysiecy hektarow, reszta znajduje sie pod scisla ochrona) wraz ze szczytem Cerro Mesa Real. wzniesienia Tierra del Fuego moga nie wydawac sie zbyt wysokie (osiagaja wysokosc do ok. 1300 m.n.p.m. ), ale zwazywszy na to, ze znajduja sie tuz przy linii brzegu wygladaja wystarczajaco imponujaco.
Senda Costera konczy sie w okolicach rozpoczecia sie kolejnego szlaku. wchodzimy na jedna z wysp, na ktorej znajduja sie zeremie bobrow. laczy sie z nimi nieszczesnie zabawna historia. w latach '40 poprzedniego wieku przywieziono 50 par tych zwierzakow z Kanady. zabieg ten mial na celu rozpoczecie przemyslu futrzanego na wyspie. w ciagu lat populacja bobrow urosla do zastraszajacej liczby 50 tysiecy osobnikow, ktore systematycznie niszcza fuegianskie lasy. doszlo do tego, ze rzad placi mysliwym 30 peso za kazdego zabitego bobra. na dowod nalezy przedstawic ogon i glowe zwierzecia. aby ograniczyc ilosc bobrow. zdecydowano sie na sprowadzenie łasic, ktore mialy sie z nimi rozprawic. niestety łasice zamiast na bobry zaczely polowac na ptaki. w zwiazku z tym przywieziono lisy, ktore mialy zabic i łasice i bobry, ale one takze zaczely polowac na ptaki. nie wiem jaki bedzie kolejny krok rzadu... moze lwy?:)
w trakcie spaceru rozjasnia sie, a slonce sprawia, ze wszystko jest piekniejsze. przystajemy na jednym z kampingow, na ktorym znajduje sie zaledwie jeden namiot i zaczynamy przygotowania do obiadu. zabralysmy ze soba maszynke, rosol w proszku i troche makaronu. kamping polozony jest przy jednej z licznych rzeczek, na soczystej trawie, po ktorej skacza przeslodkie kroliczki. kiedy rozkladam nasze smakolyki, pojawia sie nagle lis (wczesniej, zachwycone jego bliskoscia napstrykalysmy mase fotek) i porywa paczke makaronu! dziewczyny rzucaja sie za nim w pogon. znajduja rozerwana torebke w krzakach. tragedia! jestesmy suuuper glodne, a makaron jest suuuper drobny. specjalnie wybralam taki, zeby szybko sie ugotowal... Martynie i Oldze udaje sie odratowac moze z pol opakowania. przynosza miseczke wypelniona w polowie sciolka i w polowie makaronem. jak Kopciuszek oddzielaja nasz mak od popiolu. w tym czasie ja gotuje wode i za kilka minut mozemy sie cieszyc rzadka zupka. na dokladke przygotowujemy po kanapce, ktore zostaly nam z dzisiejszego sniadania. kiedy biegam z Olga zaaferowana wielkim ptakiem, ktory wlasnie pojawil sie na pobliskim drzewie. Maryna ratuje moja kanapke od jego kolezki, ktory z rozdziawionymi szponami przepuszcza na nia atak. co za miejsce!
do piatej obchodzimy niemal wszystkie mozliwe szlaki w parku. zagladamy takze do muzeum. Tierra del Fuego przez 6 tysiecy lat zamieszkiwaly 4 grupy Indian: Yamana, Haush, Selk'nam i Alakaluf. od roku 1870, w ktorym to na wyspie pojawily sie brytyjskie misje, w ciagu kilkudziesieciu lat wygineli prawie wszyscy pierwotni mieszkancy Ziemii Ognistej. zabily ich choroby sprowadzone przez wspolczesna cywilizacje. Indianie prowadzili koczowniczy tryb zycia i przemieszczali sie co kilka dni. srodkiem ich transportu bylo canoa, w ktorym palono ogniska. lodki te nalezaly sie jedynie tym, ktorzy zalozyli rodziny. osoby niezamezne korzystaly z canoa swoich rodzicow. Indianie zyli z polowu ryb, wielorybow i uchatek. te ostatnie dostarczaly im futer i oleju, ktory rozprowadzony na nagim ciele utrzymywal cieplo i sprawial, ze woda splywala z niego bez problemu.
w 1906 rozpoczela sie budowa wiezienia w Ushuia, ktore ukonczono w 1920 roku.cele byly zaprojektowane dla 380 wiezniow, jednakze w swoim naajaktywniejszym okresie miescily okolo 800 osob. kazamaty zamknieto w 1947 i dzisiaj znajduje sie w nim Muzeum Morskie. w 1948, po likwidacji wiezienia, w Ushuia mieszkalo 3 tysiece ludzi, glownie Indian i bylych pracownikow karcelu.
Puerto Williams jest jedynym miejscem, gdzie zyja ostatni potokowie Indian Yaghan. wszystkie inne plemiona wyginely. w licznych sklepach z pamiatkami mozna odnalezc zdjecia pierwotnych mieszkancow, robione na poczatku wieku. czarnobiale odbitki przedstwiaja postacie o ciemnej karnacji, w dlugich wlosach, okrywajacych swoje nagie ciala grubymi futrami ze zwierzat morskich. to jedyna pamiatka po ludziach, ktorych Darwin nazwal 'brakujacym ogniwem' w ewolucji czlowieka.
kilka minut po 17.00 podjezdza pod muzeum znajoma taksowka. Oscar wita nas z usmiechem i zaprasza do srodka. wycieczka do parku dobiegla konca. wyjezdzamy przez te sama brame, ktora mijalysmy wczesnym rankiem, tym razem jestesmy duzo bardziej zrelaksowane.wysiadamy przed hostelem i umawiamy sie z Oscar na jutro rano.
ps. za wycieczke do parku zamiast 300 peso zaplacilysmy 90 (za nas trzy)...
a.
6 rano, ciemno, zimno i pada. slysze dzwiek pierwszego budzika: ti, ti, ti, ti, ti, ti... ooooo, nie! na bank nie wstaje. wciaz czuje wczorajszy alkohol. ti, ti, ti, ti, ti, ti - nieeee! Olga podnosi sie pierwsza: 'wstajemy!' - slysze pol zywa. probuje przeroznych wykretow: 'pada - bez sensu pchac sie do parku, niedobrze mi - nigdzie nie ide, pojdziemy jutro - na pewno bedzie lepsza pogoda'. niestety na Olge nic nie dziala, a na dodatek dolacza sie do niej Martyna.
pijemy po cieplej herbatce i wychodzimy na zewnatrz w poszukiwaniu taksowki.
tak sie akurat zlozylo, ze po drugiej stronie ulicy ktos wlasnie wysiada z auta. Olga szybko podbiega do delikwenta, zaglada przez okienko i mamy szofera. pakujemy sie do srodka i rzucamy: 'a la parque, por favor' (do parku, prosze). taksiarz odpala silnik i odjezdzamy spod hostelu. w trakcie pogawedki wynika nastepujaca sytuacja: taksowkarz oswiadcza nam, ze skoro jedziemy tak wczesnie to moze uda nam sie zdarzyc przed straznikami parku narodowego i wejdziemy za darmo. wejscie do PN Tierra del Fuego kosztuje 50 peso od lba, czyli okolo 13 dolcow. jakby tego bylo malo, mozna sie tam dostac za posrednictwem busikow, ktore kasuja kolejne 50 peso w dwie strony. wszystko to urasta do kosmicznej ceny, zwazajac na to, ze park polozony jest zaledwie 12 km od Ushuia. w trakcie wczorajszej rozmowy ze wspomniana para, dowiedzialysmy sie o tanszej wersji. wlasnie dlatego zamiast busikiem jedziemy do parku taksa. i zamist o 9.00 rano przejezdzamy przez brame o 7.30. nasz kierowca jest na tyle uprzejmy i wyrozumialy, ze proponuje: 'zaplacicie jedynie to, co pokaze licznik'. niby normalna sprawa, ale faktem jest, ze trudno trafic na takiego taksowkarza. wszyscy maja uklady. kazdy van kasuje 50 peso. jesli chcesz mozesz zamowic taksowke. zawiezie Cie ona pod brame parku. do tego miejsca bedzie jechala na liczniku. kiedy jednak poprosisz o wjazd do parku cena automatycznie podskoczy o 20 peso, niezaleznie od licznika. turysta musi placic i juz! nasz kochany taksiarz wciska gaz do dechy, nie zwazajac na zapalone swiatlo w domku straznikow, przejezdza brame i wiezie nas jeszcze kilka kilometrow, az do rozpoczecia szlaku. za calosc placimy 40 peso i umawiamy sie o 17.30 na odbior.
miejsce, w ktorym wysiadamy znajduje sie nad Kanalem Beagle'a i nazywa Senda Costera, czyli szlak nadbrzerzny. jest wyjatkowo pieknie. niedawno wstalo slonce i mgla spowija jeszcze wilgotny las. woda jest spokojna, a w oddali widac osniezone gory. jak najszybciej znajdujemy szlak i wchodzimy do lasu. mamy troche pietra, a co jakby ktos postanowil za nami jechac, zlapac i ukarac za nielegalny wjazd do parku?!
drozka jest przepiekna. zaczyna sie jesien i wiele drzew oraz krzewow zmienia kolory na bardziej cieple. maszerujemy w drobnym, porannym deszczyku. trasa ma nam zajac okolo 3 godzin. szlak wiedzie glownie przy morzu. wznosi sie i opada. na jednym z klifow postanawiamy urzadzic sobie piknik - czas na sniadanie. schowane w mokrych krzakach obserwojemy zatoke, w ktorej zakotwiczony jest ponton straznikow. z poczatku panikujemy. MAJA NAS! po dokladniejszym zbadaniu sytuacji i zwroceniu uwagi na szczegoly wspolnie zgadzamy sie, ze niezidentyfikowany obiekt plywajacy jest tu przymocowany na stale. dojadamy bulki i ruszamy dalej.
droga jest super! pstrykamy fotki ciekawym ptaszkom, dziwacznym glonom wyrzuconym przez morze, roslinkom i gorom. przed nami, po srodku kanalu wyrasta polwysep na ktorym znajduje sie scisly rezerwat przyrody (Narodowy Park Tierra del Fuego jest pierwszym nadbrzeznym parkiem Argentyny, a jego powierzchnia przekracza 630 km2. turysci moja dostep do zaledwie kilku tysiecy hektarow, reszta znajduje sie pod scisla ochrona) wraz ze szczytem Cerro Mesa Real. wzniesienia Tierra del Fuego moga nie wydawac sie zbyt wysokie (osiagaja wysokosc do ok. 1300 m.n.p.m. ), ale zwazywszy na to, ze znajduja sie tuz przy linii brzegu wygladaja wystarczajaco imponujaco.
Senda Costera konczy sie w okolicach rozpoczecia sie kolejnego szlaku. wchodzimy na jedna z wysp, na ktorej znajduja sie zeremie bobrow. laczy sie z nimi nieszczesnie zabawna historia. w latach '40 poprzedniego wieku przywieziono 50 par tych zwierzakow z Kanady. zabieg ten mial na celu rozpoczecie przemyslu futrzanego na wyspie. w ciagu lat populacja bobrow urosla do zastraszajacej liczby 50 tysiecy osobnikow, ktore systematycznie niszcza fuegianskie lasy. doszlo do tego, ze rzad placi mysliwym 30 peso za kazdego zabitego bobra. na dowod nalezy przedstawic ogon i glowe zwierzecia. aby ograniczyc ilosc bobrow. zdecydowano sie na sprowadzenie łasic, ktore mialy sie z nimi rozprawic. niestety łasice zamiast na bobry zaczely polowac na ptaki. w zwiazku z tym przywieziono lisy, ktore mialy zabic i łasice i bobry, ale one takze zaczely polowac na ptaki. nie wiem jaki bedzie kolejny krok rzadu... moze lwy?:)
w trakcie spaceru rozjasnia sie, a slonce sprawia, ze wszystko jest piekniejsze. przystajemy na jednym z kampingow, na ktorym znajduje sie zaledwie jeden namiot i zaczynamy przygotowania do obiadu. zabralysmy ze soba maszynke, rosol w proszku i troche makaronu. kamping polozony jest przy jednej z licznych rzeczek, na soczystej trawie, po ktorej skacza przeslodkie kroliczki. kiedy rozkladam nasze smakolyki, pojawia sie nagle lis (wczesniej, zachwycone jego bliskoscia napstrykalysmy mase fotek) i porywa paczke makaronu! dziewczyny rzucaja sie za nim w pogon. znajduja rozerwana torebke w krzakach. tragedia! jestesmy suuuper glodne, a makaron jest suuuper drobny. specjalnie wybralam taki, zeby szybko sie ugotowal... Martynie i Oldze udaje sie odratowac moze z pol opakowania. przynosza miseczke wypelniona w polowie sciolka i w polowie makaronem. jak Kopciuszek oddzielaja nasz mak od popiolu. w tym czasie ja gotuje wode i za kilka minut mozemy sie cieszyc rzadka zupka. na dokladke przygotowujemy po kanapce, ktore zostaly nam z dzisiejszego sniadania. kiedy biegam z Olga zaaferowana wielkim ptakiem, ktory wlasnie pojawil sie na pobliskim drzewie. Maryna ratuje moja kanapke od jego kolezki, ktory z rozdziawionymi szponami przepuszcza na nia atak. co za miejsce!
do piatej obchodzimy niemal wszystkie mozliwe szlaki w parku. zagladamy takze do muzeum. Tierra del Fuego przez 6 tysiecy lat zamieszkiwaly 4 grupy Indian: Yamana, Haush, Selk'nam i Alakaluf. od roku 1870, w ktorym to na wyspie pojawily sie brytyjskie misje, w ciagu kilkudziesieciu lat wygineli prawie wszyscy pierwotni mieszkancy Ziemii Ognistej. zabily ich choroby sprowadzone przez wspolczesna cywilizacje. Indianie prowadzili koczowniczy tryb zycia i przemieszczali sie co kilka dni. srodkiem ich transportu bylo canoa, w ktorym palono ogniska. lodki te nalezaly sie jedynie tym, ktorzy zalozyli rodziny. osoby niezamezne korzystaly z canoa swoich rodzicow. Indianie zyli z polowu ryb, wielorybow i uchatek. te ostatnie dostarczaly im futer i oleju, ktory rozprowadzony na nagim ciele utrzymywal cieplo i sprawial, ze woda splywala z niego bez problemu.
w 1906 rozpoczela sie budowa wiezienia w Ushuia, ktore ukonczono w 1920 roku.cele byly zaprojektowane dla 380 wiezniow, jednakze w swoim naajaktywniejszym okresie miescily okolo 800 osob. kazamaty zamknieto w 1947 i dzisiaj znajduje sie w nim Muzeum Morskie. w 1948, po likwidacji wiezienia, w Ushuia mieszkalo 3 tysiece ludzi, glownie Indian i bylych pracownikow karcelu.
Puerto Williams jest jedynym miejscem, gdzie zyja ostatni potokowie Indian Yaghan. wszystkie inne plemiona wyginely. w licznych sklepach z pamiatkami mozna odnalezc zdjecia pierwotnych mieszkancow, robione na poczatku wieku. czarnobiale odbitki przedstwiaja postacie o ciemnej karnacji, w dlugich wlosach, okrywajacych swoje nagie ciala grubymi futrami ze zwierzat morskich. to jedyna pamiatka po ludziach, ktorych Darwin nazwal 'brakujacym ogniwem' w ewolucji czlowieka.
kilka minut po 17.00 podjezdza pod muzeum znajoma taksowka. Oscar wita nas z usmiechem i zaprasza do srodka. wycieczka do parku dobiegla konca. wyjezdzamy przez te sama brame, ktora mijalysmy wczesnym rankiem, tym razem jestesmy duzo bardziej zrelaksowane.wysiadamy przed hostelem i umawiamy sie z Oscar na jutro rano.
ps. za wycieczke do parku zamiast 300 peso zaplacilysmy 90 (za nas trzy)...
a.
dzien: 166 orzelki na sniegu 15.03.10
z rana zegnamy sie z poznana, polska grupa. niektore z pan poszly za naszym przykladem i tak samo jak my pojechaly do parku troszke nielegalnie:) wsiadamy do naszej prywatnej taksoweczki i jedziemy w kierunku przeciwnym do wczorajszego. pogoda jest dzis super, miejmy nadzieje, ze utrzyma sie przez nastepnych kilka dni. poludniowa czesc Chile i Argentyny jest dosc nieprzewidywalna jesli chodzi o slonce i deszcz. w ciagu jednego dnia mozesz miec lato, jesien, wiosne i zime.
kilkanascie kilometrow za Ushuia konczy sie asfalt i wjezdzamy na droge szutrowa. okolica jest przepiekna. rzadko porozstawiane domki z drewna, lasy, laki i gory.
samochod dowozi nas do samego konca drogi, w miejsce, gdzie przejscia pilnuje olbrzymia brama i napis: TEREN PRYWATNY. machamy na pozegnanie naszemu kierowcy i przechodzimy na druga strone. jest zimno, ale slonecznie. stoimy chwile wpatrujac sie w osniezone szczyty gorskie i ruszamy na przod.
na 3 nastepne dni zaplanowalysmy sobie odwiedzenie Laguny Encantada, Laguny de los Tempanos wraz z przylegajacym do niej lodowcem oraz 32 km treking o nazwie Paso de la Oveja (doslownie tlumaczac: Przejscie Owcy:)
po jakims czasie docieramy do samotnego domu nad rzeka. na powitanie wychodzi starszy mezczyzna: 'w czym moge Wam pomoc?' - pyta. w ksiazeczce z naszymi trekingami jest informacja o przekraczaniu rzeki... boso, ale zupelnie nie mamy pojecia, gdzie dokladnie mialoby to byc. mezczyzna mieszka tu i pracuje na rozleglych, czerwonych torfowiskach. od czasu zakupu naszej ksiazeczki minelo 5 lat i wyobrazcie sobie, ze postawili mostek:) dostajemy dokladne informacje, gdzie mamy isc, zeby go napotkac. brzmialo to mniej wiecej tak: 'idzcie wzdluz rzeki, jeden zakret, drugi, potem zakole i spotkacie kladke... po przejciu na druga strone idzcie caly czas prosciutko, az dotrzecie do szlaku, ktory zaprowadzi Was na gore'. proste jak drut. zaczelysmy przeprawe przez torfowiska. juz na samym poczatku udaje nam sie wpasc po kostki w grzaskie bloto. idziemy, idziemy... rzeka wciaz zakreca, a mostu ani widu, ani slychu. zaczynamy sie troszke niepokoic. Olga proponuje powrot do miejsca, w ktorym zaczelysmy. szkoda jednak nadrabiac tyle drogi - rozpraszamy sie po bagienkach wypatrujac mostu. z pomoca przychodzi nam grupa turystow, ktora ni stad ni z owad pojawia sie nagle za nami. prowadzi ja dwoch przewodnikow. czaimy sie chwilke w krzakach. skoro oni kontynuuja to znaczy, ze kladka musi byc wciaz przed nami. kilkaset metrow dalej przechodzimy po pojedynczej desce na druga strone rzeki no i znow zonk. miedzy krowimi plackami i bagnistymi wysepkami trudno zorientowac sie, gdzie mialaby prowadzic sciezka laczaca nas ze szlakiem. i tym razem postanawiamy poczekac na wycieczke. pilnujac sie ostatniej w ogonku osoby docieramy do wlasciwej drozki.
grupa turystow idzie w kierunku lodowca, my Laguny Encantada, gdzie zaplanowalysmy nocleg. droga wiedzie przez przepiekny las, milion zwalonych drzew i hektolitry blota. na gore docieramy po niedlugim, stromym trekingu. kiedy dochodzimy do polany, zaczyna sie mokry snieg. jezioro okazuje sie byc srednio atrakcyjne, ale otaczajace je gory wrecz odwrotnie. zapada decyzja o przeniesieniu kempingu w inne miejsce. zanim jednak zejdziemy z powrotem do rzeki postanawiamy wspiac sie chociaz troszke na jeden ze szczytow. z poczatku podloze jest tak mokre, ze ledwo co idziemy. skaczemy z jednej kepy mchu na druga probujac ominac mokre kaluze.
nieco wyzej zaczyna sie ladniejszy snieg. jest zmrozony i bielutki. poniewaz w tym roku nie udalo sie nam skorzystac z przecudownej, dlugiej i zimnej jak cholera zimy w Polsce, na widok bialego puchu wpadamy w euforie. skaczemy po zaspach i robimy orzelki. nigdy nie udaje nam sie dojsc na szczyt, ale z polowy drogi widok jest wystarczajaco piekny. w oddali widac Ushuia, wyspe Navarino i czerwone torfowiska.
zejscie na dol zajmuje nam dluzsza chwile. kiedy dochodzimy nad rzeke niebo zaczyna szarzec. rozlegle pola przylegajace do rwacej wody stanowia pastwiska, na ktorych lezy mnostwo powalonych drzew. nie mamy za duzo czasu zanim zrobi sie ciemno. musimy znalezc dobre miejsce na oboz i rozpalic ognisko. Olgi buty zamienily sie w basen, Martyny i moje moglby tez troche wyschnac. po dlugich poszukiwaniach zgadzamy sie co do miejsca rozbicia namiotu i zaczynamy prace. dziewczyny zajmuja sie konstrukcja domu, ja rozpaleniem ognia. ta druga czynnosc udaje mi sie wykonac duzo sprawniej niz dziewczynom ujarzmienie fruwajacego na fuegianskim wietrze tropiku. pol godziny pozniej zabieramy sie do jedzenia spaghetti z cebula, czosnkiem i sosem pomidorowym. rozkladamy sie do okola ogniska, zdejmujemy mokre buty i ogladamy zachodzace w oddali slonce. bajkowo:)
a.
z rana zegnamy sie z poznana, polska grupa. niektore z pan poszly za naszym przykladem i tak samo jak my pojechaly do parku troszke nielegalnie:) wsiadamy do naszej prywatnej taksoweczki i jedziemy w kierunku przeciwnym do wczorajszego. pogoda jest dzis super, miejmy nadzieje, ze utrzyma sie przez nastepnych kilka dni. poludniowa czesc Chile i Argentyny jest dosc nieprzewidywalna jesli chodzi o slonce i deszcz. w ciagu jednego dnia mozesz miec lato, jesien, wiosne i zime.
kilkanascie kilometrow za Ushuia konczy sie asfalt i wjezdzamy na droge szutrowa. okolica jest przepiekna. rzadko porozstawiane domki z drewna, lasy, laki i gory.
samochod dowozi nas do samego konca drogi, w miejsce, gdzie przejscia pilnuje olbrzymia brama i napis: TEREN PRYWATNY. machamy na pozegnanie naszemu kierowcy i przechodzimy na druga strone. jest zimno, ale slonecznie. stoimy chwile wpatrujac sie w osniezone szczyty gorskie i ruszamy na przod.
na 3 nastepne dni zaplanowalysmy sobie odwiedzenie Laguny Encantada, Laguny de los Tempanos wraz z przylegajacym do niej lodowcem oraz 32 km treking o nazwie Paso de la Oveja (doslownie tlumaczac: Przejscie Owcy:)
po jakims czasie docieramy do samotnego domu nad rzeka. na powitanie wychodzi starszy mezczyzna: 'w czym moge Wam pomoc?' - pyta. w ksiazeczce z naszymi trekingami jest informacja o przekraczaniu rzeki... boso, ale zupelnie nie mamy pojecia, gdzie dokladnie mialoby to byc. mezczyzna mieszka tu i pracuje na rozleglych, czerwonych torfowiskach. od czasu zakupu naszej ksiazeczki minelo 5 lat i wyobrazcie sobie, ze postawili mostek:) dostajemy dokladne informacje, gdzie mamy isc, zeby go napotkac. brzmialo to mniej wiecej tak: 'idzcie wzdluz rzeki, jeden zakret, drugi, potem zakole i spotkacie kladke... po przejciu na druga strone idzcie caly czas prosciutko, az dotrzecie do szlaku, ktory zaprowadzi Was na gore'. proste jak drut. zaczelysmy przeprawe przez torfowiska. juz na samym poczatku udaje nam sie wpasc po kostki w grzaskie bloto. idziemy, idziemy... rzeka wciaz zakreca, a mostu ani widu, ani slychu. zaczynamy sie troszke niepokoic. Olga proponuje powrot do miejsca, w ktorym zaczelysmy. szkoda jednak nadrabiac tyle drogi - rozpraszamy sie po bagienkach wypatrujac mostu. z pomoca przychodzi nam grupa turystow, ktora ni stad ni z owad pojawia sie nagle za nami. prowadzi ja dwoch przewodnikow. czaimy sie chwilke w krzakach. skoro oni kontynuuja to znaczy, ze kladka musi byc wciaz przed nami. kilkaset metrow dalej przechodzimy po pojedynczej desce na druga strone rzeki no i znow zonk. miedzy krowimi plackami i bagnistymi wysepkami trudno zorientowac sie, gdzie mialaby prowadzic sciezka laczaca nas ze szlakiem. i tym razem postanawiamy poczekac na wycieczke. pilnujac sie ostatniej w ogonku osoby docieramy do wlasciwej drozki.
grupa turystow idzie w kierunku lodowca, my Laguny Encantada, gdzie zaplanowalysmy nocleg. droga wiedzie przez przepiekny las, milion zwalonych drzew i hektolitry blota. na gore docieramy po niedlugim, stromym trekingu. kiedy dochodzimy do polany, zaczyna sie mokry snieg. jezioro okazuje sie byc srednio atrakcyjne, ale otaczajace je gory wrecz odwrotnie. zapada decyzja o przeniesieniu kempingu w inne miejsce. zanim jednak zejdziemy z powrotem do rzeki postanawiamy wspiac sie chociaz troszke na jeden ze szczytow. z poczatku podloze jest tak mokre, ze ledwo co idziemy. skaczemy z jednej kepy mchu na druga probujac ominac mokre kaluze.
nieco wyzej zaczyna sie ladniejszy snieg. jest zmrozony i bielutki. poniewaz w tym roku nie udalo sie nam skorzystac z przecudownej, dlugiej i zimnej jak cholera zimy w Polsce, na widok bialego puchu wpadamy w euforie. skaczemy po zaspach i robimy orzelki. nigdy nie udaje nam sie dojsc na szczyt, ale z polowy drogi widok jest wystarczajaco piekny. w oddali widac Ushuia, wyspe Navarino i czerwone torfowiska.
zejscie na dol zajmuje nam dluzsza chwile. kiedy dochodzimy nad rzeke niebo zaczyna szarzec. rozlegle pola przylegajace do rwacej wody stanowia pastwiska, na ktorych lezy mnostwo powalonych drzew. nie mamy za duzo czasu zanim zrobi sie ciemno. musimy znalezc dobre miejsce na oboz i rozpalic ognisko. Olgi buty zamienily sie w basen, Martyny i moje moglby tez troche wyschnac. po dlugich poszukiwaniach zgadzamy sie co do miejsca rozbicia namiotu i zaczynamy prace. dziewczyny zajmuja sie konstrukcja domu, ja rozpaleniem ognia. ta druga czynnosc udaje mi sie wykonac duzo sprawniej niz dziewczynom ujarzmienie fruwajacego na fuegianskim wietrze tropiku. pol godziny pozniej zabieramy sie do jedzenia spaghetti z cebula, czosnkiem i sosem pomidorowym. rozkladamy sie do okola ogniska, zdejmujemy mokre buty i ogladamy zachodzace w oddali slonce. bajkowo:)
a.
dzien: 167 przez bagna i blota 16.03.10
noc nie byla taka straszna jak sobie wyobrazalysmy. co prawda, oslonilysmy namiot od wietrznej strony drewnianymi pienkami dosc dokladnie wiec wiatr musial sie z nim troche pomeczyc zanim dostal sie do srodka.
pierwsze, co robimy z rana, to rozpalenie ogniska. nie znajdujemy sie na terytorium zadnego parku wiec musimy wykorzystac mozliwosc ogrzania sie przy ogniu. na sniadanie owsianka z rodzynkami, a po niej kubek goracej herbaty i ruszamy w droge. poczatek 'owczego' szlaku znajduje sie przy bramie, ktora wczoraj przekraczalysmy. jest to spory kawalek od miejsca, w ktorym wlasnie nocowalysmy. proponuje przeprawe przez torfowiska - nadrobiloby to naszej drogi. niechetnie, ale w koncu wszyscy zgadzaja sie na moj niecny plan. well... jak to bywa w takich momentach, nic nie jest takie, jakby sie moglo z poczatku wydawac. przeprawa przez podmokly teren zajmuje nam duzo czasu. kiedy udaje sie nam dotrzec do linii drzew zaczynaja sie kolejne przeszkody. skaczemy po polamanych pniach, przeciskamy przez geste krzaczory, zeby w koncu dotrzec do 'stalego' ladu. zostawiam plecak na jednym z drzew i biegne pod gore w poszukiwaniu szlaku.wedlug mapy powinien on sie znajdowac wlasnie w tym miejscu. co kilka metrow mam wrazenie, ze odnalazlam wlasciwa droge. wtedy ona, niespodziewanie urywa sie i zostawia mnie bez zadnych pomyslow. krece sie chwile po lesie i schodze na dol ze zlymi wiesciami. jestem gotowa do powrotu, tak jak proponowala na poczatku Olga. rozczarowane dziewczyny wysylaja mnie na poszukiwania jeszcze raz. JEST! trudno by bylo ja przeoczyc - stara droga, uzywana niegdys przez samochody terenowe. dzisiaj jest w kompletnej rozsypce: waska i zablocona, z licznymi dziurami.
rekomendowany czas na przejscie Paso del Oveja to 3 dni, wedlug Lonely Palnet. w informacji turystycznej powiedziano nam, ze nie dluzej niz 2 dni. bardziej do gustu przypadla nam ta druga opcja. i wlasnie, w zwiazku z nia mamy dzis do przejscia 17 km. niby nie duzo, a jednak! z poczatku droga prowadzi po suchym, zalesionym terenie, potem po bagnach, az w koncu zamienia sie w dosc strome podejscie. nie mozna sie nudzic. co chwilke przekraczamy jakas rzeke, skaczemy po balach, kamieniach, pokonujemy (wciaz jeszcze...) wiszace mosty. po kilku kilometrach od odnalezienia drozki wchodzimy na teren Parku Narodowego i zaczynaja sie oznaczenia. nie naleza one do zbyt skrupulatnych, ale suma sumarum, nie udaje nam sie nigdzie zgubic szlaku.
na nocleg wybieramy kamping przy Laguna Del Caminante. aby sie do niego dostac musimy najpierw podejsc na spora wysokosc, aby z niej zejsc druga strona. na sciezce mijamy pierwszych ludzi - straznikow parku. pytaja sie skad jestesmy, ile zostajemy, i ze nad laguna rozbity jest juz jeden namiot z Francuzami. mijamy ich i wspinamy sie dalej. z gory widzimy urocze jeziorko. niestety, zeby do niego zejsc musimy najpier utonosc w jednym ze strumieni. droga na dol prowadzi wlasnie jego srodkiem. wszystkie zaliczylysmy tu glebe! z czasem blotniste dno, zamienia sie w kamienisty tunel wsrod drzew. masakra!!! kto poprowadzil tedy droge?! kiedy ladujemy na dnie dolinki spogladamy w gore i dziekujemy opatrznosci, ze jestesmy cale.
kemping zlokalizowany jest posrod niskich, powykrecanych drzew tuz nad brzegiem laguny. tak jak mowili straznicy, na jednym z polwyspow stoi namiot, ale nie z Francuzami tylko z Niemcami. witamy sie z sasiadami i zabieramy za rozkladnie schronienia. jest cholernie zimno. temperatura musi byc bliska zeru. oslaniam nasz palnik od porywczego wiatru i wstawiam wode na zupe. Olga i Martyna rozkladaja wszystkie maty i spiwory. chowamy plecaki w foliowe worki i wkladamy pod tropik. mamy skamieniale rece, mokre buty i rekawiczki. humory polepszaja sie wraz z pojawieniem sie jedzenia. wskakujemy do namiotu z miseczkami pelnymi goracej zupy, ktorej glownym skladnikiem jest makaron. wszyscy sie najadaja oprocz mnie... wyskakuje na zewnatrz i gotuje wody na polente. przeciez, caly dzien nic nie jadlysmy!
w trakcie naszego posilku pojawiaja sie kolejni traperzy. holenderska i niemiecka para - nasi wspollokatorzy z hostelu Refugio de Mochilero. wymieniamy kilka uprzejmosci i zaszywamy sie w namiocie - dzisiejsza noc bedzie ziiiiiimniejsza... brrrrr
a.
noc nie byla taka straszna jak sobie wyobrazalysmy. co prawda, oslonilysmy namiot od wietrznej strony drewnianymi pienkami dosc dokladnie wiec wiatr musial sie z nim troche pomeczyc zanim dostal sie do srodka.
pierwsze, co robimy z rana, to rozpalenie ogniska. nie znajdujemy sie na terytorium zadnego parku wiec musimy wykorzystac mozliwosc ogrzania sie przy ogniu. na sniadanie owsianka z rodzynkami, a po niej kubek goracej herbaty i ruszamy w droge. poczatek 'owczego' szlaku znajduje sie przy bramie, ktora wczoraj przekraczalysmy. jest to spory kawalek od miejsca, w ktorym wlasnie nocowalysmy. proponuje przeprawe przez torfowiska - nadrobiloby to naszej drogi. niechetnie, ale w koncu wszyscy zgadzaja sie na moj niecny plan. well... jak to bywa w takich momentach, nic nie jest takie, jakby sie moglo z poczatku wydawac. przeprawa przez podmokly teren zajmuje nam duzo czasu. kiedy udaje sie nam dotrzec do linii drzew zaczynaja sie kolejne przeszkody. skaczemy po polamanych pniach, przeciskamy przez geste krzaczory, zeby w koncu dotrzec do 'stalego' ladu. zostawiam plecak na jednym z drzew i biegne pod gore w poszukiwaniu szlaku.wedlug mapy powinien on sie znajdowac wlasnie w tym miejscu. co kilka metrow mam wrazenie, ze odnalazlam wlasciwa droge. wtedy ona, niespodziewanie urywa sie i zostawia mnie bez zadnych pomyslow. krece sie chwile po lesie i schodze na dol ze zlymi wiesciami. jestem gotowa do powrotu, tak jak proponowala na poczatku Olga. rozczarowane dziewczyny wysylaja mnie na poszukiwania jeszcze raz. JEST! trudno by bylo ja przeoczyc - stara droga, uzywana niegdys przez samochody terenowe. dzisiaj jest w kompletnej rozsypce: waska i zablocona, z licznymi dziurami.
rekomendowany czas na przejscie Paso del Oveja to 3 dni, wedlug Lonely Palnet. w informacji turystycznej powiedziano nam, ze nie dluzej niz 2 dni. bardziej do gustu przypadla nam ta druga opcja. i wlasnie, w zwiazku z nia mamy dzis do przejscia 17 km. niby nie duzo, a jednak! z poczatku droga prowadzi po suchym, zalesionym terenie, potem po bagnach, az w koncu zamienia sie w dosc strome podejscie. nie mozna sie nudzic. co chwilke przekraczamy jakas rzeke, skaczemy po balach, kamieniach, pokonujemy (wciaz jeszcze...) wiszace mosty. po kilku kilometrach od odnalezienia drozki wchodzimy na teren Parku Narodowego i zaczynaja sie oznaczenia. nie naleza one do zbyt skrupulatnych, ale suma sumarum, nie udaje nam sie nigdzie zgubic szlaku.
na nocleg wybieramy kamping przy Laguna Del Caminante. aby sie do niego dostac musimy najpierw podejsc na spora wysokosc, aby z niej zejsc druga strona. na sciezce mijamy pierwszych ludzi - straznikow parku. pytaja sie skad jestesmy, ile zostajemy, i ze nad laguna rozbity jest juz jeden namiot z Francuzami. mijamy ich i wspinamy sie dalej. z gory widzimy urocze jeziorko. niestety, zeby do niego zejsc musimy najpier utonosc w jednym ze strumieni. droga na dol prowadzi wlasnie jego srodkiem. wszystkie zaliczylysmy tu glebe! z czasem blotniste dno, zamienia sie w kamienisty tunel wsrod drzew. masakra!!! kto poprowadzil tedy droge?! kiedy ladujemy na dnie dolinki spogladamy w gore i dziekujemy opatrznosci, ze jestesmy cale.
kemping zlokalizowany jest posrod niskich, powykrecanych drzew tuz nad brzegiem laguny. tak jak mowili straznicy, na jednym z polwyspow stoi namiot, ale nie z Francuzami tylko z Niemcami. witamy sie z sasiadami i zabieramy za rozkladnie schronienia. jest cholernie zimno. temperatura musi byc bliska zeru. oslaniam nasz palnik od porywczego wiatru i wstawiam wode na zupe. Olga i Martyna rozkladaja wszystkie maty i spiwory. chowamy plecaki w foliowe worki i wkladamy pod tropik. mamy skamieniale rece, mokre buty i rekawiczki. humory polepszaja sie wraz z pojawieniem sie jedzenia. wskakujemy do namiotu z miseczkami pelnymi goracej zupy, ktorej glownym skladnikiem jest makaron. wszyscy sie najadaja oprocz mnie... wyskakuje na zewnatrz i gotuje wody na polente. przeciez, caly dzien nic nie jadlysmy!
w trakcie naszego posilku pojawiaja sie kolejni traperzy. holenderska i niemiecka para - nasi wspollokatorzy z hostelu Refugio de Mochilero. wymieniamy kilka uprzejmosci i zaszywamy sie w namiocie - dzisiejsza noc bedzie ziiiiiimniejsza... brrrrr
a.
dzien: 168 z gorki na pazurki 17.03.10
w nocy byl mroz i to niezly! dzisiaj zamiast deszczu na nasz namiot leca biale platki. ziemie przykrywa cienka warstwa sniegu. az strach wyjsc. czas przygotowac nasze nieprzemakalne spodnie. wciagamy czarne worki na nogi i obwiazujemy tasma w kilku strategicznych miejscach. na koniec przecinamy jedna z toreb, w taki sposob zeby otrzymac wielka, trojkatna powierzchnie. wykonczenie naszego nieprzemakalnego stroju stanowi bowiem czarna, plastikowa pielucha, ktora zawijamy na okolo tylka i voila! nogawki pieknie polaczyly sie z workiem nadupnym i tworza calosc. jestesmy gotowe do zmierzenia sie z mokra pogoda. wymachujac rekoma wyskakujemy z namiotu. brrrr - jak zimno! obowiazkowi Niemcy pozbierali juz swoje manatki i wlasnie ruszaja w droge.
po sniadaniu - owsianka - one more time, ruszamy sladami poprzednikow. dzisiaj bedziemy mialy okazje przecisnac sie w koncu przez wlasciwe Paso de la Oveja. wspinamy sie na wysokosc okolo 800 m n.p.m. z poczatku droga wiedzie (w sumie trudno to nazwac droga, gdyz nie ma zadnych znaczen i na oko wybieramy ktoredy isc) stromo pod gore wzdloz strumienia. po jakims czasie wchodzimy na twardy snieg. wierzchnia warstwa jest zmrozona i w wiekszosci przypadkow udaje sie nam nie zapadac po kolana. w tej czesci krajobraz nabiera bardzo surowego wygladu. grafitowe gory, kamienie i snieg. kontrast miedzy biela i czernia jest porazajacy. przymykamy oczy. rytmiczne podmuchy wiatru wciskaja z duza sila platki sniegu w nasze powieki. z pod czapek, szalikow i kapturow wystaje tylko czerwony nos. kiedy dochodzimy do najwyzszego punktu wiatr jest, ze tak to ujme, 'porywajacy'... zatrzymujemy sie co kilka metrow i schylamy glowe. gdzies, w sniegu, gubimy szlak. chwile zajmuje nam zlokalizowanie zoltego palika. przechodzimy przez rzeke i zaczynamy schodzenie do doliny po drugiej stronie kordyliery. przy okazji pstrykamy setki fotek. na obrazku wyglada jakbysmy byly przynamniej w Pamirze:)
wychodzimy w koncu z najwietrzniejszej strefy. przed nami pojawia sie przecudowny widok! dluga, V-ksztaltna dolina, zielona, otoczona bialymi szczytami, na koncu ktorej znajduje sie Kanal Beagle, a w oddali wyspa Navarino...ach! szlak ma prowadzic rownolegle do dna doliny, na dosc sporej wysokosci... kiedy tak sobie spacerujemy rozgladajac sie na boki dostrzegamy nagle zolty oznaczenie szlaku... jakies 200 m nizej. hmmm... schodzimy z drozki i robimy najfajniejsza rzecz ever! siadamy na naszej plastikowej pupie i puszczamy sie w dol gory. ostre skaly przykryte sa dosc gruba warstwa sniegu i bez problemu osiagamy duza szybkosc. pierwsza jedzie Martyna. z przerazeniem obserujemy jak w kilka sekunt laduje na dnie doliny. zaraz za nia zjezdzam ja. hamuje pietami z calych sil - totalne szalenstwo:) na dole odbieramy Olge, ktorej, mimo braku super pieluchy, udaje sie dotrzec do nas imponujaco szybko. otrzepujemy sie ze sniegu i z bananem od ucha do ucha docieramy do zoltego slupka. trzy metry dalej szlak znika, a razem z nim nasze usmiechy. stajemy i bezradnie spogladamy na siebie. trzeba bylo zostac na gorze! Martyna zglasza sie na zwiadowce. porzuca nas na samym dnie i pnie w gore, mniej wiecej w kierunku, z ktorego przyszlysmy. kiedy wraca, jestesmy juz pewne: czeka nas niezla wspinaczka...
na gorze odnajdujemy wsrod kamieni wyrazna sciezke, niekiedy poprzerywana bialymi platami sniegu. sledzac jej przebieg, wychodzimy z terytorium parku narodowego, a nastepnie schodzimy zygzakiem w dol. tutaj zaczyna sie nowa czesc szlaku. tak jak wczoraj, idziemy posrod starego lasu. drzewa, bujane wiatrem, przechylaja sie z jednej na druga strone wydajac z siebie najdziwaczniejsze poskrzypywania. zdejmujemy nasze nieprzemakalne stroje i odkrywamy, ze zalozone pod nimi spodnie sa cale mokre. no coz, w Patagonii trudno o worki na smieci z membrana goretexowa:) jeszcze kilka godzin zajmuje nam przedostanie sie przez podmokly busz. kiedy nareszcie z niego wychodzimy mamy dosc bagien po wsze czasy!
szlak konczy sie na prywatnym terenie pelnym wolno puszczonych koni. jestesmy wciaz wyzej niz Ushuia i mozemy sie mu przygladac z gory. niebo pociemnialo i pojawily sie na nim granatowe chmury. przechodzimy kilka ogrodzen i wychodzimy na droge gruntowa, te sama, ktora wczoraj jechalysmy w kierunku parku. stad do miasta dziela nas 4 km, ktore musimy pokonac marszem. w jednej, z oddalonych dzielnic Ushuia udaje nam sie zlapac takse, ktora zawozi nas prosto pod Refugio. jestesmy wsciekle glodne i cala podroz rozmawiamy o pizzy. w schronisku odbieramy nasze bagaze i dowiadujemy sie, ze jest miejsce wiec nie musimy sie nigdzie przenosic.
na kolacje pozeramy 2 olbrzymie pizze i omawiamy wycieczke z para Niemcow, ktorzy biwakowali z nami nad Laguna del Caminante. Oveja byla zajebista! naprawde swietnie sie bawilysmy:)
a.
w nocy byl mroz i to niezly! dzisiaj zamiast deszczu na nasz namiot leca biale platki. ziemie przykrywa cienka warstwa sniegu. az strach wyjsc. czas przygotowac nasze nieprzemakalne spodnie. wciagamy czarne worki na nogi i obwiazujemy tasma w kilku strategicznych miejscach. na koniec przecinamy jedna z toreb, w taki sposob zeby otrzymac wielka, trojkatna powierzchnie. wykonczenie naszego nieprzemakalnego stroju stanowi bowiem czarna, plastikowa pielucha, ktora zawijamy na okolo tylka i voila! nogawki pieknie polaczyly sie z workiem nadupnym i tworza calosc. jestesmy gotowe do zmierzenia sie z mokra pogoda. wymachujac rekoma wyskakujemy z namiotu. brrrr - jak zimno! obowiazkowi Niemcy pozbierali juz swoje manatki i wlasnie ruszaja w droge.
po sniadaniu - owsianka - one more time, ruszamy sladami poprzednikow. dzisiaj bedziemy mialy okazje przecisnac sie w koncu przez wlasciwe Paso de la Oveja. wspinamy sie na wysokosc okolo 800 m n.p.m. z poczatku droga wiedzie (w sumie trudno to nazwac droga, gdyz nie ma zadnych znaczen i na oko wybieramy ktoredy isc) stromo pod gore wzdloz strumienia. po jakims czasie wchodzimy na twardy snieg. wierzchnia warstwa jest zmrozona i w wiekszosci przypadkow udaje sie nam nie zapadac po kolana. w tej czesci krajobraz nabiera bardzo surowego wygladu. grafitowe gory, kamienie i snieg. kontrast miedzy biela i czernia jest porazajacy. przymykamy oczy. rytmiczne podmuchy wiatru wciskaja z duza sila platki sniegu w nasze powieki. z pod czapek, szalikow i kapturow wystaje tylko czerwony nos. kiedy dochodzimy do najwyzszego punktu wiatr jest, ze tak to ujme, 'porywajacy'... zatrzymujemy sie co kilka metrow i schylamy glowe. gdzies, w sniegu, gubimy szlak. chwile zajmuje nam zlokalizowanie zoltego palika. przechodzimy przez rzeke i zaczynamy schodzenie do doliny po drugiej stronie kordyliery. przy okazji pstrykamy setki fotek. na obrazku wyglada jakbysmy byly przynamniej w Pamirze:)
wychodzimy w koncu z najwietrzniejszej strefy. przed nami pojawia sie przecudowny widok! dluga, V-ksztaltna dolina, zielona, otoczona bialymi szczytami, na koncu ktorej znajduje sie Kanal Beagle, a w oddali wyspa Navarino...ach! szlak ma prowadzic rownolegle do dna doliny, na dosc sporej wysokosci... kiedy tak sobie spacerujemy rozgladajac sie na boki dostrzegamy nagle zolty oznaczenie szlaku... jakies 200 m nizej. hmmm... schodzimy z drozki i robimy najfajniejsza rzecz ever! siadamy na naszej plastikowej pupie i puszczamy sie w dol gory. ostre skaly przykryte sa dosc gruba warstwa sniegu i bez problemu osiagamy duza szybkosc. pierwsza jedzie Martyna. z przerazeniem obserujemy jak w kilka sekunt laduje na dnie doliny. zaraz za nia zjezdzam ja. hamuje pietami z calych sil - totalne szalenstwo:) na dole odbieramy Olge, ktorej, mimo braku super pieluchy, udaje sie dotrzec do nas imponujaco szybko. otrzepujemy sie ze sniegu i z bananem od ucha do ucha docieramy do zoltego slupka. trzy metry dalej szlak znika, a razem z nim nasze usmiechy. stajemy i bezradnie spogladamy na siebie. trzeba bylo zostac na gorze! Martyna zglasza sie na zwiadowce. porzuca nas na samym dnie i pnie w gore, mniej wiecej w kierunku, z ktorego przyszlysmy. kiedy wraca, jestesmy juz pewne: czeka nas niezla wspinaczka...
na gorze odnajdujemy wsrod kamieni wyrazna sciezke, niekiedy poprzerywana bialymi platami sniegu. sledzac jej przebieg, wychodzimy z terytorium parku narodowego, a nastepnie schodzimy zygzakiem w dol. tutaj zaczyna sie nowa czesc szlaku. tak jak wczoraj, idziemy posrod starego lasu. drzewa, bujane wiatrem, przechylaja sie z jednej na druga strone wydajac z siebie najdziwaczniejsze poskrzypywania. zdejmujemy nasze nieprzemakalne stroje i odkrywamy, ze zalozone pod nimi spodnie sa cale mokre. no coz, w Patagonii trudno o worki na smieci z membrana goretexowa:) jeszcze kilka godzin zajmuje nam przedostanie sie przez podmokly busz. kiedy nareszcie z niego wychodzimy mamy dosc bagien po wsze czasy!
szlak konczy sie na prywatnym terenie pelnym wolno puszczonych koni. jestesmy wciaz wyzej niz Ushuia i mozemy sie mu przygladac z gory. niebo pociemnialo i pojawily sie na nim granatowe chmury. przechodzimy kilka ogrodzen i wychodzimy na droge gruntowa, te sama, ktora wczoraj jechalysmy w kierunku parku. stad do miasta dziela nas 4 km, ktore musimy pokonac marszem. w jednej, z oddalonych dzielnic Ushuia udaje nam sie zlapac takse, ktora zawozi nas prosto pod Refugio. jestesmy wsciekle glodne i cala podroz rozmawiamy o pizzy. w schronisku odbieramy nasze bagaze i dowiadujemy sie, ze jest miejsce wiec nie musimy sie nigdzie przenosic.
na kolacje pozeramy 2 olbrzymie pizze i omawiamy wycieczke z para Niemcow, ktorzy biwakowali z nami nad Laguna del Caminante. Oveja byla zajebista! naprawde swietnie sie bawilysmy:)
a.
dzien: 169 a wrotek nie chcesz..? 18.03.10
poniewaz przez 3 ostatnie dni tak pieknie marzlysmy w lesie, dzis dla odmiany zmuszamy sie by zostac w cieplutkim hosteliku. Olga porywa komputer wiec Ania i ja maszerujemy na zakupy. wystarczylo tylko kilka dni, zeby dziewczyny stesknily sie za 'normalnym' jedzeniem, czyli innym niz makaron i owsianka:)
po sniadaniu, ktore ostatecznie wypada w poludnie, Ania bierze sie za zaleeegle relacje, a Olga za uzupelnianie swojego tajemniczego pamietniczka, wiec ja wyruszam na podboj tutejszych sklepow outdoorowych i po brakujace pieczatki z konca swiata do paszportow. o ile z tymi drugimi idzie mi calkiem sprawnie, o tyle kupno czegokolwiek w zamknietych o tej porze sklepach (o, siesta...) zupelnie mi nie wychodzi. nie mniej, ambitnie przyklejam sie do szyb wystawowych i zapamietuje sklepy, do ktorych chce pozniej wrocic.
tymczasem w schronisku praca... stoi. kiedy pojawiam sie w refugio, Ania zamiast chwalic sie skonczona robota wyzywa i narzeka na wszystko, co tylko przychodzi jej do glowy: duzy halas, malo weny, dobry internet, zmeczona, glodna, zimno, goraco... zza plecow slabo mrugaja wklepane przez nia, pojedyncze zdania... razem z Olga wykazujemy sie wspanialomyslnoscia i postanawiamy dac jej jeszcze jedna szanse...:) zostawiamy Anie i komputer i ponownie ruszamy do centrum. trzeba kupic bilety na jutro, a oprocz tego Olga chce kupic kilka pocztowek z 'konca swiata' (spokojnie, spokojnie... nie wysle ich przez najblizszy miesiac...;) i odwiedzic tutejsze muzeum Yamana, opowiadajace historie plemienia zyjacego niegdys na Ziemi Ognistej, a ja mam zamiar wrocic do wybranych przeze mnie sklepow.
tym razem najwiekszym wyzwaniem okazuje sie znalezienie miejsca, w ktorym sprzedawane sa bilety autobusowe (nie ma tu terminalu). obbiegamy w te i z powrotem pol miasta i w koncu ponownie trafiamy do informacji turystycznej, gdzie pani w czerwonej kamizelce z napisem Ushuaia zaznacza nam na mapie odpowiednie miejsca. ofkors, na drugim koncu miasta.
kupujemy nasze bolletos i rozdzielamy sie niedaleko muzeum. kiedy wracam do hostelu znajduje Anie siedzaca w ciszy naszego pokoju z komputerem na kolanach. z ekranu wesolo mruga do mnie kilka opisanych dni;) Ania wyglada jakby dokonala wyczynu przekraczajacego jej mozliwosci. pod pretekstem przewietrzenia sie, wysylam ja wiec do jednego ze sklepow, w ktorym znalazlam bardzo fajne kijki trekkingowe, a ktorych nie moglam kupic, bo pan sklepowy uparcie twierdzil, ze nie sprzeda mi ich bez... wrotek.
w miedzyczasie zabieram sie do gotowania naszego 'normalnego' obiadku - ziemniaczki, salatka i piers kurczaka w panierce...:) kiedy w koncu wspolnie zasiadamy do naszych pollomilanesas z satysfakcja notujemy zazdrosne spojrzenia zjadaczy makaronu, a potem sluchamy Olgowej historii o plemieniu Yamana.
po obiedzie, ktory ostatecznie jest kolacja, wracamy do pokoju i pakujemy do plecakow nasze swiezo wyprane ubranka...
ps. to nie wina mojego hiszpanskiego - Ania potwierdza moja wersje - kijki tylko w zestawie z wrotkami..!:)
m.
poniewaz przez 3 ostatnie dni tak pieknie marzlysmy w lesie, dzis dla odmiany zmuszamy sie by zostac w cieplutkim hosteliku. Olga porywa komputer wiec Ania i ja maszerujemy na zakupy. wystarczylo tylko kilka dni, zeby dziewczyny stesknily sie za 'normalnym' jedzeniem, czyli innym niz makaron i owsianka:)
po sniadaniu, ktore ostatecznie wypada w poludnie, Ania bierze sie za zaleeegle relacje, a Olga za uzupelnianie swojego tajemniczego pamietniczka, wiec ja wyruszam na podboj tutejszych sklepow outdoorowych i po brakujace pieczatki z konca swiata do paszportow. o ile z tymi drugimi idzie mi calkiem sprawnie, o tyle kupno czegokolwiek w zamknietych o tej porze sklepach (o, siesta...) zupelnie mi nie wychodzi. nie mniej, ambitnie przyklejam sie do szyb wystawowych i zapamietuje sklepy, do ktorych chce pozniej wrocic.
tymczasem w schronisku praca... stoi. kiedy pojawiam sie w refugio, Ania zamiast chwalic sie skonczona robota wyzywa i narzeka na wszystko, co tylko przychodzi jej do glowy: duzy halas, malo weny, dobry internet, zmeczona, glodna, zimno, goraco... zza plecow slabo mrugaja wklepane przez nia, pojedyncze zdania... razem z Olga wykazujemy sie wspanialomyslnoscia i postanawiamy dac jej jeszcze jedna szanse...:) zostawiamy Anie i komputer i ponownie ruszamy do centrum. trzeba kupic bilety na jutro, a oprocz tego Olga chce kupic kilka pocztowek z 'konca swiata' (spokojnie, spokojnie... nie wysle ich przez najblizszy miesiac...;) i odwiedzic tutejsze muzeum Yamana, opowiadajace historie plemienia zyjacego niegdys na Ziemi Ognistej, a ja mam zamiar wrocic do wybranych przeze mnie sklepow.
tym razem najwiekszym wyzwaniem okazuje sie znalezienie miejsca, w ktorym sprzedawane sa bilety autobusowe (nie ma tu terminalu). obbiegamy w te i z powrotem pol miasta i w koncu ponownie trafiamy do informacji turystycznej, gdzie pani w czerwonej kamizelce z napisem Ushuaia zaznacza nam na mapie odpowiednie miejsca. ofkors, na drugim koncu miasta.
kupujemy nasze bolletos i rozdzielamy sie niedaleko muzeum. kiedy wracam do hostelu znajduje Anie siedzaca w ciszy naszego pokoju z komputerem na kolanach. z ekranu wesolo mruga do mnie kilka opisanych dni;) Ania wyglada jakby dokonala wyczynu przekraczajacego jej mozliwosci. pod pretekstem przewietrzenia sie, wysylam ja wiec do jednego ze sklepow, w ktorym znalazlam bardzo fajne kijki trekkingowe, a ktorych nie moglam kupic, bo pan sklepowy uparcie twierdzil, ze nie sprzeda mi ich bez... wrotek.
w miedzyczasie zabieram sie do gotowania naszego 'normalnego' obiadku - ziemniaczki, salatka i piers kurczaka w panierce...:) kiedy w koncu wspolnie zasiadamy do naszych pollomilanesas z satysfakcja notujemy zazdrosne spojrzenia zjadaczy makaronu, a potem sluchamy Olgowej historii o plemieniu Yamana.
po obiedzie, ktory ostatecznie jest kolacja, wracamy do pokoju i pakujemy do plecakow nasze swiezo wyprane ubranka...
ps. to nie wina mojego hiszpanskiego - Ania potwierdza moja wersje - kijki tylko w zestawie z wrotkami..!:)
m.
dzien: 170 promoción 19.03.10
to juz trzeci raz, jak bedziemy przekraczac granice chilijska. tym razem jednak, zostaniemy tam na troche dluzej. nauczone ostatnim razem, jedziemy bez dodatkowego bagazu zakupow, zadnych owocow i warzyw, ktore trzeba bedzie wyrzucic... no moze, oprocz czosnku (chyba mamy do niego jakas slabosc...;)
dzis nie pada wiec przekraczanie Ciesniny Magellana jest o wiele atrakcyjniejsze, ale oznacza to rowniez, ze zaden straznik graniczny nie bedzie mogl sie wykrecic niesprzyjajaca aura. kiedy wiec pojawiamy sie na przejsciu od razu slyszymy, zeby wyciagnac wszystkie bagaze i stanac z nimi w kolejce do przeswietlenia promieniami X.
razem z nami, tym samym autobusem jedzie pewna specjalna pani. jest zupelnie siwiutka, ma chyba ponad 70 lat, ale preznie dzwiga swoj wielki plecak, do ktorego przymocowany jest bardzo stary czekan. Olga i Ania nie moga wyjsc z zachwytu. Ania podziwia jej odwage i samozaparcie, a Olga snuje na miejscu wymyslone opowiesci na temat jej przeszlosci, zycia i milosci do gor, w szczegolnosci zauroczna jej 'wielkimi, szczerymi, niebieskimi oczami'... slodkie.
do Punta Arenas, gdzie czeka nas przesiadka, autobus zajezdza kilkanascie minut wczesniej, dzieki czemu zalapujemy sie na wczesniejszy transport do Puerto Natales, naszego obecnego celu. cala droge umila nam... gluchoniemy steward Juan. obdarowuje nas cukierkami i zagaduje na migi. oczywiscie, nie uzywa on prawdziwego jezyka migowego, ale to i tak bardzo interesuje, ze za pomoca gestow jestesmy w stanie odczytac po polsku wypowiedzi hiszpanskojezycznego Chilijczyka, a on jest w stanie zrozumiec nas, choc Polakow spotyka pierwszy raz w zyciu. urocze.
Puerto Natales to niewielkie (20 tys. mieszkancow), skromne miasteczko, ktore od pewnego czasu znane jest wsrod turystow przede wszystkim jako baza wypadowa dla pobliskich parkow narodowych (glownie dla Torres del Paine).
panie, ktore oferuja nam nocleg w hostelu podaja cene 6000 pesos chilijskich (ok. 12$) i utrzymuja, ze to jedna z najnizszych stawek w miescie. a wiec zaczyna sie - jedna z rzeczy, z ktorych slynie Chile to jego wysokie ceny, w zasadzie kraj znany jest jako drugi, najdrozszy w calej Ameryce Poludniowej (zaraz po Brazylii). dziekujemy za oferte i postanawiamy same przejsc sie po kilku hostelach i znalezc cos odpowiedniego. maly problem w tym, ze jest juz zupelnie ciemno, a wiekszosc z hoteli polecanych przez nasze przewodniki lezy po drugiej, odleglej stronie miasta. ogladamy wiec dwa pobliskie miejsca, ale niestety zadne z nich nie moze nam zaoferowac albo tego, co chcemy, albo w cenie, ktora moglybysmy przyjac. stoimy wiec na srodku jednej z ulic niemal pustego juz o tej porze miasta i zastanawiamy sie, czy lepiej obnizyc oczekiwania, czy moze urzadzic sobie nocny spacer po Puerto Natales. kiedy w koncu ruszamy na przod, obok nas pojawia sie nagle stary busik, ktory prawie zjezdza na trawnik. otwieraja sie drzwi i ze srodka wyskakuje ku nam krepa kobiecina 'szukacie hostelu? specjalna oferta: prywatny pokoj, kuchnia, goraca woda przez 24 godziny, sniadanie, internet, wypozyczanie sprzetu, przechowywanie bagazu, blisko centrum... i transport! specjalna cena specjalnie dla was!' oczywiscie, wsiadamy razem z pania.
zostawamy bagaze w Hospedaje Paulette i szybko ruszamy na zwiedzanie naszego pierwszego chilijskiego miasta. i coz widzimy? przede wszystkim Ania i ja jestesmy nieco zaskoczone. drugi najdrozszy kraj na kontynecie, z duma podkreslajacy swoje niesamowity rozwoj gospodarczy (przede wszystkim zas brak, w przeciwienstwie do Argentyny, kryzysu, dzieki czemu caly czas mogli przec na przod) jawil nam sie w umyslach przynajmniej w standardzie europejskim (podobno Chilijczycy czuja sie bardziej Europejczykami niz sami Europejczycy:), a tym czasem mijamy kolejne domy z drewnianych plyt lub blachy, sklepy i ludzi wygladajacych nieco jak z lat '90 w Polsce. owszem, wszystko jest bardzo urokliwe i na swoj sposob specjalne, ale troche nie wiemy, co o tym myslec. Olga tlumaczy nam, ze to na pewno dlatego, iz Peurto Natales jest malym miasteczkiem, jeszcze do niedawna, zupelnie nieznanym dla turystow, do tej pory zyjacym swoim malomiasteczkowym tempem bez potrzeby jakiegos specjalnego, szybkiego rozwoju. uznajemy jej wyjasnienia, i zeby odpowiednio uczcic te okazje i ten wieczor na kolacje wybieramy sie do najbardziej oldschoolowej restauracji, jaka udaje nam sie znalezc. ciemny, maly bar, pani kelnerka w laczkach, przytlumione swiatla... jest cool;)
m.
dzien: 171 'sprawdzcie w aptece' 20.03.10
jest sobota, a w soobote w Chile sklepy, agencje turystyczne, biura przewozowe, restauracje i bary otwieraja sie dopiero kolo godziny 15.00. caly ranek mamy wiec na to by spedzic go na pisaniu relacji, surfowaniu po necie, ogladaniu map, czytaniu przewodnikow i rozmowach z wlascielka hostelu, ktora, nie tylko umie odpowiedziec na kazde pytanie dotyczace naszej przyszlej wycieczki do parku Torres del Paine, ale jeszcze posredniczy z sprzedazy biletow na wszystko, w canach najnizszych ze wszystkich.
od jednej z dziewczyn w schronisku, Jane z UK, dowiadujemy sie, ze pobliski hostel organizuje codzienne darmowe spotkania z poradami dla wszystkich tych, ktorzy chcieliby wyruszyc na podboj parku TdP. ofkors, Olga jest pierwsza, ktora na niego pobiegnie, i jeszcze zabierze nas ze soba. tak wiec, o 15.00 wszystkie trzy zasiadamy na podlodze wymienionego hospedaje i sluchamy o najbardziej polecanych tips&tric'ach dla trekujacych. dowiadujemy sie, ze pogoda w parku jest... zupelnie nieprzewidywalna i juz zupelnie nikt nie probuje tego zrobic, ze w ciagu minuty z pieknego slonecznego dnia moze sie zrobic megaulewny tydzien, ze osiagajacy tu predkosc 170 km/h wiatr moze nas poprostu zwiac ze szlaku, ze wszystko nalezy popakowac w plastikowe worki, ze na kampingach sa myszy, lisy i wielkie czarne ptaki bardzo nastawione na przejecie naszego jedzenia... a poza tym wszystko jest przepieknie, przewspaniale i przecudowne.
wybiegamy ze spotkania i kierujemy nasze kroki do wielkiego sklepu, w ktorym zarowno mozna kupic plastiowe rury do wody, tasmy klejace, folie izolujace, ale takze miotly czy kubraczki dla psow. bogatsze o 3 zestawy workow na smieci udajemy sie nastepnie do sklepu outdoorowego by obejrzec w nim kijki trekkingowe. mimo, ze na wystawie stoja sobie przynajmniej dwa ich rodzaje, pani sprzedawczyni twierdzi, ze akurat nie maja takowych na sprzedaz... ale nic nie szkodzi, bo w aptece(!) na przeciw na pewno sa. nieco skonsternowane udajemy sie we wskazanym kierunku. i rzeczywiscie, gdyby nie wielki napis 'apteka' na szybie, po wejsciu do srodka, raczej trudno byloby sie zorientowac, ze wlasnie tam sie znajdujemy. oprocz kiku syropkow i tabletek mozna w niej kupic ubrania, buty, perfumy, talerze czy kijki trekingowe. w ten wlasnie sposob, odkrywamy typowe dla Chile 'sklepy ze wszystkim'. pozniejsze odwiedzenie kilku innych tiendas utwierdza nas tylko w istnieniu tej formy sprzedazy. nie ma znaczenia co chcesz kupic, kupisz to w kazdym sklepie (ewentualnie w sklepie obok:) niezwykle, jak wygodne sie to okazuje.
robimy zapasy jedzenia na kilka dni i wracamy do schroniska. podczas gdy ja probuje stworzyc kolejne relacje, Olga i Ania odbywaja standardowa, kolejna z tysiaca juz odbytych, klotnie, po ktorych Olga wychodzi uzupelnic zapasy benzyny do maszynki, a Ania gotuje kolacje.
pakowanie naszych plecakow konczy sie wynikem 14 kg kazdy... to bedzie cieeeezki trek:)
m.
jest sobota, a w soobote w Chile sklepy, agencje turystyczne, biura przewozowe, restauracje i bary otwieraja sie dopiero kolo godziny 15.00. caly ranek mamy wiec na to by spedzic go na pisaniu relacji, surfowaniu po necie, ogladaniu map, czytaniu przewodnikow i rozmowach z wlascielka hostelu, ktora, nie tylko umie odpowiedziec na kazde pytanie dotyczace naszej przyszlej wycieczki do parku Torres del Paine, ale jeszcze posredniczy z sprzedazy biletow na wszystko, w canach najnizszych ze wszystkich.
od jednej z dziewczyn w schronisku, Jane z UK, dowiadujemy sie, ze pobliski hostel organizuje codzienne darmowe spotkania z poradami dla wszystkich tych, ktorzy chcieliby wyruszyc na podboj parku TdP. ofkors, Olga jest pierwsza, ktora na niego pobiegnie, i jeszcze zabierze nas ze soba. tak wiec, o 15.00 wszystkie trzy zasiadamy na podlodze wymienionego hospedaje i sluchamy o najbardziej polecanych tips&tric'ach dla trekujacych. dowiadujemy sie, ze pogoda w parku jest... zupelnie nieprzewidywalna i juz zupelnie nikt nie probuje tego zrobic, ze w ciagu minuty z pieknego slonecznego dnia moze sie zrobic megaulewny tydzien, ze osiagajacy tu predkosc 170 km/h wiatr moze nas poprostu zwiac ze szlaku, ze wszystko nalezy popakowac w plastikowe worki, ze na kampingach sa myszy, lisy i wielkie czarne ptaki bardzo nastawione na przejecie naszego jedzenia... a poza tym wszystko jest przepieknie, przewspaniale i przecudowne.
wybiegamy ze spotkania i kierujemy nasze kroki do wielkiego sklepu, w ktorym zarowno mozna kupic plastiowe rury do wody, tasmy klejace, folie izolujace, ale takze miotly czy kubraczki dla psow. bogatsze o 3 zestawy workow na smieci udajemy sie nastepnie do sklepu outdoorowego by obejrzec w nim kijki trekkingowe. mimo, ze na wystawie stoja sobie przynajmniej dwa ich rodzaje, pani sprzedawczyni twierdzi, ze akurat nie maja takowych na sprzedaz... ale nic nie szkodzi, bo w aptece(!) na przeciw na pewno sa. nieco skonsternowane udajemy sie we wskazanym kierunku. i rzeczywiscie, gdyby nie wielki napis 'apteka' na szybie, po wejsciu do srodka, raczej trudno byloby sie zorientowac, ze wlasnie tam sie znajdujemy. oprocz kiku syropkow i tabletek mozna w niej kupic ubrania, buty, perfumy, talerze czy kijki trekingowe. w ten wlasnie sposob, odkrywamy typowe dla Chile 'sklepy ze wszystkim'. pozniejsze odwiedzenie kilku innych tiendas utwierdza nas tylko w istnieniu tej formy sprzedazy. nie ma znaczenia co chcesz kupic, kupisz to w kazdym sklepie (ewentualnie w sklepie obok:) niezwykle, jak wygodne sie to okazuje.
robimy zapasy jedzenia na kilka dni i wracamy do schroniska. podczas gdy ja probuje stworzyc kolejne relacje, Olga i Ania odbywaja standardowa, kolejna z tysiaca juz odbytych, klotnie, po ktorych Olga wychodzi uzupelnic zapasy benzyny do maszynki, a Ania gotuje kolacje.
pakowanie naszych plecakow konczy sie wynikem 14 kg kazdy... to bedzie cieeeezki trek:)
m.
dzien: 172 'W' jak wiosna:) 21.03.10
pierwszy dzien kalendarzowej wiosny... znaczy w Europie, bo w Ameryce Poludniowej wlasnie zaczyna sie... jesien. uczcijmy wiec to wczesna pobudka (ha, nawet Olga ma problemy z wstaniem:) i wyjazdem do parku Torres del Paine, uwazanego za najpiekniejszy park narodowy w Ameryce Pld. i jeden z najwspanialszych na swiecie, by odbyc w nim jeden z najbardziej znanych trekkingow ever - tzw. 'W'.
samo Torres del Paine, to wielki granitowy masyw gorski, ktory wyrosl sobie po srodku niczego jakies 12 milionow lat temu. nie nalezy on do zadnego lancucha gorskiego, a jego najwyzsze szczyty (3 'wieze', od ktorych wziela sie nazwa) osiagaja 2500 m.n.p.m. (Wieza Poludniowa). w 1959 roku utworzonu tu rezerwat przyrody, ktory niedlugo potem przeksztalcono w park narodowy. w 1979 roku Torres del Paine zostalo wpisane na Liste Rezerwatow Biosfery Unesco. Park slynie przede wszystkim ze swoich glasierow i jezior lodowcowych oraz zyjacych tu zwierzat: guanaco ('welniasta' wersja lamy:), nandu (troche inne strusie;), flamingow, kondorow i pum. w 2005 roku pewnemu czeskiemu turyscie niespodziewanie przewrocila sie tu maszynka do gotowania... poniewaz kampingowal poza wyznaczonymi miejscami, wiejacy wiatr bez problemu mogl rozniesc ogien po wszystkich dzikich roslinkach w poblizu... w ten sposob doszlo do wielkiego pozaru, ktory strawil 7% calego parku. Straty obliczono na ponad 5 mln dolarow. Do dzis trwa ponowne zalesianie spalonego terenu.
w parku mozna zrobic dwa trekki, wspomniane juz 'W', w ksztalcie litery... W;), podczas ktorego dochodzi sie do lodowca Grey, Doliny Frances oraz na mirrador Las Torres (ok. 5 dni) lub bardziej ambitny 'Circuito' prowadzacy wokol calego masywu (ok. 7 dni).
przejezdzamy autobusem 145 km do Laguny Amarga, gdzie miesci sie jedno z wejsc do parku. wystarczy tylko zaplacic 15 tys. chiljskich peso (ok. 30 dolarow) i juz mozna ruszac w droge. my decydujemy sie jednak przejechac jeszcze kawalek do Lago Pehoe i tam wsiasc na prom (nie mam pojecia dlaczego, usilnie nazywany katamaranem) (kolejne 11 tys. peso) by po 25 minutowym rejsie znalezc sie na Campanieto Pehoe i tu rozpoczac nasza kilkudniowa przygode:)
dzis wiec ruszamy w kierunku Lodowca Grey, do przejscia okolo 4 godzin, i ewentualnie jeszcze dodatkowe 90 min. jeden maly problem w tym, ze... juz na poczatku gubimy droge (a przewodnik w hostelu twierdzil, ze to zupelnie niemozliwe..!;) heh, zaczerpniecie informacji w przycampingowym sklepie i juz jestesmy na szlaku. droga najpierw prowadzi dolina, ale potem zaczyna sie troche wspinac, by wyprowadzic nas na brzeg jeziora lodowcowego. woda w nim ma niebieskomleczny kolor i jest przeziiiimna (i oczywiscie zupelnie pitna... tak jak kazda woda w parku). to tu mozemy zobaczyc kawalki niebiesciutenkiego lodowca plywajace po jeziorze oraz doswiadczyc naszego pierwszego bliskiego spotkania z patagonskim wiatrem. jest tak silny, ze momentami utrudnia chodzenie, a w strategicznych miejscach mozna sie na nim... oprzec! jego sila przewyzsza sile grawitacji! niesamowite uczucie:)
ogolnie to trek wyglada mniej-wiecej tak: raz pada, raz nie pada, raz wieje z przodu, raz wieje z tylu, raz z lewej, raz z prawej, a raz z gory, dolu, lewej i prawej jednoczesnie, raz jest goraco, raz zimno, moje kolana nie wspolpracuja wiec odpadam przy kazdym zejsciu (taa, teraz dla odmiany sa same zejscia... po kamieniach), a Olga zasuwa gdzies tam pol kilometra z przodu...;)
po mniej-wiecej czterech godzinach dochodzimy w koncu do pierwszego kampingu Grey. dla mnie to koniec. dalej nie dam rady. chyba musialabym teraz przejsc ekspresowy przeszczep kolan, zeby przez przez dodatkowe poltorej godziny wspinac sie pod bardzo stroma, kamienista gore do durgiego, darmowego pola namiotowego. a wiec postanowione, zostajemy tu.
wybieramy miejsce, rozbijamy namiot (Olga po obejsciu campingu z duma stwierdza, ze to najbardziej profesjonalna carpa na calym Greyu;) i ruszamy na oddalony 10 minut stad mirrador, z ktorego bedziemy mogly dokladniej przyjrzec sie lodowcowi. moze nie jest on tak wielki, jak te pokazywane w telewizji, ale zdecydowanie imponuje nam swoja lodowatowoscia. man, toz to prawdziwy glasier - musi byc fajny!:)
wracamy na camping, zabieramy z namiotu nasze jedzenie oraz maszynkie i udajemy sie z nimi do strefy kuchennej - czyli malego zadaszenia, gdzie powinno sie gotowac, dzieki temu ewentualne kawalki jedzenia znajduja sie daleko od twojego namiotu i nie narazaja cie na bliskie spotkanie z jakims glodnym zwierzatkiem (a podobno akurat w okolicach tego kampingu grasuje glodny lis:)
kiedy Ania bierze sie do rozpalania cudownej maszynki msr, dzialajacej na kazdy plyn benzynopodobny lub zawierajacy alkohol, a ktora ma to do siebie, ze w pierwszej chwili po podpaleniu bucha ogniem i dymem, pod zadaszeniem kuchennym nastaje cisza... wszyscy zdziwieni wlepiaja w nia oczy. well, turysci... problem z trekkem 'W' polega na tym, ze jest to chyba najbardziej komercyjna trasa ever. niemal kazdy moze go zrobic... nie masz sprzetu do campingowania? wypozyczysz go na trasie. nie chcesz spac w namiocie? sa hostele. nie chcesz gotowac? restauracje tez tu sa. dzwiganie prowiantu to za duzo? sa sklepiki... najlepiej w ogole nie chcial/a/bys sie za bardzo przemeczac..? wypozycz konia. wystarczy tylko miec przy sobie troche pieniedzy. nie znaczy to, oczywiscie, ze nie ma tu prawdziwych trekkerow, zapalonych piechorow z ciezkimi plecakami, namiotami, spiworami i daniami instant, czy ze trasa nie jest wymagajaca... chodzi tylko o to, ze sa tu tez... tu-rys-ci...:)
konczymy kolacje i wracamy do naszego namiotu... temperatura w przedsionku ma 5ºC... po ambitnym chuchaniu w sypialni udaje nam sie osiagnac 14ºC... well, good night then:)
m.
pierwszy dzien kalendarzowej wiosny... znaczy w Europie, bo w Ameryce Poludniowej wlasnie zaczyna sie... jesien. uczcijmy wiec to wczesna pobudka (ha, nawet Olga ma problemy z wstaniem:) i wyjazdem do parku Torres del Paine, uwazanego za najpiekniejszy park narodowy w Ameryce Pld. i jeden z najwspanialszych na swiecie, by odbyc w nim jeden z najbardziej znanych trekkingow ever - tzw. 'W'.
samo Torres del Paine, to wielki granitowy masyw gorski, ktory wyrosl sobie po srodku niczego jakies 12 milionow lat temu. nie nalezy on do zadnego lancucha gorskiego, a jego najwyzsze szczyty (3 'wieze', od ktorych wziela sie nazwa) osiagaja 2500 m.n.p.m. (Wieza Poludniowa). w 1959 roku utworzonu tu rezerwat przyrody, ktory niedlugo potem przeksztalcono w park narodowy. w 1979 roku Torres del Paine zostalo wpisane na Liste Rezerwatow Biosfery Unesco. Park slynie przede wszystkim ze swoich glasierow i jezior lodowcowych oraz zyjacych tu zwierzat: guanaco ('welniasta' wersja lamy:), nandu (troche inne strusie;), flamingow, kondorow i pum. w 2005 roku pewnemu czeskiemu turyscie niespodziewanie przewrocila sie tu maszynka do gotowania... poniewaz kampingowal poza wyznaczonymi miejscami, wiejacy wiatr bez problemu mogl rozniesc ogien po wszystkich dzikich roslinkach w poblizu... w ten sposob doszlo do wielkiego pozaru, ktory strawil 7% calego parku. Straty obliczono na ponad 5 mln dolarow. Do dzis trwa ponowne zalesianie spalonego terenu.
w parku mozna zrobic dwa trekki, wspomniane juz 'W', w ksztalcie litery... W;), podczas ktorego dochodzi sie do lodowca Grey, Doliny Frances oraz na mirrador Las Torres (ok. 5 dni) lub bardziej ambitny 'Circuito' prowadzacy wokol calego masywu (ok. 7 dni).
przejezdzamy autobusem 145 km do Laguny Amarga, gdzie miesci sie jedno z wejsc do parku. wystarczy tylko zaplacic 15 tys. chiljskich peso (ok. 30 dolarow) i juz mozna ruszac w droge. my decydujemy sie jednak przejechac jeszcze kawalek do Lago Pehoe i tam wsiasc na prom (nie mam pojecia dlaczego, usilnie nazywany katamaranem) (kolejne 11 tys. peso) by po 25 minutowym rejsie znalezc sie na Campanieto Pehoe i tu rozpoczac nasza kilkudniowa przygode:)
dzis wiec ruszamy w kierunku Lodowca Grey, do przejscia okolo 4 godzin, i ewentualnie jeszcze dodatkowe 90 min. jeden maly problem w tym, ze... juz na poczatku gubimy droge (a przewodnik w hostelu twierdzil, ze to zupelnie niemozliwe..!;) heh, zaczerpniecie informacji w przycampingowym sklepie i juz jestesmy na szlaku. droga najpierw prowadzi dolina, ale potem zaczyna sie troche wspinac, by wyprowadzic nas na brzeg jeziora lodowcowego. woda w nim ma niebieskomleczny kolor i jest przeziiiimna (i oczywiscie zupelnie pitna... tak jak kazda woda w parku). to tu mozemy zobaczyc kawalki niebiesciutenkiego lodowca plywajace po jeziorze oraz doswiadczyc naszego pierwszego bliskiego spotkania z patagonskim wiatrem. jest tak silny, ze momentami utrudnia chodzenie, a w strategicznych miejscach mozna sie na nim... oprzec! jego sila przewyzsza sile grawitacji! niesamowite uczucie:)
ogolnie to trek wyglada mniej-wiecej tak: raz pada, raz nie pada, raz wieje z przodu, raz wieje z tylu, raz z lewej, raz z prawej, a raz z gory, dolu, lewej i prawej jednoczesnie, raz jest goraco, raz zimno, moje kolana nie wspolpracuja wiec odpadam przy kazdym zejsciu (taa, teraz dla odmiany sa same zejscia... po kamieniach), a Olga zasuwa gdzies tam pol kilometra z przodu...;)
po mniej-wiecej czterech godzinach dochodzimy w koncu do pierwszego kampingu Grey. dla mnie to koniec. dalej nie dam rady. chyba musialabym teraz przejsc ekspresowy przeszczep kolan, zeby przez przez dodatkowe poltorej godziny wspinac sie pod bardzo stroma, kamienista gore do durgiego, darmowego pola namiotowego. a wiec postanowione, zostajemy tu.
wybieramy miejsce, rozbijamy namiot (Olga po obejsciu campingu z duma stwierdza, ze to najbardziej profesjonalna carpa na calym Greyu;) i ruszamy na oddalony 10 minut stad mirrador, z ktorego bedziemy mogly dokladniej przyjrzec sie lodowcowi. moze nie jest on tak wielki, jak te pokazywane w telewizji, ale zdecydowanie imponuje nam swoja lodowatowoscia. man, toz to prawdziwy glasier - musi byc fajny!:)
wracamy na camping, zabieramy z namiotu nasze jedzenie oraz maszynkie i udajemy sie z nimi do strefy kuchennej - czyli malego zadaszenia, gdzie powinno sie gotowac, dzieki temu ewentualne kawalki jedzenia znajduja sie daleko od twojego namiotu i nie narazaja cie na bliskie spotkanie z jakims glodnym zwierzatkiem (a podobno akurat w okolicach tego kampingu grasuje glodny lis:)
kiedy Ania bierze sie do rozpalania cudownej maszynki msr, dzialajacej na kazdy plyn benzynopodobny lub zawierajacy alkohol, a ktora ma to do siebie, ze w pierwszej chwili po podpaleniu bucha ogniem i dymem, pod zadaszeniem kuchennym nastaje cisza... wszyscy zdziwieni wlepiaja w nia oczy. well, turysci... problem z trekkem 'W' polega na tym, ze jest to chyba najbardziej komercyjna trasa ever. niemal kazdy moze go zrobic... nie masz sprzetu do campingowania? wypozyczysz go na trasie. nie chcesz spac w namiocie? sa hostele. nie chcesz gotowac? restauracje tez tu sa. dzwiganie prowiantu to za duzo? sa sklepiki... najlepiej w ogole nie chcial/a/bys sie za bardzo przemeczac..? wypozycz konia. wystarczy tylko miec przy sobie troche pieniedzy. nie znaczy to, oczywiscie, ze nie ma tu prawdziwych trekkerow, zapalonych piechorow z ciezkimi plecakami, namiotami, spiworami i daniami instant, czy ze trasa nie jest wymagajaca... chodzi tylko o to, ze sa tu tez... tu-rys-ci...:)
konczymy kolacje i wracamy do naszego namiotu... temperatura w przedsionku ma 5ºC... po ambitnym chuchaniu w sypialni udaje nam sie osiagnac 14ºC... well, good night then:)
m.
dzien: 173 'ale to jakas masakra, panowie...' 22.03.10
ostatecznie noc wcale nie okazuje sie taka straszna i rano budzimy sie calkiem wyspane. oczywiscie, Olga stwierdza, ze wstajemy za pozno, i ze caly camping wyszedl juz na trek (wcale nie wyszedl;) na sniadanie, jak przystalo na prawdziwych trekkerow, zjadamy owsianke, a potem czesciowo pakujemy nasze rzeczy i kiedy Ania z Olga wybieraja sie na Campamento Los Guardas, skad podobno rozciaga sie najlepszy widok na glasier, ja wskakuje w dwa spiwory by nie czuc panujacych w namiocie 9ºC i w magiczny sposob wykurowac moje obolale stawy kolanowe.
dziewczyny wracaja po ok. 2 godzinach z kolekcja lodowcowych zdjec. pakujemy reszte naszych manatek i ruszamy w trase. do przejscia mamy dokladnie te sama droge, co wczoraj, postanawiamy bowiem nocowac na pierwszym campingu (Pehoe) przy przystani.
widocznosc jest dzis lepsza i mozemy dokladnie widziec Cerro Paine Grande, strzeliste, zawsze osniezone szczyty. niemniej, z niewiadomych przyczyn, droga dluzy mi sie niesamowicie i mam wrazenie, ze idziemy caly dzien (i cos w tym musi byc, bo Ania mowi pozniej to samo...;)
Campamento Pehoe rozni sie nieco od Grey'a. nie ma tu drzew tylko wysoka trawa i geste krzaki wiec troche obawiamy sie o to, co moze sie tu dziac, kiedy wieje mocny wiatr. po jakichs 30 minutach w koncu udaje nam sie dojsc do porozumienia, co do miejsca rozstawienia namiotu (decyzje podejmujemy tylko dlatego, ze akurat przyplywa prom z nowa porcja turystow, ktorzy bez zastanowienia zaczynaja zajmowac kolejne z naszych opcjonalnych miejsc;)
tym razem kuchnia polowa wyglada znacznie lepiej. jest zamknietym, cieplym pomieszczeniem z ogromnymi oknami, w srodku jest kuchenka gazowa, zlewozmywak z goraca woda i wielkie stoly, przy ktorych mozna jesc. dzis gotujemy sobie ziemniaku puré z pysznym sosikiem i parowkami:)
zadowolone wracamy do namiotu. 14ºC w srodku w ogole nie robi na nas wrazenia. wskakujemy w spiworki i idziemy spac...
i jak to kiedys pisala Ania... normalnie w tym miejscu powinnam zakonczyc moj wpis, ale wydarzenia nocy zasluguja na to by je opisac jeszcze dzis...
budze sie nagle pod wplywem jakiegosc halasu. jest zupelnie ciemno, niezalenie od tego, ile razy mrugam. ciagle pozostaje w stanie polsnu, nie mniej, doskonale zdaje sobie sprawe z tego, ze dziewczyny tez nie spia. w trojke wsluchujemy sie w teoretyczna cisze. i wtedy halas sie powtarza. nie mam pojecia, co to moze byc, ale Ania zdaje sie nie miec tego problemu - ze zloscia uderza w namiot i krzyczy 'pie...ne szczury!' taaak... tej nocy jeszcze kilkanascie razy obudza nas odglosy biegajacych tuz przy naszych glowach gryzoni, bezczelnie popiskujacych, podgryzajacych i... probujacych wdrapac sie na gore tropiku..! 'una masacra'..!;)
m.
ostatecznie noc wcale nie okazuje sie taka straszna i rano budzimy sie calkiem wyspane. oczywiscie, Olga stwierdza, ze wstajemy za pozno, i ze caly camping wyszedl juz na trek (wcale nie wyszedl;) na sniadanie, jak przystalo na prawdziwych trekkerow, zjadamy owsianke, a potem czesciowo pakujemy nasze rzeczy i kiedy Ania z Olga wybieraja sie na Campamento Los Guardas, skad podobno rozciaga sie najlepszy widok na glasier, ja wskakuje w dwa spiwory by nie czuc panujacych w namiocie 9ºC i w magiczny sposob wykurowac moje obolale stawy kolanowe.
dziewczyny wracaja po ok. 2 godzinach z kolekcja lodowcowych zdjec. pakujemy reszte naszych manatek i ruszamy w trase. do przejscia mamy dokladnie te sama droge, co wczoraj, postanawiamy bowiem nocowac na pierwszym campingu (Pehoe) przy przystani.
widocznosc jest dzis lepsza i mozemy dokladnie widziec Cerro Paine Grande, strzeliste, zawsze osniezone szczyty. niemniej, z niewiadomych przyczyn, droga dluzy mi sie niesamowicie i mam wrazenie, ze idziemy caly dzien (i cos w tym musi byc, bo Ania mowi pozniej to samo...;)
Campamento Pehoe rozni sie nieco od Grey'a. nie ma tu drzew tylko wysoka trawa i geste krzaki wiec troche obawiamy sie o to, co moze sie tu dziac, kiedy wieje mocny wiatr. po jakichs 30 minutach w koncu udaje nam sie dojsc do porozumienia, co do miejsca rozstawienia namiotu (decyzje podejmujemy tylko dlatego, ze akurat przyplywa prom z nowa porcja turystow, ktorzy bez zastanowienia zaczynaja zajmowac kolejne z naszych opcjonalnych miejsc;)
tym razem kuchnia polowa wyglada znacznie lepiej. jest zamknietym, cieplym pomieszczeniem z ogromnymi oknami, w srodku jest kuchenka gazowa, zlewozmywak z goraca woda i wielkie stoly, przy ktorych mozna jesc. dzis gotujemy sobie ziemniaku puré z pysznym sosikiem i parowkami:)
zadowolone wracamy do namiotu. 14ºC w srodku w ogole nie robi na nas wrazenia. wskakujemy w spiworki i idziemy spac...
i jak to kiedys pisala Ania... normalnie w tym miejscu powinnam zakonczyc moj wpis, ale wydarzenia nocy zasluguja na to by je opisac jeszcze dzis...
budze sie nagle pod wplywem jakiegosc halasu. jest zupelnie ciemno, niezalenie od tego, ile razy mrugam. ciagle pozostaje w stanie polsnu, nie mniej, doskonale zdaje sobie sprawe z tego, ze dziewczyny tez nie spia. w trojke wsluchujemy sie w teoretyczna cisze. i wtedy halas sie powtarza. nie mam pojecia, co to moze byc, ale Ania zdaje sie nie miec tego problemu - ze zloscia uderza w namiot i krzyczy 'pie...ne szczury!' taaak... tej nocy jeszcze kilkanascie razy obudza nas odglosy biegajacych tuz przy naszych glowach gryzoni, bezczelnie popiskujacych, podgryzajacych i... probujacych wdrapac sie na gore tropiku..! 'una masacra'..!;)
m.
dzien: 174 guess, who gonna blow u away..? 23.03.10
tego ranka nie jestesmy wyspane ani troche... a kiedy proponuje by po wydarzeniach ostatniej nocy na wszelki wypadek obejrzec namiot i plecaki, zupelnie nie spodziewam sie tego, co znajdziemy... okazuje sie, ze glupie szczury zrobily sito z naszego namiotu! a i Olgowy plecak nie wyglada wcale lepiej. cztery dziury w sypialni sa idaelnie tam, gdzie lezaly jakies foliowe woreczki, jakby myszy dokladnie wiedzialy, czego szukac. wyobrazcie sobie, np. ze przegryzly sie tuz przy glowie Olgi, by pokonujac mega profesjonalna namiotowa podloge, dostac sie do lezacego w srodku rownie profesjonalnego wodoodpornego worka ze specjalnej blony, a potem przez dwa zasuwane woreczki foliowe i opakowanie ciastek! razem 5 nieprzepuszczajacych wody warstw! jak one to wyczuly..? a kiedy Olga odkrywa dwie dziury w jej ukochanym plecaku, przez chwile mam wrazenie, ze zaraz wytropi wszystkie szczurzyska i myszyska w promieniu kilku kilometrow i zrobi z nimi nalezyty porzadek..!
kiedy lekko ostygamy wzburzone mysimy wybrykami zabieramy jedzenie, ktore przezylo nocna masakre i idziemy do kuchni. spotykamy w niej Thomasa z Niemiec, z ktorym bez przerwy mijamy sie na trasie, i ktorego pierwsze pytanie brzmi: 'ile myszy mialyscie w swoim namiocie?' ;) Thomas znalazl tylko jedna... po tym jak obudzil sie w srodku nocy z siedzacym na jego klatce piersiowej gryzoniem..! can u imagine that?:) kraza tez historie, ze upiorne stwory potrafia przegryzc sie nawet przez spiwory i wejsc do srodka, jezeli tylko ktos wpadl na pomysl, zeby ukryc w nim jedzenie... hmm... milutko. jak to podsumowuje Olga, 'to wcale nie zmienna pogoda, szelenczy wiatr, niska temperatura czy ulewne deszcze pokonaja cie w Patagoni... zrobia to myszy!':)
wracamy do naszej dziurawej carpy, pakujemy sie i ruszamy w droge. dzis do przejscia mamy 4 godziny i potem jeszcze opcjonalnie 3 godziny na mirrador w Valle France i z powrotem. poczatkowo ambitnie planowalysmy wstac wczesnie rano i spokojnie zrobic cala 7 godzinna trase, ale rano bylo ciemno... i padalo... dla Ani i dla mnie byl to zdecydowanie mocny powod by sprawiedliwie przeglosowac Olge i spac dalej...:) zreszta ta wcale mocno nie protestowala;) dzisiejsza trasa jest mega przyjemna. slonce na blekitnym niebie, w wiekszosci plasko, droga wiodaca wzdluz jeziora, piekne widoczki... na pole namiotowe (darmowe) dochodzimy kolo 15.00, poniewaz pogoda nadal dopisuje szybko rozbijamy namiot, zostawiamy ciezkie plecaki i ruszamy w trase na mirrador. jestesmy na wysokosci 800 m.n.p.m. i musimy wejsc jeszcze wyzej, oznacza to, ze mamy dosyc malo czasu zanim sie sciemni.
okazuje sie rowniez, ze najwieksze przewyzszenie znajduje sie zaraz na poczatku trasy i jest meeega strome. teoretycznie troche wspinaczki, praktycznie... zostaje znokautowana w ciagu 40 minut i potem mam problemy z chodzeniem nawet na prostych kawalkach. Ania proponuje mi powrot na camping, no ale nie po to robie to cale 'W', zeby go nie zrobic - ambitnie ide dalej... i po czasie znacznie przekraczajacym ten, ktory mamy, staje na pierwszym mirradorze. nie ma mowy, zebym poszla dalej. tym bardziej, ze teraz, aby zdarzyc przed zmrokiem musialybysmy chyba biec. zostaje tu i podziwiam widoki w cieple nadal swiecacego slonca. Ania rozsiada sie tuz obok mnie... a Olga... oczywiscie, wrzuca piaty bieg, wciska guziczek z napisem 'nitro' i zasuwa dalej:) przed nami prezy sie granitowy szczyt Cuerno Norte, za nami osniezony Paine Grande, nad nami ogromne slonce i... troche za mocny wiatr. normalnie pewnie moznaby popasc w jakas zadume, albo inne zamyslenie... ale w tym momecnie z Paine Grande wlasnie spada lawina..! wow! to dopiero jest widowiskowe...
wracamy na camping i dorozbijamy nasze obozowisko. ledwie konczymy, kiedy pojawia sie z powrotem, naladowana nowymi wrazeniami Olga. pobila rekord trasy, dotarla na drugi mirrador, wypstrykala pol memory card i wrocila dokladnie w ostatniej chwili przed zapadnieciem zmroku:)
a kiedy noc nadchodzi na Campaniento Italiano... pojawiaja sie stada much..! sa male i teoretycznie nie grozne, oprocz tego, ze obsiadaja kazda czesc twojej garderoby... (potem sie jeszcze okaze, ze gryza...:]) podejrzewam, ze powodem tego nalotu, moze byc to, ze servicio, czyli toalety sa kretynsko daleko od kampingu (tak naprawde sa w innej, starej czesci, a te w nowej nie zostaly jeszcze uruchomione...) i tez nie zawsze dzialaja, wiec zgadnijcie, gdzie chodza turysci w potrzebie?
na tym campingu nikt nie ostrzega ani przed glodnym lisem, ani przed monstermyszami... no ale na poprzednim tez nikt o niczym nie wspomnial. na wszelki wypadek wszystkie drzewa w poblizu przystarajamy w nasze rzeczy... tak wiec, na sznurkach zawisa cale jedzenie, wszystkie plecaki, garnki, maszynka... w namiocie zostaja tylko maty, spiwory i my... wyganiamy muchy, ktore dostaly sie do srodka nie-wiadomo-ktoredy i idziemy spac...:)
m.
tego ranka nie jestesmy wyspane ani troche... a kiedy proponuje by po wydarzeniach ostatniej nocy na wszelki wypadek obejrzec namiot i plecaki, zupelnie nie spodziewam sie tego, co znajdziemy... okazuje sie, ze glupie szczury zrobily sito z naszego namiotu! a i Olgowy plecak nie wyglada wcale lepiej. cztery dziury w sypialni sa idaelnie tam, gdzie lezaly jakies foliowe woreczki, jakby myszy dokladnie wiedzialy, czego szukac. wyobrazcie sobie, np. ze przegryzly sie tuz przy glowie Olgi, by pokonujac mega profesjonalna namiotowa podloge, dostac sie do lezacego w srodku rownie profesjonalnego wodoodpornego worka ze specjalnej blony, a potem przez dwa zasuwane woreczki foliowe i opakowanie ciastek! razem 5 nieprzepuszczajacych wody warstw! jak one to wyczuly..? a kiedy Olga odkrywa dwie dziury w jej ukochanym plecaku, przez chwile mam wrazenie, ze zaraz wytropi wszystkie szczurzyska i myszyska w promieniu kilku kilometrow i zrobi z nimi nalezyty porzadek..!
kiedy lekko ostygamy wzburzone mysimy wybrykami zabieramy jedzenie, ktore przezylo nocna masakre i idziemy do kuchni. spotykamy w niej Thomasa z Niemiec, z ktorym bez przerwy mijamy sie na trasie, i ktorego pierwsze pytanie brzmi: 'ile myszy mialyscie w swoim namiocie?' ;) Thomas znalazl tylko jedna... po tym jak obudzil sie w srodku nocy z siedzacym na jego klatce piersiowej gryzoniem..! can u imagine that?:) kraza tez historie, ze upiorne stwory potrafia przegryzc sie nawet przez spiwory i wejsc do srodka, jezeli tylko ktos wpadl na pomysl, zeby ukryc w nim jedzenie... hmm... milutko. jak to podsumowuje Olga, 'to wcale nie zmienna pogoda, szelenczy wiatr, niska temperatura czy ulewne deszcze pokonaja cie w Patagoni... zrobia to myszy!':)
wracamy do naszej dziurawej carpy, pakujemy sie i ruszamy w droge. dzis do przejscia mamy 4 godziny i potem jeszcze opcjonalnie 3 godziny na mirrador w Valle France i z powrotem. poczatkowo ambitnie planowalysmy wstac wczesnie rano i spokojnie zrobic cala 7 godzinna trase, ale rano bylo ciemno... i padalo... dla Ani i dla mnie byl to zdecydowanie mocny powod by sprawiedliwie przeglosowac Olge i spac dalej...:) zreszta ta wcale mocno nie protestowala;) dzisiejsza trasa jest mega przyjemna. slonce na blekitnym niebie, w wiekszosci plasko, droga wiodaca wzdluz jeziora, piekne widoczki... na pole namiotowe (darmowe) dochodzimy kolo 15.00, poniewaz pogoda nadal dopisuje szybko rozbijamy namiot, zostawiamy ciezkie plecaki i ruszamy w trase na mirrador. jestesmy na wysokosci 800 m.n.p.m. i musimy wejsc jeszcze wyzej, oznacza to, ze mamy dosyc malo czasu zanim sie sciemni.
okazuje sie rowniez, ze najwieksze przewyzszenie znajduje sie zaraz na poczatku trasy i jest meeega strome. teoretycznie troche wspinaczki, praktycznie... zostaje znokautowana w ciagu 40 minut i potem mam problemy z chodzeniem nawet na prostych kawalkach. Ania proponuje mi powrot na camping, no ale nie po to robie to cale 'W', zeby go nie zrobic - ambitnie ide dalej... i po czasie znacznie przekraczajacym ten, ktory mamy, staje na pierwszym mirradorze. nie ma mowy, zebym poszla dalej. tym bardziej, ze teraz, aby zdarzyc przed zmrokiem musialybysmy chyba biec. zostaje tu i podziwiam widoki w cieple nadal swiecacego slonca. Ania rozsiada sie tuz obok mnie... a Olga... oczywiscie, wrzuca piaty bieg, wciska guziczek z napisem 'nitro' i zasuwa dalej:) przed nami prezy sie granitowy szczyt Cuerno Norte, za nami osniezony Paine Grande, nad nami ogromne slonce i... troche za mocny wiatr. normalnie pewnie moznaby popasc w jakas zadume, albo inne zamyslenie... ale w tym momecnie z Paine Grande wlasnie spada lawina..! wow! to dopiero jest widowiskowe...
wracamy na camping i dorozbijamy nasze obozowisko. ledwie konczymy, kiedy pojawia sie z powrotem, naladowana nowymi wrazeniami Olga. pobila rekord trasy, dotarla na drugi mirrador, wypstrykala pol memory card i wrocila dokladnie w ostatniej chwili przed zapadnieciem zmroku:)
a kiedy noc nadchodzi na Campaniento Italiano... pojawiaja sie stada much..! sa male i teoretycznie nie grozne, oprocz tego, ze obsiadaja kazda czesc twojej garderoby... (potem sie jeszcze okaze, ze gryza...:]) podejrzewam, ze powodem tego nalotu, moze byc to, ze servicio, czyli toalety sa kretynsko daleko od kampingu (tak naprawde sa w innej, starej czesci, a te w nowej nie zostaly jeszcze uruchomione...) i tez nie zawsze dzialaja, wiec zgadnijcie, gdzie chodza turysci w potrzebie?
na tym campingu nikt nie ostrzega ani przed glodnym lisem, ani przed monstermyszami... no ale na poprzednim tez nikt o niczym nie wspomnial. na wszelki wypadek wszystkie drzewa w poblizu przystarajamy w nasze rzeczy... tak wiec, na sznurkach zawisa cale jedzenie, wszystkie plecaki, garnki, maszynka... w namiocie zostaja tylko maty, spiwory i my... wyganiamy muchy, ktore dostaly sie do srodka nie-wiadomo-ktoredy i idziemy spac...:)
m.
dzien: 175 'double v' - dzien 4. 24.03.10
rano znow jest ciemno...:) wiec spimy troche dluzej niz bylo w pierwotnym planie. dzis mamy do wyboru dwie mozliwosci, albo idziemy dwie i pol godziny godziny, albo siedem... ambitnie stawiamy na druga opcje. pogoda znow jest swietna, a trasa, ktora wszyscy straszyli, ze jest pelna ciaglych podejsc, naprawde nie jest jakos specjalnie trudna. caly czas wchodzimy pod gore, wiec po jakims czasie mamy wspanialy widok na jezioro w dole i gory w oddali. na niebie slonce i... fruwajace, przeogromne kondory z bialymi kolnierzami.
w Campamento Los Cuernos, w ktorym robimy sobie przerwe, a ktory jest najbardziej kompleksowym miejscem na calej trasie (jest tu pole namiotowe, hostel, cabanas, sklep i restaurcja) jeden z pracujacych tu chlopakow opowiada nam, jak to wczoraj ktos wlamal sie do biura i ukradl z niego 500.000 pesos (1000$), oddany na przechowanie ipod pewnej turystki i buty trekkingowe... tej samej pani. ups... chlopak pyta tez, czy mialysmy jakies problemy z myszami na campingu Pehoe, a potem opowiada nam jak wielkim problemem jest pozbycie sie ich - nie mozna zastosowac zadnych trutek, poniewaz istnieje ryzyko, ze gryzonie przeniosa je po parku, narazajac inne zwierzeta, a rozstawiane na nie pulapki, nie sa dla nich zadnym problemem. i co jeszcze, myszy (czy szczury), rzeczywiscie dostosowaly sie do nowych warunkow i glownym zrodlem ich pozywienia sa... zapasy tursytow. ach, ewolucja;)
aby moc podziwiac szczyty masywu Torres del Paine, ciagle musimy sie odwracac do tylu... co oznacza, ze albo przystajemy, co chwile, albo nic nie widzimy... bez sensu, zwlaszcza, ze idziemy w polecana przez przewodnikow strone, ktora wlasnie miala nas przed czyms takim uchronic...
kiedy w koncu pokonujemy pierwsza i druga czesc naszego treku, okazuje sie, ze miejsce do ktorego chcemy dojsc jest zdecydowanie dalej niz wynikaloby to z mapy. Hosteria Las Torres miesci sie juz na terenie prywatnym i najpierw musimy dojsc do megaeleganckiego i drogiego hotelu, a potem jeszcze spory kawal czarna zwirowana droga, od ktorej strasznie bola stopy. po 45 minutach mamy absolutnie dosc tego spaceru. po ponad 8 godzinach dochodzimy w koncu na miejsce.
kamping jednak, prezentuje sie bardzo ladnie. ma i drzewa i trawe i nawet specjalne miejsca na ogniska i grilla (w parku absolutnie nie mozna rozpalac ognia), a do tego servicios jest najlepsze ze wszystkich. rozbijamy namiot i biegniemy pod cudownie gorace prysznice. coz to za przyjemnosc! i niech nikt nas teraz nie probuje przekonac, ze cywilizacja jest zla;)
kiedy zabieramy sie do naszej kolacji, przy ktorej glosno wymieniamy opinie na jakis wazny temat do naszego stolika podchodzi dziewczyna (cala ubrana w firmowy gore-tex) i pyta 'wy Polska..?'. a wiec spotykamy przemila slowacka pare:) dziewczyna (bo chlopak jest troche malomowny) opowiada nam jak to z mezem postanowili wziac polroczne bezplatne urlopy (na codzien pracuja w Komisji Europejskiej w Brukseli:]) i przyjechac potrekkowac do Patagoni... well, niektorym to dobrze:) wymieniamy opinie na temat roznych tras i trekow i probujemy namowic Slowakow, zeby wybrali sie na wschod slonca nad Torres del Paine...
po kolacji ponownie podwieszamy wszystkie nasze rzeczy... i idziemy spac.
(ps od jutra Olgowy debiut w relacjach...:)
m.
rano znow jest ciemno...:) wiec spimy troche dluzej niz bylo w pierwotnym planie. dzis mamy do wyboru dwie mozliwosci, albo idziemy dwie i pol godziny godziny, albo siedem... ambitnie stawiamy na druga opcje. pogoda znow jest swietna, a trasa, ktora wszyscy straszyli, ze jest pelna ciaglych podejsc, naprawde nie jest jakos specjalnie trudna. caly czas wchodzimy pod gore, wiec po jakims czasie mamy wspanialy widok na jezioro w dole i gory w oddali. na niebie slonce i... fruwajace, przeogromne kondory z bialymi kolnierzami.
w Campamento Los Cuernos, w ktorym robimy sobie przerwe, a ktory jest najbardziej kompleksowym miejscem na calej trasie (jest tu pole namiotowe, hostel, cabanas, sklep i restaurcja) jeden z pracujacych tu chlopakow opowiada nam, jak to wczoraj ktos wlamal sie do biura i ukradl z niego 500.000 pesos (1000$), oddany na przechowanie ipod pewnej turystki i buty trekkingowe... tej samej pani. ups... chlopak pyta tez, czy mialysmy jakies problemy z myszami na campingu Pehoe, a potem opowiada nam jak wielkim problemem jest pozbycie sie ich - nie mozna zastosowac zadnych trutek, poniewaz istnieje ryzyko, ze gryzonie przeniosa je po parku, narazajac inne zwierzeta, a rozstawiane na nie pulapki, nie sa dla nich zadnym problemem. i co jeszcze, myszy (czy szczury), rzeczywiscie dostosowaly sie do nowych warunkow i glownym zrodlem ich pozywienia sa... zapasy tursytow. ach, ewolucja;)
aby moc podziwiac szczyty masywu Torres del Paine, ciagle musimy sie odwracac do tylu... co oznacza, ze albo przystajemy, co chwile, albo nic nie widzimy... bez sensu, zwlaszcza, ze idziemy w polecana przez przewodnikow strone, ktora wlasnie miala nas przed czyms takim uchronic...
kiedy w koncu pokonujemy pierwsza i druga czesc naszego treku, okazuje sie, ze miejsce do ktorego chcemy dojsc jest zdecydowanie dalej niz wynikaloby to z mapy. Hosteria Las Torres miesci sie juz na terenie prywatnym i najpierw musimy dojsc do megaeleganckiego i drogiego hotelu, a potem jeszcze spory kawal czarna zwirowana droga, od ktorej strasznie bola stopy. po 45 minutach mamy absolutnie dosc tego spaceru. po ponad 8 godzinach dochodzimy w koncu na miejsce.
kamping jednak, prezentuje sie bardzo ladnie. ma i drzewa i trawe i nawet specjalne miejsca na ogniska i grilla (w parku absolutnie nie mozna rozpalac ognia), a do tego servicios jest najlepsze ze wszystkich. rozbijamy namiot i biegniemy pod cudownie gorace prysznice. coz to za przyjemnosc! i niech nikt nas teraz nie probuje przekonac, ze cywilizacja jest zla;)
kiedy zabieramy sie do naszej kolacji, przy ktorej glosno wymieniamy opinie na jakis wazny temat do naszego stolika podchodzi dziewczyna (cala ubrana w firmowy gore-tex) i pyta 'wy Polska..?'. a wiec spotykamy przemila slowacka pare:) dziewczyna (bo chlopak jest troche malomowny) opowiada nam jak to z mezem postanowili wziac polroczne bezplatne urlopy (na codzien pracuja w Komisji Europejskiej w Brukseli:]) i przyjechac potrekkowac do Patagoni... well, niektorym to dobrze:) wymieniamy opinie na temat roznych tras i trekow i probujemy namowic Slowakow, zeby wybrali sie na wschod slonca nad Torres del Paine...
po kolacji ponownie podwieszamy wszystkie nasze rzeczy... i idziemy spac.
(ps od jutra Olgowy debiut w relacjach...:)
m.
dzien: 176 tylko 27 stanowisk do wyboru - uffff ;) 25.03.10
witam. mam na imie Olga, co poniektorzy czytelnicy strony znaja mnie osobiscie, inni na pewno beda chcieli mnie poznac i powiedziec mi, co mysla po tym, co zaraz napisze... ;).
dzis juz nawet nie staram sie zmotywowac dziewczyn do wstania o wczesnej porze bo ile dni z rzedu moza - zyjemy w panstwie demokratycznym wiec wiekszosc podejmuje decyzje... ;) w naszym wiec, zwyczajowym, kosmiczno-relaksacyjnym tempie (2h na sniadanie i spakowanie namiotu to nasz nigdy nie poprawiony rekord!) wychodzimy na kolejny dzien trekkingu. pogoda nie powala, ale tez nie pada, wiec jestem dobrej mysli. jest takie niepisane prawo w Patagonii - jesli bedziesz czekal na dobra pogode... to nidgy nie wyjdziesz!
na naszym szlaku do pokonania jest najpierw zwirowa droga, potem most wiszacy, po ktorym skacze z radoscia 3-latki, i teraz juz tylko wspinaczka to Campamento Las Torres, jedyne 3,5h. to obozowisko polozone najblizej oslawionych Wiez.
ja jak zawsze maszeruje troche z przodu i podziwiam widoki. wspinamy sie dosc stromym zboczem mijajac tych, ktorzy dzis o wschodzie slonca podziwiali 3 wieze - teoretycznie glowna atrakcje parku. pytam znajome twarze o wrazenia... coz, nie mieli za duzo szczecia, bylo dosc pochmurno, ale za to trafila im sie tecza. t
rasa do Albergua Chileno wiedzie zboczem gory, w dole huczy rzeka, a za nami Lago Nordenskjold. niebo nie rozpieszcza, ale jest na tyle laskawe, ze widzimy w oddali czubki 3 wiez - to juz wiecej niz niejeden turysta dostrzegl dzis rano ;)
pierwszy odcinek trasy udaje nam sie pokonac szybciej niz przewidywalysmy. przekaska (obowiazkowa, jesli maszeruje sie z Ania i Martyna;) i dalej w droge. teraz przez mokry od deszczu las. kolejne 1,5h i juz jestesmy na miejscu. a tu... nastepny trudny wybor przed nami - gdzie ustawic namiot ??? na szczescie do wyboru mamy tylko 27 stanowisk i jestesmy tu wczesniej niz wiekszosc turystow wiec presji brak ;) czasami ciesze sie jednak, ze w Torres del Paine ktos juz wyznaczyl kampingi i obozowiska, inaczej trasa 'W' zajelaby nam chyba 2 tygodnie - wlasnie z niemoznosci podjecia tej, jakze skomplikowanej i strategicznej, decyzji ;) ufff, udalo sie, bedziemy dzis spac!!!
po rozpakowaniu nastepuje to, po co Anka i Martyna w ogole chodza na wszelakie trekkingi - gotowanie! ja mam swoja zaszczytna funkcje - zjadanie i zmywanie ;) generalnie, w czasie 'W' kazdy znajdzie cos dla siebie - ja widoki i samo maszerowanie, Anka od kiedy skonczy jeden posilek zastanawia sie, co bedzie gotowala na nastepny, a Martyna czeka na kolejna, przypadajaca na owy dzien, porcje czekolady czy tez innych slodyczy ;)
po obiedzie Luis - straznik rezydujacy w Campamento Torres, zaprasza na konkurs chodzenia po linie i saczenie mate. dziewczyny zmeczone marszem musza podladowac swoje bateryjki i odpoczac od tlumow wiec zostaja w namiocie, ja oczywiscie ide wszedzie, gdzie tylko mozna ;) probuje wiec zaciecie pokonac 8 metrowa trase po linie rozciagnietej miedzy dwoma wielkimi drzewami. miedzy jednym upadkiem a drugim sacze mate i dziele wrazenia z reszta wedrowniczkow - Baskiem i Tomem - mlodymi Amerykaninami, ktorzy wlasnie koncza Circuit (dluzsza, bardziej wymagajaca trase trekkingu) i Javierem z Santiago de Chile. wieczor, mimo namow chlopakow, koncze wczesnie i grzecznie dolaczam do od dawna spiacych juz w namiocie dziewczyn. jutro wstajemy o 6 rano zeby zdarzyc na wschod slonca...
o.
witam. mam na imie Olga, co poniektorzy czytelnicy strony znaja mnie osobiscie, inni na pewno beda chcieli mnie poznac i powiedziec mi, co mysla po tym, co zaraz napisze... ;).
dzis juz nawet nie staram sie zmotywowac dziewczyn do wstania o wczesnej porze bo ile dni z rzedu moza - zyjemy w panstwie demokratycznym wiec wiekszosc podejmuje decyzje... ;) w naszym wiec, zwyczajowym, kosmiczno-relaksacyjnym tempie (2h na sniadanie i spakowanie namiotu to nasz nigdy nie poprawiony rekord!) wychodzimy na kolejny dzien trekkingu. pogoda nie powala, ale tez nie pada, wiec jestem dobrej mysli. jest takie niepisane prawo w Patagonii - jesli bedziesz czekal na dobra pogode... to nidgy nie wyjdziesz!
na naszym szlaku do pokonania jest najpierw zwirowa droga, potem most wiszacy, po ktorym skacze z radoscia 3-latki, i teraz juz tylko wspinaczka to Campamento Las Torres, jedyne 3,5h. to obozowisko polozone najblizej oslawionych Wiez.
ja jak zawsze maszeruje troche z przodu i podziwiam widoki. wspinamy sie dosc stromym zboczem mijajac tych, ktorzy dzis o wschodzie slonca podziwiali 3 wieze - teoretycznie glowna atrakcje parku. pytam znajome twarze o wrazenia... coz, nie mieli za duzo szczecia, bylo dosc pochmurno, ale za to trafila im sie tecza. t
rasa do Albergua Chileno wiedzie zboczem gory, w dole huczy rzeka, a za nami Lago Nordenskjold. niebo nie rozpieszcza, ale jest na tyle laskawe, ze widzimy w oddali czubki 3 wiez - to juz wiecej niz niejeden turysta dostrzegl dzis rano ;)
pierwszy odcinek trasy udaje nam sie pokonac szybciej niz przewidywalysmy. przekaska (obowiazkowa, jesli maszeruje sie z Ania i Martyna;) i dalej w droge. teraz przez mokry od deszczu las. kolejne 1,5h i juz jestesmy na miejscu. a tu... nastepny trudny wybor przed nami - gdzie ustawic namiot ??? na szczescie do wyboru mamy tylko 27 stanowisk i jestesmy tu wczesniej niz wiekszosc turystow wiec presji brak ;) czasami ciesze sie jednak, ze w Torres del Paine ktos juz wyznaczyl kampingi i obozowiska, inaczej trasa 'W' zajelaby nam chyba 2 tygodnie - wlasnie z niemoznosci podjecia tej, jakze skomplikowanej i strategicznej, decyzji ;) ufff, udalo sie, bedziemy dzis spac!!!
po rozpakowaniu nastepuje to, po co Anka i Martyna w ogole chodza na wszelakie trekkingi - gotowanie! ja mam swoja zaszczytna funkcje - zjadanie i zmywanie ;) generalnie, w czasie 'W' kazdy znajdzie cos dla siebie - ja widoki i samo maszerowanie, Anka od kiedy skonczy jeden posilek zastanawia sie, co bedzie gotowala na nastepny, a Martyna czeka na kolejna, przypadajaca na owy dzien, porcje czekolady czy tez innych slodyczy ;)
po obiedzie Luis - straznik rezydujacy w Campamento Torres, zaprasza na konkurs chodzenia po linie i saczenie mate. dziewczyny zmeczone marszem musza podladowac swoje bateryjki i odpoczac od tlumow wiec zostaja w namiocie, ja oczywiscie ide wszedzie, gdzie tylko mozna ;) probuje wiec zaciecie pokonac 8 metrowa trase po linie rozciagnietej miedzy dwoma wielkimi drzewami. miedzy jednym upadkiem a drugim sacze mate i dziele wrazenia z reszta wedrowniczkow - Baskiem i Tomem - mlodymi Amerykaninami, ktorzy wlasnie koncza Circuit (dluzsza, bardziej wymagajaca trase trekkingu) i Javierem z Santiago de Chile. wieczor, mimo namow chlopakow, koncze wczesnie i grzecznie dolaczam do od dawna spiacych juz w namiocie dziewczyn. jutro wstajemy o 6 rano zeby zdarzyc na wschod slonca...
o.
dzien: 177 nie ma czerwonych wiez, ale jest pomidorowa ;) 26.03.10
zanim opowiem, co zadarzylo sie dzis, dwa slowa wyjasnienia... Anka - zanim gdzies pojedzie - oglada pocztowki i foldery agencji turystycznych. obrazkiem promujacym Park Narodowy Torres del Paine jest fotka 3 rozzarzonych do czerwonosci granitowych, strzelistych wiez - czyli wschod slonca, ktory na zawsze pozostanie w twojej pamieci! mojej przyjaciolce jednak, nawet studiowanie turystyki i rekreacji przez 7 lat nie pomoglo pojac, ze swiat nie zawsze jest taki jak na owych widokowkach i zdjeciach z katalogow...
a historia jest taka... 6.00 rano, z lampkami na czolach maszerujemy zupelnie po ciemku po wielkich kamieniach. podejscie jest strome i na dodatek nie do konca wiemy czy nadal jestesmy na trasie, ale trzeba sie spieszyc, zeby zdarzyc przed wschodem. kiedy juz szczesliwie, po okolo godzinnej wspinaczce, jestesmy na miejscu zaczyna robic sie coraz jasniej, ale sloncem niestety nazwac tego nie mozna. rozkladamy sie miedzy wielkimi kamieniami, wyciagamy zabawki - spiwory i worki zeby ani deszcz, ani mroz nas nie pokonal (na szczescie myszy to obawiac sie nie musimy ;) i czekamy. rozjasnia sie i rozjasnia, ale sylwetki granitowych wiez widzimy raczej w ich zwyczajnym szarym kolorze niz w powalajacych pomaranczach. coz, to nie cyrk, ani zoo tylko patagonia, a zdjecie na folderach i tak jest podkrecone photoshopem, ale moje kolezanki chyba o tym zapomnialy i sa raczej rozczarowane. sytuacje ratuje... zupa pomidorowa! fakt, ze dziewczyny moga ja sobie ugotowac wlasnie tu, z widokiem na 3, ponad 2600 metrowe, szczyty wydaje sie byc wystarczajacy by wrocily umiechy - jakie to zycie jest proste ;)
poniewaz zaczyna siapic zwijamy sie i maszerujemy do Campamento Torres. pakujemymy graty i teraz tylko droga powrotna do Hosteleria Las Torres. stad o 13.00 odjezdza busik, ktory dowiezie nas na duzy autobus, wyworzacy turystow z powrotem do Puerto Natales.
deszcz pada coraz mocniej i mocniej, ale wieje bardzo przyjemny cieply wiatr. dziarsko (tak, tak jak krasnoludki ;) wedrujemy do celu, dzis pokonujemy trase w wyjatkowo dobrym czasie, ale i tak na miejsce docieramy kompletnie przemoczone. transport pojawia sie o wyznaczonej godzinie. dziewczyny zasypiaja w busie, a ja wlepiam wzrok w widoki za oknem. ostatnie spojrzenie na Torres del Paine, osniezone szczyty, strome granity, lazurowe jeziora, krzaczaste, sztywne rosliny i guanacos przemykajace od czasu do czasu obok drogi. moze i ostatniego dnia nie bylo jak na pocztowkach, ale i tak ogarnia mnie pewnego rodzaju melancholia... na bycie w tym oslawionym miejscu czekalam kilka dobrych lat ;)
autobus wyrzuca nas w centrum miasteczka. brudne, wymeczone, widocznie 'zuzyte', dumnie maszerujemy ulicami. ha, niech wszyscy wiedza, ze wlasnie wrocilysmy z trekingu!;) (tak jak i 50 innych osob, ale co nam tam :) w nagrode zakupy w supermarkecie - kazdy bierze to, na co ma ochote, a na kolacje nie bedzie makaronu z zupa z proszku tylko wielki kawal miesa, swieza salatka i wino (to ostatnie jest tak tanie, ze grzechem byloby go nie nabyc;)! nawet ja jestem podekscytowana.
w hosteliku Paulette czeka juz nasza Pani - mama i dwoch szalonych Wlochow. chlopaki wlasnie szykuja sie na trekking i wypytuja nas o co moga. panuje bardzo rodzinna atmosfera. wszyscy gotuja - tzn., ja kroje cebule, ale to juz zawsze jakis wklad, prawda?;)
zasiadamy razem do stolu z nasza wlosko-chilijska rodzina i opowiadamy sobie o wszystkim i niczym.
o.
zanim opowiem, co zadarzylo sie dzis, dwa slowa wyjasnienia... Anka - zanim gdzies pojedzie - oglada pocztowki i foldery agencji turystycznych. obrazkiem promujacym Park Narodowy Torres del Paine jest fotka 3 rozzarzonych do czerwonosci granitowych, strzelistych wiez - czyli wschod slonca, ktory na zawsze pozostanie w twojej pamieci! mojej przyjaciolce jednak, nawet studiowanie turystyki i rekreacji przez 7 lat nie pomoglo pojac, ze swiat nie zawsze jest taki jak na owych widokowkach i zdjeciach z katalogow...
a historia jest taka... 6.00 rano, z lampkami na czolach maszerujemy zupelnie po ciemku po wielkich kamieniach. podejscie jest strome i na dodatek nie do konca wiemy czy nadal jestesmy na trasie, ale trzeba sie spieszyc, zeby zdarzyc przed wschodem. kiedy juz szczesliwie, po okolo godzinnej wspinaczce, jestesmy na miejscu zaczyna robic sie coraz jasniej, ale sloncem niestety nazwac tego nie mozna. rozkladamy sie miedzy wielkimi kamieniami, wyciagamy zabawki - spiwory i worki zeby ani deszcz, ani mroz nas nie pokonal (na szczescie myszy to obawiac sie nie musimy ;) i czekamy. rozjasnia sie i rozjasnia, ale sylwetki granitowych wiez widzimy raczej w ich zwyczajnym szarym kolorze niz w powalajacych pomaranczach. coz, to nie cyrk, ani zoo tylko patagonia, a zdjecie na folderach i tak jest podkrecone photoshopem, ale moje kolezanki chyba o tym zapomnialy i sa raczej rozczarowane. sytuacje ratuje... zupa pomidorowa! fakt, ze dziewczyny moga ja sobie ugotowac wlasnie tu, z widokiem na 3, ponad 2600 metrowe, szczyty wydaje sie byc wystarczajacy by wrocily umiechy - jakie to zycie jest proste ;)
poniewaz zaczyna siapic zwijamy sie i maszerujemy do Campamento Torres. pakujemymy graty i teraz tylko droga powrotna do Hosteleria Las Torres. stad o 13.00 odjezdza busik, ktory dowiezie nas na duzy autobus, wyworzacy turystow z powrotem do Puerto Natales.
deszcz pada coraz mocniej i mocniej, ale wieje bardzo przyjemny cieply wiatr. dziarsko (tak, tak jak krasnoludki ;) wedrujemy do celu, dzis pokonujemy trase w wyjatkowo dobrym czasie, ale i tak na miejsce docieramy kompletnie przemoczone. transport pojawia sie o wyznaczonej godzinie. dziewczyny zasypiaja w busie, a ja wlepiam wzrok w widoki za oknem. ostatnie spojrzenie na Torres del Paine, osniezone szczyty, strome granity, lazurowe jeziora, krzaczaste, sztywne rosliny i guanacos przemykajace od czasu do czasu obok drogi. moze i ostatniego dnia nie bylo jak na pocztowkach, ale i tak ogarnia mnie pewnego rodzaju melancholia... na bycie w tym oslawionym miejscu czekalam kilka dobrych lat ;)
autobus wyrzuca nas w centrum miasteczka. brudne, wymeczone, widocznie 'zuzyte', dumnie maszerujemy ulicami. ha, niech wszyscy wiedza, ze wlasnie wrocilysmy z trekingu!;) (tak jak i 50 innych osob, ale co nam tam :) w nagrode zakupy w supermarkecie - kazdy bierze to, na co ma ochote, a na kolacje nie bedzie makaronu z zupa z proszku tylko wielki kawal miesa, swieza salatka i wino (to ostatnie jest tak tanie, ze grzechem byloby go nie nabyc;)! nawet ja jestem podekscytowana.
w hosteliku Paulette czeka juz nasza Pani - mama i dwoch szalonych Wlochow. chlopaki wlasnie szykuja sie na trekking i wypytuja nas o co moga. panuje bardzo rodzinna atmosfera. wszyscy gotuja - tzn., ja kroje cebule, ale to juz zawsze jakis wklad, prawda?;)
zasiadamy razem do stolu z nasza wlosko-chilijska rodzina i opowiadamy sobie o wszystkim i niczym.
o.
dzien: 178 regeneracja 27.03.10
po 6 dniach wysilku, potu, nadwyrezonych kolan - szczegolnie tych Martynowych, a nawet krwi :) decydujemy sie na odpoczynek. jedyny transport do naszego nastepnego celu - El Calafate w Argentynie, odjezdza raz dziennie o 8.00 am, wiec nawet ja godze sie na dzien prania, odswiezania i relaksu.
po koleji przyklejamy sie do komputera. ja rozmawiam z rodzinna, Martyna dzielnie douzupelnia relacje, a Anka jak zawsze ma 100 wymowek zeby tego nie robic, bo wlasnie... idzie do sklepu po skladniki na... bigos! tak, przeciez jestesmy w Chile, wiec czemu nie ugotowac bigosu???
znow centrum 'domowego ogniska' w hostelu Paulette staje sie kuchnia. musze przyznac, ze potrawy przygotowane przez wloskich chlopcow pachna i smakuja genialnie... poniewaz nasi wloscy przyjaciele... no wlasnie, chlopcy - w naszym wieku, pracuja i zyja od 7 lat w USA, a konkretniej w slawnym Beverly Hills. Dario i Mario byli kucharzami, a teraz sa kelnerami, zarabiaja kosmiczne pieniadze - bo w Stanach kelner to zawod, a nie tylko byle jaka praca. serwuja Paris Hilton, Roberta Deniro i inne slawy z pierwszych stron gazet. opowiadaja przerozne historie z zycia plastikowego swiatka Hollywood i generalnie sa bardzo zabawni i otwarci.
tego dnia chyba, co godzine siadamy do stolu - probowac obiadow Mario i Dario, potem Ankowego bigosu, nastepnie potrawy naszej Pani z hostelu (ona na serio jest jak mama), a na koniec kolacji ponownie we wloskim stylu.
pod wieczor dolacza do nas 2 Chilijczykow, pracujacych wlasnie w Puerto Natales. jeden z nich otrzymuje wiadomosc od zony - na swiat przyszla jego 4-ta coreczka (chlopak ma 27 lat) wiec powod do swietowania gotowy! dziewczyny wykazuja sie mniejsza odpornoscia na jadlo i wino i chowaja sie pod kocykami. ja do pozna siedze z chlopcami i Pania rozmawiajac o sytuacji w Chile - jak to jest zyc w kraju dlugim jak Europa, wcisnietym miedzy Andy i Pacyfik, z tysiacem wysepek prawie bez dostepu. w tv jakis przystojniak wyspiewuje ballady o milosci, chlopcy totalnie bez skrepowania nuca piosenke razem z nim... ach ci latynosi! z jednej strony silni, mescy, zaborcy macho, z drugiej romantycy, co obdaruja cie gwiazdka z nieba i muzyka...
o.
po 6 dniach wysilku, potu, nadwyrezonych kolan - szczegolnie tych Martynowych, a nawet krwi :) decydujemy sie na odpoczynek. jedyny transport do naszego nastepnego celu - El Calafate w Argentynie, odjezdza raz dziennie o 8.00 am, wiec nawet ja godze sie na dzien prania, odswiezania i relaksu.
po koleji przyklejamy sie do komputera. ja rozmawiam z rodzinna, Martyna dzielnie douzupelnia relacje, a Anka jak zawsze ma 100 wymowek zeby tego nie robic, bo wlasnie... idzie do sklepu po skladniki na... bigos! tak, przeciez jestesmy w Chile, wiec czemu nie ugotowac bigosu???
znow centrum 'domowego ogniska' w hostelu Paulette staje sie kuchnia. musze przyznac, ze potrawy przygotowane przez wloskich chlopcow pachna i smakuja genialnie... poniewaz nasi wloscy przyjaciele... no wlasnie, chlopcy - w naszym wieku, pracuja i zyja od 7 lat w USA, a konkretniej w slawnym Beverly Hills. Dario i Mario byli kucharzami, a teraz sa kelnerami, zarabiaja kosmiczne pieniadze - bo w Stanach kelner to zawod, a nie tylko byle jaka praca. serwuja Paris Hilton, Roberta Deniro i inne slawy z pierwszych stron gazet. opowiadaja przerozne historie z zycia plastikowego swiatka Hollywood i generalnie sa bardzo zabawni i otwarci.
tego dnia chyba, co godzine siadamy do stolu - probowac obiadow Mario i Dario, potem Ankowego bigosu, nastepnie potrawy naszej Pani z hostelu (ona na serio jest jak mama), a na koniec kolacji ponownie we wloskim stylu.
pod wieczor dolacza do nas 2 Chilijczykow, pracujacych wlasnie w Puerto Natales. jeden z nich otrzymuje wiadomosc od zony - na swiat przyszla jego 4-ta coreczka (chlopak ma 27 lat) wiec powod do swietowania gotowy! dziewczyny wykazuja sie mniejsza odpornoscia na jadlo i wino i chowaja sie pod kocykami. ja do pozna siedze z chlopcami i Pania rozmawiajac o sytuacji w Chile - jak to jest zyc w kraju dlugim jak Europa, wcisnietym miedzy Andy i Pacyfik, z tysiacem wysepek prawie bez dostepu. w tv jakis przystojniak wyspiewuje ballady o milosci, chlopcy totalnie bez skrepowania nuca piosenke razem z nim... ach ci latynosi! z jednej strony silni, mescy, zaborcy macho, z drugiej romantycy, co obdaruja cie gwiazdka z nieba i muzyka...
o.
dzien: 179 ja tez chce taki dom! czyli 'zachcianki' - odslona nr 10 ;) 28.03.10
fakt: polski to rzadki jezyk, podobny tylko do slowackiego i rosyjskiego. prawdopodobienstwo, ze ktos zrozumie nasze niepowazne rozmowy w autobusie jest praktycznie zerowe (nidgy wiec nie zalujemy sobie kometarzy - ach, te okropne baby, obgadaja kogo sie da skoro mozna ;) a dzis niespodziewanka! w naszym autobusie do El Calafate, miejsca wypadowego na Lodowiec Perito Moreno, odzywa sie do nas chlopak 'polski?', 'tak, a ty kto?' okazuje sie ze Stefan jest niemcem, ktory przez rok studiowal w Krakowie. taki Erazmus (program na poziomie uniwersyteckim, umozliwiajacy studiowanie semestru lub dwoch, na uczelni w obcym kraju Unii Europejskiej), ale w dosc niespotykanej wersji 'Go East'. Stefan dosc dobrze mowi po polsku, ze slodkim, wcale nie razaco-niemieckim akcentem.
w El Calafate kierujemy nasze kroki do poleconego przez Dario i Mario, Hostelu Los Pinos. pokoiki bardzo przyzwoite, z lazienka i tylko 4 osoby w dormie. fakt, ze w Argentynie trzeba za miejsce w takim hosteliku zaplacic przynajmniej 8 USD, ale na standard nie moge narzekac. zawsze jest czysto, ciepla woda, nic nie biega po scianie, a to, szczegolnie w Ameryce Centralnej, bywa rzadkoscia ;)
w El Calafate jestesmy, po to by dostac sie do Parku Narodowego Los Glacieres... za te przyjemnosc trzeba zaplacic: 20 USD za 2 h jazdy autobusem i kolejne 18 USD za bilet wstepu - makabra! zaczynamy wiec rozgladac sie za naszymi potencjalnymi kierowcami... jesli uda nam sie podpiac pod kogos, kto wynajmie auto (same nie mozemy - znow dyskwalifikuje nas brak karty kredytowej) dostaniemy sie do parku taniej i ominie nas przepychanka w tlumie turystow zmierzajacych do parku o 9.00 rano. ja, juz w autobusie, zagadauje siedzaca obok mnie Hiszpanke, ale dziewczyna nie jest pewna, bo czeka na przyjaciol, ktorzy maja do niej dolaczyc dzis wieczorem. kolejnym celem jest Stefan. ten nie do konca zdecydowany, co robic pozostawia sprawe otwarta.
w hostelu spotykamy Sandre i Marine - dziewczyny szukaja zalogi do swojego auta - perfekt! teraz tylko wizyta w 10 wypozyczalniach samochodow w miasteczku. sprawa przeciaga sie niemilosiernie, bo akurat trafiamy na czas siesty i to w niedziele, wiec prawdopodobienstwo, ze w biurach spotkamy kogos po 17.00 jest nienajwieksze. wspolnymi silami jednak dobijamy targu, jutro bedzie na nas czekalo autko, koszt - 250 argentynskich peso. jeszcze tylko musze nieco naklamac spotkanemu wlasnie Stefanowi, bo wstepnie, ale tylko wstepnie, to wlasnie z nim rozmawialysmy na ten temat dzis w poludnie... coz, Stefan nie wiedzial, co bedzie robic, a wynajem auta w 5 osob wyjdzie nas taniej niz w 4. tak wiem, nie powinnam klamac i jest mi z tym strasznie zle, i motam sie niemilosiernie, ale nie moge mu przeciez powiedziec, ze jestemy wyrachowe i skape - prawda?;) nie bojcie sie, kara mnie juz spotkala... moje wspaniale towarzyszki podrozy milcza jak grob, kiedy tylko zbliza sie Stefan, pozostawiajac mnie i moje mizerne klamstwa same sobie. patrza tylko swoimi wielkimi oczami i czekaja az ugne sie pod ciezarem winy - nie ma to jak druzyna i wsparcie!
a na koniec pare slow o samym El Calafate - miasteczko wyroslo na przestrzeni ostatnich 30 lat z malenkiej wioseczki do calkiem rozsadnych rozmiarow (15 tysiecy mieszkancow). jest to najblizsze pueblo w poblizu lodowca Perito Moreno - najszybciej poruszajacego sie glasiera na swiecie. 2 metry dziennie - a wiec szansa, ze zobaczysz kawalek odpadajacego lodu, jest niemal gwarantowana. jest tu bardzo czysto. ze wszytkich, super wypolerowanych witryn, wolaja do ciebie cudne pamiatki, gore-texowe buty, wodoodporne kurtki, piramidy czekoladek (ale z tymi poczekamy do Bariloche) i fotografie lodowej sciany. sa tez male 'kropowki' - deptak z drewnianymi domeczkami-sklepami, restauracyjkami i kawiarniami. ale to, co podaba nam sie najbardziej, to... WIELKIE okna!!! mega, mega, mega wielkie kwadraty szyb. taki piekny, drewniany, parterowy domek to raczej obramowka na okna niz sciany. wyobrazcie sobie salon pelen swiatla, ciepla wszechobecnego tu slonca. i nikt nie zaslania owych mega okien, bo i nikt nie zaglada ci wscibsko do domu. jedynym mankamentem owych szklanych olbrzymow jest fakt, ze sie nie otwieraja, ale jestem pewna, ze i na to znalezli rade. wszystkie trzy chcemy takie okana w naszych przyszlych domach!!!
o.
dzien: 180 Polak potrafi! 29.03.10
bez pospiechu popijamy kawke w pieknym sloneczku. autobusy wycieczkowe z gromada turystow wyruszyly na podboj Lodowca Perrito Moreno o 9 rano. odczekamy wiec troszke az sie nim naciesza, a nawet zmecza i pomaszeruja do kawiarenki na lunch, a wtedy my wkroczymy do akcji ze swoimi aparatami.
Perito Moreno jest czescia Hielo del Sur - najwiekszego lodowca (poza Antaktyda oczywiscie) na Ziemi. sam Perrito jest bardzo 'aktywny', przesuwa sie az 2 metry dziennie. skrzypi i huczy - kruszy sie i peka w srodku i z przodu. jezor lodowca schodzi z gor i 'wylewa' sie do Canal de Los Tempanos, bedacego czescia Lago Argentino. calosc mierzy 30 km dlugosci, 5 km szerokosci. czesc widoczna na powierzchi jest wysoka na 60 metrow. pod powierzchnia wody jest kolejne 100m lodu. samo jezioro otoczone jest wysokimi, osniezonymi szczytami. wszystko znajduje sie w poludniowej czesci Parku Narodowego Los Glaciares, tuz przy granicy chilijskiej.
wycieczkowicze dowozeni sa do kompleksu turystycznego piekna, asfaltowa droga. teraz juz wystarczy tylko przejsc po specjalnie przygotowanych tarasach i balkonach widokowych nad brzegiem jeziora i troche poczekac az odpadnie kawalek lodu. mozna tez wybrac sie na rejs stateczkiem, ktory podplywa na oklo 300 m od czola lodowca, zeby byc jeszcze blizej tego masywnego potwora. Perito Moreno jest najbardziej oslawionym lodowcem na naszym globie, a co za tym idzie z roku na rok wizytuje go coraz wiecej podroznikow. niestety im nas wiecej, tym atrakcja staje sie bardziej komercyjna i drozsza, ale skala tego 'zjawiska' jest w stanie zachwycic nawet najbardziej wybrednych.
okolo 12 pakujemy sie do wypozyczonego autka. prowadzi jedna z hiszpanek - Sandra. dziewczyny pochodza z Barcelony. na katalonczykow mowi sie w Hiszpanii Polacos, poniewaz uzywaja swoje jezyka, calkowicie niezrozumialego dla reszty Hiszpanow. Sandra i Marina sa kolezankami po fachu Martyny, wlasnie zaczynaja swoja roczna podroz po Ameryce Poludniowej. Ania i Martyna dziela sie swoimi wrazeniami z niedawno odwiedzanych miejsc i podpowiadaja pozyteczne rozwiazania - jak legitymacja studencka uprawniajaca do tanszych wstepow lub przejazdow. szybko sie okazuje mamy bardzo podobny punkt widzenia jesli chodzi o podrozowanie;)
z miasteczka El Calafate do bram Parku Narodowego jest okolo 80 km. pogoda dopisuje nam dzis wyjatkowo, poczatkowo niebo jest niebieskie. trasa wiedzie nad brzegiem Lago Argentino, horyzont rysuja osniezone, strome zbocza - iscie folderowo ;)
skoro wszystkie mamy ograniczony budzet i zabawne z nas dziewczyny Ania decyduje, ze na ochotnika przekroczy brame Parku w bagazniku... 20 USD droga nie chodzi zwlaszcza gdy jestes w podrozy 8 miesiecy, prawda!? my za wstep do jakichkolwiek atrakcji z checia zaplacimy, ale nie kwote 5 razy wyzsza niz miejscowi i generalnie kosmiczna jak na warunki argentynskie. wyobrazcie sobie, ze za wstep na Morskie Oko trzebaby bylo zaplacic 150 zlotych!? dobrze, wiem ze Morskie Oko to nie najszybciej poruszajacy sie Lodowiec na swiecie, ale cena i tak jest astronomiczna.
wracajac do tematu... potencjalna scena odnalezienia Ani w bagazniku przez straznikow Parku ma juz swoj scenariusz. Ania, z natury dosc blada, z dobrze rozwinietych ukladem oddechowym, ma tylko lezec bez ruchu z szeroko otwarta buzia (niczym dmuchana lalka dla tych, ktorzy do tej pory udaja przed malzonkami, ze nie wiedza o czym mowie;) ... na pewno wypadnie naturalnie i nikt sie nie zorientuje ;) inne scenariusze tez sie narodzily, ale nie bede was nimi zanudzac ;) podziwiajac zapierajace dech widoki, prawie nie zauwazamy wjazdu do parku, zatrzymujemy sie doslownie 50 metrow od budki straznikow, pakujemy Anie do bagaznika i jazda. bez problemow i przeszukiwan wjezdzamy do Parku. kilka kilometrow dalej parkujemy auto i przesiadamy sie do busika, ktory podrzuca nas do glownego budynku - centrum turystycznego, przy ktorym zaczynaja sie wszystkie trasy. calosc idzie zgodnie z planem, wiekszosc turystow juz zmeczyla sie Lodowcem i pakuje sie do swoich busikow. genialnie, na trasy wkraczamy my! schodzimy na Balcon Norte, najblizszy sciany Perito i czekamy. stateczki z turystami podplywajace do czola lodowca wydaja sie byc rozmiaru lupiny orzecha, a maja na pokladzie 120 osob. zupelnie nie mozna ocenic rozmiaru tego kolosa, nie ma zadnego punktu odniesienia. nie wiem nawet jak daleko jestesmy. nagle rozlego sie makabryczny huk. wszystkie oczy rozbiegane, gdzie, gdzie, gdzie odpada??? po chwili Perito 'wypluwa' kawalek lodu do jeziora. pekniecie musialo nastapic w srodku lodowca. kolelejny trzask, WOW, tym razem odpadl kawal sciany tuz przed naszymi oczami, niesamowite! za chwile nastepny. wszyscy czekaja z wlaczonymi aparatami, aby uwieczni spektakularny moment. my same cykamy chyba 1000 zdjec. przenosimy sie na kolejny balkon i czekamy na nastepna odslone niesamowitego spektaklu. tkwimy tak az do zachodu slonca.
do tej pory zupelnie nie czulysmy, ze znajdujemy sie tuz obok gigantycznego lodowca. kiedy slonce chowa sie za gory temperatura spada momentalnie chyba o 15 stopni!!! zabieramy zabawki i jedziemy z powrotem do El Calafate. teraz trasa wydaje sie byc jeszcze piekniejsza niz w poludnie. olbrzymi ksiezyc wklejony w rozowiejace niebo tuz nad bialymi od sniegu graniami. w dole spokojna tafla wielkiego jeziora, na brzegu brodza stada dlugonogich flamingow. w radio romantyczne szlagiery... ach, jak melancholijnie... i jak najbardziej pocztowkowo! ;)
o.
bez pospiechu popijamy kawke w pieknym sloneczku. autobusy wycieczkowe z gromada turystow wyruszyly na podboj Lodowca Perrito Moreno o 9 rano. odczekamy wiec troszke az sie nim naciesza, a nawet zmecza i pomaszeruja do kawiarenki na lunch, a wtedy my wkroczymy do akcji ze swoimi aparatami.
Perito Moreno jest czescia Hielo del Sur - najwiekszego lodowca (poza Antaktyda oczywiscie) na Ziemi. sam Perrito jest bardzo 'aktywny', przesuwa sie az 2 metry dziennie. skrzypi i huczy - kruszy sie i peka w srodku i z przodu. jezor lodowca schodzi z gor i 'wylewa' sie do Canal de Los Tempanos, bedacego czescia Lago Argentino. calosc mierzy 30 km dlugosci, 5 km szerokosci. czesc widoczna na powierzchi jest wysoka na 60 metrow. pod powierzchnia wody jest kolejne 100m lodu. samo jezioro otoczone jest wysokimi, osniezonymi szczytami. wszystko znajduje sie w poludniowej czesci Parku Narodowego Los Glaciares, tuz przy granicy chilijskiej.
wycieczkowicze dowozeni sa do kompleksu turystycznego piekna, asfaltowa droga. teraz juz wystarczy tylko przejsc po specjalnie przygotowanych tarasach i balkonach widokowych nad brzegiem jeziora i troche poczekac az odpadnie kawalek lodu. mozna tez wybrac sie na rejs stateczkiem, ktory podplywa na oklo 300 m od czola lodowca, zeby byc jeszcze blizej tego masywnego potwora. Perito Moreno jest najbardziej oslawionym lodowcem na naszym globie, a co za tym idzie z roku na rok wizytuje go coraz wiecej podroznikow. niestety im nas wiecej, tym atrakcja staje sie bardziej komercyjna i drozsza, ale skala tego 'zjawiska' jest w stanie zachwycic nawet najbardziej wybrednych.
okolo 12 pakujemy sie do wypozyczonego autka. prowadzi jedna z hiszpanek - Sandra. dziewczyny pochodza z Barcelony. na katalonczykow mowi sie w Hiszpanii Polacos, poniewaz uzywaja swoje jezyka, calkowicie niezrozumialego dla reszty Hiszpanow. Sandra i Marina sa kolezankami po fachu Martyny, wlasnie zaczynaja swoja roczna podroz po Ameryce Poludniowej. Ania i Martyna dziela sie swoimi wrazeniami z niedawno odwiedzanych miejsc i podpowiadaja pozyteczne rozwiazania - jak legitymacja studencka uprawniajaca do tanszych wstepow lub przejazdow. szybko sie okazuje mamy bardzo podobny punkt widzenia jesli chodzi o podrozowanie;)
z miasteczka El Calafate do bram Parku Narodowego jest okolo 80 km. pogoda dopisuje nam dzis wyjatkowo, poczatkowo niebo jest niebieskie. trasa wiedzie nad brzegiem Lago Argentino, horyzont rysuja osniezone, strome zbocza - iscie folderowo ;)
skoro wszystkie mamy ograniczony budzet i zabawne z nas dziewczyny Ania decyduje, ze na ochotnika przekroczy brame Parku w bagazniku... 20 USD droga nie chodzi zwlaszcza gdy jestes w podrozy 8 miesiecy, prawda!? my za wstep do jakichkolwiek atrakcji z checia zaplacimy, ale nie kwote 5 razy wyzsza niz miejscowi i generalnie kosmiczna jak na warunki argentynskie. wyobrazcie sobie, ze za wstep na Morskie Oko trzebaby bylo zaplacic 150 zlotych!? dobrze, wiem ze Morskie Oko to nie najszybciej poruszajacy sie Lodowiec na swiecie, ale cena i tak jest astronomiczna.
wracajac do tematu... potencjalna scena odnalezienia Ani w bagazniku przez straznikow Parku ma juz swoj scenariusz. Ania, z natury dosc blada, z dobrze rozwinietych ukladem oddechowym, ma tylko lezec bez ruchu z szeroko otwarta buzia (niczym dmuchana lalka dla tych, ktorzy do tej pory udaja przed malzonkami, ze nie wiedza o czym mowie;) ... na pewno wypadnie naturalnie i nikt sie nie zorientuje ;) inne scenariusze tez sie narodzily, ale nie bede was nimi zanudzac ;) podziwiajac zapierajace dech widoki, prawie nie zauwazamy wjazdu do parku, zatrzymujemy sie doslownie 50 metrow od budki straznikow, pakujemy Anie do bagaznika i jazda. bez problemow i przeszukiwan wjezdzamy do Parku. kilka kilometrow dalej parkujemy auto i przesiadamy sie do busika, ktory podrzuca nas do glownego budynku - centrum turystycznego, przy ktorym zaczynaja sie wszystkie trasy. calosc idzie zgodnie z planem, wiekszosc turystow juz zmeczyla sie Lodowcem i pakuje sie do swoich busikow. genialnie, na trasy wkraczamy my! schodzimy na Balcon Norte, najblizszy sciany Perito i czekamy. stateczki z turystami podplywajace do czola lodowca wydaja sie byc rozmiaru lupiny orzecha, a maja na pokladzie 120 osob. zupelnie nie mozna ocenic rozmiaru tego kolosa, nie ma zadnego punktu odniesienia. nie wiem nawet jak daleko jestesmy. nagle rozlego sie makabryczny huk. wszystkie oczy rozbiegane, gdzie, gdzie, gdzie odpada??? po chwili Perito 'wypluwa' kawalek lodu do jeziora. pekniecie musialo nastapic w srodku lodowca. kolelejny trzask, WOW, tym razem odpadl kawal sciany tuz przed naszymi oczami, niesamowite! za chwile nastepny. wszyscy czekaja z wlaczonymi aparatami, aby uwieczni spektakularny moment. my same cykamy chyba 1000 zdjec. przenosimy sie na kolejny balkon i czekamy na nastepna odslone niesamowitego spektaklu. tkwimy tak az do zachodu slonca.
do tej pory zupelnie nie czulysmy, ze znajdujemy sie tuz obok gigantycznego lodowca. kiedy slonce chowa sie za gory temperatura spada momentalnie chyba o 15 stopni!!! zabieramy zabawki i jedziemy z powrotem do El Calafate. teraz trasa wydaje sie byc jeszcze piekniejsza niz w poludnie. olbrzymi ksiezyc wklejony w rozowiejace niebo tuz nad bialymi od sniegu graniami. w dole spokojna tafla wielkiego jeziora, na brzegu brodza stada dlugonogich flamingow. w radio romantyczne szlagiery... ach, jak melancholijnie... i jak najbardziej pocztowkowo! ;)
o.
dzien: 181 za gorami, za chmurami... 30.03.10
szybkie poranne pakowanie, poszukiwania bankomatu - jak zawsze na ostatnia chwile, i wciaz jeszcze zaspane, pakujemy sie do autobusu do El Chalten. pokonujemy wlasnie najbardziej turystyczna trase w kraju. podroznik w kazdym wieku, prawie bez wysilku jest w stanie odwiedzic Perito Moreno i wcale nie mniej slawne szczyty Cerro Torre i Fitz Roy - w polnocnej czesci Parku Narodowego Los Glaciares. naturalnie przewoznicy wiedza o tym doskonale i winduja ceny biletow bez opamietania. wszystko jest swietnie zaplanowane - firmy transportowe nie wchodza sobie w droge na mega turystycznych trasach - po prostu maja monopol. zuczki takie jak my musza wiec zgodzic sie na bajonskie sumy, albo probowac stopa. poniewaz jest nas 3 z tej ostatniej opcji chwilowo rezygnujemy.
do El Chalten dojezdzamy okolo 11 przed poludniem. zanim dotrzemy do terminalu obowiazkowa wizyta w centrum informacj turystycznej - siedzibie straznikow parku. no nie, tego jeszcze nie bylo! wersja anglo- czy hiszpansko jezyczna pyta pan na wejsciu? pani przewodnik wyglasza wyuczone regulki, co w parku wolno, a czego nie, gdzie isc, ile czasu potrzeba na dana trase, mowiac o psach scigajacych jelenie pokazuje taka tez fotografie, mowiac o pozarze prezentuje zdjecie plonacego lasu itp. swietna organizacja, choc czujemy sie troche jak na spedzie bydla. kiedy zadajemy pani pytanie o trasy inne niz te zaprezentowane na wielkiej tablicy, ta albo nie rozumie albo jest tak znudzona swoja praca, ze nawet nie bardzo odpowiada. samo centrum pelne jest pieknych fotografii i plansz. Cerro Torre i Cerro Fitz Roy uwazane sa wsrod wspinaczy za jednej z najtrudniejszych na swiecie. choc rozmiarem bardzo odbiegaja od himalajskich szczytow (wyzsze Cerro Fitz Roy mierzy 'zaledwie' 3405 m.n.p.m.) ze wzgledu na panujace tu niezwykle trudne warunki pogodowe, a w szczegolnosci wiatry przekraczajace 150 km/h i gigantyczne granitowe sciany nie osloniete absolutnie niczym. dla mnie samej to miejsce szczegolne. jeszcze bedac na studiach widzialam prezentacje Michala Kochanczyka z pierwszej polskiej wspinaczki na Fitz Roy, potem film Herzoga 'krzyk kamienia' i legenda sama rosla dalej w mojej glowie. szybko zerkamy na prognoze pogody na nastepne kilka dni i z powrotem do autobusu, zeby za chwile wysiasc na terminalu.
miasto (wg przewodnika Lonely Planet, liczy obecnie 1500 mieszkancow) oficialnie nalezy do Argentyny dopiero od 1985 roku. dlugo pozostawalo malenka osada wcisnieta w piekna, waska doline. od kiedy jednak zaczeli sciagac tu nie tylko wspinacze przerodzilo sie w - jak glosi tablica przy wjezdzie - narodowa stolice trekkingu. nadal bardziej sprawia wrazenie wioski niz miasta, ale szyldy hosteli czy cabanas krzycza na kazdym zakrecie. sa tez drogie hotele i drewniane domeczki niczym z planu zdjeciowego 'domek na prerii'.
my wedrujemy na koniec miasteczka do, jak podaje nasz Lonely Lier, darmowego campingu. coz, po przejsciu 5km z naszymi 18kg plecakami przekonujemy sie ze takowe miesce nie istnieje. wedrujemy wiec przez miasteczko po raz kolejny i rozbijamy sie na pierwszym napotkanym platnym campingu. rozmawiamy z chlopakiem, ktory wlasnie zwija swoj namiot. podobno przy dobrej pogodzie mozna zobaczych wszystkie szczyty nie wychylajac nosa z miasteczka. dzis sie jednak o tym nie przekonamy.
o 14:00 wedrujemy do centrum informacji, ma byc film o tematyce gorskiej. dla tych, ktorzy jeszcze sie nie domyslili, jest to moj konik, ciagam wiec biedne dziewczyny gdzie tylko sie da wyzej ;) po obejrzeniu filmu Anka oddala sie w poszukiwaniu odrobiny przyjemnosci dla siebie (czyt. jedzenia i spania), a Martyna i ja wedrujemy na pobliskie punkty widokowe - La Aquila i Los Condores. o ile lago Viedma widac pieknie i wyraznie, o tyle Cerro Torre i pozostale szczyty tajemniczo chowaja sie za chmurami. czekamy z Martyna cierpliwie, ale w koncu sie poddajemy targane slynnym, patagonskim wiatrem. kiedys musi poprawic sie pogoda, prawda???
wieczorem robimy sobie wycieczke po agencjach turystycznych oferujacych trekking po lodowcu. coz... dostepne opcje sa albo straszliwie drogie, albo niepewne. za okolo 100 USD bedziemy maszerowac do lodowca 4h w jedna strone i jesli pogoda dopisze troche sobie po nim pochodzimy w rakach, ale zeby powspinac sie z czekanami przez 30 min musimy byc mega szczesciarami... hmmm... tu pogoda na prawde zmienia sie co 10 min wiec nic nie da sie przewidziec. z ciezkim sercem rezygnujemy z tej atrakcji, przynajmniej na razie.
o.
szybkie poranne pakowanie, poszukiwania bankomatu - jak zawsze na ostatnia chwile, i wciaz jeszcze zaspane, pakujemy sie do autobusu do El Chalten. pokonujemy wlasnie najbardziej turystyczna trase w kraju. podroznik w kazdym wieku, prawie bez wysilku jest w stanie odwiedzic Perito Moreno i wcale nie mniej slawne szczyty Cerro Torre i Fitz Roy - w polnocnej czesci Parku Narodowego Los Glaciares. naturalnie przewoznicy wiedza o tym doskonale i winduja ceny biletow bez opamietania. wszystko jest swietnie zaplanowane - firmy transportowe nie wchodza sobie w droge na mega turystycznych trasach - po prostu maja monopol. zuczki takie jak my musza wiec zgodzic sie na bajonskie sumy, albo probowac stopa. poniewaz jest nas 3 z tej ostatniej opcji chwilowo rezygnujemy.
do El Chalten dojezdzamy okolo 11 przed poludniem. zanim dotrzemy do terminalu obowiazkowa wizyta w centrum informacj turystycznej - siedzibie straznikow parku. no nie, tego jeszcze nie bylo! wersja anglo- czy hiszpansko jezyczna pyta pan na wejsciu? pani przewodnik wyglasza wyuczone regulki, co w parku wolno, a czego nie, gdzie isc, ile czasu potrzeba na dana trase, mowiac o psach scigajacych jelenie pokazuje taka tez fotografie, mowiac o pozarze prezentuje zdjecie plonacego lasu itp. swietna organizacja, choc czujemy sie troche jak na spedzie bydla. kiedy zadajemy pani pytanie o trasy inne niz te zaprezentowane na wielkiej tablicy, ta albo nie rozumie albo jest tak znudzona swoja praca, ze nawet nie bardzo odpowiada. samo centrum pelne jest pieknych fotografii i plansz. Cerro Torre i Cerro Fitz Roy uwazane sa wsrod wspinaczy za jednej z najtrudniejszych na swiecie. choc rozmiarem bardzo odbiegaja od himalajskich szczytow (wyzsze Cerro Fitz Roy mierzy 'zaledwie' 3405 m.n.p.m.) ze wzgledu na panujace tu niezwykle trudne warunki pogodowe, a w szczegolnosci wiatry przekraczajace 150 km/h i gigantyczne granitowe sciany nie osloniete absolutnie niczym. dla mnie samej to miejsce szczegolne. jeszcze bedac na studiach widzialam prezentacje Michala Kochanczyka z pierwszej polskiej wspinaczki na Fitz Roy, potem film Herzoga 'krzyk kamienia' i legenda sama rosla dalej w mojej glowie. szybko zerkamy na prognoze pogody na nastepne kilka dni i z powrotem do autobusu, zeby za chwile wysiasc na terminalu.
miasto (wg przewodnika Lonely Planet, liczy obecnie 1500 mieszkancow) oficialnie nalezy do Argentyny dopiero od 1985 roku. dlugo pozostawalo malenka osada wcisnieta w piekna, waska doline. od kiedy jednak zaczeli sciagac tu nie tylko wspinacze przerodzilo sie w - jak glosi tablica przy wjezdzie - narodowa stolice trekkingu. nadal bardziej sprawia wrazenie wioski niz miasta, ale szyldy hosteli czy cabanas krzycza na kazdym zakrecie. sa tez drogie hotele i drewniane domeczki niczym z planu zdjeciowego 'domek na prerii'.
my wedrujemy na koniec miasteczka do, jak podaje nasz Lonely Lier, darmowego campingu. coz, po przejsciu 5km z naszymi 18kg plecakami przekonujemy sie ze takowe miesce nie istnieje. wedrujemy wiec przez miasteczko po raz kolejny i rozbijamy sie na pierwszym napotkanym platnym campingu. rozmawiamy z chlopakiem, ktory wlasnie zwija swoj namiot. podobno przy dobrej pogodzie mozna zobaczych wszystkie szczyty nie wychylajac nosa z miasteczka. dzis sie jednak o tym nie przekonamy.
o 14:00 wedrujemy do centrum informacji, ma byc film o tematyce gorskiej. dla tych, ktorzy jeszcze sie nie domyslili, jest to moj konik, ciagam wiec biedne dziewczyny gdzie tylko sie da wyzej ;) po obejrzeniu filmu Anka oddala sie w poszukiwaniu odrobiny przyjemnosci dla siebie (czyt. jedzenia i spania), a Martyna i ja wedrujemy na pobliskie punkty widokowe - La Aquila i Los Condores. o ile lago Viedma widac pieknie i wyraznie, o tyle Cerro Torre i pozostale szczyty tajemniczo chowaja sie za chmurami. czekamy z Martyna cierpliwie, ale w koncu sie poddajemy targane slynnym, patagonskim wiatrem. kiedys musi poprawic sie pogoda, prawda???
wieczorem robimy sobie wycieczke po agencjach turystycznych oferujacych trekking po lodowcu. coz... dostepne opcje sa albo straszliwie drogie, albo niepewne. za okolo 100 USD bedziemy maszerowac do lodowca 4h w jedna strone i jesli pogoda dopisze troche sobie po nim pochodzimy w rakach, ale zeby powspinac sie z czekanami przez 30 min musimy byc mega szczesciarami... hmmm... tu pogoda na prawde zmienia sie co 10 min wiec nic nie da sie przewidziec. z ciezkim sercem rezygnujemy z tej atrakcji, przynajmniej na razie.
o.
dzien: 182 legendy czesc pierwsza 31.03.10
mimo ze prognoza pogody na nastepne 4 dni nie jest powalajaca decydujemy sie wyruszyc na 'podboj' Cerro Torre i spolki, wlasnie dzis. nie mamy az tyle czasu, zeby czekac na tzw. okno pogodowe. poza tym, jak juz wspominalam, w Patagoni nigdy nic nie wiadomo, jesli chodzi o ta materie. po starannym obmysleniu jadlospisu na kolejne 4 dni i zapakowaniu wszystkiego do plecakow wymeldowujemy sie z campingu. temperatura w sam raz na wedrowke, ale niebo jest nieco zachmurzone. mamy do przejscia okolo 4h trase do Campamento de Agostini - campingu najblizszego Cerro Torre. w tej czesci parku juz nie trzeba placic za wstep ani za rozbicie namiotu - genialnie!
mijamy Mirador Laguna Torre. przed nami rysuje sie masywna sylwetka Cerro Solo i dolina rzeki Fitz Roy, ale samo Torre nadal pozostaje w chmurach. szlak wiedzie lasem, raz w gore raz w dol, ale nie jest zbyt wymagajacy. widac juz pierwsze oznaki jesieni, drzewa mienia sie kolorami, nieco zoltego, nieco czerwono-brazowego. Ani sie bardzo podoba - bo to przeciez jak nasza, polska jesien ;) docieramy do obozowiska. jest tylko kilka osob. w przeciwienstwie do trekingu 'W' w Torres del Paine, tu spotykamy tylko tych na prawde zaangazowanych w maszerowanie i rozbijanie wlasnego namiotu w Parkach Narodowych.
rozkladamy nasz sprzet i na lekko podchodzimy do brzegu Laguna Torre. jest to typowe jezioro lodowcowe w podnoza Cerro Torre, tyle tylko, ze wdziera sie do niego jezor Glaciara Grande. chcemy podejsc jak najblizej owego lodowca... liczymy, ze znajdziemy szkal agencji turystycznych i same sobie ta atrakcje (chodzenie po lodowcu) zafundujemy... wybieramy trase na Mirador Maestrini. nie nalezy ona do bardzo uczeszczanych, gubimy sie wiec nieco po drodze, ale w koncu jest i troche przygody, a nie autostrada;) szukajac szlaku w lesie, odnajdujemy stare refugio sluzace wspinaczom jako baza noclegowa. ma ono charakterystyczny ksztalt litery A i calkiem sporo 'autografow' podroznokow, ktorzy jak my, je odnalezli. w koncu udaje nam sie dotrzec na Mirador. rozsiadamy sie na skalach i wpatrujemy w Carro Torre. no, moze to za duzo powiedziane, w 2/3 slawnej wiezy. tylko na sekunde chmury sa na tyle laskawe by odslonic czubek gory. ja az wykrzykuje z zachwytu (wiem, wiem, nie kazdy musi go podzielac). Anka kometuje: 'myslalam, ze cos ci sie stalo...';) robi sie pozno, a do obozowiska mamy okolo godziny marszu. rozgladamy sie dokladnie, czy aby nie umknela nam trasa na lodowiec, niestety bez sukcesow. trudno, musimy uwierzyc przewodnikom z agencji twierdzacym ze bez ich pomocy przy przekraczaniu rzeki, na lodowiec dostac sie nie mozna.
na campingu mamy pelny luksus. stol i krzesla (tzn. przygotowane juz przez wczesniejszych biwakowiczow klody drewna), rzeka w odleglosci 10 m, tylko kibelek taki, ze strach, co by sie podloga nie zawalila. teraz nastepuje ulubiona czesc Aniowego dnia - gotowanie kolacji. i to, jak na warunki trekingowe, wrecz sensacyjnej, bo dzis oto mamy boczek!;) wspolnymi silami - cztajcie ja tez biore czynny udzial w przygotowaniach, co poza moja stala funkcja - krojeniem cebuli czesto sie nie zdarza;) pichcimy, a nastepnie pozeramy nasza uczte. nauczone doswiadczeniami z Torres del Paine wieszamy caly zapas zywnosci w worku na drzewie i grzecznie idziemy spac.
o.
mimo ze prognoza pogody na nastepne 4 dni nie jest powalajaca decydujemy sie wyruszyc na 'podboj' Cerro Torre i spolki, wlasnie dzis. nie mamy az tyle czasu, zeby czekac na tzw. okno pogodowe. poza tym, jak juz wspominalam, w Patagoni nigdy nic nie wiadomo, jesli chodzi o ta materie. po starannym obmysleniu jadlospisu na kolejne 4 dni i zapakowaniu wszystkiego do plecakow wymeldowujemy sie z campingu. temperatura w sam raz na wedrowke, ale niebo jest nieco zachmurzone. mamy do przejscia okolo 4h trase do Campamento de Agostini - campingu najblizszego Cerro Torre. w tej czesci parku juz nie trzeba placic za wstep ani za rozbicie namiotu - genialnie!
mijamy Mirador Laguna Torre. przed nami rysuje sie masywna sylwetka Cerro Solo i dolina rzeki Fitz Roy, ale samo Torre nadal pozostaje w chmurach. szlak wiedzie lasem, raz w gore raz w dol, ale nie jest zbyt wymagajacy. widac juz pierwsze oznaki jesieni, drzewa mienia sie kolorami, nieco zoltego, nieco czerwono-brazowego. Ani sie bardzo podoba - bo to przeciez jak nasza, polska jesien ;) docieramy do obozowiska. jest tylko kilka osob. w przeciwienstwie do trekingu 'W' w Torres del Paine, tu spotykamy tylko tych na prawde zaangazowanych w maszerowanie i rozbijanie wlasnego namiotu w Parkach Narodowych.
rozkladamy nasz sprzet i na lekko podchodzimy do brzegu Laguna Torre. jest to typowe jezioro lodowcowe w podnoza Cerro Torre, tyle tylko, ze wdziera sie do niego jezor Glaciara Grande. chcemy podejsc jak najblizej owego lodowca... liczymy, ze znajdziemy szkal agencji turystycznych i same sobie ta atrakcje (chodzenie po lodowcu) zafundujemy... wybieramy trase na Mirador Maestrini. nie nalezy ona do bardzo uczeszczanych, gubimy sie wiec nieco po drodze, ale w koncu jest i troche przygody, a nie autostrada;) szukajac szlaku w lesie, odnajdujemy stare refugio sluzace wspinaczom jako baza noclegowa. ma ono charakterystyczny ksztalt litery A i calkiem sporo 'autografow' podroznokow, ktorzy jak my, je odnalezli. w koncu udaje nam sie dotrzec na Mirador. rozsiadamy sie na skalach i wpatrujemy w Carro Torre. no, moze to za duzo powiedziane, w 2/3 slawnej wiezy. tylko na sekunde chmury sa na tyle laskawe by odslonic czubek gory. ja az wykrzykuje z zachwytu (wiem, wiem, nie kazdy musi go podzielac). Anka kometuje: 'myslalam, ze cos ci sie stalo...';) robi sie pozno, a do obozowiska mamy okolo godziny marszu. rozgladamy sie dokladnie, czy aby nie umknela nam trasa na lodowiec, niestety bez sukcesow. trudno, musimy uwierzyc przewodnikom z agencji twierdzacym ze bez ich pomocy przy przekraczaniu rzeki, na lodowiec dostac sie nie mozna.
na campingu mamy pelny luksus. stol i krzesla (tzn. przygotowane juz przez wczesniejszych biwakowiczow klody drewna), rzeka w odleglosci 10 m, tylko kibelek taki, ze strach, co by sie podloga nie zawalila. teraz nastepuje ulubiona czesc Aniowego dnia - gotowanie kolacji. i to, jak na warunki trekingowe, wrecz sensacyjnej, bo dzis oto mamy boczek!;) wspolnymi silami - cztajcie ja tez biore czynny udzial w przygotowaniach, co poza moja stala funkcja - krojeniem cebuli czesto sie nie zdarza;) pichcimy, a nastepnie pozeramy nasza uczte. nauczone doswiadczeniami z Torres del Paine wieszamy caly zapas zywnosci w worku na drzewie i grzecznie idziemy spac.
o.
dzien: 183 kropi deszczyk, popaduje... 01.04.10
jak napisala Olga - prognoza pogody nie byla powalajaca, ALE to co nas spotkalo dzisiaj nazwalabym potwornym przegieciem! wszystko zaczelo sie calkiem niewinnie. Olga jak zwykle obudzila nas wczesnym rankiem, ale poniewaz na zewnatrz troche kropilo postanowilysmy przeczekac ten deszczyk w spiworach i wyruszyc troche pozniej. po 9 rano pogoda sie nieco poprawila i wyskoczylysmy na zewnatrz. ja zabralam sie za gotowanie owsianki, a dziewczyny rozpoczely przygotowywanie namiotu do zlozenia. tak jak mi poszlo calkiem sprawnie, to niestety Martyna i Olga mialy troche problemow z mokrym tropikiem. wspolnymi silami wytrzepalysmy material i z nadzieja wysuszenia go w nastepnym obozie schowalysmy do plecakow.
ps.Olga znow nie zjadla calej owsianki - jak tak dalej pojdzie utniemy jej porcje zywnosciowe!
zanim wychodzimy z kempingu mysimy nasluchac sie z Martyna (po raz kolejny) jakie to jestesmy leniwe. Olga wymachuje kijkami trekingowymi i wskazuje na suche slady na ziemi. to miejsca, w ktorych jeszcze dzis rano staly namioty. 'zawsze musimy byc ostatnie' - narzeka Olga. w ciszy ruszamy w kierunku Campamento Poincenot.
niebo jest... wlasciwie to go nie ma. ciemnoszare chmurzyska przyslonily caly blekit, a co najgorsze - slonce tez! zeby dostac sie na nowy szlak musimy wrocic kilka kilometrow ta sama trasa, ktora zaprowadzila nas wczoraj na Campamento de Agostini. mijamy kolorowe krzaki i wysokie drzewa. krajobraz mokrego, jesiennego lasu jest przepiekny.
dochodzimy w koncu do skrzyzowania i skrecamy w lewo. co chwile kropi niegrozny deszczyk. droga wspina sie teraz na niewielkie wzniesienie. zeby za bardzo sie nie zmoczyc, puszczamy Olge pierwsza. ta zabezpieczona, od stop do glow w wodoodporne ciuchy przedziera sie przez geste krzaczory i strzepuje z nich krople wody. niestety sytuacja zaczyna nas troche przerastac... zanim dochodzimy do pierwszego na trasie jeziorka - Laguna Hija czyli Laguna Corka, jestesmy juz totalnie przemoczone. zaczyna sie robic nieprzyjemnie. przemarzaja nam dlonie. deszcz zacina coraz ostrzej, a przed nami jeszcze kawal drogi. na poczatku liczymy, ze chmury zaraz sie rozstapia i szybko wyschniemy. po 1,5 godziny jestesmy jednak pewne, ze to sie dzisiaj nie stanie. Olga siedzi cicho, Martyna wyjatkowo, tez nic nie mowi, a mnie szlak trafia! moge zamarzac, umierac z ciepla, ale mokra byc nienawidze. zostaje na chwile z tylu. musze zdjac z siebie getry - nie dlatego, ze jest mi za cieplo, ale jesli pozwole im zmoknac to pozniej nie bede miala co na siebie wlozyc. zatrzymuje sie przy malej choince i rozbieram do rosolu. getry sa tylko lekko wilgotne. wrzucam je szybko do plecaka i wyjmuje czarny worek. zawijam go do okola szyji, tak zeby woda nie lala mi sie na ramiona i plecy. kilkadziesiat metrow dalej, w niewielkim lasku czekaja na mnie dziewczyny. Olga ma calkiem dobry humor, biedna Martyna musiala zamarznac bo w ogole nie protestuje...
za Laguna Madre czyli Laguna Matka, zaczyna sie najlepsze. do tej pory, szlysmy troche w lesie troche miedzy krzakami... teraz nagle, konczy sie cala roslinnosc, a przed nami pojawia sie wielkie pole. stoimy chwile zrezygnowane i patrzymy przed siebie. nikt nie ma odwagi wkroczyc w te wstretne moczary. im dluzej stoimy w miejscu, tym bardziej jest nam zimno. po chwili Olga robi pierwszy krok, my ruszamy za nia. okropienstwo!!!! cholernie mrozno! z pomoca deszczowi przychodzi wiatr i wspolnie zaczynaja sie nad nami znecac - masakra! prowadzone zloscia mijamy kolejne mostki i rzeczki, az napotykamy strazniczke. zatrzymuje nas na chile z zapytaniem: 'idziecie do Laguna de los Tres?'. patrzymy na nia chwile - tak! pewnie! taka piekna pogoda, czemu nie!!! - mysle sobie i odpowiadam: 'nie, tylko do kampingu'. odwracam sie na piecie i szybkim krokiem przechodze po kolejnej kladce. tak dlugo jest mi juz zimno, ze zaczyna mi byc wszystko jedno... odwracam sie za siebie... reszcie chyba tez.
Campamento Poincenot znajduje sie w poblizu rzeki w wysokim lesie. sporo miejsc jest juz zajetych. kolorowe namioty stoja w dosc duzych od siebie odleglosciach. ludzi oczywiscie nie widac. dzis nie mamy problemu z wyborem miejsca. zrzucamy plecaki i zabieramy sie do montowania schronienia. palce mamy tak zdretwiale, ze nie mozemy nimi normalnie poruszac. z trudem nakladamy szkielet na tropik. nie mamy sily, ani mozliwosci zrobic tego pozadnie. potem wskakuje do srodka, rozbieram sie z wszystkich mokrych ciuchow i na gaciach zaczynam podczepiac sypialnie. wszystkie sznurki sie poluzowaly. namiot zapada sie do srodka. zmarzniete palce nie sa w stanie zawiazac ani jednego supla.
po chwili wszystkie siedzimy w srodku. nasze plecaki, ciuchy, buty i namiot wygladaja jak jedno wielkie bagno. z reszta teraz to juz nie ma znaczenia. wlazimy w spiwory i zasypiamy.
budzimy sie jakas godzine pozniej w nieco lepszych humorach. nic, ze sypialnia opiera sie prawie o nasze glowy - jest nam cieplo, a to jest teraz najwazniejsze. deszcz przestaje padac, ale z drzew wciaz kapie na nas woda. Olga idzie po wode, my rozpalamy maszynke. czy juz pisalam, ze jestesmy wsciekle glodne? gotujemy gar zupy, a potem zaparzamy po kubku czarnej kawy z cukrem i znow zasypiamy... tym razem spimy, az do rana.
a.
jak napisala Olga - prognoza pogody nie byla powalajaca, ALE to co nas spotkalo dzisiaj nazwalabym potwornym przegieciem! wszystko zaczelo sie calkiem niewinnie. Olga jak zwykle obudzila nas wczesnym rankiem, ale poniewaz na zewnatrz troche kropilo postanowilysmy przeczekac ten deszczyk w spiworach i wyruszyc troche pozniej. po 9 rano pogoda sie nieco poprawila i wyskoczylysmy na zewnatrz. ja zabralam sie za gotowanie owsianki, a dziewczyny rozpoczely przygotowywanie namiotu do zlozenia. tak jak mi poszlo calkiem sprawnie, to niestety Martyna i Olga mialy troche problemow z mokrym tropikiem. wspolnymi silami wytrzepalysmy material i z nadzieja wysuszenia go w nastepnym obozie schowalysmy do plecakow.
ps.Olga znow nie zjadla calej owsianki - jak tak dalej pojdzie utniemy jej porcje zywnosciowe!
zanim wychodzimy z kempingu mysimy nasluchac sie z Martyna (po raz kolejny) jakie to jestesmy leniwe. Olga wymachuje kijkami trekingowymi i wskazuje na suche slady na ziemi. to miejsca, w ktorych jeszcze dzis rano staly namioty. 'zawsze musimy byc ostatnie' - narzeka Olga. w ciszy ruszamy w kierunku Campamento Poincenot.
niebo jest... wlasciwie to go nie ma. ciemnoszare chmurzyska przyslonily caly blekit, a co najgorsze - slonce tez! zeby dostac sie na nowy szlak musimy wrocic kilka kilometrow ta sama trasa, ktora zaprowadzila nas wczoraj na Campamento de Agostini. mijamy kolorowe krzaki i wysokie drzewa. krajobraz mokrego, jesiennego lasu jest przepiekny.
dochodzimy w koncu do skrzyzowania i skrecamy w lewo. co chwile kropi niegrozny deszczyk. droga wspina sie teraz na niewielkie wzniesienie. zeby za bardzo sie nie zmoczyc, puszczamy Olge pierwsza. ta zabezpieczona, od stop do glow w wodoodporne ciuchy przedziera sie przez geste krzaczory i strzepuje z nich krople wody. niestety sytuacja zaczyna nas troche przerastac... zanim dochodzimy do pierwszego na trasie jeziorka - Laguna Hija czyli Laguna Corka, jestesmy juz totalnie przemoczone. zaczyna sie robic nieprzyjemnie. przemarzaja nam dlonie. deszcz zacina coraz ostrzej, a przed nami jeszcze kawal drogi. na poczatku liczymy, ze chmury zaraz sie rozstapia i szybko wyschniemy. po 1,5 godziny jestesmy jednak pewne, ze to sie dzisiaj nie stanie. Olga siedzi cicho, Martyna wyjatkowo, tez nic nie mowi, a mnie szlak trafia! moge zamarzac, umierac z ciepla, ale mokra byc nienawidze. zostaje na chwile z tylu. musze zdjac z siebie getry - nie dlatego, ze jest mi za cieplo, ale jesli pozwole im zmoknac to pozniej nie bede miala co na siebie wlozyc. zatrzymuje sie przy malej choince i rozbieram do rosolu. getry sa tylko lekko wilgotne. wrzucam je szybko do plecaka i wyjmuje czarny worek. zawijam go do okola szyji, tak zeby woda nie lala mi sie na ramiona i plecy. kilkadziesiat metrow dalej, w niewielkim lasku czekaja na mnie dziewczyny. Olga ma calkiem dobry humor, biedna Martyna musiala zamarznac bo w ogole nie protestuje...
za Laguna Madre czyli Laguna Matka, zaczyna sie najlepsze. do tej pory, szlysmy troche w lesie troche miedzy krzakami... teraz nagle, konczy sie cala roslinnosc, a przed nami pojawia sie wielkie pole. stoimy chwile zrezygnowane i patrzymy przed siebie. nikt nie ma odwagi wkroczyc w te wstretne moczary. im dluzej stoimy w miejscu, tym bardziej jest nam zimno. po chwili Olga robi pierwszy krok, my ruszamy za nia. okropienstwo!!!! cholernie mrozno! z pomoca deszczowi przychodzi wiatr i wspolnie zaczynaja sie nad nami znecac - masakra! prowadzone zloscia mijamy kolejne mostki i rzeczki, az napotykamy strazniczke. zatrzymuje nas na chile z zapytaniem: 'idziecie do Laguna de los Tres?'. patrzymy na nia chwile - tak! pewnie! taka piekna pogoda, czemu nie!!! - mysle sobie i odpowiadam: 'nie, tylko do kampingu'. odwracam sie na piecie i szybkim krokiem przechodze po kolejnej kladce. tak dlugo jest mi juz zimno, ze zaczyna mi byc wszystko jedno... odwracam sie za siebie... reszcie chyba tez.
Campamento Poincenot znajduje sie w poblizu rzeki w wysokim lesie. sporo miejsc jest juz zajetych. kolorowe namioty stoja w dosc duzych od siebie odleglosciach. ludzi oczywiscie nie widac. dzis nie mamy problemu z wyborem miejsca. zrzucamy plecaki i zabieramy sie do montowania schronienia. palce mamy tak zdretwiale, ze nie mozemy nimi normalnie poruszac. z trudem nakladamy szkielet na tropik. nie mamy sily, ani mozliwosci zrobic tego pozadnie. potem wskakuje do srodka, rozbieram sie z wszystkich mokrych ciuchow i na gaciach zaczynam podczepiac sypialnie. wszystkie sznurki sie poluzowaly. namiot zapada sie do srodka. zmarzniete palce nie sa w stanie zawiazac ani jednego supla.
po chwili wszystkie siedzimy w srodku. nasze plecaki, ciuchy, buty i namiot wygladaja jak jedno wielkie bagno. z reszta teraz to juz nie ma znaczenia. wlazimy w spiwory i zasypiamy.
budzimy sie jakas godzine pozniej w nieco lepszych humorach. nic, ze sypialnia opiera sie prawie o nasze glowy - jest nam cieplo, a to jest teraz najwazniejsze. deszcz przestaje padac, ale z drzew wciaz kapie na nas woda. Olga idzie po wode, my rozpalamy maszynke. czy juz pisalam, ze jestesmy wsciekle glodne? gotujemy gar zupy, a potem zaparzamy po kubku czarnej kawy z cukrem i znow zasypiamy... tym razem spimy, az do rana.
a.
dzien: 184 Fitz Roy odkryty... z chmur 02.04.10
nie wczesniej niz o 10 rano otwieramy zamki i zaspane wygladamy na zewnatrz namiotu. nie pada! nie wiem, co bysmy zrobily jakby i dzis lalo... zabieramy sie za zwykle, kampingowe czynnosci. wylazimy z namiotu i wtedy slyszymy podekscytowane glosy: 'widac Fitz Roya!'. wszyscy kampingowicze jak jeden maz biegna w kierunku pobliskiej polanki. na niebie sa nieliczne chmurki, wiekszosc z nich oczywiscie zgromadzila sie wokol szczytow. mimo to widok jest i poprawia sie z kazda sekunda. postanawiamy zabrac sie za nasze mokre rzeczy. na wspomniana polanke, z ktorej roznosi sie wspanialy widok na wszystkie najwazniejsze szczyty zawitalo wlasnie slonce. rozwieszam nasz krwisto czerwony sznurek pomiedzy niskimi drzewkami i rozwieszamy ciuchy. w nasze slady idzie pol obozu. niedlugo pozniej wszystkie drzewka, niczym swiateczne choinki obwieszone sa kolorowymi ozdobami. Olga mowi, ze mozemy sie przejsc i wybrac sobie nowe ciuchy, a uwiezcie mi - jest w czym wybierac!
sniadanie jemy z najpiekniejszym widokiem ever! wiatr zupelnie rozwial chmury i przed nami maluje sie majestatyczna panorama najpiekniejszych gor argentynskiej Patagonii. grupki ludzi z kazdego zakatka swiata siedza na wystajacych korzeniach, wcinaja kanapki, gotuja parowki i pija kawe. wszyscy patrzymy w jedna strone. kiedy brzuszki sa juz pelne zaczyna sie sesja zdjeciowa. kazda z nas robi po 10 zdjec... Olga 50:)
dzisiaj jest dobra pogoda zeby isc na Lagune Los Tres. wlasnie tam znajduje sie punkt widokowy i takie przecietniaki jak my moga sobie podejsc i zobaczyc rozslawionego Fitz Roya z nieduzej odleglosci. zanim jednak wchodzimy na szlak, przestawiamy nasz biedny, zmokniety i zapadniety namiot na sloneczko zeby troche sie naprezyl.
po wyjsciu z kampingu wchodzimy na waska drozke, ktora przecina kilka rzek i prowadzi nas do Campamento Blanco. ten kamping wyglada duzo lepiej niz nasz, ale niestety nie mozemy na nim obozowac. przed wejsciem stoi duza tablica: ONLY FOR CLIMBERS - tylko dla wspinaczy. wracamy z powrotem na szlak i zaczynamy podejscie. z poczatku idziemy po piachu, z czasem zamienia sie on w skaly. pogoda jest idealna! po pol godzinie dochodzimy do granicy sniegu i od tego miejsca trzeba juz szczegolnie uwazac. snieg jest swiezy, bieluski, a podloze bardzo sliskie. dla zabawy rzucamy w siebie kulkami tzn. Martyna i ja, bo Olga juz dawno wlazla na gore i medytuje:)
Laguna de Los Tres okazuje sie byc przepieknym, gorskim jeziorkiem. ma idealnie blekitny kolor i wyglada malowniczo wsrod osniezonych szczytow. Olge zastajemy w lekkim transie. siedzi na jednym z wielkich glazow i i patrzy Fitz Roy'owi prosto w oczy:) wyrywamy ja z zadumy... sniezkami. czas na fotki! musze przyznac, ze wychodza fenomenalnie. nie mozna sobie bylo wymarzyc lepszej pogody...
szlak prowadzi nad sam brzeg laguny. mozna pospacerowac tuz przy wodzie. jeziorka nie da sie obejsc, bo z jednej strony znajduje sie sciana skal. urzadzamy wiec sobie wycieczke az do wodospadu, ktorego zrodlem jest wlasnie nasza laguna i obserwujemy zacieniona doline, w ktorej znajduje sie inne jezioro - Laguna Sucia. naprawde jest tak przyjemnie, ze az nie chce nam sie wracac na dol... czas jednak goni i aby dotrzec do El Chalten przed zachodem slonca musimy pruc w dol. Martyna ze wzgledu na swoje kolana nie ma ani troche zamiaru przyspieszyc, wiec Olga rusza przodem, aby poczynic wstepne przygotowania.
na dole czeka na nas garnek (troszke przypalony...) goracego budyniu (troszke rozwodnionego) truskawkowego. pochlaniamy po dwie porcje i zwawo zabieramy sie do pakowania. wszystkie ciuchy plus namiot pieknie nam wyschly na sloncu wiec praca idzie sprawnie. pol godziny pozniej stoimy w pelnym rynsztunku i jestesmy gotowe do drogi powrotnej. trekking okazuje sie byc bardzo przyjemny. nie idziemy z predkoscia pioruna, ale widok na gory jest tak absorbujacy, ze wciaz przystajemy, aby choc jeszcze przez chwilke pogapic sie na Ftiz Roya i ginacy w oddali czubeczek Cerro Torre.
do El Chalten dochodzimy wieczorem. wciaz mamy nadzieje, ze zalapiemy sie na autobus nocny, ktory zawiezie nas... przed siebie (same jeszcze nie jestesmy pewne gdzie). razem z Martyna idziemy w kierunku dworca. co kilkadziesiat metrow zagladamy do hostelikow. chce zabezpieczyc sie przed ewentualnym brakiem transportu. niestety, wiekszosc z miejsc jest albo za droga albo zajeta...
na terminalu dowiadujemy sie rzeczy nastepujacej: autobusow dzisiaj akurat nie ma... transport z El Chalten do Calafate, jako jedyny ma regularny rozklad. reszta autobusow jezdzi co dwa dni. sprawdzam wszystkie mozliwe polaczenia i wracam do przydworcowego hostelu, gdzie udalo mi sie znalezc przyzwoity (cieply) pokoj za normalne pieniadze.
poznym wieczorem, juz w komplecie, idziemy na zakupy i przewspaniale empanady. podczas dzisiejszej wycieczki wielokrotnie wracal temat jedzenia... zanim doszlysmy do Chalten bylysmy juz wsciekle glodne. poczynilysmy zatem wspaniale plany, jak to dzis wieczorem ugotujemy olbrzymi obiad. jak to zwykle bywa z planu zostaly tylko nici: obzarlysmy sie empanadami i po powrocie do hostelu nic juz nam sie nie chcialo robic...
ps.dzis natknelysmy sie na kilku rodakow:) mloda polska parke, poruszajaca sie stopem, poznalysmy na ulicy, a potem w hostelu napatoczyl sie Szymon...
a.
nie wczesniej niz o 10 rano otwieramy zamki i zaspane wygladamy na zewnatrz namiotu. nie pada! nie wiem, co bysmy zrobily jakby i dzis lalo... zabieramy sie za zwykle, kampingowe czynnosci. wylazimy z namiotu i wtedy slyszymy podekscytowane glosy: 'widac Fitz Roya!'. wszyscy kampingowicze jak jeden maz biegna w kierunku pobliskiej polanki. na niebie sa nieliczne chmurki, wiekszosc z nich oczywiscie zgromadzila sie wokol szczytow. mimo to widok jest i poprawia sie z kazda sekunda. postanawiamy zabrac sie za nasze mokre rzeczy. na wspomniana polanke, z ktorej roznosi sie wspanialy widok na wszystkie najwazniejsze szczyty zawitalo wlasnie slonce. rozwieszam nasz krwisto czerwony sznurek pomiedzy niskimi drzewkami i rozwieszamy ciuchy. w nasze slady idzie pol obozu. niedlugo pozniej wszystkie drzewka, niczym swiateczne choinki obwieszone sa kolorowymi ozdobami. Olga mowi, ze mozemy sie przejsc i wybrac sobie nowe ciuchy, a uwiezcie mi - jest w czym wybierac!
sniadanie jemy z najpiekniejszym widokiem ever! wiatr zupelnie rozwial chmury i przed nami maluje sie majestatyczna panorama najpiekniejszych gor argentynskiej Patagonii. grupki ludzi z kazdego zakatka swiata siedza na wystajacych korzeniach, wcinaja kanapki, gotuja parowki i pija kawe. wszyscy patrzymy w jedna strone. kiedy brzuszki sa juz pelne zaczyna sie sesja zdjeciowa. kazda z nas robi po 10 zdjec... Olga 50:)
dzisiaj jest dobra pogoda zeby isc na Lagune Los Tres. wlasnie tam znajduje sie punkt widokowy i takie przecietniaki jak my moga sobie podejsc i zobaczyc rozslawionego Fitz Roya z nieduzej odleglosci. zanim jednak wchodzimy na szlak, przestawiamy nasz biedny, zmokniety i zapadniety namiot na sloneczko zeby troche sie naprezyl.
po wyjsciu z kampingu wchodzimy na waska drozke, ktora przecina kilka rzek i prowadzi nas do Campamento Blanco. ten kamping wyglada duzo lepiej niz nasz, ale niestety nie mozemy na nim obozowac. przed wejsciem stoi duza tablica: ONLY FOR CLIMBERS - tylko dla wspinaczy. wracamy z powrotem na szlak i zaczynamy podejscie. z poczatku idziemy po piachu, z czasem zamienia sie on w skaly. pogoda jest idealna! po pol godzinie dochodzimy do granicy sniegu i od tego miejsca trzeba juz szczegolnie uwazac. snieg jest swiezy, bieluski, a podloze bardzo sliskie. dla zabawy rzucamy w siebie kulkami tzn. Martyna i ja, bo Olga juz dawno wlazla na gore i medytuje:)
Laguna de Los Tres okazuje sie byc przepieknym, gorskim jeziorkiem. ma idealnie blekitny kolor i wyglada malowniczo wsrod osniezonych szczytow. Olge zastajemy w lekkim transie. siedzi na jednym z wielkich glazow i i patrzy Fitz Roy'owi prosto w oczy:) wyrywamy ja z zadumy... sniezkami. czas na fotki! musze przyznac, ze wychodza fenomenalnie. nie mozna sobie bylo wymarzyc lepszej pogody...
szlak prowadzi nad sam brzeg laguny. mozna pospacerowac tuz przy wodzie. jeziorka nie da sie obejsc, bo z jednej strony znajduje sie sciana skal. urzadzamy wiec sobie wycieczke az do wodospadu, ktorego zrodlem jest wlasnie nasza laguna i obserwujemy zacieniona doline, w ktorej znajduje sie inne jezioro - Laguna Sucia. naprawde jest tak przyjemnie, ze az nie chce nam sie wracac na dol... czas jednak goni i aby dotrzec do El Chalten przed zachodem slonca musimy pruc w dol. Martyna ze wzgledu na swoje kolana nie ma ani troche zamiaru przyspieszyc, wiec Olga rusza przodem, aby poczynic wstepne przygotowania.
na dole czeka na nas garnek (troszke przypalony...) goracego budyniu (troszke rozwodnionego) truskawkowego. pochlaniamy po dwie porcje i zwawo zabieramy sie do pakowania. wszystkie ciuchy plus namiot pieknie nam wyschly na sloncu wiec praca idzie sprawnie. pol godziny pozniej stoimy w pelnym rynsztunku i jestesmy gotowe do drogi powrotnej. trekking okazuje sie byc bardzo przyjemny. nie idziemy z predkoscia pioruna, ale widok na gory jest tak absorbujacy, ze wciaz przystajemy, aby choc jeszcze przez chwilke pogapic sie na Ftiz Roya i ginacy w oddali czubeczek Cerro Torre.
do El Chalten dochodzimy wieczorem. wciaz mamy nadzieje, ze zalapiemy sie na autobus nocny, ktory zawiezie nas... przed siebie (same jeszcze nie jestesmy pewne gdzie). razem z Martyna idziemy w kierunku dworca. co kilkadziesiat metrow zagladamy do hostelikow. chce zabezpieczyc sie przed ewentualnym brakiem transportu. niestety, wiekszosc z miejsc jest albo za droga albo zajeta...
na terminalu dowiadujemy sie rzeczy nastepujacej: autobusow dzisiaj akurat nie ma... transport z El Chalten do Calafate, jako jedyny ma regularny rozklad. reszta autobusow jezdzi co dwa dni. sprawdzam wszystkie mozliwe polaczenia i wracam do przydworcowego hostelu, gdzie udalo mi sie znalezc przyzwoity (cieply) pokoj za normalne pieniadze.
poznym wieczorem, juz w komplecie, idziemy na zakupy i przewspaniale empanady. podczas dzisiejszej wycieczki wielokrotnie wracal temat jedzenia... zanim doszlysmy do Chalten bylysmy juz wsciekle glodne. poczynilysmy zatem wspaniale plany, jak to dzis wieczorem ugotujemy olbrzymi obiad. jak to zwykle bywa z planu zostaly tylko nici: obzarlysmy sie empanadami i po powrocie do hostelu nic juz nam sie nie chcialo robic...
ps.dzis natknelysmy sie na kilku rodakow:) mloda polska parke, poruszajaca sie stopem, poznalysmy na ulicy, a potem w hostelu napatoczyl sie Szymon...
a.
dzien: 185 nudnodzien 03.04.10
decyzja zapadla! nasz nastepny cel to Los Antiguos. porzucilysmy wizje obejzenia rozreklamowanej Ruty 40, na rzecz mniej uczeszczanej Carretery Austral po stronie Chilijskiej. w zwiazku z naszymi nowymi planami musimy dokonac jak najszybszego zakupu biletow. przewoznicy proponuja dwie opcje: 1.jedziemy rano i placimy duzo albo 2. jedziemy wieczorem i tez placimy duzo, ale jednak troszke mniej. z wrodzonego skapstwa wybieramy numerek 2 i tym oto sposobem mamy przed soba wspanialy, dlugi jak papier toaletowy dzien, ktory spedzimy na NICNIEROBIENIU.
naszym przyterminalowym hostelikiem rzadza okrutne zasady i musimy sie stad wyniesc do godziny 10 am. z lezka w oku wspominamy takie klasyki jak Hotel Colonial w Panamie, gdzie doba hotelowa konczyla sie o godzinie 3 po poludniu... ech.
na kartkach, rozwieszonych we wszystkich punktach strategicznych (czyt. lodowka, dzwi do kibla, nad zlewem, przy wejsciu i wyjsciu oraz wszystkich 4 scianach), czytamy: 'wymeldowanie o 10 am i ani minuty dluzej! po wyjsciu z hostelu nie obowiazuja Cie, zadne prawa! nie mozesz tu wracac! nie wolno Ci korzystac z toalet ani kuchni! BEZ WYJATKOW!'. zeby nie bylo totalnie bez sensu, na kartkach dopisano: 'jesli masz nocny autobus mozesz zostac na terenie osrodka pod warunkiem uiszczenia oplaty - 50% doby hotelowej'. Martyna i ja widzimy w tym szanse spedzenia dnia w ciepelku i napisania relacji... Olga stanowczo protestuje i postanawia poczekac... na zewnatrz. przed nami ponad 12 godzin i jestesmy niemal pewne, ze Olga nie wytrzyma i w koncu do nas wroci.
wydarzenia dzisiejszego dnia w skrocie:
1. zamykamy nasze plecaki w schowku.
2. rozmawiamy z wlascicielem i uzgadniamy cene.
3. Olga upiera sie przy swoim... nie zostanie.
4. umawiamy sie z Olga, ze o godzinie 15 wyjdziemy przed hostel, aby wreczyc jej uprzednio przygotowana w kuchni kanapke.
5. Olga wychodzi.
6. zabieramy sie za pisanie.
7. do jadalni schodzi dwoch kolesi z gitarami i przez nastepne 2 godziny rzechola na swoich instrumentach i wyja (chyba) bluesa.
8. pijemy herbatke.
9. czytamy przewodnik.
10. robimy kanapki i spaghetti z pesto w proszku.
11. 3pm - Olgi nie ma przed dzwiami wyjsciowymi.
12. Olga wchodzi do hostelu i opieprza nas, ze nie bylo nas na zewnatrz z kanapka, o ustalonej godzinie. zabiera kanapke i podzera nasz makaron.
13. Olga wychodzi.
14. wracamy do pisania i czytania.
15. robi sie ciemno.
16. zaczynaja sie schodzic ludzie, w tym Szymon.
17. Olga wraca.
18. razem jemy, pijemy i gadamy.
19. Olga idzie odebrac plecak ze schowka.
20. wlasciciel podaje jej plecak i wpada w 'lekki' szal, w zwiazku z nierespektowaniem przez Olge zasad hostelu i przebywaniem na jego terenie.
21. ide possluchac jak ja opieprza.
22. wracam do kuchni.
23. gadamy z Szymonem.
24. odbieramy plecaki ze schowka.
25. idziemy na terminal.
na terminalu spotykamy Olge zaczytana w przewodniku. z uporem twierdzi, ze jej dzien byl szalenie interesujacy, a wydarzyly sie w nim nastepujace rzeczy:
1. zamykamy nasze plecaki w schowku.
2. Olga upiera sie przy swoim... nie zostanie.
3. umawiamy sie z Olga, ze o godzinie 15 wyjdziemy przed hostel, aby wreczyc jej uprzednio przygotowana w kuchni kanapke.
4. Olga wychodzi.
5. Olga idzie ogladac rajd rowerowy, ktorego START i META znajduja sie przed naszym hostelem.
6. Olga idzie na spacer po miescie i robi kolejne 100 zdjec, swietnie dzis widocznemu Fitz Royowi.
7. Olga idzie na terminal. znajduje miejsce na lawce i uzupelnia swoj pamietnik.
8. 15.05 Olga wraca pod hostel i nie znajduje swojej kanapki.
9. 15.15 Olga wbija kod i nielegalnie wchodzi do hostelu, po czym nas opieprza.
10. zabiera kanape i podzera nasze spaghetti.
11. Olga idzie sobie.
12. Olga, po raz kolejny, odwiedza biuro Parku Narodowego Los Glaciares, oglada zdjecia gor i robi im fotki (fotki Olgi przedstwiajace panorame gor parku to falszywki!).
13. Olga idzie na spacer po miescie.
14. robi sie ciemno.
15. Olga wraca.
16. razem jemy, pijemy i gadamy.
19. Olga idzie odebrac plecak ze schowka.
20. wlasciciel podaje jej plecak i wpada w 'lekki' szal, w zwiazku z nierespektowaniem przez Olge zasad hostelu i przebywaniem na jego terenie.
21. Olga przeprasza i wychodzi.
22. Olga idzie na terminal.
okolo 11 pm wszystkie, wraz z 50 innymi gringo, wsiadamy do autobusu. my plus dwoch Izraelskich chlopakow jedziemy do Los Antiguos, pozostale 48 osob wysiada w Esquelu albo Bariloche.
dobranoc!
a.
decyzja zapadla! nasz nastepny cel to Los Antiguos. porzucilysmy wizje obejzenia rozreklamowanej Ruty 40, na rzecz mniej uczeszczanej Carretery Austral po stronie Chilijskiej. w zwiazku z naszymi nowymi planami musimy dokonac jak najszybszego zakupu biletow. przewoznicy proponuja dwie opcje: 1.jedziemy rano i placimy duzo albo 2. jedziemy wieczorem i tez placimy duzo, ale jednak troszke mniej. z wrodzonego skapstwa wybieramy numerek 2 i tym oto sposobem mamy przed soba wspanialy, dlugi jak papier toaletowy dzien, ktory spedzimy na NICNIEROBIENIU.
naszym przyterminalowym hostelikiem rzadza okrutne zasady i musimy sie stad wyniesc do godziny 10 am. z lezka w oku wspominamy takie klasyki jak Hotel Colonial w Panamie, gdzie doba hotelowa konczyla sie o godzinie 3 po poludniu... ech.
na kartkach, rozwieszonych we wszystkich punktach strategicznych (czyt. lodowka, dzwi do kibla, nad zlewem, przy wejsciu i wyjsciu oraz wszystkich 4 scianach), czytamy: 'wymeldowanie o 10 am i ani minuty dluzej! po wyjsciu z hostelu nie obowiazuja Cie, zadne prawa! nie mozesz tu wracac! nie wolno Ci korzystac z toalet ani kuchni! BEZ WYJATKOW!'. zeby nie bylo totalnie bez sensu, na kartkach dopisano: 'jesli masz nocny autobus mozesz zostac na terenie osrodka pod warunkiem uiszczenia oplaty - 50% doby hotelowej'. Martyna i ja widzimy w tym szanse spedzenia dnia w ciepelku i napisania relacji... Olga stanowczo protestuje i postanawia poczekac... na zewnatrz. przed nami ponad 12 godzin i jestesmy niemal pewne, ze Olga nie wytrzyma i w koncu do nas wroci.
wydarzenia dzisiejszego dnia w skrocie:
1. zamykamy nasze plecaki w schowku.
2. rozmawiamy z wlascicielem i uzgadniamy cene.
3. Olga upiera sie przy swoim... nie zostanie.
4. umawiamy sie z Olga, ze o godzinie 15 wyjdziemy przed hostel, aby wreczyc jej uprzednio przygotowana w kuchni kanapke.
5. Olga wychodzi.
6. zabieramy sie za pisanie.
7. do jadalni schodzi dwoch kolesi z gitarami i przez nastepne 2 godziny rzechola na swoich instrumentach i wyja (chyba) bluesa.
8. pijemy herbatke.
9. czytamy przewodnik.
10. robimy kanapki i spaghetti z pesto w proszku.
11. 3pm - Olgi nie ma przed dzwiami wyjsciowymi.
12. Olga wchodzi do hostelu i opieprza nas, ze nie bylo nas na zewnatrz z kanapka, o ustalonej godzinie. zabiera kanapke i podzera nasz makaron.
13. Olga wychodzi.
14. wracamy do pisania i czytania.
15. robi sie ciemno.
16. zaczynaja sie schodzic ludzie, w tym Szymon.
17. Olga wraca.
18. razem jemy, pijemy i gadamy.
19. Olga idzie odebrac plecak ze schowka.
20. wlasciciel podaje jej plecak i wpada w 'lekki' szal, w zwiazku z nierespektowaniem przez Olge zasad hostelu i przebywaniem na jego terenie.
21. ide possluchac jak ja opieprza.
22. wracam do kuchni.
23. gadamy z Szymonem.
24. odbieramy plecaki ze schowka.
25. idziemy na terminal.
na terminalu spotykamy Olge zaczytana w przewodniku. z uporem twierdzi, ze jej dzien byl szalenie interesujacy, a wydarzyly sie w nim nastepujace rzeczy:
1. zamykamy nasze plecaki w schowku.
2. Olga upiera sie przy swoim... nie zostanie.
3. umawiamy sie z Olga, ze o godzinie 15 wyjdziemy przed hostel, aby wreczyc jej uprzednio przygotowana w kuchni kanapke.
4. Olga wychodzi.
5. Olga idzie ogladac rajd rowerowy, ktorego START i META znajduja sie przed naszym hostelem.
6. Olga idzie na spacer po miescie i robi kolejne 100 zdjec, swietnie dzis widocznemu Fitz Royowi.
7. Olga idzie na terminal. znajduje miejsce na lawce i uzupelnia swoj pamietnik.
8. 15.05 Olga wraca pod hostel i nie znajduje swojej kanapki.
9. 15.15 Olga wbija kod i nielegalnie wchodzi do hostelu, po czym nas opieprza.
10. zabiera kanape i podzera nasze spaghetti.
11. Olga idzie sobie.
12. Olga, po raz kolejny, odwiedza biuro Parku Narodowego Los Glaciares, oglada zdjecia gor i robi im fotki (fotki Olgi przedstwiajace panorame gor parku to falszywki!).
13. Olga idzie na spacer po miescie.
14. robi sie ciemno.
15. Olga wraca.
16. razem jemy, pijemy i gadamy.
19. Olga idzie odebrac plecak ze schowka.
20. wlasciciel podaje jej plecak i wpada w 'lekki' szal, w zwiazku z nierespektowaniem przez Olge zasad hostelu i przebywaniem na jego terenie.
21. Olga przeprasza i wychodzi.
22. Olga idzie na terminal.
okolo 11 pm wszystkie, wraz z 50 innymi gringo, wsiadamy do autobusu. my plus dwoch Izraelskich chlopakow jedziemy do Los Antiguos, pozostale 48 osob wysiada w Esquelu albo Bariloche.
dobranoc!
a.
dzien: 186 ten kudlaty facet to nie moze byc Martyna?! 04.04.10
kiedy otwieram rano oczy autobus znajduje na rozleglej, wrecz niekonczacej sie pustyni. wlasnie wschodzi slonce i jest to naprawde przepiekny widok. gapie sie chwile przez okno i znow zapadam w sen. kiedy budzie sie po raz kolejny na siedzeniu obok mnie zamiast Martyny spi jakis facet...?!? przecieram oczy i juz bardziej swiadomie wbijam w niego wzrok. hmmm... nie, to na pewno nie jest Martyna... rozgladam sie po autobusie. Olga, tak jak siedziala, siedzi za mna i namietnie obserwuje, niezmieniajacy sie od kilku godzin, krajobraz. za oknem nie mozna za wiele podziwiac... ziemia, piach, suche krzaki, ale Olga twierdzi, ze wciaz znajduje w tym widoku cos nowego... pytam sie jej, co sie stalo z Martyna, a ona wskazuje na fotel obok mnie. chyba nie jest trudno rozroznic czarnowlosego Izrealite od polskiej blondynki? ale widocznie dla Olgi jest, bo ze zdziwieniem pyta: 'a to nie Martyna?'. chwile pozniej spostrzegamy wystajace z tylnego siedzenia stopy naszej zguby. ufff...
autobus wjezdza na droge szutrowa. w tym momencie budzi sie moj tajemniczy sasiad i z bloga mina oraz serdecznym usmiechem przemawia do mnie: 'dzien dobry'. patrze sie na niego: 'no coz, dzien dobry' - odpowiadam. Martynie zajmuje nieco dluzej zorientowanie sie w sytuacji. kiedy w koncu wybudza sie ze swojego twardego snu lapie w rece spiwor i powloczystym krokiem dobija do swojego starego siedzenia. zaspana... ale kapuje troche szybciej niz Olga, ze na siedzeniu nie siedzi wlasnie Ona ale jakis obcy wlochaty gosc. Izraelita jest znowu w obieciach Morfeusza wiec nie moge nic zrobic i odsylam zdezorientowana Martyne na tylne siedzenie.
kilka slow o Ruta 40, czyli oslawionej drodze nr 40. nalezy ona do jednych z najdluzszych drog na swiecie. zaczyna sie na polnocy Argentyny, w prowincji Jujuy, miescie granicznym La Quiaca, a konczy w Cabo Virgenes, prowincja Santa Cruz i liczy sobie 4874 km. w polowie asfaltowana, w polowie szutrowa. w wielu miejscach, szczegolnie w Patagonii, stanowi jedyna droge. w przewodnikach znajduja sie osobne informatory dotyczace warunkow korzystania z tej drogi. istnieje wiele niespisanych praw, ktore tu obowiazuja. predkosc nie moze byc wyzsza niz 85 km/h. kierowcy pozdrawiaja sie na drodze mignieciem swiatel, trabnieciem albo uniesieniem reki. nie ma tu pomocy drogowej, dlatego kierowcy sa zdani sami na siebie. pierwszenstwo maja zawsze owce i bydlo, a paliwo nalezy uzupelniac w kazdym mozliwym miejscu, nawet jesli bak jest wciaz do polowy pelen. miasteczka w poludniowej czesci kraju polozone sa w duzych odleglosciach od siebie i nie mowie tu o 100 czy 200 km ale np. 500! dolozmy do tego fruwajace kamienie i wiele osob rezygnuje z przejazdu slynna czterdziestka na rzecz innych, odleglejszych, ale bezpieczniejszych drog.
wracajac do wydarzen z autobusu, moj nowy kolega budzi sie ze snu po raz kolejny i tlumaczy cale zajscie. okazuje sie, ze kiedy wracal w nocy z toalety napotkal swojego kumpla rozlozonego na dwoch fotelach i spiacego w najlepsze. nie chcial go budzic wiec poszukal wolnego miejsca, ktore okazalo sie miejscem Martyny. ta natomiast zmeczona przepychaniem sie ze mna postanowila poszukac wolnych miejsc i przeniosla sie na tyl autobusu. zagadka wyjasniona. Izraelczyk wraca do swojego kolegi, Martyna do mnie.
kilka dobrych godzin pozniej opuszczamy gringobus i przesiadamy sie do nowego, ktory zawozi nas do Los Antiguos na granicy z Chile. miasteczko jest mega zaspane - nic dziwnego, dzisiaj jest przeciez Wielkanoc! w zwiazku z tymi calymi swietami nie udaje nam sie przekroczyc granicy i zmuszone jestesmy do pozostania tu na jedna noc. w sklepie z pamiatkami, znajdujacym sie na terminalu zasiegamy nieprawdziwych informacji na temat mozliwosci noclegu i ruszamy w kierunku centrum. jedyna mozliwoscia zakwaterowania okazuje sie byc hostel znajdujacy sie na drugim koncu Los Antiguos, prawie na granicy z Chile. dostajemy cale dormitorium dla siebie - jestesmy jedynymi klientkami.
popoludnie spedzamy w restauracji - swieta w koncu! zamawiamy eleganckie przystawki, wino, wspaniale dania glowne: mega grubeka steka, kotlet milanesa, i deser. z okazji tych luksusow pstrykamy kilka fotek pamiatkowych i siedzimy, siedzimy az do wieczora... wino bylo mocne.
a.
kiedy otwieram rano oczy autobus znajduje na rozleglej, wrecz niekonczacej sie pustyni. wlasnie wschodzi slonce i jest to naprawde przepiekny widok. gapie sie chwile przez okno i znow zapadam w sen. kiedy budzie sie po raz kolejny na siedzeniu obok mnie zamiast Martyny spi jakis facet...?!? przecieram oczy i juz bardziej swiadomie wbijam w niego wzrok. hmmm... nie, to na pewno nie jest Martyna... rozgladam sie po autobusie. Olga, tak jak siedziala, siedzi za mna i namietnie obserwuje, niezmieniajacy sie od kilku godzin, krajobraz. za oknem nie mozna za wiele podziwiac... ziemia, piach, suche krzaki, ale Olga twierdzi, ze wciaz znajduje w tym widoku cos nowego... pytam sie jej, co sie stalo z Martyna, a ona wskazuje na fotel obok mnie. chyba nie jest trudno rozroznic czarnowlosego Izrealite od polskiej blondynki? ale widocznie dla Olgi jest, bo ze zdziwieniem pyta: 'a to nie Martyna?'. chwile pozniej spostrzegamy wystajace z tylnego siedzenia stopy naszej zguby. ufff...
autobus wjezdza na droge szutrowa. w tym momencie budzi sie moj tajemniczy sasiad i z bloga mina oraz serdecznym usmiechem przemawia do mnie: 'dzien dobry'. patrze sie na niego: 'no coz, dzien dobry' - odpowiadam. Martynie zajmuje nieco dluzej zorientowanie sie w sytuacji. kiedy w koncu wybudza sie ze swojego twardego snu lapie w rece spiwor i powloczystym krokiem dobija do swojego starego siedzenia. zaspana... ale kapuje troche szybciej niz Olga, ze na siedzeniu nie siedzi wlasnie Ona ale jakis obcy wlochaty gosc. Izraelita jest znowu w obieciach Morfeusza wiec nie moge nic zrobic i odsylam zdezorientowana Martyne na tylne siedzenie.
kilka slow o Ruta 40, czyli oslawionej drodze nr 40. nalezy ona do jednych z najdluzszych drog na swiecie. zaczyna sie na polnocy Argentyny, w prowincji Jujuy, miescie granicznym La Quiaca, a konczy w Cabo Virgenes, prowincja Santa Cruz i liczy sobie 4874 km. w polowie asfaltowana, w polowie szutrowa. w wielu miejscach, szczegolnie w Patagonii, stanowi jedyna droge. w przewodnikach znajduja sie osobne informatory dotyczace warunkow korzystania z tej drogi. istnieje wiele niespisanych praw, ktore tu obowiazuja. predkosc nie moze byc wyzsza niz 85 km/h. kierowcy pozdrawiaja sie na drodze mignieciem swiatel, trabnieciem albo uniesieniem reki. nie ma tu pomocy drogowej, dlatego kierowcy sa zdani sami na siebie. pierwszenstwo maja zawsze owce i bydlo, a paliwo nalezy uzupelniac w kazdym mozliwym miejscu, nawet jesli bak jest wciaz do polowy pelen. miasteczka w poludniowej czesci kraju polozone sa w duzych odleglosciach od siebie i nie mowie tu o 100 czy 200 km ale np. 500! dolozmy do tego fruwajace kamienie i wiele osob rezygnuje z przejazdu slynna czterdziestka na rzecz innych, odleglejszych, ale bezpieczniejszych drog.
wracajac do wydarzen z autobusu, moj nowy kolega budzi sie ze snu po raz kolejny i tlumaczy cale zajscie. okazuje sie, ze kiedy wracal w nocy z toalety napotkal swojego kumpla rozlozonego na dwoch fotelach i spiacego w najlepsze. nie chcial go budzic wiec poszukal wolnego miejsca, ktore okazalo sie miejscem Martyny. ta natomiast zmeczona przepychaniem sie ze mna postanowila poszukac wolnych miejsc i przeniosla sie na tyl autobusu. zagadka wyjasniona. Izraelczyk wraca do swojego kolegi, Martyna do mnie.
kilka dobrych godzin pozniej opuszczamy gringobus i przesiadamy sie do nowego, ktory zawozi nas do Los Antiguos na granicy z Chile. miasteczko jest mega zaspane - nic dziwnego, dzisiaj jest przeciez Wielkanoc! w zwiazku z tymi calymi swietami nie udaje nam sie przekroczyc granicy i zmuszone jestesmy do pozostania tu na jedna noc. w sklepie z pamiatkami, znajdujacym sie na terminalu zasiegamy nieprawdziwych informacji na temat mozliwosci noclegu i ruszamy w kierunku centrum. jedyna mozliwoscia zakwaterowania okazuje sie byc hostel znajdujacy sie na drugim koncu Los Antiguos, prawie na granicy z Chile. dostajemy cale dormitorium dla siebie - jestesmy jedynymi klientkami.
popoludnie spedzamy w restauracji - swieta w koncu! zamawiamy eleganckie przystawki, wino, wspaniale dania glowne: mega grubeka steka, kotlet milanesa, i deser. z okazji tych luksusow pstrykamy kilka fotek pamiatkowych i siedzimy, siedzimy az do wieczora... wino bylo mocne.
a.
dzien: 187 autostop, autostop... ruszaj bracie, dalej HOP 05.04.10
zaczynamy od owsianki:) i zaraz potem pakujemy wszystko do kupy. zanim po raz kolejny przekroczymy granice chcemy wybrac sie na punkt widokowy. w Los Antiguos miradory wydaja sie byc miejscowa atrakcja, gdyz jest ich tu az 3! caly region to tzw. pampa czyli trawiasta lub krzewiasto-trawiasta formacja roślinna o charakterze stepowym. jest on raczej plaski i malo zroznicowany. Los Antiguos nalezy jednak do wyjatkow. ze wzgledu na bliskosc wody - Lago Buenos Aires oraz sprzyjajacy klimat region znany jest z licznych plantacji owocow, a w szczegolnosci... wisni.
mamy zamiar wejsc na jedno z otaczajacych miasto wzniesien. mimo dosc niskiej temperatury jest przeokropnie goraco. wszystko za sprawa rozpalonego do wscieklosci slonca. zaczynamy wspinaczke. kreta, sucha jak wior droga prowadzi nas na szczyt serpentyny. w dole widzimy rzeke, setki topoli o jesiennych kolorach, granatowe jezioro i niekonczonce sie stepy. w oddali, po naszej lewej stronie, maluja sie osniezone wierzcholki gor - to juz Chile.
poniewaz z naszego hosteliku jest juz tak nie daleko do granicy nie chce nam sie wracac na terminal. mozemy zaoszczedzic troche grosza i przekroczyc granice stopem. czemu nie! zakladamy nasze garby i poinstruowane przez wlasciciela przybytku, w ktorym wczoraj spedzilysmy noc ruszamy prosta droga przed siebie. kiedy wczoraj pytalam sie, czy miedzy Los Antiguos a Chile Chico jest spory ruch, w odpowiedzi uslyszalam: 'taaa, ciagle cos tu jezdzi'. niestety, nawet najwiekszy optymista, nie moglby tego dzisiaj potwierdzic. droga jest kompletnie pusta, a wokol nas panuje patagonska cisza. idziemy 2 km do argentynskiego biura migracyjnego. wszyscy sie na nas gapia, nikt nic nie mowi. dostajemy stempelki i wracamy na droge.
nie wiem ile kilometrow mija. slonce jest mocne, powietrze suche, wiatru ani troszke, drogi nie ubywa, a samochodow zadnych. przyznaje, nie pomyslalysmy, moze to przez te sieste? wszyscy siedza w domu i wcinaja asado (grillowane mieso), a my wylewamy tu siodme poty... zanim dochodzimy do oficjalnej granicy - mostu - mijaja nas dwa busy. to samochody swiadczace uslugi transportowe pomiedzy krajami. godnie, nie zwracamy na nie uwagi - czekamy na prawdziwego STOPA. postanawiamy zrobic sobie przerwe na dulce de leche (karmel otrzymany z mleka kondensowanego) i padamy na poboczowy asfalt. gapimy sie chwile w blekitne niebo. jedzie samochod! olal nas... po tym incydencie nastepuja okrzyki zlosci. siadamy i wylizujemy resztki karmelu z lyzeczki. na horyzoncie pojawia sie kolejne auto. tym razem Olga podnosi sie z ziemi i... zatrzymuje przepieknego pick-upa! z usmiechem rzucamy plecaki na pake i ladujemy sie do srodka. pan kierowca okazuje sie byc chilijskim gaucho, ktory pracuje na argentynskiej farmie. razem z trzema innymi mezczyznami dba o wieeelkie stada owiec Merynosow, oryginalnie sprowadzonych z Austarlii. glowne rasy owiec hodowanych wspolczesnie w Argentynie to wspomniane wyzej Merinos oraz Corriedale, Romney Marsh i krzyzowki Lincolns.
nasz kochany pan Gaucho ma spory brzuszek, nosi szary sweter w raby, dzinsy, krotki was oraz charakterystyczny dla argentynskich kowboji beret z pipeciem na srodku glowy. rozmawiamy sobie chwile o zyciu na stepie oraz o gospodarce argentynskiej i chilijskiej. okazuje sie, ze zarobki w kraju Pinocheta sa o wiele nizsze niz po drugiej stronie Andow, w zwiazku z tym wiele osob migruje do Argentyny w poszukiwaniu pracy.
znow ta cholerna kontrola! na granicy z Chile wypakowujemy plecaki, spisujemy deklaracje i do przeszukania. straznik, w przeciwienstwie do nas, mial olbrzymia potrzebe nawiazania kontaktu. z tego wlasnie powodu, nieustannie paplajac, zajzal w kazda mozliwa siateczke i kosmetyczke. czosnek polegl... ech.
przemily pan Gaucho wysadza nas na jednej z uliczek Chile Chico. miasteczko nie rozni sie wiele od uprzednio poznanych miejscowosci w chilijskiej Patagonii. cicho i spokojnie. troche lumpeksow i 'PRLowskich' sklepow spozywczych. maszerujemy prosto do portu skad ma odplywac prom do Puerto Ibanez, znajdujacego sie na drugiej stronie jeziora Buenos Aires.
pogoda jest cudowna. z reszta jezioro tez. znajduje sie na nim pelno wysepek o dziwacznych ksztaltach. krajobraz jest surowy. nie ma tu drzew, jedynie suche krzaki i trawy. w porcie stoi juz prom, ktory odjezdza za niecala godzine. nie ma na nim miejsc dla ludzi i w zwiazku z tym autobus, ktory mialby nas zawiezdz do Coyayque musimy znalezc zanim wsiadziemy na statek.
Olga i Martyna ida na przechadzke po wiosce, ja jestem szalenie ciekawa zakonczenia ksiazki, ktora wlasnie czytam wiec zostaje z bagazami w porcie. pol godziny pozniej dziewczyny wracaja z siatka wielgasnych bulek, piciem i tzw. skrawkami czyli pozostalosciami z wedlin oraz niezuzytymi koncowkami serow w polaczeniu z piklami. w trakcie konsumowania podjezdza na parking busik z widniejaca na przedniej szybie nazwa naszej miejscowosci docelowej. wysiada z niego mezczyzna z wasem. Olga zagaduje nieznajomego i tym samym zalatwia nam miejsca w vanie. jedyne, co musimy zrobic to zaplacic ekstra za prom i gotowe.
zanim nadchodzi godzina odplyniecia (okazuje sie, ze pozniejsza gdyz miedzy Chile i Argentyna jest zmiana czasu) okazuje sie, ze nasz kierowca wystrychnal nas na dudka i jakims cudem miejsc w autobusie juz dla nas nie ma... zezloszczone wlazimy na prom i placimy przejazd na druga strone jeziora. facet zapewnia nas, ze w innym vanie jest dla nas miejsce i zebysmy sie nie martwily, ALE kierowca wskazanego busa nic o tym nie wie. liczymy do dziesieciu i rozchodzimy sie po promie. Olga na dziob, zeby lepiej widziec, Martyna na lewa burte zeby lepiej slyszec, a ja na cholernie niewygodne schodki, zeby moc dokonczyc moja ksiazke.
cala droge wszyscy kierowcy nas unikaja, a najbardziej ten, ktory obiecal nam przejazd... az do momentu zakotwiczenia w Puerto Ibanez, kiedy to jeden z mezczyzn podchodzi do nas i oferuje nam transport.
po drugiej stronie Lago Buenos Aires zapada wlasnie zmierzch. zanim ruszymy w kierunku Coyayque kierowca musi jeszcze zalatwic kilka spraw. samochod odwiedza pare lokalnych gospodarstw zeby odebrac starszych pasazerow... taki PKS-taksowka.
przepiekna, asfaltowa droga prowadzi przez zielone gory. w oddali znika woda wraz z setka wypuklych wysepek. jeszcze tylko kilka kilometrow mozemy podziwiac Carretere Austral... slonce chowa sie za gorami i nie widac juz nic.
zaraz przy wjezdzie do Coyayque kierowca zbiera od wszystkich adresy. tylko my i jeszcze jedna australijska parka nie wiemy, gdzie wysiadamy. na predce otwieramy Lonely Liera i podajemy facetowi pierwsze lepsze skrzyzowanie w centrum miasta. kierowca pyta czy potrzebujemy noclegu - pada twierdzaca odpowiedz. chwilke pozniej nasz opiekun dzwoni pod blizej nieokreslony numer i mowi: 'wioze 5 turystow!' o nieeee! nie lubie jak oni to robia. zobowiazuja nas z gory do pozostania w wybranym przez nich miejscu! no coz... zostajemy wysadzeni przed wielkim supermarketem na przeciw Hostelu Coyayque.
zwykle tego nie robie, ale dzis mam przeokropna ochote... marzylam o niej cala droge z Puerto Ibanez... rzucam wszystko, 'sorry, ale musze sie napic coca-coliiiii ' - krzycze w biegu do supermarketu. kiedy wracam dziewczyny oznajmiaja mi, ze babki w hostelu chca za pokoj dla nas trzech 21000 pesos - rownowartosc 42$! Australijczycy po uslyszeniu ceny od razu odwrocili sie na piecie i tyle ich widzialysmy. Olga biegnie sprawdzic hostel polozony kilkanascie metrow dalej. wraca niepocieszona. nic to, trzeba bedzie szukac dalej. oblazimy kilka ulic. znajdujemy tylko jedno miejsce (podane w przewodniku), gdzie lozko kosztuje 6 tysiow od glowy, ale wszystko jest akurat zajete. wracamy do hostelu nr 1 i bierzemy zajebiscie drogi pokoj!!! trzeba przyznac, ze to chyba jeden z lepszych standardow. mamy ladny pokoik, wygodne lozka, kolorowa posciel, prywatna, duza lazienke i kuchnie dla siebie:) aaaa... tv tez mamy i nie zawahamy sie go uzyc!
wieczor uplywa nam na ogladaniu MTV i VHS oraz ogrzewaniu tylkow nad piecykiem elektrycznym.
a.
dzien: 188 w poszukiwaniu pomnika owcy 06.04.10
alez cudownie sie nam spalo:) w bardzo niesprawiedliwym losowaniu, zostaję wybrana do uzbierania informacji, jak mozna sie stad wydostac. cholerny ziab! zakladam na siebie wszystkie mozliwe ciuchy - bedzie z jakies 7 warstw i ruszam na miasto.
Coyayque (50 tys. mieszkanscow) jest urocze w swojej prostocie. miasto to jest chyba najwiekszym zbiorowiskiem ludzi w poludniowej Patagonii. niebo jest zachmurzone, a nad ulicami wisi mgla. mijam kolejne, prostopadle skrzyzowania i dochodze do parku centralnego. w jego okolicach ma sie podobno znajdowac jakies biuro zajmujace sie transportem. zajmuje mi troche czasu, zeby odnalezc jednorodzinny domek na plocie ktorego wisi kartka: 'PRZEWOZY DO CHAITEN. wtorki i soboty 7.30 rano'. damn! dzisiaj jest wtorek! zagladam do srodka. na podworku straszliwie ujada stado wilczurow. nie wydaje mi sie, zebym chciala tam wejsc... spogladam jeszcze raz na brame i dostrzegam druga kartke: 'BIURO NIECZYNNE'. wtf?!
zrezygnowana ide na poszukiwania informacji turystycznej. jest bowiem 'wiele mozliwosci' ;)(kto wie niech sie cieszy, a kto nie - niech sie dowie) piekny budenek informacji jest... zamkniety. na drzwiach wisi kartka: 'BIURO PRZENIESIONE NA ULICE BULNES'.
na miejscu bardzo mila dziewczyna wyposaza mnie w zestaw map ladowo-morskich (chilijska Patagonia to glownie wyspy i woda) i opowiada o wszystkich sposobach opuszczenia miasta.
po powrocie do domu czeka na mnie pyszne sniadanie. oswiadczam dziewczynom, ze dzis sie z Coyayque na bank nie wydostaniemy, ale dla pewnosci musimy jeszcze podejsc na terminal. spakowane plecaki zostawiamy w kuchni i dajemy znac wlascicielce, ze jakbysmy nie wrocily na czas to znaczy, ze zostajemy kolejna noc. terminal Coyayque ma super komunistyczny wyglad. z reszta cale to miasteczko wyglada jabysmy cofnely sie w czasie. skape, zadymione bary. kawiarnie z dlugimi firanami w oknach, czerwona wykladzina, serwetami na metalowo-drewnianych stolikach plus pani ekspedientka w bialym fartuszku. w sklepach panie recznie wypisuja rachunek i odrywaja go z malego zeszycika. uroczo :)
decydujemy sie na bezposrednia podroz do Chaiten. transport jest jutro rano. kupujemy bilety i bez pospiechu wracamy do pokoju. mamy przed soba caly dzien. za malo czasu, zeby zobaczyc okolice, ale wystarczajaco duzo na poznanie sredniej wielkosci miasteczka. wlascicielka naszego hosteliku wylicza Oldze miejscowe atrakcje. jedna z nich jest rzeka Simpson, a druga... betonowy pomnik owcy. Olga zaklina sie, ze na pewno dobrze zrozumiala slowa pani: 'POMNIK OWCY' - powtarza.
idziemy wedlug wskazowek pani, ale pomnika nigdzie nie widac. znajdujemy za to wysmienite przyklady miejscowej architektury. domki budowane sa tu z drewna. niby nic nadzwyczajnego, ale. zewnetrzne sciany zabudowan ozdabiaja drewniane klepki w najrozniejszych ksztaltach. kladzie sie je w podobny sposob jak dachowki. tak wykonczone sciany sprawiaja, ze domki wygladaja jak z bajki, a dokladniej mowiac jak domki z piernika. uroku dodaja metalowe, chude kominy, z ktorych wydobywa sie dym. ogrodki sa zadbane i pelne kolorowych kwiatow. pod wiata stoja porabane drewka. przy odrobinie szczescia mozna przyuwazyc gospodynie zamierzajaca sie na kawalek pienka.
w odroznieniu od Pomnika Owcy, Rio Simpson udaje sie nam znalezc bez wiekszych klopotow. zachodni kraniec Coyayque graniczy z przepienie polozana w dolinie rzeka. wchodzimy na trase spacerowa i dochodzimy do punktu widokowego. kladziemy sie na drewnianej platformie. roznosi sie stad przepiekny widok. poranne chmury rozstapily sie, na niebie pojawilo sie slonce, a przed nami ukazaly sie zielone gory. teraz dopiero widac jak cudownie jest polozenie Coyayque.
wyglada na to, ze nigdy nie bedzie nam dane odnalezc tajemniczego pomnika. w drodze powrotnej zagladamy do kilku lumpeksow (jest ich tu od groma). Martyny spodnie zupelnie sie rozpadly i nie ma szans zeby je uratowac. musimy znalezc cos na zastepstwo, ale nie jest to proste zadanie... w ciuchach nie znalazlysmy nic odpowiedniego wiec zagladamy do supermarketu po spozywcze zakupy. jestesmy w Chile i jeszcze nie jadlysmy ryby! w zwiazku z tym, w wieczornym menu glowna gwiazda bedzie losos w pomidorach.
kolacja udaje sie wysmienicie. dawno sie tak nie objadlysmy:) z pelnymi brzuszkami padamy na lozka, zeby obejrzec kolejna porcje amerykanskiej i angielskiej muzyki.
ps. Martyna kupuje portki. w mare tanie, mocne i w ciemnym kolorze tyle, ze... pasuja bardziej na impreze niz do lasu. nie ma to jak lans na szlaku!
a.
alez cudownie sie nam spalo:) w bardzo niesprawiedliwym losowaniu, zostaję wybrana do uzbierania informacji, jak mozna sie stad wydostac. cholerny ziab! zakladam na siebie wszystkie mozliwe ciuchy - bedzie z jakies 7 warstw i ruszam na miasto.
Coyayque (50 tys. mieszkanscow) jest urocze w swojej prostocie. miasto to jest chyba najwiekszym zbiorowiskiem ludzi w poludniowej Patagonii. niebo jest zachmurzone, a nad ulicami wisi mgla. mijam kolejne, prostopadle skrzyzowania i dochodze do parku centralnego. w jego okolicach ma sie podobno znajdowac jakies biuro zajmujace sie transportem. zajmuje mi troche czasu, zeby odnalezc jednorodzinny domek na plocie ktorego wisi kartka: 'PRZEWOZY DO CHAITEN. wtorki i soboty 7.30 rano'. damn! dzisiaj jest wtorek! zagladam do srodka. na podworku straszliwie ujada stado wilczurow. nie wydaje mi sie, zebym chciala tam wejsc... spogladam jeszcze raz na brame i dostrzegam druga kartke: 'BIURO NIECZYNNE'. wtf?!
zrezygnowana ide na poszukiwania informacji turystycznej. jest bowiem 'wiele mozliwosci' ;)(kto wie niech sie cieszy, a kto nie - niech sie dowie) piekny budenek informacji jest... zamkniety. na drzwiach wisi kartka: 'BIURO PRZENIESIONE NA ULICE BULNES'.
na miejscu bardzo mila dziewczyna wyposaza mnie w zestaw map ladowo-morskich (chilijska Patagonia to glownie wyspy i woda) i opowiada o wszystkich sposobach opuszczenia miasta.
po powrocie do domu czeka na mnie pyszne sniadanie. oswiadczam dziewczynom, ze dzis sie z Coyayque na bank nie wydostaniemy, ale dla pewnosci musimy jeszcze podejsc na terminal. spakowane plecaki zostawiamy w kuchni i dajemy znac wlascicielce, ze jakbysmy nie wrocily na czas to znaczy, ze zostajemy kolejna noc. terminal Coyayque ma super komunistyczny wyglad. z reszta cale to miasteczko wyglada jabysmy cofnely sie w czasie. skape, zadymione bary. kawiarnie z dlugimi firanami w oknach, czerwona wykladzina, serwetami na metalowo-drewnianych stolikach plus pani ekspedientka w bialym fartuszku. w sklepach panie recznie wypisuja rachunek i odrywaja go z malego zeszycika. uroczo :)
decydujemy sie na bezposrednia podroz do Chaiten. transport jest jutro rano. kupujemy bilety i bez pospiechu wracamy do pokoju. mamy przed soba caly dzien. za malo czasu, zeby zobaczyc okolice, ale wystarczajaco duzo na poznanie sredniej wielkosci miasteczka. wlascicielka naszego hosteliku wylicza Oldze miejscowe atrakcje. jedna z nich jest rzeka Simpson, a druga... betonowy pomnik owcy. Olga zaklina sie, ze na pewno dobrze zrozumiala slowa pani: 'POMNIK OWCY' - powtarza.
idziemy wedlug wskazowek pani, ale pomnika nigdzie nie widac. znajdujemy za to wysmienite przyklady miejscowej architektury. domki budowane sa tu z drewna. niby nic nadzwyczajnego, ale. zewnetrzne sciany zabudowan ozdabiaja drewniane klepki w najrozniejszych ksztaltach. kladzie sie je w podobny sposob jak dachowki. tak wykonczone sciany sprawiaja, ze domki wygladaja jak z bajki, a dokladniej mowiac jak domki z piernika. uroku dodaja metalowe, chude kominy, z ktorych wydobywa sie dym. ogrodki sa zadbane i pelne kolorowych kwiatow. pod wiata stoja porabane drewka. przy odrobinie szczescia mozna przyuwazyc gospodynie zamierzajaca sie na kawalek pienka.
w odroznieniu od Pomnika Owcy, Rio Simpson udaje sie nam znalezc bez wiekszych klopotow. zachodni kraniec Coyayque graniczy z przepienie polozana w dolinie rzeka. wchodzimy na trase spacerowa i dochodzimy do punktu widokowego. kladziemy sie na drewnianej platformie. roznosi sie stad przepiekny widok. poranne chmury rozstapily sie, na niebie pojawilo sie slonce, a przed nami ukazaly sie zielone gory. teraz dopiero widac jak cudownie jest polozenie Coyayque.
wyglada na to, ze nigdy nie bedzie nam dane odnalezc tajemniczego pomnika. w drodze powrotnej zagladamy do kilku lumpeksow (jest ich tu od groma). Martyny spodnie zupelnie sie rozpadly i nie ma szans zeby je uratowac. musimy znalezc cos na zastepstwo, ale nie jest to proste zadanie... w ciuchach nie znalazlysmy nic odpowiedniego wiec zagladamy do supermarketu po spozywcze zakupy. jestesmy w Chile i jeszcze nie jadlysmy ryby! w zwiazku z tym, w wieczornym menu glowna gwiazda bedzie losos w pomidorach.
kolacja udaje sie wysmienicie. dawno sie tak nie objadlysmy:) z pelnymi brzuszkami padamy na lozka, zeby obejrzec kolejna porcje amerykanskiej i angielskiej muzyki.
ps. Martyna kupuje portki. w mare tanie, mocne i w ciemnym kolorze tyle, ze... pasuja bardziej na impreze niz do lasu. nie ma to jak lans na szlaku!
a.
dzien: 189 dziewiczy las, wiszacy lodowiec, ciasto truskawkowe i Monica 07.04.10
pobudka, zakupy, sniadanko, kanapki i w droge.
wyglada na to, ze poranna mgla nad Coyayque to normalka. kiedy o godzinie 7.00 wychodzimy na dwor nie widac ani jednej z otaczajacych nas gor. jest jeszcze zimniej niz wczoraj. dobrze, ze mamy na plecach poltonowe plecaki bo by nam zmarzly:) dobrze nam znana ulica dochodzimy do terminalu. na szczescie jest juz otwarty i nie musimy zamarzac na zewnatrz.
nasz van pojawia sie lekko przed czasem. wybiegamy mu na spotkanie. dygoczacy z zimna kierowca wrzuca nasze plecaki do bagaznika i zaprasza do srodka. mozemy sobie wybrac miejsca. czekamy jeszcze chwilke, ale nie pojawa sie zaden podrozny. z radoscia reagujemy na dzwiek zamykania drzwi auta. wyglada na to, ze ta trasa nie jest zbyt rentowna... juz mamy wyjezdzac na ulice, kiedy to nadbiega kobieta i puka w drzwi. 'Chaiten?' - pyta. i wskakuje do srodka. w droge!
na poczatku wzbijamy sie troche w gora skad roznosi sie niesamowity widok na miasteczko i jego otoczenie. dalej zjezdzamy w dol i przylaczamy sie do brzegu rzeki Simpson. kierowca zapowiada: 'to bedzie przepiekna droga'. mamy taka nadzieje...
rzeczywiscie jest cudownie. jestesmy jedynym pojazdem na ulicy. mijamy kolorowe, drewniane wioseczki az w koncu zatrzymujemy sie w jednej z nich na sniadanie. przydrozna kawiarnia jest urocza. niski sufit, lada i panie w fartuszkach:) wybieramy po ciescie truskawkowym i herbatce. tajemnicza wspoltowarzyszka podrozy siada stolik od nas. wciaz nie rozgryzlysmy skad pochodzi. przez krotki czas myslalam, ze jest Chilijka. potem zauwazylam kurtke z North Face'a, jeansy Lee, przyciemniane okulary i elegancka torbe na laptopa. w tych czesciach kontynentu jest to raczej niespotykany widok. szczegolnie okulary przeciwsloneczne... w kawiarni mamy wiecej okazji na poskladanie puzelkow i stawiam na Wlochy. wlasnie przemadrzamy sie, kto ma racje, kiedy kobieta zagaduje: 'skad jestescie?'. 'z Polski' - odpowiadamy churkiem. 'a Ty?' - rzucamy w rewanzu. 'tak myslalam - mam wielu polskich znajomych' - odpowiada i dodaje 'jestem Wloszka'. BINGO!
kolejna czesc podrozy robi sie bardzo familijna. kierowca potrafi nazwac niemalze kazda gore. zna dobrze geografie i historie tego regionu. opowiada nam o zyciu na koncu swiata i zatrzymuje sie kiedy trzeba zrobic fotke (Olga i Monica - Wloszka sa w siodmym niebie i na zmiane leza na przedniej szybie z aparatami wcelowanymi w droge). z ciekawostek: przejezdzamy obok gory o nazwie Picachu, ktora jest wizytowka wytworni filmowej Paramont Pictures. jednak najwieksza atrakcja Carretera Austral jest przepiekny, bajkowy las. tego dziewiczego niestety nie zostalo juz wiele (ze wzgledu na liczne pozary), ale mozliwosc przebywania w otoczeniu tak starych drzew jest przejmujaca. las jest gesty, pelen powalonych konarow, tajemniczych krzewow i kwiatow... wszystko obrosniete jest mchem.
kolejny przystanek to malutka osada u podnorza gor. zatrzymujemy sie tu ze wzgledu na kierowce, ktory chce odwiedzic swoja corke, nauczycielke. zatrzymujemy sie na jednej z uliczek. swieci slonce, a z jednego z domkow wydobywa sie biesiadna muzyka. nasza uwage przykuwa niebieski kosciolek, caly zbudowany z drewnianych dachowek. wnetrze budynku jest bardzo skromne. sa tu jedynie waskie laweczki i drewniany oltarzyk. kapliczka wprost znakomicie pasuje do wystroju wioski.
im dalej tym droga robi sie piekniejsza. wjezdzamy na teren Parku Narodowego Queulat, ktory znany jest z Wiszacego Lodowca. glacier zostal odkryty 100 metrow od brzegu Pacyfiku przez Kapitana Enrique'a Simpson'a w 1875 roku. dzisiaj od oceanu dzieli go prawie 8 km. park zajmuje dziewiczy obszar 1541 km2, uslany rzekami, lodowcami i typowymi dla tej strefy lasami waldiwijskimi. te ostatnie wytworzyly sie w klimacie umiarkowanym, cieplym, oceanicznym, gdzie ilosc rocznych opadow przekracza 2000 mm. w przypadku drzewostanow parku Queulat ilosc ta wynosi 4000 mm.
z Parku Narodowego wjezdzamy wprost do malowniczej wioski polozonej wsrod zielonych fiordow. Puyuhuapi, oprocz pieknego polozenia slynie z goracych zrodel oraz polowow lososi. niestety od kilku miesiecy rybacy nie maja nic do roboty. przyczyna stagnacji w polowach lososia jest grasujaca w przybrzeznych wodach bakteria, ktora szkodzi zarowno rybom jak i ludziom. hodowle ryb zostaly chwilowo wstrzymane i Puyuhuapi wyglada na jeszcze bardziej zaspane niz mozecie to sobie wyobrazic. na ulicach nie ma zywej duszy, sklepy zamkniete, restauracje nieczynne. sa za to nasi australijczycy: Adam i Joan, ktorych poznalysmy w drodze do Coyayque! zwijaja wlasnie swoj namiot i beda z nami jechali do Chaiten. oprocz nich do samochodu dosiadaja sie Kate i Roland - mlode malzenstwo francusko-kanadyjskie, ktore jest w podrozy do okola swiata juz od ponad roku. mielismy jeszcze piec miejsc wolnych i teoretycznie kierowca mogl zabrac machajacych w nasza strone Izraelitow, ale jak to okreslil : 'nie lubie ich, za duzo krzycza' i jednoczesnie dodal gazu (!). w zwiazku z tym do Chaiten pospieszylismy z lekkim luzem...
niedlugo przed dotarciem do miejsca docelowego zaczelysmy wertowac przewodnik. Martyna otworzyla na stronie - Chaiten i odkryla (wlasciwie to wszystkie odkrylysmy), ze miasteczko ma wlasnie powazne problemy. wczesniej czytalysmy o wulkanie, ktory niespodziewanie wybuchl dwa lata temu i zasypal cale Chaiten pylem, ale nie spodziewalysmy sie tego, co nastepuje: po przeczytaniu w przewodniku notki, ze nie wiadomo, co tak naprawde z tego miasta zostalo, i ze zadne z wymienionych informacji (o zakwaterowaniu, porcie, agencjach, bankach) nie sa potwierdzone gdyz podczas reaserchingu Chaiten wciaz bylo zamkniete, postanowilysmy zapytac o informacje kierowce... 'w miescie z 4000 osob zostalo jedynie 100, zyja tu bez dostepu do wody i elektrycznosci, nie ma telefonow, a wymienione w przewodniku hostele nie istnieja. sytuacja jest na tyle niepewna, ze nie powinnismy zostawac w poludniowej czesci miasta, ktora jest bardziej narazona na zasypanie badz zalanie lawa po ewentualnym wybuchu... kierowca oczywiscie zna najbezpieczniejszy hotel w miescie... Don Carlos kasuje 10 tys. za noc, czyli rownowartosc 20 dolcow od osoby.' MASAKRAAAAAA.
kiedy wjezdzamy do miasteczka wszyscy przylepieni jestesmy do szyb auta. patrzymy, co wulkan zrobil z tego niegdys tetniacego zyciem miasteczka. jest ciemno, dziwnie ciemno. domy wygladaja (bo sa) na opuszczone. na ulicach panuje kompletna cisza. pod hotelem Dona Carlosa pali sie kilka lamp ulicznych. dostawa pradu, wytwarzanego przez miejski generator jest jednak krotkotrwala - tylko 2 godziny dziennie, od 8 do 10 wieczorem jest szansa zeby poogladac telewizje lub umyc sie pod strumieniem goracej wody. razem z Monica jako pierwsze wyskakujemy z vana. ona bo wszedzie musi byc pierwsza, ja bo chce wynegocjowac dobra cene. Don Carlos okazuje sie byc milym czlowiekiem, co pozwala nam zaoszczedzic 4 dolce na glowie. miejsce rzeczywiscie reprezentuje wysoki standard. do tego Carlos zgadza sie uzyczyc nam swojej kuchni zebysmy nie umarli z glodu.
wsrod ciemnosci maszerujemy do portu, aby dowiedziec sie o wyplywajace stad promy. nie mamy ze soba zadnej latarki, a na ulicach nie ma zadnego oswietlenia. bardziej maszerujemy na czuja, niz w jakims konkretnym kierunku. w pewnym momencie jednak, zaczynamy powatpiewac... ale wtedy nasze oczy zostaje oslepione bialym swiatlem padajacym z reflektorow zainstalowanych na promie. a jednak. widok (albo raczej nie-widok) jest powalajacy. wszedzie ciemno i glucho i ten monstrualny statek wraz z uwiajacymi sie w okol mezczyznami w pomaranczowych kombinezonach. mamy wrazenie, jakbysmy braly udzial w jakiejs bardzo tajnej misji. kiedy pytamy o najblizsze promy, kapitan wskazuje na ten za jego plecami i mowi 'ten odplywa za 5 minut. jedziecie?'. nie, nie jedziemy, zabierzemy sie tym nastepnym... za dwa dni.
wieczor wszyscy spedzamy w bardzo podobny sposob. wycieczka, tym razem z lampka czolowka do okolicznego sklepu, zakupy, powrot, kolacja, zabukowanie wycieczki z tutejszym fanem wukanu - Nicolasem... i lulu. jutro zobaczymy prawdziwy Chaiten.
ps. przy okazji zakupow odkrywamy, ze w miasteczku sa jednak inne hostele. i to tansze. jutro sie przeprowadzamy.
a.
pobudka, zakupy, sniadanko, kanapki i w droge.
wyglada na to, ze poranna mgla nad Coyayque to normalka. kiedy o godzinie 7.00 wychodzimy na dwor nie widac ani jednej z otaczajacych nas gor. jest jeszcze zimniej niz wczoraj. dobrze, ze mamy na plecach poltonowe plecaki bo by nam zmarzly:) dobrze nam znana ulica dochodzimy do terminalu. na szczescie jest juz otwarty i nie musimy zamarzac na zewnatrz.
nasz van pojawia sie lekko przed czasem. wybiegamy mu na spotkanie. dygoczacy z zimna kierowca wrzuca nasze plecaki do bagaznika i zaprasza do srodka. mozemy sobie wybrac miejsca. czekamy jeszcze chwilke, ale nie pojawa sie zaden podrozny. z radoscia reagujemy na dzwiek zamykania drzwi auta. wyglada na to, ze ta trasa nie jest zbyt rentowna... juz mamy wyjezdzac na ulice, kiedy to nadbiega kobieta i puka w drzwi. 'Chaiten?' - pyta. i wskakuje do srodka. w droge!
na poczatku wzbijamy sie troche w gora skad roznosi sie niesamowity widok na miasteczko i jego otoczenie. dalej zjezdzamy w dol i przylaczamy sie do brzegu rzeki Simpson. kierowca zapowiada: 'to bedzie przepiekna droga'. mamy taka nadzieje...
rzeczywiscie jest cudownie. jestesmy jedynym pojazdem na ulicy. mijamy kolorowe, drewniane wioseczki az w koncu zatrzymujemy sie w jednej z nich na sniadanie. przydrozna kawiarnia jest urocza. niski sufit, lada i panie w fartuszkach:) wybieramy po ciescie truskawkowym i herbatce. tajemnicza wspoltowarzyszka podrozy siada stolik od nas. wciaz nie rozgryzlysmy skad pochodzi. przez krotki czas myslalam, ze jest Chilijka. potem zauwazylam kurtke z North Face'a, jeansy Lee, przyciemniane okulary i elegancka torbe na laptopa. w tych czesciach kontynentu jest to raczej niespotykany widok. szczegolnie okulary przeciwsloneczne... w kawiarni mamy wiecej okazji na poskladanie puzelkow i stawiam na Wlochy. wlasnie przemadrzamy sie, kto ma racje, kiedy kobieta zagaduje: 'skad jestescie?'. 'z Polski' - odpowiadamy churkiem. 'a Ty?' - rzucamy w rewanzu. 'tak myslalam - mam wielu polskich znajomych' - odpowiada i dodaje 'jestem Wloszka'. BINGO!
kolejna czesc podrozy robi sie bardzo familijna. kierowca potrafi nazwac niemalze kazda gore. zna dobrze geografie i historie tego regionu. opowiada nam o zyciu na koncu swiata i zatrzymuje sie kiedy trzeba zrobic fotke (Olga i Monica - Wloszka sa w siodmym niebie i na zmiane leza na przedniej szybie z aparatami wcelowanymi w droge). z ciekawostek: przejezdzamy obok gory o nazwie Picachu, ktora jest wizytowka wytworni filmowej Paramont Pictures. jednak najwieksza atrakcja Carretera Austral jest przepiekny, bajkowy las. tego dziewiczego niestety nie zostalo juz wiele (ze wzgledu na liczne pozary), ale mozliwosc przebywania w otoczeniu tak starych drzew jest przejmujaca. las jest gesty, pelen powalonych konarow, tajemniczych krzewow i kwiatow... wszystko obrosniete jest mchem.
kolejny przystanek to malutka osada u podnorza gor. zatrzymujemy sie tu ze wzgledu na kierowce, ktory chce odwiedzic swoja corke, nauczycielke. zatrzymujemy sie na jednej z uliczek. swieci slonce, a z jednego z domkow wydobywa sie biesiadna muzyka. nasza uwage przykuwa niebieski kosciolek, caly zbudowany z drewnianych dachowek. wnetrze budynku jest bardzo skromne. sa tu jedynie waskie laweczki i drewniany oltarzyk. kapliczka wprost znakomicie pasuje do wystroju wioski.
im dalej tym droga robi sie piekniejsza. wjezdzamy na teren Parku Narodowego Queulat, ktory znany jest z Wiszacego Lodowca. glacier zostal odkryty 100 metrow od brzegu Pacyfiku przez Kapitana Enrique'a Simpson'a w 1875 roku. dzisiaj od oceanu dzieli go prawie 8 km. park zajmuje dziewiczy obszar 1541 km2, uslany rzekami, lodowcami i typowymi dla tej strefy lasami waldiwijskimi. te ostatnie wytworzyly sie w klimacie umiarkowanym, cieplym, oceanicznym, gdzie ilosc rocznych opadow przekracza 2000 mm. w przypadku drzewostanow parku Queulat ilosc ta wynosi 4000 mm.
z Parku Narodowego wjezdzamy wprost do malowniczej wioski polozonej wsrod zielonych fiordow. Puyuhuapi, oprocz pieknego polozenia slynie z goracych zrodel oraz polowow lososi. niestety od kilku miesiecy rybacy nie maja nic do roboty. przyczyna stagnacji w polowach lososia jest grasujaca w przybrzeznych wodach bakteria, ktora szkodzi zarowno rybom jak i ludziom. hodowle ryb zostaly chwilowo wstrzymane i Puyuhuapi wyglada na jeszcze bardziej zaspane niz mozecie to sobie wyobrazic. na ulicach nie ma zywej duszy, sklepy zamkniete, restauracje nieczynne. sa za to nasi australijczycy: Adam i Joan, ktorych poznalysmy w drodze do Coyayque! zwijaja wlasnie swoj namiot i beda z nami jechali do Chaiten. oprocz nich do samochodu dosiadaja sie Kate i Roland - mlode malzenstwo francusko-kanadyjskie, ktore jest w podrozy do okola swiata juz od ponad roku. mielismy jeszcze piec miejsc wolnych i teoretycznie kierowca mogl zabrac machajacych w nasza strone Izraelitow, ale jak to okreslil : 'nie lubie ich, za duzo krzycza' i jednoczesnie dodal gazu (!). w zwiazku z tym do Chaiten pospieszylismy z lekkim luzem...
niedlugo przed dotarciem do miejsca docelowego zaczelysmy wertowac przewodnik. Martyna otworzyla na stronie - Chaiten i odkryla (wlasciwie to wszystkie odkrylysmy), ze miasteczko ma wlasnie powazne problemy. wczesniej czytalysmy o wulkanie, ktory niespodziewanie wybuchl dwa lata temu i zasypal cale Chaiten pylem, ale nie spodziewalysmy sie tego, co nastepuje: po przeczytaniu w przewodniku notki, ze nie wiadomo, co tak naprawde z tego miasta zostalo, i ze zadne z wymienionych informacji (o zakwaterowaniu, porcie, agencjach, bankach) nie sa potwierdzone gdyz podczas reaserchingu Chaiten wciaz bylo zamkniete, postanowilysmy zapytac o informacje kierowce... 'w miescie z 4000 osob zostalo jedynie 100, zyja tu bez dostepu do wody i elektrycznosci, nie ma telefonow, a wymienione w przewodniku hostele nie istnieja. sytuacja jest na tyle niepewna, ze nie powinnismy zostawac w poludniowej czesci miasta, ktora jest bardziej narazona na zasypanie badz zalanie lawa po ewentualnym wybuchu... kierowca oczywiscie zna najbezpieczniejszy hotel w miescie... Don Carlos kasuje 10 tys. za noc, czyli rownowartosc 20 dolcow od osoby.' MASAKRAAAAAA.
kiedy wjezdzamy do miasteczka wszyscy przylepieni jestesmy do szyb auta. patrzymy, co wulkan zrobil z tego niegdys tetniacego zyciem miasteczka. jest ciemno, dziwnie ciemno. domy wygladaja (bo sa) na opuszczone. na ulicach panuje kompletna cisza. pod hotelem Dona Carlosa pali sie kilka lamp ulicznych. dostawa pradu, wytwarzanego przez miejski generator jest jednak krotkotrwala - tylko 2 godziny dziennie, od 8 do 10 wieczorem jest szansa zeby poogladac telewizje lub umyc sie pod strumieniem goracej wody. razem z Monica jako pierwsze wyskakujemy z vana. ona bo wszedzie musi byc pierwsza, ja bo chce wynegocjowac dobra cene. Don Carlos okazuje sie byc milym czlowiekiem, co pozwala nam zaoszczedzic 4 dolce na glowie. miejsce rzeczywiscie reprezentuje wysoki standard. do tego Carlos zgadza sie uzyczyc nam swojej kuchni zebysmy nie umarli z glodu.
wsrod ciemnosci maszerujemy do portu, aby dowiedziec sie o wyplywajace stad promy. nie mamy ze soba zadnej latarki, a na ulicach nie ma zadnego oswietlenia. bardziej maszerujemy na czuja, niz w jakims konkretnym kierunku. w pewnym momencie jednak, zaczynamy powatpiewac... ale wtedy nasze oczy zostaje oslepione bialym swiatlem padajacym z reflektorow zainstalowanych na promie. a jednak. widok (albo raczej nie-widok) jest powalajacy. wszedzie ciemno i glucho i ten monstrualny statek wraz z uwiajacymi sie w okol mezczyznami w pomaranczowych kombinezonach. mamy wrazenie, jakbysmy braly udzial w jakiejs bardzo tajnej misji. kiedy pytamy o najblizsze promy, kapitan wskazuje na ten za jego plecami i mowi 'ten odplywa za 5 minut. jedziecie?'. nie, nie jedziemy, zabierzemy sie tym nastepnym... za dwa dni.
wieczor wszyscy spedzamy w bardzo podobny sposob. wycieczka, tym razem z lampka czolowka do okolicznego sklepu, zakupy, powrot, kolacja, zabukowanie wycieczki z tutejszym fanem wukanu - Nicolasem... i lulu. jutro zobaczymy prawdziwy Chaiten.
ps. przy okazji zakupow odkrywamy, ze w miasteczku sa jednak inne hostele. i to tansze. jutro sie przeprowadzamy.
a.
dzien: 190 'come as you are' 08.04.10
nie jestesmy pewne czy przez stargowana cene nadal zalapujemy sie na wliczone w serwis sniadanie, ale kiedy schodzimy na dol, okazuje sie, ze nasz stol czeka przygotowany. zasiadamy wiec do mirkosniadanka (1 bulka z dzemem na osobe), a potem wracamy do pokoi, aby spakowac rzeczy i przeprowadzic sie do tanszego miejsca. ze wzgledow estetycznych, nie za bardzo podoba mi sie ta decyzja - Hostel Don Carlosa prezentuje zdecydowanie wyzszy standard, ale kwestia pieniezna nie pozostawia wiele watpliowsci. probuje jeszcze namowic dziewczyny, zeby poszly porozmawiac z wlascicielem na temat nowego rabatu :], ale zadna z nich nie chce tego zrobic. kiedy schodzimy na dol w jadalni siedza akurat Australijczycy i zdziweni spogladaja w nasza strone, mowimy im o istniejacych tu jednak, wbrew zapewnieniom kierowcy, miejscach do noclegu i o nizszych cenach. zaskoczeni, rowniez postanawiaja sie przeniesc.
gdy juz mamy wyjsc z hostelu do Ani podchodzi don Carlos i pyta, co sie dzieje. Ania odpowiada mu grzecznie, ze ze wzgledu na nasz niski, studencki;) budzet musimy sie przeniesc do tanszego miejsca. Carlos przyjmuje te odpowiedz z calkowitym zrozumieniem i prosi nas o wpisanie sie do ksiegi rejestracyjnej. zanim skonczymy wlasciciel ponownie (szeptem) zagaduje Anie. mowi jej, ze jezeli zgodzimy sie zostac w jego hostelu (i nikomu o tym nie powiemy), on obnizy nam cene do takiej, jaka oferuja w drugim miejscu (6 tys, zamiast oficjalnych 10 tys)... oczywiscie, w takim wypadku nie mamy najmniejszego powodu, zeby mu odmowic. nie za bardzo jednak wiemy, co zrobic teraz z Australijczykami (och, wcale nie napisze, kto chcial zapytac Don Carlosa od razu...:). ponownie przechodzimy przez jadalnie, ku zdziwieniu tamtych, i wracamy do naszych pokoi. Adamowi wyjasniamy, ze Ania nie widziala wczoraj tamtego miejsca i chcialaby to zrobic, zanim sie przeprowadzimy. poniewaz chlopak ponownie pyta o lokalizacje drugiego hostelu, proponujemy mu, ze go tam zabierzemy.
na miejscu okazuje sie, ze hostel jest zamkniety. zostawiamy Adama i Joane, ktorzy postanawiaja poszukac jeszcze innego miejsca, a same udajemy sie do biura przystani po bilety na jutrzejszy prom. okazuje sie, ze ten, istotnie, odplynie o 10.00, ale rano, a nie wieczorem... i plynie do Puerto Montt, czyli troche nie tam gdzie chcemy...
poniewaz mamy jeszcze troche czasu przed nasz dzisiejsza wycieczka postanawiamy przyjrzec sie za dnia temu wciaz zasypanemu popiolem i opuszczonemu miasteczku. praktycznie kazdy dom stoi tutaj pusty. w oknach wisza przescieradla z napisami 'Chaiten nie umarl!', 'Wrocimy!', 'Witajcie w sterefie zero! Zero pradu! Zero wody! Zero pomocy!'. to niewiarygodne, ze ta historia wydarzyla sie (i trwa nadal) rzeczywiscie. wszystko wyglada jak ze scenariusza jakiegos pokreconego filmu. chodzimy po ulicach tego Ghosts' Town (miasta duchow) i wciaz trudno nam w to uwierzyc. chociaz, oczywiscie, biorac pod uwage druga strone, trudno sie dziwic rzadowi, ze nie chce brac odpowiedzialnosci za ludzi, ktorzy wrociliby do miasteczka, jesli wciaz istnieje ryzyko kolejnej tragedii...
kiedy wracamy z powrotem do hostelu, aby zdarzyc na wycieczke z Nicolasem, okazuje sie, ze australijska para wlasnie sie wyprowadza... malo tego, tuz za nimi wychodzi para kanadyjska... Don Carlos jest mega wkurzony... ups..!
kiedy w koncu siedzimy juz w vanie Nicolasa, Joana mowi nam, ze Don Carlos powiedzial im, ze postapili bardzo nie honorowo - 'w Chile sie tak nie robi!'. kiedy pytaja tez, dlaczego ostatecznie my nie zmienilysmy miejsca, opowiadamy zgodnie z prawda, o obnizonej cenie.
ruszamy w droge. nasz przewodnik zaskakuje nas wiedza na kazdy temat zwiazany z Chaiten. opowiada nam nawet historie drogi, ktora wlasnie jedziemy (dla zainteresowanych: budowe tej szutrowej jezdni ukonczono w 1989 roku - po 10 latach od rozpoczecia;) po jakims czasie zatrzymujemy sie przed tablica oznajmujaca poczatek parku - ze wzgledow bezpieczenstwa, park zostal zamkniety po wybuchu wulkanu, obowiazuje zakaz wstepu na jego teren pod ryzykiem utraty zdrowia... lub zycia. Nicolas wciska pedal gazu i jedziemy dalej... well...
dojezdzamy do miejsca, w ktorym droga zostala zupelnie zniszczona przez plynaca w tym miejscu w czasie deszczow rzeke (rzeka zostala zasypana popiolami z wulkanu w zwiazku z czym znacznie podniosl sie jej poziom i przez to wylala 'troche' bardziej niz zwykle... 10 lat pracy poszlo sie rypac...:) i ruszamy piechota. Nico (oryginalnie chyba Amerykanin) opowiada nam o charakterystycznych skalach tworzonych przez wulkan, o roslinach porastajacych park (rosna tu drzewa Alerces, ktore moga miec nawet 3000 tysiece lat(!)) oraz o Araucaria (Monkey Tree), znajdujacych sie tu szczatkach drzewa pochodzacego sprzed milionow lat! wyobrazcie sobie, ze to drzewo 'widzialo' chodzace po ziemi dinozaury!
kiedy Nico przechodzi do opowiadania o zyciu w zapomnianym przez wszystkich Chaitenie, o decyzjach rzadu, ma sie wrazenie, ze odplywa w troche inny swiat. jest spisek i on zamierza go obalic...:)
w koncu dochodzimy do miejsca, z ktorego rozciaga sie widok na wulkan Chaiten. roslinnosc wokolo wyglada przebiednie. drzewa, ktore zostaly zasypane popiolem uschly z powodu nie docierania do nich promieni slonecznych. to samo z krzakami i trawa. wszedzie jest szaro i stercza lyse pnie drzew. niemniej, kiedy zadumany Nicolas szeptem pyta nas 'co czujecie kiedy na to patrzycie?', zamiast odpowiedzi na ustach wszystkich pojawiaja sie glupkowate usmiechy. a kiedy dodatkowo Ania z 'zamyslonym' wyrazem twarzy szepcze do Nicka 'och... co ja czuje kiedy na to patrze..? czuje... czuje... och, co ja czuje..?' nie mozemy powstrzymac smiechu. Nico jednak jest juz tak bardzo w tym innym swiecie, ze nawet tego nie dostrzega.
schodzimy z drogi i wchodzimy do 'lasu' by moc przyjrzec sie Chaitenowi z blizszej odleglosci. jest goraco, nie ma drzew dajacych cien i lataja przeogromne muchy (sa chyba ze 4 razy wieksze niz normalna mucha!), ktore z wielka luboscia probuja na nas usiasc i ugryzc. pstrakamy bardzo oryginalne zdjecia i juz po kilku minutach jestesmy gotowi wrocic na droge i do samochodu (tym bardziej, ze wciaz czeka na nas wycieczka na czarna plaze i do goracych zrodel). okazuje sie jednak, ze Nicolas gdzies zniknal... po chwili Rolandowi udaje sie namierzyc go gdzies daleko z przodu. krzyczymy do niego, ze jestesmy juz gotowi isc, a ten zaaferowany robieniem zdjec, odpowiada nam, ze juz idzie. jednak oczywiscie, tego nie robi. po kolejnych uplywajacych minutach postanawiamy sami wyjsc z lasu. Nico zupelnie na to nie reaguje. po nastepnych 10-15 minutach siedzenia na drodze, Roland z rezygnacja stwierdza, ze 'Nicolas to chyba jedyna osoba na swiecie, na ktora nie dziala presja otoczenia' i sam rusza po niego do lasu. nasz przewodnik chyba dopiero wtedy orientuje sie, co dzieje sie wokol niego i biegiem rusza do samochodu. jest przy nim jeszcze przed nami. nie ma to jak pozory:D
wsiadamy do auta i jestesmy gotowi do dalszej drogi... wtedy jednak Nickolas wyciaga z futeralu mala, 12-strunowa, mala gitarke (tradycyjny chilijski istrument - jak ona sie nazywala..? ups...;) i zaczyna nam na niej grac... siedzaca z tylu Monica jest wscielka, w przerwie miedzy kolejnymi utworami mowi do Nico 'taa... to bylo swietne. gdzie teraz jedziemy!?'. nie wiemy, ktore z nich jest zabawniejsze, do poki Nico nie zaczyna, na tym brzmiacym jak instrument reagge, grac i spiewac piosenek... Nirvany..! Roland jest poplakany ze smiechu. wyciaga telefon i nagrywa nim wystapienie Nicolasa, stwierdzajac, ze to bedzie jego najlepsza pamiatka z calej podrozy do okola swiata:)
w koncu ruszamy na plaze. podobno jedyna taka utoworzna z czarnego piasku wulkanicznego. jest cudowna pogoda wiec zasiadamy wszyscy na skalach i przez chwile rozkoszujemy sie widokiem. kiedy postanawiamy wrocic do auta, do tej pory caly czas stojacy przy nim Nico nagle wpada na pomysl, by tez obejrzec morze. i kiedy my stoimy przy samochodzie on wyrusza w droge do skala i tam zostaje... niesamowite!;D
Monica jest juz tak zla, ze oswiadcza, iz nie chce jechac na dalsza wycieczke do goracych zrodel i prosi o wysadzenie jej w miasteczku. reszta jedzie dalej.
zrodla sa wspaniale. polozone w zacienionej, zielonej dolinie, ok. 20 km od Ghosts' Town. temperatura w glownym basenie jest tak wysoka, ze podlaczono do niego weza z zimna woda, abysmy przypadkiem sie w niej nie ugotawali. mimo wszystko, i tak mamy wrazenie, ze zaraz sie to stanie.
na dowod teorii, ze ostatecznie wszyscy i tak jedziemy ta sama trasa, na zrodlach spotykamy Izraelitow, ktorych wczesniej widzialysmy w Torres del Paine. taka ta Patagonia mala.
zrodla opuszczamy kolo 18.00 poniewaz wszyscy chcemy zdarzyc wrocic do miasteczka na zachod slonca, ktore to w tej okolicy naprawde zapieraja dech. po drodze jednak, Nicolas zatrzymuje sie, aby porozmawiac z dwoma mezczyznami, ktorzy spedzili dzisiejszy dzien na lowieniu ryb. kiedy pyta ich, jak poszlo wedkowanie ci z duma wyciagaja z samochodu przeogromnego 12 kg pstraga. Nico ponownie nie moze powstrzymac sie przed robieniem zdjec. Joana koncu nie wytrzymuje i... wybucha na Nicolasa! krzyczy do niego, ze wszyscy chcemy juz wracac... a Nick o dziwio reaguje od razu.
kiedy wjezdzamy w pierwsze ulica miasta czerwono-rozowy zachod wlasnie sie rozpoczyna. Joana jest zupelnie wku...ona, kaze zatrzymac Nicowi samochod i z niego wysiada. Adam wyskakuje za nia. my, razem z Katie i Rolandem dajemy sie powiezc dokladnie pol minuty dluzej nad sam brzeg wody idelanie na najlepsza faze zachodu. rozbawiony Roland sam na sobie wymaga obietnice nie mowienia przy Austarlijczykach o 'najzajebistrzym zachodzie slonca ever', 'jesli mnie zapytaja jak bylo, powiem, ze nic specjalnego... nic specjalnego, zrobilem tylko 200 zdjec...' :)
dziekujemy Nicolasowi za 'niepowtrzalna' wycieczke;) i zegnamy sie z nim.
Ania chce juz wrocic do hostelu, wiec razem z Olga ide na zakupy przed jutrzejszym rejsem. prom bedzie plynal ok. 12 godzin, wiec przydadza sie nam jakies przekaski.
po zachodzie slonca w Chaitenie jest zupelnie, zupelnie ciemno. chodzenie bez latarki, wydaje sie totalnie niemozliwe. nie widac i nie slychac absolutnie nic. to niesamowite! nie potrafie sobie nawet wyobrazic, ze jeszcze 2 lata temu o tej porze dnia miasteczko tetnilo zyciem. amazing! genialna jest rowniez swiadomosc, ze oprocz naszej trojki jest tu jeszcze tylko 5 turystow. jestesmy pewne, ze wraz z nowym wydaniem Lonely Planet i innych (w aktualnym nie ma informacji na temat powybuchowego wyludnienia), sytauacja ulegnie totalnej zmianie. juz widzimy te tlumy gringos na ulicach zagladajace w okna pustych domow i maszerujace wieczorami po ciemnych ulicach. poki co jednak, cieszymy sie bardzo, ze mozemy doswiadczyc tego, co wlasnie doswiadczamy.
zabawna rzecza w Chaitenie jest to, ze mimo wyludnienia dzialaja tu 4 calkiem duze sklepy. dla kogo to? inna sprawa jest to, ze w Chaitenie, ktory lezy daleko, daleko od jakiejkolwiek glownej drogi, i do ktorego towary sprowadzane sa glownie promami, wcale nie winduja cen wyzej niz w zwyklych miastach - wynika to z tego, ze to male, zapomniane miasteczko jest... strefa bezclowa. kto by pomyslal?;)
kiedy wracamy do hostelu, Ania opowiada nam od razu, ze podczas naszej wizyty na zrodlach, w hostelu pojawila sie grupa Amerykanow, ktorzy przylecieli tu i wynajeli na kilka dni lodz z zaloga by troche powedkowac... Amerykanie wracaja jutro do domu samolotem, a pusta lodz plynie do z powrotem na wyspe. malo tego, Monica, ktora byla w hostelu dlugo przed nami, juz niemal uzgodnila z wlascicielem lodzi, ze ten za mala oplata dla zalogi, zabierze nas prawie dokladnie tam, gdzie chcemy...
m.
nie jestesmy pewne czy przez stargowana cene nadal zalapujemy sie na wliczone w serwis sniadanie, ale kiedy schodzimy na dol, okazuje sie, ze nasz stol czeka przygotowany. zasiadamy wiec do mirkosniadanka (1 bulka z dzemem na osobe), a potem wracamy do pokoi, aby spakowac rzeczy i przeprowadzic sie do tanszego miejsca. ze wzgledow estetycznych, nie za bardzo podoba mi sie ta decyzja - Hostel Don Carlosa prezentuje zdecydowanie wyzszy standard, ale kwestia pieniezna nie pozostawia wiele watpliowsci. probuje jeszcze namowic dziewczyny, zeby poszly porozmawiac z wlascicielem na temat nowego rabatu :], ale zadna z nich nie chce tego zrobic. kiedy schodzimy na dol w jadalni siedza akurat Australijczycy i zdziweni spogladaja w nasza strone, mowimy im o istniejacych tu jednak, wbrew zapewnieniom kierowcy, miejscach do noclegu i o nizszych cenach. zaskoczeni, rowniez postanawiaja sie przeniesc.
gdy juz mamy wyjsc z hostelu do Ani podchodzi don Carlos i pyta, co sie dzieje. Ania odpowiada mu grzecznie, ze ze wzgledu na nasz niski, studencki;) budzet musimy sie przeniesc do tanszego miejsca. Carlos przyjmuje te odpowiedz z calkowitym zrozumieniem i prosi nas o wpisanie sie do ksiegi rejestracyjnej. zanim skonczymy wlasciciel ponownie (szeptem) zagaduje Anie. mowi jej, ze jezeli zgodzimy sie zostac w jego hostelu (i nikomu o tym nie powiemy), on obnizy nam cene do takiej, jaka oferuja w drugim miejscu (6 tys, zamiast oficjalnych 10 tys)... oczywiscie, w takim wypadku nie mamy najmniejszego powodu, zeby mu odmowic. nie za bardzo jednak wiemy, co zrobic teraz z Australijczykami (och, wcale nie napisze, kto chcial zapytac Don Carlosa od razu...:). ponownie przechodzimy przez jadalnie, ku zdziwieniu tamtych, i wracamy do naszych pokoi. Adamowi wyjasniamy, ze Ania nie widziala wczoraj tamtego miejsca i chcialaby to zrobic, zanim sie przeprowadzimy. poniewaz chlopak ponownie pyta o lokalizacje drugiego hostelu, proponujemy mu, ze go tam zabierzemy.
na miejscu okazuje sie, ze hostel jest zamkniety. zostawiamy Adama i Joane, ktorzy postanawiaja poszukac jeszcze innego miejsca, a same udajemy sie do biura przystani po bilety na jutrzejszy prom. okazuje sie, ze ten, istotnie, odplynie o 10.00, ale rano, a nie wieczorem... i plynie do Puerto Montt, czyli troche nie tam gdzie chcemy...
poniewaz mamy jeszcze troche czasu przed nasz dzisiejsza wycieczka postanawiamy przyjrzec sie za dnia temu wciaz zasypanemu popiolem i opuszczonemu miasteczku. praktycznie kazdy dom stoi tutaj pusty. w oknach wisza przescieradla z napisami 'Chaiten nie umarl!', 'Wrocimy!', 'Witajcie w sterefie zero! Zero pradu! Zero wody! Zero pomocy!'. to niewiarygodne, ze ta historia wydarzyla sie (i trwa nadal) rzeczywiscie. wszystko wyglada jak ze scenariusza jakiegos pokreconego filmu. chodzimy po ulicach tego Ghosts' Town (miasta duchow) i wciaz trudno nam w to uwierzyc. chociaz, oczywiscie, biorac pod uwage druga strone, trudno sie dziwic rzadowi, ze nie chce brac odpowiedzialnosci za ludzi, ktorzy wrociliby do miasteczka, jesli wciaz istnieje ryzyko kolejnej tragedii...
kiedy wracamy z powrotem do hostelu, aby zdarzyc na wycieczke z Nicolasem, okazuje sie, ze australijska para wlasnie sie wyprowadza... malo tego, tuz za nimi wychodzi para kanadyjska... Don Carlos jest mega wkurzony... ups..!
kiedy w koncu siedzimy juz w vanie Nicolasa, Joana mowi nam, ze Don Carlos powiedzial im, ze postapili bardzo nie honorowo - 'w Chile sie tak nie robi!'. kiedy pytaja tez, dlaczego ostatecznie my nie zmienilysmy miejsca, opowiadamy zgodnie z prawda, o obnizonej cenie.
ruszamy w droge. nasz przewodnik zaskakuje nas wiedza na kazdy temat zwiazany z Chaiten. opowiada nam nawet historie drogi, ktora wlasnie jedziemy (dla zainteresowanych: budowe tej szutrowej jezdni ukonczono w 1989 roku - po 10 latach od rozpoczecia;) po jakims czasie zatrzymujemy sie przed tablica oznajmujaca poczatek parku - ze wzgledow bezpieczenstwa, park zostal zamkniety po wybuchu wulkanu, obowiazuje zakaz wstepu na jego teren pod ryzykiem utraty zdrowia... lub zycia. Nicolas wciska pedal gazu i jedziemy dalej... well...
dojezdzamy do miejsca, w ktorym droga zostala zupelnie zniszczona przez plynaca w tym miejscu w czasie deszczow rzeke (rzeka zostala zasypana popiolami z wulkanu w zwiazku z czym znacznie podniosl sie jej poziom i przez to wylala 'troche' bardziej niz zwykle... 10 lat pracy poszlo sie rypac...:) i ruszamy piechota. Nico (oryginalnie chyba Amerykanin) opowiada nam o charakterystycznych skalach tworzonych przez wulkan, o roslinach porastajacych park (rosna tu drzewa Alerces, ktore moga miec nawet 3000 tysiece lat(!)) oraz o Araucaria (Monkey Tree), znajdujacych sie tu szczatkach drzewa pochodzacego sprzed milionow lat! wyobrazcie sobie, ze to drzewo 'widzialo' chodzace po ziemi dinozaury!
kiedy Nico przechodzi do opowiadania o zyciu w zapomnianym przez wszystkich Chaitenie, o decyzjach rzadu, ma sie wrazenie, ze odplywa w troche inny swiat. jest spisek i on zamierza go obalic...:)
w koncu dochodzimy do miejsca, z ktorego rozciaga sie widok na wulkan Chaiten. roslinnosc wokolo wyglada przebiednie. drzewa, ktore zostaly zasypane popiolem uschly z powodu nie docierania do nich promieni slonecznych. to samo z krzakami i trawa. wszedzie jest szaro i stercza lyse pnie drzew. niemniej, kiedy zadumany Nicolas szeptem pyta nas 'co czujecie kiedy na to patrzycie?', zamiast odpowiedzi na ustach wszystkich pojawiaja sie glupkowate usmiechy. a kiedy dodatkowo Ania z 'zamyslonym' wyrazem twarzy szepcze do Nicka 'och... co ja czuje kiedy na to patrze..? czuje... czuje... och, co ja czuje..?' nie mozemy powstrzymac smiechu. Nico jednak jest juz tak bardzo w tym innym swiecie, ze nawet tego nie dostrzega.
schodzimy z drogi i wchodzimy do 'lasu' by moc przyjrzec sie Chaitenowi z blizszej odleglosci. jest goraco, nie ma drzew dajacych cien i lataja przeogromne muchy (sa chyba ze 4 razy wieksze niz normalna mucha!), ktore z wielka luboscia probuja na nas usiasc i ugryzc. pstrakamy bardzo oryginalne zdjecia i juz po kilku minutach jestesmy gotowi wrocic na droge i do samochodu (tym bardziej, ze wciaz czeka na nas wycieczka na czarna plaze i do goracych zrodel). okazuje sie jednak, ze Nicolas gdzies zniknal... po chwili Rolandowi udaje sie namierzyc go gdzies daleko z przodu. krzyczymy do niego, ze jestesmy juz gotowi isc, a ten zaaferowany robieniem zdjec, odpowiada nam, ze juz idzie. jednak oczywiscie, tego nie robi. po kolejnych uplywajacych minutach postanawiamy sami wyjsc z lasu. Nico zupelnie na to nie reaguje. po nastepnych 10-15 minutach siedzenia na drodze, Roland z rezygnacja stwierdza, ze 'Nicolas to chyba jedyna osoba na swiecie, na ktora nie dziala presja otoczenia' i sam rusza po niego do lasu. nasz przewodnik chyba dopiero wtedy orientuje sie, co dzieje sie wokol niego i biegiem rusza do samochodu. jest przy nim jeszcze przed nami. nie ma to jak pozory:D
wsiadamy do auta i jestesmy gotowi do dalszej drogi... wtedy jednak Nickolas wyciaga z futeralu mala, 12-strunowa, mala gitarke (tradycyjny chilijski istrument - jak ona sie nazywala..? ups...;) i zaczyna nam na niej grac... siedzaca z tylu Monica jest wscielka, w przerwie miedzy kolejnymi utworami mowi do Nico 'taa... to bylo swietne. gdzie teraz jedziemy!?'. nie wiemy, ktore z nich jest zabawniejsze, do poki Nico nie zaczyna, na tym brzmiacym jak instrument reagge, grac i spiewac piosenek... Nirvany..! Roland jest poplakany ze smiechu. wyciaga telefon i nagrywa nim wystapienie Nicolasa, stwierdzajac, ze to bedzie jego najlepsza pamiatka z calej podrozy do okola swiata:)
w koncu ruszamy na plaze. podobno jedyna taka utoworzna z czarnego piasku wulkanicznego. jest cudowna pogoda wiec zasiadamy wszyscy na skalach i przez chwile rozkoszujemy sie widokiem. kiedy postanawiamy wrocic do auta, do tej pory caly czas stojacy przy nim Nico nagle wpada na pomysl, by tez obejrzec morze. i kiedy my stoimy przy samochodzie on wyrusza w droge do skala i tam zostaje... niesamowite!;D
Monica jest juz tak zla, ze oswiadcza, iz nie chce jechac na dalsza wycieczke do goracych zrodel i prosi o wysadzenie jej w miasteczku. reszta jedzie dalej.
zrodla sa wspaniale. polozone w zacienionej, zielonej dolinie, ok. 20 km od Ghosts' Town. temperatura w glownym basenie jest tak wysoka, ze podlaczono do niego weza z zimna woda, abysmy przypadkiem sie w niej nie ugotawali. mimo wszystko, i tak mamy wrazenie, ze zaraz sie to stanie.
na dowod teorii, ze ostatecznie wszyscy i tak jedziemy ta sama trasa, na zrodlach spotykamy Izraelitow, ktorych wczesniej widzialysmy w Torres del Paine. taka ta Patagonia mala.
zrodla opuszczamy kolo 18.00 poniewaz wszyscy chcemy zdarzyc wrocic do miasteczka na zachod slonca, ktore to w tej okolicy naprawde zapieraja dech. po drodze jednak, Nicolas zatrzymuje sie, aby porozmawiac z dwoma mezczyznami, ktorzy spedzili dzisiejszy dzien na lowieniu ryb. kiedy pyta ich, jak poszlo wedkowanie ci z duma wyciagaja z samochodu przeogromnego 12 kg pstraga. Nico ponownie nie moze powstrzymac sie przed robieniem zdjec. Joana koncu nie wytrzymuje i... wybucha na Nicolasa! krzyczy do niego, ze wszyscy chcemy juz wracac... a Nick o dziwio reaguje od razu.
kiedy wjezdzamy w pierwsze ulica miasta czerwono-rozowy zachod wlasnie sie rozpoczyna. Joana jest zupelnie wku...ona, kaze zatrzymac Nicowi samochod i z niego wysiada. Adam wyskakuje za nia. my, razem z Katie i Rolandem dajemy sie powiezc dokladnie pol minuty dluzej nad sam brzeg wody idelanie na najlepsza faze zachodu. rozbawiony Roland sam na sobie wymaga obietnice nie mowienia przy Austarlijczykach o 'najzajebistrzym zachodzie slonca ever', 'jesli mnie zapytaja jak bylo, powiem, ze nic specjalnego... nic specjalnego, zrobilem tylko 200 zdjec...' :)
dziekujemy Nicolasowi za 'niepowtrzalna' wycieczke;) i zegnamy sie z nim.
Ania chce juz wrocic do hostelu, wiec razem z Olga ide na zakupy przed jutrzejszym rejsem. prom bedzie plynal ok. 12 godzin, wiec przydadza sie nam jakies przekaski.
po zachodzie slonca w Chaitenie jest zupelnie, zupelnie ciemno. chodzenie bez latarki, wydaje sie totalnie niemozliwe. nie widac i nie slychac absolutnie nic. to niesamowite! nie potrafie sobie nawet wyobrazic, ze jeszcze 2 lata temu o tej porze dnia miasteczko tetnilo zyciem. amazing! genialna jest rowniez swiadomosc, ze oprocz naszej trojki jest tu jeszcze tylko 5 turystow. jestesmy pewne, ze wraz z nowym wydaniem Lonely Planet i innych (w aktualnym nie ma informacji na temat powybuchowego wyludnienia), sytauacja ulegnie totalnej zmianie. juz widzimy te tlumy gringos na ulicach zagladajace w okna pustych domow i maszerujace wieczorami po ciemnych ulicach. poki co jednak, cieszymy sie bardzo, ze mozemy doswiadczyc tego, co wlasnie doswiadczamy.
zabawna rzecza w Chaitenie jest to, ze mimo wyludnienia dzialaja tu 4 calkiem duze sklepy. dla kogo to? inna sprawa jest to, ze w Chaitenie, ktory lezy daleko, daleko od jakiejkolwiek glownej drogi, i do ktorego towary sprowadzane sa glownie promami, wcale nie winduja cen wyzej niz w zwyklych miastach - wynika to z tego, ze to male, zapomniane miasteczko jest... strefa bezclowa. kto by pomyslal?;)
kiedy wracamy do hostelu, Ania opowiada nam od razu, ze podczas naszej wizyty na zrodlach, w hostelu pojawila sie grupa Amerykanow, ktorzy przylecieli tu i wynajeli na kilka dni lodz z zaloga by troche powedkowac... Amerykanie wracaja jutro do domu samolotem, a pusta lodz plynie do z powrotem na wyspe. malo tego, Monica, ktora byla w hostelu dlugo przed nami, juz niemal uzgodnila z wlascicielem lodzi, ze ten za mala oplata dla zalogi, zabierze nas prawie dokladnie tam, gdzie chcemy...
m.
dzien: 191 karma i ballena..! 09.04.10
pakujemy rzeczy, ktore juz raz spakowalysmy wczoraj i schodzimy na sniadaneczko... wczorajsza rozmowa z Monica byla bardzo ogolna i dzis ostatecznie nie wiemy za bardzo na czym stanelo. kiedy wiec Monica schodzi do jadalni Olga grzecznie ja pyta, jak wyglada sprawa z amerykanska lodzia. ta od razu znajduje wlasciciela lodzi i pyta go o to wprost. Brick, z pochodzenia Norweg, ustala cene na 20 tys. pesos (czyli tylko 4 tys. wiecej niz oplata za prom) i opowiada, ze w cene wchodzi... prywatna lodz(!) z zaloga, trzy posilki dziennie, wino, prywatne kajuty, dwa dni nawigacji i jedna noc na lodzi... wow, to jest deal! wszystko wydaje sie byc ustalone, poza jedna tylko mala rzecza... nadal mamy bilety na prom. Olga i Monica podrywaja sie i w jednej chwili maszeruja do biura portu. najbardziej przezywaja to, ze pan z obslugi przez caly czas byl taki mily i pomocny, a teraz one oddadza mu bilety...
wracaja po ok. 20 minutach. okazuje sie, ze nie mialy serca powiedziec panu o lepszej ofercie, ktora znalazly i powiedzialy mu, ze jedna z kolezanek (tj. Ania lub ja) rozchorowala sie tak bardzo, ze nie czuje sie na silach by nastepne 12 godzin spedzic na bujajacej lodzi. pan podobno bardzo sie tym przejal i bez problemu przyjal zwrot biletow. Olga mowi, ze czula sie paskudnie i do portu pojdzie nawet przez gory, byle tylko nie spotkac tam milego pana...:) opowiada nam takze, ze w biurze wpadli na Austarlijska pare, ktora wlasnie kupowala bilety, poniewaz Joana patrzyla na nia z wielkim podejrzeniem, Olga powiedziala tylko 'hola' i wyszla.
Don Carlos proponuje, ze odwiezie nas swoim samochodem. pakujemy sie do niego rozbawione. okazuje sie, ze lodz nie wplynela wcale do portu i czeka na nas w calkiem sporej odleglosci od brzegu. wysiadamy na malej kamienistej plazy za miasteczkiem i czekamy na plynacy po nas ponton. tutaj na pewno nie spotakamy milego pana od biletow. Monica i Olga oddychaja z ulga:) tymczasem przy brzegu (w tej lodowatej wodzie) pojawiaja sie... delfiny! (podobno, to dobry znak dla marynarzy), a potem jeszcze foki i pingwiny.
po chwili pojawiaja sie Carlos i Claudio dwoch chlopakow z zalogi Cahuella (czyt. kałeja). pakuja do srodka nasze plecaki i wreczaja pomaranczowe kamizelki. bezpieczenstwo ponad wszystko. wzruszony Don Carlos (?) przytula kazda z nas na pozegnanie, a potem jeszcze dlugo macha, kiedy juz plyniemy ku lodzi.
tam poznajemy naszego kapitana - Vladimira (nie, nie, jest oryginalnym Chilijczykiem), ktory proponujemy, zebysmy rozejrzaly sie po lodzi. Olga i Monica od razu ruszaja pod poklad. a potem biegaja z jednej kajuty do drugiej (sa trzy), do kuchni, lazienek, jadalni i caly czas chichocza z radosci. Olga stwierdza jednoznacznie (zapewnie na podstawie jakichs niezbitych przeslanek), ze ten caly fart, przydarzyl sie nam wlasnie dzieki niej:) skromniutka;) Monica zas mowi, ze przez chwile chciala zaproponowac plyniecie ta lodzia rowniez Australijczykom (tym bardziej, ze okazalo sie, iz prom z jakichs przyczyn nie moze doplynac do Puerto Montt wiec zawinie do jakiegos malutkiego porciku na drodze, skad nie ma zadnych drog, wiec wydostac sie mozna tylko inna lodzia, lub samolotem...), ale potem przypomniala sobie, jak wczoraj potraktowali don Carlosa (znaczy, wyprowadzili sie...), do ktorego z niewiadomych przyczyn zapalala jakas przeogromna przyjaznia, i postanowila tego nie robic... twierdzi, ze to na pewna sprawiedliwa karma. wszystkie trzy spogladamy na siebie. Monica chyba nie odnotowala przez kogo ta masowa wyprowadzka sie zapoczatkowala. kontaktujac sie wylacznie telepatycznie, zgodnie postanawiamy pominac ten szczegol... i lepiej, zeby to nie byla karma - inaczej chyba czeka nas zatoniecie...;)
pogoda nieco sie psuje. robi sie chlodniej i mzy, ale to wcale nie powstrzymuje Olgi, zeby wyjsc na poklad i spedzic tam nastepne dwie godziny. my pozostajemy w ciepelku. sprawdzamy pokladowa biblioteczke i kolekcje plyt. stawiamy na relaks. po chwili jednak wola nas Vladimir, z poczatku nie wiem, o co mu chodzi, ale szybko zostaje mi to wytlumaczone: 'ballena'... czyli wieloryb. szybko lapiemy nasze kurtki i czapki i wybiegamy na zewnatrz. cos duzo tego szczescia dzisiaj, wiec aby sie upewnic, pytam Olge, czy to prawda, a ta w odpowiedzi pokazuje mi mala fontanne (w rzeczywistosci wyglada to bardziej jak chmurka, para albo dymek) w oddali. to znaczy, ze wielki zwierz jest tuz pod powierzchnia wody. Vladimir zaczyna plynac w jego kierunku. nie ma sie co spieszyc, nasza wycieczka nie ma zadnego harmonogramu, i jesli chcemy plynac za wielorybem, kapitan za nim poplynie. okazuje sie, ze zwiarzakow musi byc co najmniej kilka, bo 'dymki' ukazuja sie w roznych miejsach (chyba, ze nasz wieloryb przemieszcza sie z jakas ogromna predkoscia). dopiero po dobrych 20-30 minutach, licznych nawrotach lodzi, gubieniu i ponownym odnalezieniu, udaje nam sie podplynac w miare blisko. do pelnie szczescia brakuje nam tylko tego, zeby wieloryb wyplynal na powierzchnie. no i w koncu... wyplywa! najpierw ukazuje sie kawalek grzbietu, potem grzbietu i grzbietu i jeszcze grzbietu, potem dopiero mala pletewka i znowu grzbiet, grzbiet, grzbiet i na koncu ogon... zwierz musi byc przeogromny! chlopaki jednoznacznie stwierdzaja, ze to... pletwal blekitny! to sie dopiero nazywa wielkie wejscie! najwiekszy z najwiekszych, a my tylko kilkadziesiat metrow od niego! niesamowite przezycie!
poniewaz robi sie zimno wracamy do srodka. tu dla odmiany przewspaniale czuc jak buja. Carlos wyciaga dla nas z apteczki cztery zestawy opasek magnetycznych (sea band), ktore maja nas uchronic przed skutkami choroby morskiej. bardzo chce wierzyc w ich magiczna moc, ale juz po chwili mam zupelna pewnosc, ze jesli sie zaraz nie poloze, moze sie to skonczyc bardzo zle. pasuje pierwsza. 5 minut pozniej do koji nade mna wdrapuje sie Ania... a ostatecznie na zdrowotna drzemke udaja sie tez Olga i Monica:)
kiedy na dworzu sciemnia sie zupelnie chlopaki zakotwiczaja lodz, a kapitan Vladimir... zabiera sie do gotowania kolacji. kto by pomyslal, ze taki z niego uzdolnony chef:) ryba, ktora nam przyrzadza jest przepyszna (a warto podkreslic, ze wielka fanka ryb to ja nie jestem). tak samo jak chilijskie wino, z ktorym postanawiamy sie mocniej zaprzyjaznic:) podczas wieczornej rozmowy dowiadujemy sie, ze z naszych skromnych chlopakow sa calkiem niezle ziolka... 23-letni Claudio ma... 4 letniego syna i zyje w luznym zwiazku z jego mama, 25-letni Carlos jest ojcem poltorarocznej coreczki i strasznie przezywa, ze mieszka ona tylko ze swoja mama. ogolnie, obaj chlopacy sa dosyc przejeci sytacjami swoich dzieci, ich wypowiedzi wydaja sie bardzo dojrzale... w przeciwienstwie do 28-letniego Vladimira, ojca prawie 4 dzieci, z ktorych kazde ma inna mame.
aby rozladowac smetna atmosfere, kapitan przynosi dwie talie kart... i zaczyna nam pokazywac sztuczki. ta najwazniejsza, z proba poprawy humorow chlopakow wychodzi mu wysmienicie:)
m.
pakujemy rzeczy, ktore juz raz spakowalysmy wczoraj i schodzimy na sniadaneczko... wczorajsza rozmowa z Monica byla bardzo ogolna i dzis ostatecznie nie wiemy za bardzo na czym stanelo. kiedy wiec Monica schodzi do jadalni Olga grzecznie ja pyta, jak wyglada sprawa z amerykanska lodzia. ta od razu znajduje wlasciciela lodzi i pyta go o to wprost. Brick, z pochodzenia Norweg, ustala cene na 20 tys. pesos (czyli tylko 4 tys. wiecej niz oplata za prom) i opowiada, ze w cene wchodzi... prywatna lodz(!) z zaloga, trzy posilki dziennie, wino, prywatne kajuty, dwa dni nawigacji i jedna noc na lodzi... wow, to jest deal! wszystko wydaje sie byc ustalone, poza jedna tylko mala rzecza... nadal mamy bilety na prom. Olga i Monica podrywaja sie i w jednej chwili maszeruja do biura portu. najbardziej przezywaja to, ze pan z obslugi przez caly czas byl taki mily i pomocny, a teraz one oddadza mu bilety...
wracaja po ok. 20 minutach. okazuje sie, ze nie mialy serca powiedziec panu o lepszej ofercie, ktora znalazly i powiedzialy mu, ze jedna z kolezanek (tj. Ania lub ja) rozchorowala sie tak bardzo, ze nie czuje sie na silach by nastepne 12 godzin spedzic na bujajacej lodzi. pan podobno bardzo sie tym przejal i bez problemu przyjal zwrot biletow. Olga mowi, ze czula sie paskudnie i do portu pojdzie nawet przez gory, byle tylko nie spotkac tam milego pana...:) opowiada nam takze, ze w biurze wpadli na Austarlijska pare, ktora wlasnie kupowala bilety, poniewaz Joana patrzyla na nia z wielkim podejrzeniem, Olga powiedziala tylko 'hola' i wyszla.
Don Carlos proponuje, ze odwiezie nas swoim samochodem. pakujemy sie do niego rozbawione. okazuje sie, ze lodz nie wplynela wcale do portu i czeka na nas w calkiem sporej odleglosci od brzegu. wysiadamy na malej kamienistej plazy za miasteczkiem i czekamy na plynacy po nas ponton. tutaj na pewno nie spotakamy milego pana od biletow. Monica i Olga oddychaja z ulga:) tymczasem przy brzegu (w tej lodowatej wodzie) pojawiaja sie... delfiny! (podobno, to dobry znak dla marynarzy), a potem jeszcze foki i pingwiny.
po chwili pojawiaja sie Carlos i Claudio dwoch chlopakow z zalogi Cahuella (czyt. kałeja). pakuja do srodka nasze plecaki i wreczaja pomaranczowe kamizelki. bezpieczenstwo ponad wszystko. wzruszony Don Carlos (?) przytula kazda z nas na pozegnanie, a potem jeszcze dlugo macha, kiedy juz plyniemy ku lodzi.
tam poznajemy naszego kapitana - Vladimira (nie, nie, jest oryginalnym Chilijczykiem), ktory proponujemy, zebysmy rozejrzaly sie po lodzi. Olga i Monica od razu ruszaja pod poklad. a potem biegaja z jednej kajuty do drugiej (sa trzy), do kuchni, lazienek, jadalni i caly czas chichocza z radosci. Olga stwierdza jednoznacznie (zapewnie na podstawie jakichs niezbitych przeslanek), ze ten caly fart, przydarzyl sie nam wlasnie dzieki niej:) skromniutka;) Monica zas mowi, ze przez chwile chciala zaproponowac plyniecie ta lodzia rowniez Australijczykom (tym bardziej, ze okazalo sie, iz prom z jakichs przyczyn nie moze doplynac do Puerto Montt wiec zawinie do jakiegos malutkiego porciku na drodze, skad nie ma zadnych drog, wiec wydostac sie mozna tylko inna lodzia, lub samolotem...), ale potem przypomniala sobie, jak wczoraj potraktowali don Carlosa (znaczy, wyprowadzili sie...), do ktorego z niewiadomych przyczyn zapalala jakas przeogromna przyjaznia, i postanowila tego nie robic... twierdzi, ze to na pewna sprawiedliwa karma. wszystkie trzy spogladamy na siebie. Monica chyba nie odnotowala przez kogo ta masowa wyprowadzka sie zapoczatkowala. kontaktujac sie wylacznie telepatycznie, zgodnie postanawiamy pominac ten szczegol... i lepiej, zeby to nie byla karma - inaczej chyba czeka nas zatoniecie...;)
pogoda nieco sie psuje. robi sie chlodniej i mzy, ale to wcale nie powstrzymuje Olgi, zeby wyjsc na poklad i spedzic tam nastepne dwie godziny. my pozostajemy w ciepelku. sprawdzamy pokladowa biblioteczke i kolekcje plyt. stawiamy na relaks. po chwili jednak wola nas Vladimir, z poczatku nie wiem, o co mu chodzi, ale szybko zostaje mi to wytlumaczone: 'ballena'... czyli wieloryb. szybko lapiemy nasze kurtki i czapki i wybiegamy na zewnatrz. cos duzo tego szczescia dzisiaj, wiec aby sie upewnic, pytam Olge, czy to prawda, a ta w odpowiedzi pokazuje mi mala fontanne (w rzeczywistosci wyglada to bardziej jak chmurka, para albo dymek) w oddali. to znaczy, ze wielki zwierz jest tuz pod powierzchnia wody. Vladimir zaczyna plynac w jego kierunku. nie ma sie co spieszyc, nasza wycieczka nie ma zadnego harmonogramu, i jesli chcemy plynac za wielorybem, kapitan za nim poplynie. okazuje sie, ze zwiarzakow musi byc co najmniej kilka, bo 'dymki' ukazuja sie w roznych miejsach (chyba, ze nasz wieloryb przemieszcza sie z jakas ogromna predkoscia). dopiero po dobrych 20-30 minutach, licznych nawrotach lodzi, gubieniu i ponownym odnalezieniu, udaje nam sie podplynac w miare blisko. do pelnie szczescia brakuje nam tylko tego, zeby wieloryb wyplynal na powierzchnie. no i w koncu... wyplywa! najpierw ukazuje sie kawalek grzbietu, potem grzbietu i grzbietu i jeszcze grzbietu, potem dopiero mala pletewka i znowu grzbiet, grzbiet, grzbiet i na koncu ogon... zwierz musi byc przeogromny! chlopaki jednoznacznie stwierdzaja, ze to... pletwal blekitny! to sie dopiero nazywa wielkie wejscie! najwiekszy z najwiekszych, a my tylko kilkadziesiat metrow od niego! niesamowite przezycie!
poniewaz robi sie zimno wracamy do srodka. tu dla odmiany przewspaniale czuc jak buja. Carlos wyciaga dla nas z apteczki cztery zestawy opasek magnetycznych (sea band), ktore maja nas uchronic przed skutkami choroby morskiej. bardzo chce wierzyc w ich magiczna moc, ale juz po chwili mam zupelna pewnosc, ze jesli sie zaraz nie poloze, moze sie to skonczyc bardzo zle. pasuje pierwsza. 5 minut pozniej do koji nade mna wdrapuje sie Ania... a ostatecznie na zdrowotna drzemke udaja sie tez Olga i Monica:)
kiedy na dworzu sciemnia sie zupelnie chlopaki zakotwiczaja lodz, a kapitan Vladimir... zabiera sie do gotowania kolacji. kto by pomyslal, ze taki z niego uzdolnony chef:) ryba, ktora nam przyrzadza jest przepyszna (a warto podkreslic, ze wielka fanka ryb to ja nie jestem). tak samo jak chilijskie wino, z ktorym postanawiamy sie mocniej zaprzyjaznic:) podczas wieczornej rozmowy dowiadujemy sie, ze z naszych skromnych chlopakow sa calkiem niezle ziolka... 23-letni Claudio ma... 4 letniego syna i zyje w luznym zwiazku z jego mama, 25-letni Carlos jest ojcem poltorarocznej coreczki i strasznie przezywa, ze mieszka ona tylko ze swoja mama. ogolnie, obaj chlopacy sa dosyc przejeci sytacjami swoich dzieci, ich wypowiedzi wydaja sie bardzo dojrzale... w przeciwienstwie do 28-letniego Vladimira, ojca prawie 4 dzieci, z ktorych kazde ma inna mame.
aby rozladowac smetna atmosfere, kapitan przynosi dwie talie kart... i zaczyna nam pokazywac sztuczki. ta najwazniejsza, z proba poprawy humorow chlopakow wychodzi mu wysmienicie:)
m.
dzien: 192 hapi berzdej 10.04.10
gdyby ktos jeszcze nie wiedzial, to wlasnie dzis sa Olgowe urodziny:) dlatego tez z samego rana bez pardonu wparowujemy do jej kajuty i wyspiewujemy donosne 'stol lat!'
zjadamy zdrowe sniadanko (o tak, serwowane tu dania sa zdecydowanie najlepszymi, jakie nam do tej pory podawano), a potem zabieramy sie do nudnych statkowych rzeczy: czytania ksiazek, sluchania muzyki, pisania... przynajmniej do momentu, kiedy znowu zaczyna bujac. nawet nie wiem, czy warto zakladac te magiczne opaski, w koncu i tak wyladuje na koji. zreszta, ponownie, nie tylko ja:)
kiedy wstajemy chlopaki od razu serwuja nam kawe i herbate, a Vladimir bierze sie do gotowania. dzis carne lub opcjonalnie danie wegetarianskie (dla Monici... i Ani, ktora kilka dni temu postanowila zostac pescetarianka...). Olga wprost nie moze powstrzymac sie od komentarzy i zartow na ten temat;) ale Ania idzie twardo w zaparte:)
po obiedzie ruszamy w dalsza droge i kolo 4.00 dobijamy do portu w Dalcahue na wyspie Isla Grande w archipelagu Chiloe (to ten slynacy m.in. z chochayuyo, czarnych glonow jadanych tu na mnoostwo sposobow), drugiej najwiekszej wyspie Ameryki Poludniowej (zaraz po Tierra del Fuego).
wychodzimy na lad i kierujemy swoje kroki prosto do bankomatu. niestety, wszystkie (dwie) maszyny w miasteczku odmawiaja wspolpracy. zeby nie zostac zupelnie bez gotowki wsiadamy w pierwszy autobus do Castro, najwiekszego miasta na wyspie (3000 mieszkancow) liczac, ze tamtejsze bankomaty okaza nam wiecej zrozumienia.
Castro opisywane jest przez przewodniki jako przekolorowa stolicy Chiloe. nam jednak jawi ono w sposob typowy... drewniano-blaszane domki i tanie sklepy. nie robi na nas zadnego wrazenia. pewnie dlatego, ze nie wiele zostalo z oryginalnego, starego Castro (to trzecie najstarsze miasto w Chile): dwa razy najechane przez Dunczykow, zniszczone przez trzesienie ziemi, potem wielki ogien, znow przez trzesienie ziemi i znow przez ogien... i jeszcze raz przez ogien i trzesienie ziemi oraz... powodz (mimo wszystko, dla Chilijczykow ma ono duze znaczenie, nie tylko, historyczne). Olga za to, zachwyca sie wnetrzem Castrowego kosciola Iglesia de San Francisco, jednego z ponad 150 XVIII i XIX wiecznych, drewnianych kosciolow i kaplic na wyspach, z ktorych kilkanascie jest wpisanych na liste Swiatowego Dziedzictwa Unesco. niestety, z zewnatrz wyglada on nieco nieciekawie - wielka blaszano-drewniana budowla z odlazaca farba (teoretycznie powinien zachwycac swoimi wspanialymi barwami). co jednak ciekawe w kosciolach na Chiloe, wszystkie one zawsze byly budowane w poblizu plazy, frontami zwrocone w kierunku morza.
swoje kroki kierujemy ku palafitos, czyli drewnianym domom zbudowanym na palach tuz nad rzeka, oryginalnie zamieszkiwanym przez rybakow, dzis czesto bedacymi hotelami lub restauracjami. rzeczywiscie to wyglada zdecydowanie ciekawiej i atrakcyjniej. korzystajac z odplywu oceanu, schodzimy do suchego koryta rzeki, aby przyjrzec sie budynkom z troche innej perspektywy...:)
w drodze powrotnej na terminal Olga skusza sie na milkao. okazalo sie bowiem, ze Chilijczycy sa nawet wiekszymi fanami ziemniakow niz my. jedza je do niemal kazdego dania, ale takze maja kilka typowo swoich potraw. jedna z nich jest wlasnie milkao. taki duzy placek ziemniaczany z nadzieniem z miesa, sera, lub jeszcze czegos innego, smazony w glebokim oleju. baaardzo tluste. bardzo kaloryczne.
wracamy do malego Dalcahue i swoje kroki od razu kierujemy do dzialu alkoholowego w supermarkecie. to Olgowe urodziny i nalezy je porzadnie uczcic!
Olga nalega jeszcze, aby na chwile wstapic do kawiarenki internetowej - dzis jej wyjatkowo na to pozwalamy;) kiedy tylko uruchamiamy polskie strony, naszym oczom ukazuja sie ich czarno biale wersje. przygladamy sie naglowkom wiadomosci, wszystkim mowiacym to samo: 'katastrofa samolotu', '96 ofiar', 'para prezydencka nie zyje', 'zaloba narodowa'... jestesmy w takim szoku, ze zamiast 10 minut spedzamy tam ponad godzine, czytajac wszystko na ten temat.
wracamy na lodz i opowiadamy chlopakom, co sie stalo. sa chyba jeszcze bardziej zaskoczeni niz my. (pozniej okaze sie, ze bardzo duzo Chilijczykow naprawde przejelo sie ta sprawa).
bylo nie bylo, Olgowe urodziny sa tylko raz w roku, i absolutnie nikt nie ma zamiaru pozbawiac ja tego przywileju... wyciagamy nasze zakupy... i feliz cumpleanos do wczesnego rana...:)
m.
gdyby ktos jeszcze nie wiedzial, to wlasnie dzis sa Olgowe urodziny:) dlatego tez z samego rana bez pardonu wparowujemy do jej kajuty i wyspiewujemy donosne 'stol lat!'
zjadamy zdrowe sniadanko (o tak, serwowane tu dania sa zdecydowanie najlepszymi, jakie nam do tej pory podawano), a potem zabieramy sie do nudnych statkowych rzeczy: czytania ksiazek, sluchania muzyki, pisania... przynajmniej do momentu, kiedy znowu zaczyna bujac. nawet nie wiem, czy warto zakladac te magiczne opaski, w koncu i tak wyladuje na koji. zreszta, ponownie, nie tylko ja:)
kiedy wstajemy chlopaki od razu serwuja nam kawe i herbate, a Vladimir bierze sie do gotowania. dzis carne lub opcjonalnie danie wegetarianskie (dla Monici... i Ani, ktora kilka dni temu postanowila zostac pescetarianka...). Olga wprost nie moze powstrzymac sie od komentarzy i zartow na ten temat;) ale Ania idzie twardo w zaparte:)
po obiedzie ruszamy w dalsza droge i kolo 4.00 dobijamy do portu w Dalcahue na wyspie Isla Grande w archipelagu Chiloe (to ten slynacy m.in. z chochayuyo, czarnych glonow jadanych tu na mnoostwo sposobow), drugiej najwiekszej wyspie Ameryki Poludniowej (zaraz po Tierra del Fuego).
wychodzimy na lad i kierujemy swoje kroki prosto do bankomatu. niestety, wszystkie (dwie) maszyny w miasteczku odmawiaja wspolpracy. zeby nie zostac zupelnie bez gotowki wsiadamy w pierwszy autobus do Castro, najwiekszego miasta na wyspie (3000 mieszkancow) liczac, ze tamtejsze bankomaty okaza nam wiecej zrozumienia.
Castro opisywane jest przez przewodniki jako przekolorowa stolicy Chiloe. nam jednak jawi ono w sposob typowy... drewniano-blaszane domki i tanie sklepy. nie robi na nas zadnego wrazenia. pewnie dlatego, ze nie wiele zostalo z oryginalnego, starego Castro (to trzecie najstarsze miasto w Chile): dwa razy najechane przez Dunczykow, zniszczone przez trzesienie ziemi, potem wielki ogien, znow przez trzesienie ziemi i znow przez ogien... i jeszcze raz przez ogien i trzesienie ziemi oraz... powodz (mimo wszystko, dla Chilijczykow ma ono duze znaczenie, nie tylko, historyczne). Olga za to, zachwyca sie wnetrzem Castrowego kosciola Iglesia de San Francisco, jednego z ponad 150 XVIII i XIX wiecznych, drewnianych kosciolow i kaplic na wyspach, z ktorych kilkanascie jest wpisanych na liste Swiatowego Dziedzictwa Unesco. niestety, z zewnatrz wyglada on nieco nieciekawie - wielka blaszano-drewniana budowla z odlazaca farba (teoretycznie powinien zachwycac swoimi wspanialymi barwami). co jednak ciekawe w kosciolach na Chiloe, wszystkie one zawsze byly budowane w poblizu plazy, frontami zwrocone w kierunku morza.
swoje kroki kierujemy ku palafitos, czyli drewnianym domom zbudowanym na palach tuz nad rzeka, oryginalnie zamieszkiwanym przez rybakow, dzis czesto bedacymi hotelami lub restauracjami. rzeczywiscie to wyglada zdecydowanie ciekawiej i atrakcyjniej. korzystajac z odplywu oceanu, schodzimy do suchego koryta rzeki, aby przyjrzec sie budynkom z troche innej perspektywy...:)
w drodze powrotnej na terminal Olga skusza sie na milkao. okazalo sie bowiem, ze Chilijczycy sa nawet wiekszymi fanami ziemniakow niz my. jedza je do niemal kazdego dania, ale takze maja kilka typowo swoich potraw. jedna z nich jest wlasnie milkao. taki duzy placek ziemniaczany z nadzieniem z miesa, sera, lub jeszcze czegos innego, smazony w glebokim oleju. baaardzo tluste. bardzo kaloryczne.
wracamy do malego Dalcahue i swoje kroki od razu kierujemy do dzialu alkoholowego w supermarkecie. to Olgowe urodziny i nalezy je porzadnie uczcic!
Olga nalega jeszcze, aby na chwile wstapic do kawiarenki internetowej - dzis jej wyjatkowo na to pozwalamy;) kiedy tylko uruchamiamy polskie strony, naszym oczom ukazuja sie ich czarno biale wersje. przygladamy sie naglowkom wiadomosci, wszystkim mowiacym to samo: 'katastrofa samolotu', '96 ofiar', 'para prezydencka nie zyje', 'zaloba narodowa'... jestesmy w takim szoku, ze zamiast 10 minut spedzamy tam ponad godzine, czytajac wszystko na ten temat.
wracamy na lodz i opowiadamy chlopakom, co sie stalo. sa chyba jeszcze bardziej zaskoczeni niz my. (pozniej okaze sie, ze bardzo duzo Chilijczykow naprawde przejelo sie ta sprawa).
bylo nie bylo, Olgowe urodziny sa tylko raz w roku, i absolutnie nikt nie ma zamiaru pozbawiac ja tego przywileju... wyciagamy nasze zakupy... i feliz cumpleanos do wczesnego rana...:)
m.
dzien: 193 juhuuu..! 11.04.10
od poczatku rejsu chlopaki opowiadali nam o sobotniej ferii (markecie) w Dalcahue, jako wielkim wydarzeniu, w ktorym powinnysmy wziac udzial. schodzimy wiec na lad i kierujemy nasze kroki miedzy stragany tuz przy nadbrzezu nie mogac doczekac sie tych wszystkich cudow... w rzeczywistosci jednak feria okazuje byc o wieeele mniejsza, niz wynikaloby to z ich relacji. szybko mijamy kilka kramow ze wszystkim i wchodzimy do hali z jedzeniem. dziewczyny maja zamiar poprobowac przysmakow typowych dla wyspy Chiloe. Vladimir poleca szczegolnie empanady mariscos, czyli wypelnione owocami morza. brzmi to jednak troche zbyt ekstremalnie. ostatecznie wiec, decyduja sie na zupe... z owocami morza (dla mnie wyglada to jeszcze gorzej...;).
konczymy posilek i idziemy obejrzec tutejszy, slynny kosciol Iglesia de Nuestra Senora De Los Dolores z unikalnym lukowym portykem (kosciol jest na liscie Unesco).
wciaz caly dzien przed nami, dlatego tez przystajemy na propozycje Monici, aby pojechac do Tenaun, malej wioski na koncu wyspy, w ktorej znajduje sie inny znany, zabytkowy, drewniany (podobno najbardziej nazdwyczajny) kosciol. lapiemy autobus i spedzamy w nim chyba dwie godziny. a wioska okazuje sie byc... wioska na koncu swiata. jest malutka i daleko od wszystkiego. wszystkie atrakcje to kosciol, plac glowny i mala przystan. obejscie dokladnie wszystkich zakatkow nie zajmuje nam nawet 30 minut... siadamy na jednej z lawek i przez nastepne poltorej godziny w oczekiwaniu na powrotny autobus, obserwujemy pojedyncze osoby pojawiajace sie na horyzoncie. cala sytuacja wydaje mi sie nagle bardzo zabawna. jechac tyle czasu przez pola i lasy, zeby zobaczyc jakis kosciol. zaczynam sie smiac, jednoczsnie wyobrazajac sobie, jak zaraz Ania z Olga zbesztaja mnie za niedocenianie urokow tej wycieczki, ale wbrew moim oczekiwaniom, obie zaczynaja smiac sie ze mna... nie no, zeby sprawiedliwosci stalo sie zadosc, kosciol, a zwlaszcze jego wystroj, rzeczywiscie jest interesujacy - caly pomalowany na bialo z dwoma niebieskimi gwiazdami, drewniane podlogi, sciany, sufit i kleczniki, z ktorych zaden nie jest podobny do drugiego. ponadto, w wiosce stoi tez dom, ktory w sumie przyciagnal nasza uwage zdecydowanie bardziej niz tutejsza swiatynia. jest zbudowany w sposob typowy dla Chile (z drewna i blachy), ale jego ogromne rozmiary nadaja mu zupelnie innego znaczenia. kiedy zauwazamy go pierwszy raz, jeszcze z okien autobusu, z naszych gardel wydobywa sie przeciagle 'wow'. ten nadajacy sie juz tylko do rozbiurki gigant, zdecydowanie ma charakter. dwie godziny pozniej i znow jestesmy w Dalcahue. podczas naszej nieobecnosci chlopaki musieli przekotwiczyc lodz kawalek od portu, wiec teraz mozna sie do niej dostac tylko pontonem. stajemy na brzegu i zaczynamy krzyczec w kierunku Cahuelli, znaczy, zanim razem z Olga (Ania postanawia nie brac w tym w ogole udzialu), ustalimy, ktorego z chlopakow konkretnie wolamy, nad naszymi glosami unosi sie przeciagle, nadawane wysokimi dzwiekami 'juhuuu..!'... ogladamy sie z Olga wokol, zeby sprawdzic, co sie dzieje, a tym czasem Monica wydaje z siebie kolejne 'juhuuu..!'. szkoda jeszcze, ze nie jodluje...;) podczas gdy ja staram ukryc sie moj glupi usmiech, Olga marszczy sie coraz bardziej 'przysiegam - mowi - jesli zrobi tak jeszcze raz, to zepchne ja z tego nadbrzeza do wody...' na szczescie dla nas wszystkich (a Monici w szczegolnosci), jej tyrolskie nawolywania skutkuja..! i juz po chwili wraz z Carlosem siedzimy w pontonie i plyniemy ku lodzi.
zabieramy nasze spakowane plecaki, zegnamy sie z nasza (bardzo wzruszona) zaloga, Monica i juz po chwili siedzimy w autobusie do Castro.
znalezienie ekonomicznego (ok. 9$ za osobe) hotelu (a w zasadzie apartamentu z: kuchnia, lazienka, telewizorem, internetem, mpralka i nawet korytarzem) zajmuje nam zaskakujaco malo czasu.
juz poznym wieczorem, w ramach orientacji w finansach, Ania wchodzi na swoje Barclays'owe konto i okazuje sie, ze... ktos wyczyscil je do zera..!?
m.
od poczatku rejsu chlopaki opowiadali nam o sobotniej ferii (markecie) w Dalcahue, jako wielkim wydarzeniu, w ktorym powinnysmy wziac udzial. schodzimy wiec na lad i kierujemy nasze kroki miedzy stragany tuz przy nadbrzezu nie mogac doczekac sie tych wszystkich cudow... w rzeczywistosci jednak feria okazuje byc o wieeele mniejsza, niz wynikaloby to z ich relacji. szybko mijamy kilka kramow ze wszystkim i wchodzimy do hali z jedzeniem. dziewczyny maja zamiar poprobowac przysmakow typowych dla wyspy Chiloe. Vladimir poleca szczegolnie empanady mariscos, czyli wypelnione owocami morza. brzmi to jednak troche zbyt ekstremalnie. ostatecznie wiec, decyduja sie na zupe... z owocami morza (dla mnie wyglada to jeszcze gorzej...;).
konczymy posilek i idziemy obejrzec tutejszy, slynny kosciol Iglesia de Nuestra Senora De Los Dolores z unikalnym lukowym portykem (kosciol jest na liscie Unesco).
wciaz caly dzien przed nami, dlatego tez przystajemy na propozycje Monici, aby pojechac do Tenaun, malej wioski na koncu wyspy, w ktorej znajduje sie inny znany, zabytkowy, drewniany (podobno najbardziej nazdwyczajny) kosciol. lapiemy autobus i spedzamy w nim chyba dwie godziny. a wioska okazuje sie byc... wioska na koncu swiata. jest malutka i daleko od wszystkiego. wszystkie atrakcje to kosciol, plac glowny i mala przystan. obejscie dokladnie wszystkich zakatkow nie zajmuje nam nawet 30 minut... siadamy na jednej z lawek i przez nastepne poltorej godziny w oczekiwaniu na powrotny autobus, obserwujemy pojedyncze osoby pojawiajace sie na horyzoncie. cala sytuacja wydaje mi sie nagle bardzo zabawna. jechac tyle czasu przez pola i lasy, zeby zobaczyc jakis kosciol. zaczynam sie smiac, jednoczsnie wyobrazajac sobie, jak zaraz Ania z Olga zbesztaja mnie za niedocenianie urokow tej wycieczki, ale wbrew moim oczekiwaniom, obie zaczynaja smiac sie ze mna... nie no, zeby sprawiedliwosci stalo sie zadosc, kosciol, a zwlaszcze jego wystroj, rzeczywiscie jest interesujacy - caly pomalowany na bialo z dwoma niebieskimi gwiazdami, drewniane podlogi, sciany, sufit i kleczniki, z ktorych zaden nie jest podobny do drugiego. ponadto, w wiosce stoi tez dom, ktory w sumie przyciagnal nasza uwage zdecydowanie bardziej niz tutejsza swiatynia. jest zbudowany w sposob typowy dla Chile (z drewna i blachy), ale jego ogromne rozmiary nadaja mu zupelnie innego znaczenia. kiedy zauwazamy go pierwszy raz, jeszcze z okien autobusu, z naszych gardel wydobywa sie przeciagle 'wow'. ten nadajacy sie juz tylko do rozbiurki gigant, zdecydowanie ma charakter. dwie godziny pozniej i znow jestesmy w Dalcahue. podczas naszej nieobecnosci chlopaki musieli przekotwiczyc lodz kawalek od portu, wiec teraz mozna sie do niej dostac tylko pontonem. stajemy na brzegu i zaczynamy krzyczec w kierunku Cahuelli, znaczy, zanim razem z Olga (Ania postanawia nie brac w tym w ogole udzialu), ustalimy, ktorego z chlopakow konkretnie wolamy, nad naszymi glosami unosi sie przeciagle, nadawane wysokimi dzwiekami 'juhuuu..!'... ogladamy sie z Olga wokol, zeby sprawdzic, co sie dzieje, a tym czasem Monica wydaje z siebie kolejne 'juhuuu..!'. szkoda jeszcze, ze nie jodluje...;) podczas gdy ja staram ukryc sie moj glupi usmiech, Olga marszczy sie coraz bardziej 'przysiegam - mowi - jesli zrobi tak jeszcze raz, to zepchne ja z tego nadbrzeza do wody...' na szczescie dla nas wszystkich (a Monici w szczegolnosci), jej tyrolskie nawolywania skutkuja..! i juz po chwili wraz z Carlosem siedzimy w pontonie i plyniemy ku lodzi.
zabieramy nasze spakowane plecaki, zegnamy sie z nasza (bardzo wzruszona) zaloga, Monica i juz po chwili siedzimy w autobusie do Castro.
znalezienie ekonomicznego (ok. 9$ za osobe) hotelu (a w zasadzie apartamentu z: kuchnia, lazienka, telewizorem, internetem, mpralka i nawet korytarzem) zajmuje nam zaskakujaco malo czasu.
juz poznym wieczorem, w ramach orientacji w finansach, Ania wchodzi na swoje Barclays'owe konto i okazuje sie, ze... ktos wyczyscil je do zera..!?
m.
dzien: 194 jak krowy w galopie 12.04.10
zgodnie z przewidywaniami, poranek zaczyna sie od namietnych telefonow do banku. o dziwo, tym razem po drugiej stronie sluchawki, trafia sie ktos kompetenty - kto wie, jak zajac sie sprawa, i juz zaledwie po kilkunastu minutach, szczesliwa Ania dowiaduje sie, ze jej pieniadze wroca na konto w ciagu kilku godzin... (powstrzymuje sie, by i tak na koniec nie napisac 'maskara'...)
bierzemy tylko najwazniejsze rzeczy i biegniemy na terminal by zalapac sie na autobus do Cucao. pora na jakis trekking, najlepiej w pieknym parku narodowym (Parque Nacionale Chiloe) (ma byc w miare plasko, wiec ostatecznie zbytnio sie nie buntuje...;).
sposrod wszystkich dostepnych tras, Olga juz wybrala nam te najdluzsza i najbardziej rozbudowna;), wiec nie wysiadamy, tak jak ta garstka znajdujacych sie na wyspie turystow, przy glownym wejsciu do parku, ale jedziemy kawalek dalej do Chanquin, gdzie ma sie zaczynac jeden z naszych szlakow. krotka sidetrip nad jezioro Lago Huelde, ostatecznie konczy sie na czyjej dzialce. nie ma nikogo, kto ewentualnie moglby nam pokazac dobry kierunek, wiec zaczynamy wracac na glowna droge, po drodze natykajac sie, na nie nikogo innego, jak... Monice. wloska kreatorka mody, w mega szybkim przkazie informuje nas, ze nastepna trasa, ktora zamierzamy pojsc jest raczej niedostepna pieszo, poniewaz wzdluz calej plazy, na ktorej zaczyna sie szlak ciagnie sie szeroki, dosyc plytki, ale lodowatozimny pas wody. Monica opowiada, jak probowala go przekroczyc boso, ale niemal zaraz po wejsciu do 'strumienia' doznala 'paralizu' nog i zrezygnowala z tego pomyslu. mowi nam, ze za okolo godzine, w tym samym kierunku bedzie jechal jeep, ktorym mozna sie zabrac za drobna oplata, po czym wlacza swoj szosty bieg i znika gdzies na horyzoncie. troche nie chce sie nam wierzyc, ze nie mozna tego zrobic w inny sposob. a poza tym, przeprawa przez arktycznie zimne wody brzmi dla nas dzisiaj wyjatkowo atrakcyjnie:) ruszamy w kierunku drogi prowadzacej na plaze. chwile potem spotykamy jakiegos starszego pana, ktory radzi nam zejsc z drogi dokladnie w miejscu, w ktorym stoimy i dojsc na plaze przez wydmy, w ten sposob unikajac niepotrzebnego namaczania. dzieki starszemu panu 10 minut pozniej, stoimy na plazy o zupelniej suchych stopach.
to, co ukazuje sie naszym oczom, trudno porownac do plaz, jakie znamy. do morza mamy co najmniej kilkaset metrow szarego piasku. wyglada jakbysmy wlasnie wyladowaly na pustyni. wiatr, wiejacy tuz przy ziemi i szumiacy gdzies w oddali, zamglony ocean nadaja temu krajobrazowi niesamowicie kosmicznego:) klimatu.
trasa wzdluz morza ma okolo... 7km! bedzie wiec wystarczajaco duuuzo czasu, zeby sie nacieszyc (a nawet znudzic) tym wyjatkowym krajobrazem. przynajmniej tak to sie przedstawia w perspektywie, ktora przed nami. ruszamy w droge. piasek jest calkiem porzadnie ubity, a wiatr niweluje za gorace promienie slonca wiec droga nie dokucza nam za bardzo. nie mniej, po jakichs 15-25 minutach, gdzies z oddali za nami slychac odglos silnika samochodowego. po chwili ukazuje sie mala, czarna ciezarowka. 'zaloze sie, ze Monica juz jest w srodku' - mowie do dziewczyn, a w tym momencie samochod sie zatrzymuje i zaraz za kierowca wychyla sie z niego usmiechnieta Monica... pakujemy sie na tyl ciezarowki i zajmujemy miejsca miedzy mieszkancami pobliskich wiosek. jedyne swiatlo dostaje sie tu przez przednia szybe wiec w srodku jest dosyc szarawo. ludzie obok nas poubierani sa w kurtki i czapki, niektorzy tez maja na rekach grube rekawice. bardziej mam wrazenie, ze jestem gdzies na Syberii, niz na wyspie Oceanu Spokojnego.
samochod dojezdza do konca swojej trasy i w koncu mozemy zaczac nasze trekkowanie. poczatkowo trasa jest bardzo prosta, idziemy miedzy domami, po drodze... nic wielkiego. to podobna ta najbardziej turystyczna czesc. dopiero po niej robi sie ciekawiej. najpierw, teoretycznie, okolo pol kilometra calkiem prostej drogi (w rzeczywistosci to przeprawa przez bardzo podmokly teren), a potem jakies sto (sic!) kilometrow pod mega stroma gore, ktora wziela sie tu niewiadomo skad (?!) (tutaj okazuje sie tez, ze Monica w swoim zestawie ma nie tylko 6 biegow, ale rowniez, naped na 4 kola, bo chwili wspolnego marszu znika gdzies za kolejnym zakretowzniesieniem - i nawet Olga nie czuje sie jakos specjalnie na silach by moc ja dogonic..!). widok ze szczytu wynagradza nam jednak caly trud - mozemy podziwac cale wybrzeze. przeogromny ocean z groznie wygladajacymi, spenionymi falami, szeroka plaze, zielone lasy... jest w tym cos surowego, nieokrzesanego, co zdecydowanie bardzo nam sie podoba (troche mniej podoba nam sie ciagnaca sie wzdluz calej trasy, tuz nad naszymi glowami linia energetyczna..!). potem jeszcze tylko zejscie waskim wawozem, kilka lak i plaza ukryta w zatoce docieramy do rzeki Cole Cole. to koniec naszej wycieczki. jakis czas temu rzeka zerwala liny, po ktorych specjalna, zamontowana tu na stale tratwa przeplywalo sie na druga strone, wiec teraz jest to niezmozliwe.
jest poza sezonem w zwiazku z czym korzystanie z parkowego campingu nie wymaga od nas zadnych oplat. wybieramy miejsce (oprocz nas jest tu tylko jeden turysta), rozstawiamy namiot, przygotowujemy jedzenie i siadamy na piasku gotowe podziwiac zachod slonca nad oceanem.
(swoja droga ciekawe, co sie stalo z Monica..? nie minela nas w drodze powrotnej, a wiemy, ze miala zamiar wrocic tego samego dnia... chyba nie spadla ze szczytu?!)
co prawda, w oddali na horyzoncie, tuz nad samym oceanem ciagnie sie waski pas chmur, ktory skutecznie uniemozliwia nam ogladanie chowajacego sie slonca, ale kolory, ktore pojawiaja sie na niebie, i w ktorych mienia sie pojedyncze obloki jest w zupelnosci wystarczajacy.
a kiedy wszystko przybiera odcienie czerwieni na plazy pojawiaja sie... krowy! zwabione wyrzuconymi przez ocean chochayuyo, czarnozielonymi glonami z dlugimi mackami, postanowily porzucic swoje pastwiska i zejsc na plaze na cos bardziej apetycznego. ogladnie krow na brzegu ocanu ma w sobie cos... nierzeczywistego;) a sposob, w ktory zjadaja glony, przypominajacy jedzenie spaghetti, rozbraja nas zupelnie. zamiast wiec skupiac sie na otaczajacych nas, pieknych okolicznosciach przyrody, skupiamy sie na tych wielkich przezuwajacych zwierzetach:) w pewnym momencie nawet, zastanawiamy sie, czy glony nie maja jakichs 'specjalnych' wlasciwosci, bo krowy (i byki tez) zaczynaja biegac po plazy! i nie jest to jakies tam sobie truchtanie, tylko naprawde bardzo szybki galop! wyobrazcie sobie taka ogromna zywa mase, rozpedzona do takiej predkosci! w swojej zabawnosci jednoczesnie jest to calkiem przerazajace...:)
m.
zgodnie z przewidywaniami, poranek zaczyna sie od namietnych telefonow do banku. o dziwo, tym razem po drugiej stronie sluchawki, trafia sie ktos kompetenty - kto wie, jak zajac sie sprawa, i juz zaledwie po kilkunastu minutach, szczesliwa Ania dowiaduje sie, ze jej pieniadze wroca na konto w ciagu kilku godzin... (powstrzymuje sie, by i tak na koniec nie napisac 'maskara'...)
bierzemy tylko najwazniejsze rzeczy i biegniemy na terminal by zalapac sie na autobus do Cucao. pora na jakis trekking, najlepiej w pieknym parku narodowym (Parque Nacionale Chiloe) (ma byc w miare plasko, wiec ostatecznie zbytnio sie nie buntuje...;).
sposrod wszystkich dostepnych tras, Olga juz wybrala nam te najdluzsza i najbardziej rozbudowna;), wiec nie wysiadamy, tak jak ta garstka znajdujacych sie na wyspie turystow, przy glownym wejsciu do parku, ale jedziemy kawalek dalej do Chanquin, gdzie ma sie zaczynac jeden z naszych szlakow. krotka sidetrip nad jezioro Lago Huelde, ostatecznie konczy sie na czyjej dzialce. nie ma nikogo, kto ewentualnie moglby nam pokazac dobry kierunek, wiec zaczynamy wracac na glowna droge, po drodze natykajac sie, na nie nikogo innego, jak... Monice. wloska kreatorka mody, w mega szybkim przkazie informuje nas, ze nastepna trasa, ktora zamierzamy pojsc jest raczej niedostepna pieszo, poniewaz wzdluz calej plazy, na ktorej zaczyna sie szlak ciagnie sie szeroki, dosyc plytki, ale lodowatozimny pas wody. Monica opowiada, jak probowala go przekroczyc boso, ale niemal zaraz po wejsciu do 'strumienia' doznala 'paralizu' nog i zrezygnowala z tego pomyslu. mowi nam, ze za okolo godzine, w tym samym kierunku bedzie jechal jeep, ktorym mozna sie zabrac za drobna oplata, po czym wlacza swoj szosty bieg i znika gdzies na horyzoncie. troche nie chce sie nam wierzyc, ze nie mozna tego zrobic w inny sposob. a poza tym, przeprawa przez arktycznie zimne wody brzmi dla nas dzisiaj wyjatkowo atrakcyjnie:) ruszamy w kierunku drogi prowadzacej na plaze. chwile potem spotykamy jakiegos starszego pana, ktory radzi nam zejsc z drogi dokladnie w miejscu, w ktorym stoimy i dojsc na plaze przez wydmy, w ten sposob unikajac niepotrzebnego namaczania. dzieki starszemu panu 10 minut pozniej, stoimy na plazy o zupelniej suchych stopach.
to, co ukazuje sie naszym oczom, trudno porownac do plaz, jakie znamy. do morza mamy co najmniej kilkaset metrow szarego piasku. wyglada jakbysmy wlasnie wyladowaly na pustyni. wiatr, wiejacy tuz przy ziemi i szumiacy gdzies w oddali, zamglony ocean nadaja temu krajobrazowi niesamowicie kosmicznego:) klimatu.
trasa wzdluz morza ma okolo... 7km! bedzie wiec wystarczajaco duuuzo czasu, zeby sie nacieszyc (a nawet znudzic) tym wyjatkowym krajobrazem. przynajmniej tak to sie przedstawia w perspektywie, ktora przed nami. ruszamy w droge. piasek jest calkiem porzadnie ubity, a wiatr niweluje za gorace promienie slonca wiec droga nie dokucza nam za bardzo. nie mniej, po jakichs 15-25 minutach, gdzies z oddali za nami slychac odglos silnika samochodowego. po chwili ukazuje sie mala, czarna ciezarowka. 'zaloze sie, ze Monica juz jest w srodku' - mowie do dziewczyn, a w tym momencie samochod sie zatrzymuje i zaraz za kierowca wychyla sie z niego usmiechnieta Monica... pakujemy sie na tyl ciezarowki i zajmujemy miejsca miedzy mieszkancami pobliskich wiosek. jedyne swiatlo dostaje sie tu przez przednia szybe wiec w srodku jest dosyc szarawo. ludzie obok nas poubierani sa w kurtki i czapki, niektorzy tez maja na rekach grube rekawice. bardziej mam wrazenie, ze jestem gdzies na Syberii, niz na wyspie Oceanu Spokojnego.
samochod dojezdza do konca swojej trasy i w koncu mozemy zaczac nasze trekkowanie. poczatkowo trasa jest bardzo prosta, idziemy miedzy domami, po drodze... nic wielkiego. to podobna ta najbardziej turystyczna czesc. dopiero po niej robi sie ciekawiej. najpierw, teoretycznie, okolo pol kilometra calkiem prostej drogi (w rzeczywistosci to przeprawa przez bardzo podmokly teren), a potem jakies sto (sic!) kilometrow pod mega stroma gore, ktora wziela sie tu niewiadomo skad (?!) (tutaj okazuje sie tez, ze Monica w swoim zestawie ma nie tylko 6 biegow, ale rowniez, naped na 4 kola, bo chwili wspolnego marszu znika gdzies za kolejnym zakretowzniesieniem - i nawet Olga nie czuje sie jakos specjalnie na silach by moc ja dogonic..!). widok ze szczytu wynagradza nam jednak caly trud - mozemy podziwac cale wybrzeze. przeogromny ocean z groznie wygladajacymi, spenionymi falami, szeroka plaze, zielone lasy... jest w tym cos surowego, nieokrzesanego, co zdecydowanie bardzo nam sie podoba (troche mniej podoba nam sie ciagnaca sie wzdluz calej trasy, tuz nad naszymi glowami linia energetyczna..!). potem jeszcze tylko zejscie waskim wawozem, kilka lak i plaza ukryta w zatoce docieramy do rzeki Cole Cole. to koniec naszej wycieczki. jakis czas temu rzeka zerwala liny, po ktorych specjalna, zamontowana tu na stale tratwa przeplywalo sie na druga strone, wiec teraz jest to niezmozliwe.
jest poza sezonem w zwiazku z czym korzystanie z parkowego campingu nie wymaga od nas zadnych oplat. wybieramy miejsce (oprocz nas jest tu tylko jeden turysta), rozstawiamy namiot, przygotowujemy jedzenie i siadamy na piasku gotowe podziwiac zachod slonca nad oceanem.
(swoja droga ciekawe, co sie stalo z Monica..? nie minela nas w drodze powrotnej, a wiemy, ze miala zamiar wrocic tego samego dnia... chyba nie spadla ze szczytu?!)
co prawda, w oddali na horyzoncie, tuz nad samym oceanem ciagnie sie waski pas chmur, ktory skutecznie uniemozliwia nam ogladanie chowajacego sie slonca, ale kolory, ktore pojawiaja sie na niebie, i w ktorych mienia sie pojedyncze obloki jest w zupelnosci wystarczajacy.
a kiedy wszystko przybiera odcienie czerwieni na plazy pojawiaja sie... krowy! zwabione wyrzuconymi przez ocean chochayuyo, czarnozielonymi glonami z dlugimi mackami, postanowily porzucic swoje pastwiska i zejsc na plaze na cos bardziej apetycznego. ogladnie krow na brzegu ocanu ma w sobie cos... nierzeczywistego;) a sposob, w ktory zjadaja glony, przypominajacy jedzenie spaghetti, rozbraja nas zupelnie. zamiast wiec skupiac sie na otaczajacych nas, pieknych okolicznosciach przyrody, skupiamy sie na tych wielkich przezuwajacych zwierzetach:) w pewnym momencie nawet, zastanawiamy sie, czy glony nie maja jakichs 'specjalnych' wlasciwosci, bo krowy (i byki tez) zaczynaja biegac po plazy! i nie jest to jakies tam sobie truchtanie, tylko naprawde bardzo szybki galop! wyobrazcie sobie taka ogromna zywa mase, rozpedzona do takiej predkosci! w swojej zabawnosci jednoczesnie jest to calkiem przerazajace...:)
m.
dzien: 195 o tym jak Juan rozwalil sobie domek 13.04.10
Olga wstaje z samego rano, aby zalapac sie na wschod slonca. poniewaz jednak slonce wstaje za lasem, z calego przedsiewziecia nici. no moze poza Juanem... od strony rzeki Cole Cole wylania sie indianska rodzina zamieszkujaca pobliskie gospodarstwo. matka i corka obojetnie mijaja nasze obozowisko, ale ojciec postanawia porozmawiac z Olga. tlumaczy jej, ze tak naprawde wcale nie jestesmy w parku narodowym (chociaz wielka tablica potwierdzajaca, ze tak jest stoi jakies 50 metrow od naszego namiotu), tylko na jego ziemi... poza tym, z reszta nie wazne, gdzie jestemy, bo poza sezonem, to on sprawuje funkcje straznika parku i w zwiazku z tym, wlasnie nastepuje moment, w ktorym nalezy nas skasowac. kiedy to slysze, nadal siedziac w namiocie, czuje jak z uszu ulatuja mi dwie strozki pary, jestem gotowa wyjsc, i wrzucic owego pana do oceanu - nienawidze, ale to nienawidze, kiedy tutejsi ludzie (dot. calej Am. Centralnej i Poludniowej) probuja wyciagnac od nas pieniadze! i g..no mnie obchodzi, czy jest to dolar, czy jeszcze mniej! robia to w taki naiwnie chamski sposob, ze poziom mojej agresji automatycznie osiaga wyniki wysoko ponad skale..! tymczasem Olga uznaje, ze prostackie proby Juana sa bardzo zabawne i... postanawia mu zaplacic..! nie wiem, ktorego z nich nie lubie teraz bardziej. poniewaz jednak dopiero zaczynamy dzien, a stawka naprawde nie jest duza, postanawiam to jakos przetrzymac... (czyt.: wychodze wkurzona z namiotu i staram sie tego nie komentowac i nie rzucac zadnymi rzeczami...) sytuacja jest jednak widocznie napieta. nauczona doswiadczeniem Ania, stara sie unikac tematu, ktory mimo wszystko ja bawi (jak zawsze...;), ale w koncu, ktoras z nich komentuje cale zajscie... a wtedy ja uwalniam potwora. poczatkowo mowie tylko (zapewne zbyt ostro), co mysle o tym wszystkim, ale kiedy te probuja ze mna dyskutowac, zaczynam na nie wrzeszczec cala para! o nie! tak to nie bedzie! moje argumenty sa na tyle nieprzyjemne i glosne, ze ostatecznie skutkuje to zepsutym porankiem... przynajmniej mi sie robi lzej, i zupelnie przestaje mnie to obchodzic. chcecie sobie rozdawac kase, to sobie rozdawajcie... whatever.
Olga ostatecznie przestaje uwazac, ze to zabawne, jednak dopiero po rozmowie z amerykanskim turysta, ktory przechodzac obok nas przystaje na chwile by porozmawiac. Amerykanin opowiada, jak to spodziewajac sie oplat i jednoczesnie zdajac sobie sprawe z tego, ze biuro w parku jest nieczynne poza sezonem, zadzwonil do glownego biura Conaf'u w Puerto Mont i poprosil o wyjasnienie sprawy. tam zas powiedziano mu, ze poza okresem wakacyjnym wstep i nocowanie w rezerwacie sa zupelnie bezplatne.
nie wiem dlaczego, ale nagle Ania i Olga postanawiaja wybrac sie w odwiedziny do gospodarstwa Juana i wyjasnic z nim te sprawe. hmm... to moze byc interesujace...
najpierw jednak, Olga chce sie wykapac w Pacyfiku. a ze nie ma ze soba stroju kapielowego, a plaza jest zupelnie pusta... pozostaje jedna opcja...:D
pakujemy nasz oboz i ruszamy w droge powrotna przy okazji zachodzac do Juana...
oczywiscie nic z tego nie wynika. dziewczyny pytaja Juana na jakiej podstawie ze zchargowal, a ten utrzymuje, ze pelni funkcje starznika parku. kiedy mowia mu o telefonie do centrali, Juan nagle zmienia swoja wersje, i tlumaczy nam, ze tak naprawde wcale nie bylysmy w parku, tylko na jego prywatnej ziemi. zapytany o tablice informujace ze jest inaczej, utrzymuje, ze tablice klamia... a zeby dodac sobie wiarygodnosci mowi, sam jest wlascicielem innego pola campingowego wiec ma oczywiste prawo do kasowania tych, ktorzy na nim nocuja. kiedy Olga prosi go o pokazanie jakichs dokumentow, ten (juz bardzo, bardzo zdenerwowany) twierdzi, ze tego nie zrobi. Olga pyta wiec grzecznie, czy zwroci jej pieniadze, czy tez ma go traktowac jak oszusta. wzburzony Juan odmawia zwrotu gotowki, ponownie podkreslajac, ze nie tylko ma pole namiotowe, ale jeszcze wystawia bilety. Ania prosi w takim razie o wydanie biletow, ale nasz indianski biznesmen, twierdzi, ze nia ma ich przy sobie - sa w domu. kiedy jednak Olga proponuje mu wspolny spacer, Juan nie wytrzymuje i zaczyna krzyczec... Ania pstryka mu zdjecie i mowi, ze zawiezie je do biura w Puerto Mont i opowie, jak to pan z fotografii udajac urzednika panstwowego oszukuje turystow (i okrada swoj kraj!;) zaskoczony Juan milknie, a potem ostentacyjnie odwraca sie o odchodzi do malego domku, ktory wczesniej reperowal. lapie za metalowy pret i zaczyna nim walic w budke... az ja niszczy. well...
schodzimy z gory, na ktorej wczoraj zgubilysmy Monice (dzizes... jest taaakaaa stroooma..!) i wychodzimy na plaze. zdaje sie, ze w najblizszym czasie nie przejedzie tedy zaden samochod. rozpoczynamy nasz marsz wzdluz brzegu oceanu.
kiedy w koncu wychodzimy na droge, na ktorej wczoraj spotkalysmy starszego pana, niebo zaczyna juz szarzec. wczesniej ustalilysmy, ze nie oplaca sie nam wracac ostatnim autobusem do Castro - lepiej zostac na darmowym campingu Conaf'u i wrocic tam z samego rana. okazuje sie jednak, ze przy ostatnim schronisku, przy ktorym zaplanowalysmy nasz postoj, akurat nie ma pola namiotowego. teoretycznie wokol budynku jest mnostwo miejsca, ale wszedzie lezy mnostwo kamieni, nie wiemy tez, czy przypadkiem nie przyplacze sie do nas 'jakis inny Juan', utrzymujacy, ze to jego ziemia;) postanawiamy wiec rozbic sie na tylnym, duzym tarasie nieczynnego hostelu. zeby nie zwracac niepotrzebnie niczyjej uwagi, chcemy to zrobic przy troche mniejszym natezeniu swiatla dziennego, dla odmiany wiec najpierw zabieramy sie do gotowania:)
kiedy po kolacji Olga biegnie do rzeki po wode, moja uwage przykuwaja drzwi tylnego wyjscia hostelu. wcale nie sa zamkniete... zastanawiam sie chwile i je otwieram. schronisko stoi przed nami otworem. zostawiam nieco przestraszona Anie na tarasie i wchodze do srodka. na dole kuchnia, dwie lazienki i jadalnia, na gorze dwa czteroosobowe dormy. wracam na taras i razem z Ania czekam na Olge. kiedy ta wraca i slyszy o naszym odkryciu, podsumowuje je krotkim zdaniem 'no to dzis spimy w lozkach'.
sto piecdziesiat razy sprawdzamy okolice wypatrujac przygladajacych sie nam miejscowych oczu, i pod oslona ciemnego nieba przeslizgujemy sie do srodka ze wszystkimi naszymi bagazami. wyciagamy spiwory i... spac. znaczy teoretycznie, bo bujna wyobraznia Ani podsuwa nam coraz bardziej zakrecone scenariusze, ostatecznie wszystkie konczace sie tym samym - chilijskim wiezieniem. na szczescie, jednak Ania w koncu sama meczy sie tymi historyjkami i zasypia... no to do rana... hope...:)
m.
Olga wstaje z samego rano, aby zalapac sie na wschod slonca. poniewaz jednak slonce wstaje za lasem, z calego przedsiewziecia nici. no moze poza Juanem... od strony rzeki Cole Cole wylania sie indianska rodzina zamieszkujaca pobliskie gospodarstwo. matka i corka obojetnie mijaja nasze obozowisko, ale ojciec postanawia porozmawiac z Olga. tlumaczy jej, ze tak naprawde wcale nie jestesmy w parku narodowym (chociaz wielka tablica potwierdzajaca, ze tak jest stoi jakies 50 metrow od naszego namiotu), tylko na jego ziemi... poza tym, z reszta nie wazne, gdzie jestemy, bo poza sezonem, to on sprawuje funkcje straznika parku i w zwiazku z tym, wlasnie nastepuje moment, w ktorym nalezy nas skasowac. kiedy to slysze, nadal siedziac w namiocie, czuje jak z uszu ulatuja mi dwie strozki pary, jestem gotowa wyjsc, i wrzucic owego pana do oceanu - nienawidze, ale to nienawidze, kiedy tutejsi ludzie (dot. calej Am. Centralnej i Poludniowej) probuja wyciagnac od nas pieniadze! i g..no mnie obchodzi, czy jest to dolar, czy jeszcze mniej! robia to w taki naiwnie chamski sposob, ze poziom mojej agresji automatycznie osiaga wyniki wysoko ponad skale..! tymczasem Olga uznaje, ze prostackie proby Juana sa bardzo zabawne i... postanawia mu zaplacic..! nie wiem, ktorego z nich nie lubie teraz bardziej. poniewaz jednak dopiero zaczynamy dzien, a stawka naprawde nie jest duza, postanawiam to jakos przetrzymac... (czyt.: wychodze wkurzona z namiotu i staram sie tego nie komentowac i nie rzucac zadnymi rzeczami...) sytuacja jest jednak widocznie napieta. nauczona doswiadczeniem Ania, stara sie unikac tematu, ktory mimo wszystko ja bawi (jak zawsze...;), ale w koncu, ktoras z nich komentuje cale zajscie... a wtedy ja uwalniam potwora. poczatkowo mowie tylko (zapewne zbyt ostro), co mysle o tym wszystkim, ale kiedy te probuja ze mna dyskutowac, zaczynam na nie wrzeszczec cala para! o nie! tak to nie bedzie! moje argumenty sa na tyle nieprzyjemne i glosne, ze ostatecznie skutkuje to zepsutym porankiem... przynajmniej mi sie robi lzej, i zupelnie przestaje mnie to obchodzic. chcecie sobie rozdawac kase, to sobie rozdawajcie... whatever.
Olga ostatecznie przestaje uwazac, ze to zabawne, jednak dopiero po rozmowie z amerykanskim turysta, ktory przechodzac obok nas przystaje na chwile by porozmawiac. Amerykanin opowiada, jak to spodziewajac sie oplat i jednoczesnie zdajac sobie sprawe z tego, ze biuro w parku jest nieczynne poza sezonem, zadzwonil do glownego biura Conaf'u w Puerto Mont i poprosil o wyjasnienie sprawy. tam zas powiedziano mu, ze poza okresem wakacyjnym wstep i nocowanie w rezerwacie sa zupelnie bezplatne.
nie wiem dlaczego, ale nagle Ania i Olga postanawiaja wybrac sie w odwiedziny do gospodarstwa Juana i wyjasnic z nim te sprawe. hmm... to moze byc interesujace...
najpierw jednak, Olga chce sie wykapac w Pacyfiku. a ze nie ma ze soba stroju kapielowego, a plaza jest zupelnie pusta... pozostaje jedna opcja...:D
pakujemy nasz oboz i ruszamy w droge powrotna przy okazji zachodzac do Juana...
oczywiscie nic z tego nie wynika. dziewczyny pytaja Juana na jakiej podstawie ze zchargowal, a ten utrzymuje, ze pelni funkcje starznika parku. kiedy mowia mu o telefonie do centrali, Juan nagle zmienia swoja wersje, i tlumaczy nam, ze tak naprawde wcale nie bylysmy w parku, tylko na jego prywatnej ziemi. zapytany o tablice informujace ze jest inaczej, utrzymuje, ze tablice klamia... a zeby dodac sobie wiarygodnosci mowi, sam jest wlascicielem innego pola campingowego wiec ma oczywiste prawo do kasowania tych, ktorzy na nim nocuja. kiedy Olga prosi go o pokazanie jakichs dokumentow, ten (juz bardzo, bardzo zdenerwowany) twierdzi, ze tego nie zrobi. Olga pyta wiec grzecznie, czy zwroci jej pieniadze, czy tez ma go traktowac jak oszusta. wzburzony Juan odmawia zwrotu gotowki, ponownie podkreslajac, ze nie tylko ma pole namiotowe, ale jeszcze wystawia bilety. Ania prosi w takim razie o wydanie biletow, ale nasz indianski biznesmen, twierdzi, ze nia ma ich przy sobie - sa w domu. kiedy jednak Olga proponuje mu wspolny spacer, Juan nie wytrzymuje i zaczyna krzyczec... Ania pstryka mu zdjecie i mowi, ze zawiezie je do biura w Puerto Mont i opowie, jak to pan z fotografii udajac urzednika panstwowego oszukuje turystow (i okrada swoj kraj!;) zaskoczony Juan milknie, a potem ostentacyjnie odwraca sie o odchodzi do malego domku, ktory wczesniej reperowal. lapie za metalowy pret i zaczyna nim walic w budke... az ja niszczy. well...
schodzimy z gory, na ktorej wczoraj zgubilysmy Monice (dzizes... jest taaakaaa stroooma..!) i wychodzimy na plaze. zdaje sie, ze w najblizszym czasie nie przejedzie tedy zaden samochod. rozpoczynamy nasz marsz wzdluz brzegu oceanu.
kiedy w koncu wychodzimy na droge, na ktorej wczoraj spotkalysmy starszego pana, niebo zaczyna juz szarzec. wczesniej ustalilysmy, ze nie oplaca sie nam wracac ostatnim autobusem do Castro - lepiej zostac na darmowym campingu Conaf'u i wrocic tam z samego rana. okazuje sie jednak, ze przy ostatnim schronisku, przy ktorym zaplanowalysmy nasz postoj, akurat nie ma pola namiotowego. teoretycznie wokol budynku jest mnostwo miejsca, ale wszedzie lezy mnostwo kamieni, nie wiemy tez, czy przypadkiem nie przyplacze sie do nas 'jakis inny Juan', utrzymujacy, ze to jego ziemia;) postanawiamy wiec rozbic sie na tylnym, duzym tarasie nieczynnego hostelu. zeby nie zwracac niepotrzebnie niczyjej uwagi, chcemy to zrobic przy troche mniejszym natezeniu swiatla dziennego, dla odmiany wiec najpierw zabieramy sie do gotowania:)
kiedy po kolacji Olga biegnie do rzeki po wode, moja uwage przykuwaja drzwi tylnego wyjscia hostelu. wcale nie sa zamkniete... zastanawiam sie chwile i je otwieram. schronisko stoi przed nami otworem. zostawiam nieco przestraszona Anie na tarasie i wchodze do srodka. na dole kuchnia, dwie lazienki i jadalnia, na gorze dwa czteroosobowe dormy. wracam na taras i razem z Ania czekam na Olge. kiedy ta wraca i slyszy o naszym odkryciu, podsumowuje je krotkim zdaniem 'no to dzis spimy w lozkach'.
sto piecdziesiat razy sprawdzamy okolice wypatrujac przygladajacych sie nam miejscowych oczu, i pod oslona ciemnego nieba przeslizgujemy sie do srodka ze wszystkimi naszymi bagazami. wyciagamy spiwory i... spac. znaczy teoretycznie, bo bujna wyobraznia Ani podsuwa nam coraz bardziej zakrecone scenariusze, ostatecznie wszystkie konczace sie tym samym - chilijskim wiezieniem. na szczescie, jednak Ania w koncu sama meczy sie tymi historyjkami i zasypia... no to do rana... hope...:)
m.
dzien: 196 niemiecko mi... 14.04.10
kiedy budze sie rano, jestem tak zmeczona, iz mam wrazenie, ze tej nocy spalam laczniemoze z 10 minut. i od razu moge sie nim podzielic z dziewczynami, ktore tez juz nie spia, mimo, ze budzik, ustawiony na wczesna godzine, zadzwoni dopiero za 30 minut. Ania zaklina sie, ze juz nigdy w zyciu nie zgodzi sie na podobny przekret i pakuje spiwor do plecaka, a Olga postanawia jeszcze chwile sobie polezec...:)
schodzimy z Ania na dol i oddychamy gleboko... w powietrzu unosi sie zapach wolnosci:D (ja tez sobie cos obiecuje - nigdy wiecej nie wkrecic sobie Aniowych filmow;) przygotowujemy sniadanie i juz w trojke opowiadamy sobie o naszych glupich, stresujacych snach, kiedy to na drodze pojawia sie pierwszy autobus do Castro. w pospiechu wrzucamy wszystkie brudne naczynia do worki i biegniemy do busa. w srodku okazuje sie, ze to wcale nie nasz srodek transportu (znaczy jedzie do Castro, ale jest z innej kompani), wiec nie obowiazuje w nim nasze bilety powrotne - musimy zaplacic jeszcze raz.
na miejscu odbieramy nasze bagaze, robimy szybkie zakupy i lapiemy autobus do Puerto Mont. opuszczamy wyspe Chiloe.
z promu na staly lad ostani raz obserwujemy tutejsze, zyjace sobie na wolnosci foki. za kazdym razem wzbudzaja w nas takie same pozytywne uczucia.
na wielki terminal w Puerto Montt (ponad 225 tys. mieszkancow) zajezdzamy okolo 14.00 i... okazuje sie, ze to juz zbyt pozna godzina aby zlapac stad jakis autobus dalej. to portowe miasto nie zrobilo na nas wrazenia juz z okien autobusu, skoro jednak jestesmy zmuszone zostac w jego okolicach, decydujemy sie na szybki przejazd do malego (33 tys. mieszkancow) Puerto Varaz. najbardziej... niemieckiego(!) miasteczka w Chile (btw, Puerto Montt tez jest niemieckie - powstalo w ramach platnej niemieckiej migracji, a swoja nazwe wzielo od nazwiska inicjatora tego przedsiewzieca w drugiej polowie XIX wieku - Manuela Montt).
wybieramy hotel i udajemy sie do centrum. o tak, jest tu zdecydowanie inaczej niz w calym (do tej pory poznanym przez nas) kraju. bez problemu rozpoznajemy tu typowo niemiecki, kolonialny styl architektoniczny, co w polaczeniu z szerokimi ulicami, zielonymi trawnikami oraz z jeziorem Llanquihue i gorujacymi nad nim wulkanami Osorno (2652 m.n.p.m.) i Calbuco (2003 m.n.p.m.), trzeba przyznac, wyglada bardzo ladnie.
a na kolacje jemy dzis vegeburgery;)
m.
kiedy budze sie rano, jestem tak zmeczona, iz mam wrazenie, ze tej nocy spalam laczniemoze z 10 minut. i od razu moge sie nim podzielic z dziewczynami, ktore tez juz nie spia, mimo, ze budzik, ustawiony na wczesna godzine, zadzwoni dopiero za 30 minut. Ania zaklina sie, ze juz nigdy w zyciu nie zgodzi sie na podobny przekret i pakuje spiwor do plecaka, a Olga postanawia jeszcze chwile sobie polezec...:)
schodzimy z Ania na dol i oddychamy gleboko... w powietrzu unosi sie zapach wolnosci:D (ja tez sobie cos obiecuje - nigdy wiecej nie wkrecic sobie Aniowych filmow;) przygotowujemy sniadanie i juz w trojke opowiadamy sobie o naszych glupich, stresujacych snach, kiedy to na drodze pojawia sie pierwszy autobus do Castro. w pospiechu wrzucamy wszystkie brudne naczynia do worki i biegniemy do busa. w srodku okazuje sie, ze to wcale nie nasz srodek transportu (znaczy jedzie do Castro, ale jest z innej kompani), wiec nie obowiazuje w nim nasze bilety powrotne - musimy zaplacic jeszcze raz.
na miejscu odbieramy nasze bagaze, robimy szybkie zakupy i lapiemy autobus do Puerto Mont. opuszczamy wyspe Chiloe.
z promu na staly lad ostani raz obserwujemy tutejsze, zyjace sobie na wolnosci foki. za kazdym razem wzbudzaja w nas takie same pozytywne uczucia.
na wielki terminal w Puerto Montt (ponad 225 tys. mieszkancow) zajezdzamy okolo 14.00 i... okazuje sie, ze to juz zbyt pozna godzina aby zlapac stad jakis autobus dalej. to portowe miasto nie zrobilo na nas wrazenia juz z okien autobusu, skoro jednak jestesmy zmuszone zostac w jego okolicach, decydujemy sie na szybki przejazd do malego (33 tys. mieszkancow) Puerto Varaz. najbardziej... niemieckiego(!) miasteczka w Chile (btw, Puerto Montt tez jest niemieckie - powstalo w ramach platnej niemieckiej migracji, a swoja nazwe wzielo od nazwiska inicjatora tego przedsiewzieca w drugiej polowie XIX wieku - Manuela Montt).
wybieramy hotel i udajemy sie do centrum. o tak, jest tu zdecydowanie inaczej niz w calym (do tej pory poznanym przez nas) kraju. bez problemu rozpoznajemy tu typowo niemiecki, kolonialny styl architektoniczny, co w polaczeniu z szerokimi ulicami, zielonymi trawnikami oraz z jeziorem Llanquihue i gorujacymi nad nim wulkanami Osorno (2652 m.n.p.m.) i Calbuco (2003 m.n.p.m.), trzeba przyznac, wyglada bardzo ladnie.
a na kolacje jemy dzis vegeburgery;)
m.
teoretycznie istnieja wszelkie podstawy, aby pozostale teksty zaistnialy na tej stronie... praktycznie, krasnoludki jakos nie chca sie kurde wziac do roboty..!
ponizej, dodatkowy opis jednego tygodnia...
ponizej, dodatkowy opis jednego tygodnia...
dzien: 211 welcome to the city 29.04.10
nawet krotka noc w hotelu jest lepsza niz noc na terminalu. prawie wyspane zbiegamy na nasze wliczone sniadanie (pastries i goracy napoj do wyboru), a potem maszerujemy na terminal, zeby podrzucic komus do przechowania nasze plecaki.
Ania od razu uderza do naszego wczorajszego przewoznika, za wstep uzywajac opisu naszej wczorajszej przygody... powaznym glosem opowiada panu, jak to zepsul sie autobus, jak czekalysmy w nim cztery godziny, jak przez to uciekl nam inny i jak ostatecznie musialysmy wynajac pokoj w hotelu... a z kazdym nastepnym zdaniem, pan robi sie coraz bledszy i bledszy, i co raz trudniej przelykac mu sline. kiedy wiec Ania konczy swoj wywod pytaniem, 'czy mozemy zostawic tu nasze bagaze?', pan az podskakuje z radosci wykrzykujac 'tak, tak, oczywiscie, natychmiast...' i biegnie otworzyc drzwi biura. jeden problem rozwiazany (swoja droga, ciekawe, co jeszcze moglybysmy od niego uzyskac..? zwrot kosztow przejazdu i noclegu..? eee... don't think so...;).
sposrod wszystkich firm przewozowych, jadacych do Cordoby, wybieramy, oczywiscie, te najtansza, a oszczedzona roznice... wydajemy na jedzenie (ktore nie jest wliczone w cene biletu ze wzgledu na jego niska cene...:p).
o 12.30 wsiadamy w autocar... i spedzamy w nim kolejne 10 godzin.
juz z okien autobusu Cordoba wydaje sie nam bardzo przyjemnym miastem. wszedzie mnostwo mlodych ludzi (w Cordobie jest siedem(!) najwazniejszych argentynskich uniwersytetow), bary, sklepy, galerie... nic dziwnego, ze w 2006 roku miasto zostalo uznane za kulturalna stolice obu Ameryk(!).
lapiemy taksowke i wieziemy sie do centrum w poblize dwoch wybranych przez nas hosteli, z ktorych wygrywa ten drugi - Baluch. mimo bardzo poznej godziny recepcjonistka wita nasz szerokim usmiechem i z checia nas oprowadza po wszystkich katach: pokoje, sala telewizyjna, kuchnia, taras na dachu, a wszystko w na drugim pietrze kolonialnego budynku zaraz przy jednym z glownych deptakow... nic dodac, nic ujac:)
m._
nawet krotka noc w hotelu jest lepsza niz noc na terminalu. prawie wyspane zbiegamy na nasze wliczone sniadanie (pastries i goracy napoj do wyboru), a potem maszerujemy na terminal, zeby podrzucic komus do przechowania nasze plecaki.
Ania od razu uderza do naszego wczorajszego przewoznika, za wstep uzywajac opisu naszej wczorajszej przygody... powaznym glosem opowiada panu, jak to zepsul sie autobus, jak czekalysmy w nim cztery godziny, jak przez to uciekl nam inny i jak ostatecznie musialysmy wynajac pokoj w hotelu... a z kazdym nastepnym zdaniem, pan robi sie coraz bledszy i bledszy, i co raz trudniej przelykac mu sline. kiedy wiec Ania konczy swoj wywod pytaniem, 'czy mozemy zostawic tu nasze bagaze?', pan az podskakuje z radosci wykrzykujac 'tak, tak, oczywiscie, natychmiast...' i biegnie otworzyc drzwi biura. jeden problem rozwiazany (swoja droga, ciekawe, co jeszcze moglybysmy od niego uzyskac..? zwrot kosztow przejazdu i noclegu..? eee... don't think so...;).
sposrod wszystkich firm przewozowych, jadacych do Cordoby, wybieramy, oczywiscie, te najtansza, a oszczedzona roznice... wydajemy na jedzenie (ktore nie jest wliczone w cene biletu ze wzgledu na jego niska cene...:p).
o 12.30 wsiadamy w autocar... i spedzamy w nim kolejne 10 godzin.
juz z okien autobusu Cordoba wydaje sie nam bardzo przyjemnym miastem. wszedzie mnostwo mlodych ludzi (w Cordobie jest siedem(!) najwazniejszych argentynskich uniwersytetow), bary, sklepy, galerie... nic dziwnego, ze w 2006 roku miasto zostalo uznane za kulturalna stolice obu Ameryk(!).
lapiemy taksowke i wieziemy sie do centrum w poblize dwoch wybranych przez nas hosteli, z ktorych wygrywa ten drugi - Baluch. mimo bardzo poznej godziny recepcjonistka wita nasz szerokim usmiechem i z checia nas oprowadza po wszystkich katach: pokoje, sala telewizyjna, kuchnia, taras na dachu, a wszystko w na drugim pietrze kolonialnego budynku zaraz przy jednym z glownych deptakow... nic dodac, nic ujac:)
m._
dzien: 212 wszyscy sie starzejemy...:) 30.04.10
rano okazuje sie, ze kiedy my z Ania ledwo zywe poszlysmy spac, Olga postanowila poznac sie blizej z Luisem z recepcji... poza poruszeniem tematow egzystencjalnych, dowiedziala sie rowniez mnostwa przydatnych informacji na temat Cordoby, jej okolic i wszystkich atrakcji, totez z samego rana szybko zasypuje nas tymi nowinkami, po czym wybiega do biura chilijskich linii lotniczych LAN, wyjasnic sprawe tajemniczego znikniecia jej biletu na Wyspe Wielkanocna.
spokojnie wiec, we dwie, zjadamy nasze wliczone sniadanko i wychodzimy na zatloczona ulice tuz przed naszym hostelem. wczoraj w nocy bylo tu zupelnie pusto i cicho i nawet zaczelysmy sie zastanawiac, czy przypadkiem nie przeniesiono deptaku, ale dzis nie mozna miec zadnych watpliwosci. jest piatek i kazda wolna przestrzen ulicy zastawiona jest straganami ze wszystkim, a halas moga powstrzymac tylko solidne, zamkniete okna.
przechodzimy poprzez kolejne ulice Centro, ktore mnoza sie i ciagna w kazdym kierunku. tylu kramow i sklepow skupionych tak blisko siebie, chyba jeszcze nigdy nie widzialam. mam wrazenie, ze potrzebowalabym kilku dni, zeby moc to wszystko przejsc i obejrzec.
zahaczamy rowniez o glowny plac miasta Plaza San Martin i sprawdzamy, jak wyglada tutejsza przeslawna katedra. natykamy sie tez na uliczna demonstracje robotnikow - jutro 1 maja, swieto pracy i niektorzy Argentynczycy postanowili zaczac celebrowac juz dzis.
w koncu, nieco zmeczone tlumem, odbijamy w jakas boczna uliczke i wyruszamy do siedziby LANu w celu namierzenia Olgi. nie ma jej juz pol dnia, wiec albo ktos ja porwal z ulicy, albo dostala etat w liniach lotniczych...
znajdujemy ja w poczekalni biura. jej mina absolutnie nie zacheca do pytania 'jak poszlo?'. okazuje sie, ze z jakiegos powodu, karta kredytowa, ktora placila zostala kilkukrotnie odrzucona. Olga moze zachowac swoja rezerwacje, jesli za bilet zaplaci w gotowce... kwote o 30% wyzsza. nic dziwnego, ze w tej chwili zabija wzrokiem.
w trojke wracamy do hostelu po nieszczesne dolary. juz na miejscu Ania rezerwuje dla nas miejsce na dziesiejsza kolacje w El Arrabal, restauracji znanej z pokazow tango na zywo.
(mala dygresja na temat naszego hostelu: wlascicielami Baluch'a jest dwoch mlodziutkich Izraelitow, ktorzy przyjechali do Cordoby studiowac. jak kiedys pisala Ania, izraelscy turysci nie sa ulubiencami nikogo, kto ma do zaoferowania cokolwiek zwiazenego z turystyka. jak to kiedys powiedziala Muddy 'nigdy nie mozna ich zadowolic'. zawsze narzekaja i marudza... na ceny, na obsluge, na poziom... Baluch to namacalny dowod na to, ze mozna oferowac uslugi, do ktorych nikt nie bedzie mogl sie przyczepic. cena w hostelu nie jest wygorowana, miejsce jest czyste (na wejsciu kazdy dostaje swoj osobisty przydzial poscieli, zeby mogl miec pewnosc, ze jest swieza), w lazienkach jest tyle papieru toaletowego, ze nigdy go nie zabraknie, wyposazona kuchnia, wliczone sniadanie i dowolna ilosc goracych napoji przez caly dzien oraz mozliwosc kupienia zimnych, obsluga mowiaca w kilku jezykach, megakolekcja najnowszych filmow na dvd, dwa szybkie komputery (do korzystania za darmo) i doslownie, biegajace wi-fi w kazdym kacie hostelu, nawet gitara, jesli ktos poczuje potrzeba uderzenia w struny, taras na dachu wyposazony w stoly, lezaki i parille, darmowe przechowywanie bagazu i siebie, jesli zajdzie potrzeba np. czekania na autobus do wieczora, swiadczenie uslug wszelkiego typu, od pralni po rezerwacje biletow autobusowych, lotow na paralotni i miejsc w restauracjach... Baluch pokazuje, ze moze i Izraelici narzekaja, ale na pewno nie sa goloslowni...;)
Olga w koncu dobija transakcji z LANem, wiec szybko biegniemy na maly obiad i ostatnia tego dnia wycieczke po Manzana Jesuitica - jezuickiego 'kompleksu', na ktory skladaja sie kosciol - Iglesia de la Compania de Jesus, prawie calego zbudowanego z drewna cedrowego, nie wystepujacego na tym terenie Argentyny, wiec sprowadzonego do Cordoby za pomoca rzek z misji jezuickich w Paragwaju w XVII wieku; Uniwerystetu Panstwowego (przekstalconego w latach 20-tych XVII wieku z seminarium); oraz Wielkiej Biblioteki Jezuickiej, zawierajacej ponad 10 tys. najstarszych i najcenniejszych ksiag w Argentynie. calos, od 2000 roku wpisana na liste Swiatowego Dziedzictwa Unesco.
nasza przewodniczka zostaje mowiaca w 5 jezykach wykladowczyni uniwersytecka. Olga nie moze wyjsc z podziwu nad jej erudycja, i po calej wycieczce gotowa jest zaczac uczyc sie łaciny, by stworzyc sobie podstawy do zdobycia rownie rozleglej wiedzy...;)
(pani przewodniczka wyjawia nam, ze slynny dach w kosciele, zbudowany z odwroconego dna statku... to tak naprawde tylko chwyt reklamowy... dach zbudowano jako dach:)
wracamy do hostelu, aby wskoczyc w nasze 'stroje wieczorowe' i ruszamy na nasza wykwintna kolacje (zaczyna sie o... 22.00), polaczona nie tylko z pokazem tango... ale rowniez z obchodzeniem... moich jutrzejszych urodzin... well, wszyscy sie starzejemy...:)
przysiegam, to najbardziej elegancka kolacja, na jakiej do tej pory mialam okazje byc. dania przygotowane sa w ten sposob, ze az szkoda je zjadac... smakuja..? mhmm..! trzy zestawy sztuccow, kelner dolewajacy wina i wody nawet nie wiesz kiedy... no i tango na scenie.
oprocz tanca mozemy tez posluchac spiewanych na zywo popularnych argentynskich piosenek. okazuje sie, ze oprocz prowadzacych, przystojnego pana i pani zmieniajacej suknie, co 10 minut, na sali znajduje sie bardzo wielu 'przyjaciol' (czyli znanych osob, w jakis sposob zwiazanych ze scena artystyczna), ktorzy wyrazili swoja chec wziecia udzialu w show, w zwiazku z czym, co pewien czas pojawiaja sie oni na scenie, a pozniej zbieraja gromkie brawa od ucieszonej publicznosci. warto rowniez, nadmienic, ze calos ma bardzo kameralny klimat. restauracja jest nieduza i znajduje sie w niej moze z 30 osob...
w pewnym momencie, slysze jak pani konferansjerka opowiada cos o specjalnych gosciach... nie sluchamy jej za bardzo bo wlasnie prowadzimy o wiele ciekawsza rozmowe... ale nagle z glosnikow pada bardzo konkretne slowo 'Polonia', a wszyscy zaczynaja spogladac po sobie. wtedy przylacza sie rowniez pan konferansjer 'gdzie sa goscie z Polski? pokazcie sie nam!'. zaskoczone usmiechamy sie glupio i podnosimy rece, wszystkie oczy kieruja sie ku nam, a potem slyszymy oklaski 'witamy przyjaciol z Polski!' pada ze sceny. usmiechamy sie i machamy do wszystkich z naszymi glupimi wyrazami twarzy. mistrz akordeonu zaczyna cos grac, a reszta gosci klaszcze w rytm. na scene wchodzi jakas pani i zaczyna piosenke, ktora znaja wszyscy, oczywiscie oprocz nas, starajac sie zachowac jako taki fason, Ania nadal macha do wszystkich, a Olga rozdaje usmiechy na okolo. spogladam na nie i szepcze 'dziewczyny..! spiewajcie..! zeby nie bylo, ze 'Polonia' olewa piosenke..!'... no i zaczynamy szeroko otwierac usta udajac, ze spiewamy z nimi...:D
potem nastepuje powitanie gosci z innych krajow... Wielkiej Brytanii, Hiszpani... dopiero wtedy orientujemy sie, ze przy kazdym z nich, akordeonista gra kawalek utworu charakterystycznego dla tego panstwa (dla UK - Beatlesow, dla USA - Bonanze...) kuuurde..! w tym calym zaaferowaniu bycia slawnymi, nawet nie zauwazylysmy, ze i dla nas zagral cos polskiego... kurcze, ciekawe, co to bylo...?;)
zdecydownie mily wieczor. zdecydowanie urodziny do zapamietania:)
m.
rano okazuje sie, ze kiedy my z Ania ledwo zywe poszlysmy spac, Olga postanowila poznac sie blizej z Luisem z recepcji... poza poruszeniem tematow egzystencjalnych, dowiedziala sie rowniez mnostwa przydatnych informacji na temat Cordoby, jej okolic i wszystkich atrakcji, totez z samego rana szybko zasypuje nas tymi nowinkami, po czym wybiega do biura chilijskich linii lotniczych LAN, wyjasnic sprawe tajemniczego znikniecia jej biletu na Wyspe Wielkanocna.
spokojnie wiec, we dwie, zjadamy nasze wliczone sniadanko i wychodzimy na zatloczona ulice tuz przed naszym hostelem. wczoraj w nocy bylo tu zupelnie pusto i cicho i nawet zaczelysmy sie zastanawiac, czy przypadkiem nie przeniesiono deptaku, ale dzis nie mozna miec zadnych watpliwosci. jest piatek i kazda wolna przestrzen ulicy zastawiona jest straganami ze wszystkim, a halas moga powstrzymac tylko solidne, zamkniete okna.
przechodzimy poprzez kolejne ulice Centro, ktore mnoza sie i ciagna w kazdym kierunku. tylu kramow i sklepow skupionych tak blisko siebie, chyba jeszcze nigdy nie widzialam. mam wrazenie, ze potrzebowalabym kilku dni, zeby moc to wszystko przejsc i obejrzec.
zahaczamy rowniez o glowny plac miasta Plaza San Martin i sprawdzamy, jak wyglada tutejsza przeslawna katedra. natykamy sie tez na uliczna demonstracje robotnikow - jutro 1 maja, swieto pracy i niektorzy Argentynczycy postanowili zaczac celebrowac juz dzis.
w koncu, nieco zmeczone tlumem, odbijamy w jakas boczna uliczke i wyruszamy do siedziby LANu w celu namierzenia Olgi. nie ma jej juz pol dnia, wiec albo ktos ja porwal z ulicy, albo dostala etat w liniach lotniczych...
znajdujemy ja w poczekalni biura. jej mina absolutnie nie zacheca do pytania 'jak poszlo?'. okazuje sie, ze z jakiegos powodu, karta kredytowa, ktora placila zostala kilkukrotnie odrzucona. Olga moze zachowac swoja rezerwacje, jesli za bilet zaplaci w gotowce... kwote o 30% wyzsza. nic dziwnego, ze w tej chwili zabija wzrokiem.
w trojke wracamy do hostelu po nieszczesne dolary. juz na miejscu Ania rezerwuje dla nas miejsce na dziesiejsza kolacje w El Arrabal, restauracji znanej z pokazow tango na zywo.
(mala dygresja na temat naszego hostelu: wlascicielami Baluch'a jest dwoch mlodziutkich Izraelitow, ktorzy przyjechali do Cordoby studiowac. jak kiedys pisala Ania, izraelscy turysci nie sa ulubiencami nikogo, kto ma do zaoferowania cokolwiek zwiazenego z turystyka. jak to kiedys powiedziala Muddy 'nigdy nie mozna ich zadowolic'. zawsze narzekaja i marudza... na ceny, na obsluge, na poziom... Baluch to namacalny dowod na to, ze mozna oferowac uslugi, do ktorych nikt nie bedzie mogl sie przyczepic. cena w hostelu nie jest wygorowana, miejsce jest czyste (na wejsciu kazdy dostaje swoj osobisty przydzial poscieli, zeby mogl miec pewnosc, ze jest swieza), w lazienkach jest tyle papieru toaletowego, ze nigdy go nie zabraknie, wyposazona kuchnia, wliczone sniadanie i dowolna ilosc goracych napoji przez caly dzien oraz mozliwosc kupienia zimnych, obsluga mowiaca w kilku jezykach, megakolekcja najnowszych filmow na dvd, dwa szybkie komputery (do korzystania za darmo) i doslownie, biegajace wi-fi w kazdym kacie hostelu, nawet gitara, jesli ktos poczuje potrzeba uderzenia w struny, taras na dachu wyposazony w stoly, lezaki i parille, darmowe przechowywanie bagazu i siebie, jesli zajdzie potrzeba np. czekania na autobus do wieczora, swiadczenie uslug wszelkiego typu, od pralni po rezerwacje biletow autobusowych, lotow na paralotni i miejsc w restauracjach... Baluch pokazuje, ze moze i Izraelici narzekaja, ale na pewno nie sa goloslowni...;)
Olga w koncu dobija transakcji z LANem, wiec szybko biegniemy na maly obiad i ostatnia tego dnia wycieczke po Manzana Jesuitica - jezuickiego 'kompleksu', na ktory skladaja sie kosciol - Iglesia de la Compania de Jesus, prawie calego zbudowanego z drewna cedrowego, nie wystepujacego na tym terenie Argentyny, wiec sprowadzonego do Cordoby za pomoca rzek z misji jezuickich w Paragwaju w XVII wieku; Uniwerystetu Panstwowego (przekstalconego w latach 20-tych XVII wieku z seminarium); oraz Wielkiej Biblioteki Jezuickiej, zawierajacej ponad 10 tys. najstarszych i najcenniejszych ksiag w Argentynie. calos, od 2000 roku wpisana na liste Swiatowego Dziedzictwa Unesco.
nasza przewodniczka zostaje mowiaca w 5 jezykach wykladowczyni uniwersytecka. Olga nie moze wyjsc z podziwu nad jej erudycja, i po calej wycieczce gotowa jest zaczac uczyc sie łaciny, by stworzyc sobie podstawy do zdobycia rownie rozleglej wiedzy...;)
(pani przewodniczka wyjawia nam, ze slynny dach w kosciele, zbudowany z odwroconego dna statku... to tak naprawde tylko chwyt reklamowy... dach zbudowano jako dach:)
wracamy do hostelu, aby wskoczyc w nasze 'stroje wieczorowe' i ruszamy na nasza wykwintna kolacje (zaczyna sie o... 22.00), polaczona nie tylko z pokazem tango... ale rowniez z obchodzeniem... moich jutrzejszych urodzin... well, wszyscy sie starzejemy...:)
przysiegam, to najbardziej elegancka kolacja, na jakiej do tej pory mialam okazje byc. dania przygotowane sa w ten sposob, ze az szkoda je zjadac... smakuja..? mhmm..! trzy zestawy sztuccow, kelner dolewajacy wina i wody nawet nie wiesz kiedy... no i tango na scenie.
oprocz tanca mozemy tez posluchac spiewanych na zywo popularnych argentynskich piosenek. okazuje sie, ze oprocz prowadzacych, przystojnego pana i pani zmieniajacej suknie, co 10 minut, na sali znajduje sie bardzo wielu 'przyjaciol' (czyli znanych osob, w jakis sposob zwiazanych ze scena artystyczna), ktorzy wyrazili swoja chec wziecia udzialu w show, w zwiazku z czym, co pewien czas pojawiaja sie oni na scenie, a pozniej zbieraja gromkie brawa od ucieszonej publicznosci. warto rowniez, nadmienic, ze calos ma bardzo kameralny klimat. restauracja jest nieduza i znajduje sie w niej moze z 30 osob...
w pewnym momencie, slysze jak pani konferansjerka opowiada cos o specjalnych gosciach... nie sluchamy jej za bardzo bo wlasnie prowadzimy o wiele ciekawsza rozmowe... ale nagle z glosnikow pada bardzo konkretne slowo 'Polonia', a wszyscy zaczynaja spogladac po sobie. wtedy przylacza sie rowniez pan konferansjer 'gdzie sa goscie z Polski? pokazcie sie nam!'. zaskoczone usmiechamy sie glupio i podnosimy rece, wszystkie oczy kieruja sie ku nam, a potem slyszymy oklaski 'witamy przyjaciol z Polski!' pada ze sceny. usmiechamy sie i machamy do wszystkich z naszymi glupimi wyrazami twarzy. mistrz akordeonu zaczyna cos grac, a reszta gosci klaszcze w rytm. na scene wchodzi jakas pani i zaczyna piosenke, ktora znaja wszyscy, oczywiscie oprocz nas, starajac sie zachowac jako taki fason, Ania nadal macha do wszystkich, a Olga rozdaje usmiechy na okolo. spogladam na nie i szepcze 'dziewczyny..! spiewajcie..! zeby nie bylo, ze 'Polonia' olewa piosenke..!'... no i zaczynamy szeroko otwierac usta udajac, ze spiewamy z nimi...:D
potem nastepuje powitanie gosci z innych krajow... Wielkiej Brytanii, Hiszpani... dopiero wtedy orientujemy sie, ze przy kazdym z nich, akordeonista gra kawalek utworu charakterystycznego dla tego panstwa (dla UK - Beatlesow, dla USA - Bonanze...) kuuurde..! w tym calym zaaferowaniu bycia slawnymi, nawet nie zauwazylysmy, ze i dla nas zagral cos polskiego... kurcze, ciekawe, co to bylo...?;)
zdecydownie mily wieczor. zdecydowanie urodziny do zapamietania:)
m.
dzien: 213 wiwat 1 maja! 01.05.10
dziewczyny wychodza na dach, zeby sie troche poopalac, a ja w tym czasie dzwonie do domu, zeby wysluchac slodkich zyczen urodzinowych. kiedy po chwili dolaczam do nich na tarasie... czeka juz tam na mnie butelka szampana:) a jeszcze nawet nie ma poludnia... heh, no to na zdrowie i sto lat!:)
przy takim duzym sloncu i babelkach nie potrzeba duzo czasu. do miasta wychodzimy dopiero po poludniu...;) a w zasadzie, wieczorem...
sobota to dzien ferii artesanal. wszyscy ci mlodzi, niezalezni artysci zamieszkujacy Cordobe zbieraja sie tego dnia na kilku uliczkach, tworzac jeden z najlepszych marketow tego typu w kraju. zdecydowanie, trudno tu nie wydac pieniedzy. spedzamy tam dobre 3 godziny i wracamy do hostelu. dzis w planach mamy impreze, wiec chcemy sie przed nia troche przygotowac. jednakze... w drodze powrotnej przez Plaza San Martin, okazuje sie, ze wlasnie rozpoczyna sie tam konkurs tango. na placu rozbrzmiewa muzyka i coraz wiecej par zaczyna tanczyc. najpierw 5, potem 7, za chwile 14... 20... 35... (dlaczego u nas nie ma takiej tradycji?) zajmujemy dobre miejscowki na glownym pomniku i spedzamy tam kolejne 2 godziny. Ania i ja jestesmy kompletnie zmeczone, postanawiamy wiec wrocic do hostelu i odpoczac troche, zanim okolo 2.00 w nocy (a jakze..!) wyjdziemy do jakiegos klubu. Olga zostaje do konca.
kolejne dlugie kwadranse pozniej konkurs nadal zdaje sie wcale nie zblizac ku finalowi, wiec Olga postanawia opuscic wirujace w tej chwili 74 pary i dolaczyc do nas w Baluchu. okiej, starzejemy sie w jakims zastraszajacym tempie, a 2.00 czy 3.00 w nocy bardziej nam sie kojarzy z koncem imprezy niz z jej poczatkiem. mimo wszystko, zbieramy sily i ruszamy do miasta. pierwszy klub, do ktorego trafiamy... swieci zupelnymi pustkami..! bramkarz mowi, ze tak, owszem, to jedno z najpopulraniejszych miejsc w Cordobie, ale ludzie zaczynaja sie schodzic okolo 4.00 rano. obawiamy sie, ze do tej godziny mozemy juz umrzec z wyczerpania, wiec decydujemy sie na inny klub (Barranga), slynacy z tego, ze robi sie w nim tlumnie juz kolo 1.00. idziemy pieszo przez pol miasta, a kiedy trafiamy na miejsce, okazuje sie, ze istotnie jest tlumnie... kolejka przed wejsciem ciagnie sie az staaaaaamtad. szczerze watpie czy wejdziemy tu jeszcze tej nocy. Olga upiera sie, zeby troche poczekac, 'przeciez w koncu nas wpuszcza...' wiec czekamy, czekamy i czekamy... i wciaz stoimy, gdzie stalysmy. czy to oby na pewno ta prawdziwa kolejka? juz mam dosc imprez. jest po trzeciej, jestem padnieta i wciaz stoje na zewnatrz. czekamy jeszcze chwile, ale w koncu odpuszczamy... buu, ale nie mam juz sily.
co ciekawe jednak, w drodze powrotnej okazuje sie, ze 3.00 nad ranem w soboty, to godzina rodzinnych wyjsc na lody..! wszystkie lodziarnie wypchane sa do ostatniego miejsca przez cale rodziny z dziecmi..! stoimy przed jedna i wpatrujemy sie w te kilkuletnie dzieci, grupy nastolatkow i staruszkow najspokojniej w swiecie jedzacych lody o w pol do czwartej w nocy... ostatecznie, tez mozemy sie skusic na jakas galke lub dwie...
zjadamy lody i wracamy do hostelu. nie wiem, czy zasypiam natychmiast po przylozeniu glowy do poduszki, czy jeszcze w trakcie jej opadania...
m.
dziewczyny wychodza na dach, zeby sie troche poopalac, a ja w tym czasie dzwonie do domu, zeby wysluchac slodkich zyczen urodzinowych. kiedy po chwili dolaczam do nich na tarasie... czeka juz tam na mnie butelka szampana:) a jeszcze nawet nie ma poludnia... heh, no to na zdrowie i sto lat!:)
przy takim duzym sloncu i babelkach nie potrzeba duzo czasu. do miasta wychodzimy dopiero po poludniu...;) a w zasadzie, wieczorem...
sobota to dzien ferii artesanal. wszyscy ci mlodzi, niezalezni artysci zamieszkujacy Cordobe zbieraja sie tego dnia na kilku uliczkach, tworzac jeden z najlepszych marketow tego typu w kraju. zdecydowanie, trudno tu nie wydac pieniedzy. spedzamy tam dobre 3 godziny i wracamy do hostelu. dzis w planach mamy impreze, wiec chcemy sie przed nia troche przygotowac. jednakze... w drodze powrotnej przez Plaza San Martin, okazuje sie, ze wlasnie rozpoczyna sie tam konkurs tango. na placu rozbrzmiewa muzyka i coraz wiecej par zaczyna tanczyc. najpierw 5, potem 7, za chwile 14... 20... 35... (dlaczego u nas nie ma takiej tradycji?) zajmujemy dobre miejscowki na glownym pomniku i spedzamy tam kolejne 2 godziny. Ania i ja jestesmy kompletnie zmeczone, postanawiamy wiec wrocic do hostelu i odpoczac troche, zanim okolo 2.00 w nocy (a jakze..!) wyjdziemy do jakiegos klubu. Olga zostaje do konca.
kolejne dlugie kwadranse pozniej konkurs nadal zdaje sie wcale nie zblizac ku finalowi, wiec Olga postanawia opuscic wirujace w tej chwili 74 pary i dolaczyc do nas w Baluchu. okiej, starzejemy sie w jakims zastraszajacym tempie, a 2.00 czy 3.00 w nocy bardziej nam sie kojarzy z koncem imprezy niz z jej poczatkiem. mimo wszystko, zbieramy sily i ruszamy do miasta. pierwszy klub, do ktorego trafiamy... swieci zupelnymi pustkami..! bramkarz mowi, ze tak, owszem, to jedno z najpopulraniejszych miejsc w Cordobie, ale ludzie zaczynaja sie schodzic okolo 4.00 rano. obawiamy sie, ze do tej godziny mozemy juz umrzec z wyczerpania, wiec decydujemy sie na inny klub (Barranga), slynacy z tego, ze robi sie w nim tlumnie juz kolo 1.00. idziemy pieszo przez pol miasta, a kiedy trafiamy na miejsce, okazuje sie, ze istotnie jest tlumnie... kolejka przed wejsciem ciagnie sie az staaaaaamtad. szczerze watpie czy wejdziemy tu jeszcze tej nocy. Olga upiera sie, zeby troche poczekac, 'przeciez w koncu nas wpuszcza...' wiec czekamy, czekamy i czekamy... i wciaz stoimy, gdzie stalysmy. czy to oby na pewno ta prawdziwa kolejka? juz mam dosc imprez. jest po trzeciej, jestem padnieta i wciaz stoje na zewnatrz. czekamy jeszcze chwile, ale w koncu odpuszczamy... buu, ale nie mam juz sily.
co ciekawe jednak, w drodze powrotnej okazuje sie, ze 3.00 nad ranem w soboty, to godzina rodzinnych wyjsc na lody..! wszystkie lodziarnie wypchane sa do ostatniego miejsca przez cale rodziny z dziecmi..! stoimy przed jedna i wpatrujemy sie w te kilkuletnie dzieci, grupy nastolatkow i staruszkow najspokojniej w swiecie jedzacych lody o w pol do czwartej w nocy... ostatecznie, tez mozemy sie skusic na jakas galke lub dwie...
zjadamy lody i wracamy do hostelu. nie wiem, czy zasypiam natychmiast po przylozeniu glowy do poduszki, czy jeszcze w trakcie jej opadania...
m.
dzien: 214 dead city (only on sunday..!) 02.05.10
w niedziele argentynskie miasta umieraja. naprawde, wszystko jest pozamykane na 125 spustow i kompletnie nie ma tu co robic. a przynajmniej tak jest w drugim, co do wielkosci miescie w kraju, czyli w Cordobie (1,5 mln mieszkancow). i nie ma znaczenia, ze tu tyle mlodych ludzi, artystow itede... pewnie i tak przespia caly dzien po wczorajszym balowaniu.
my tez jestesmy zupelnie nieprzytomne. najgorzej wstawanie idzie Oldze, ktora to przeciez wczoraj tak bardzo nalegala, zeby jeszcze troche poczekac w kolejce...;)
ostatecznie, kiedy juz wszystkie jestesmy na nogach, decydujemy sie wybrac na wystawe Human Body Exhibicion, moze malo regionalnie, ale za to jak edukacyjnie. Ania stawia troche oporu - nie za bardzo bawi ja perspektywa ogladania prawdziwych ludzkich (martwych) cial, ale ostatecznie wybiera sie z nami.
meksykanskie legitymacje studenckie zapewniaja nam studiowanie ludzkiej anatomii za pol ceny;)
okazuje sie, ze w niedziele zjesc tez nie ma gdzie... krazymy pomiedzy jedyna otwarta piekarnia sprzedajaca tylko slodkie wypieki i McDonald'sem. skoro i tak mamy jesc niezdrowe weglowodany to niech przynajmniej beda cieple;)
bo tym, jakze bogatym i zdrowym posilku Olga postanawia pojsc zwiedzic jakies muzeum, a my we dwie wracamy do hostelu... w ktorym Olga dolacza do nas jakies kilkanascie minut pozniej - w niedziele zero ukulturalniania sie. muzea tez sa zamkniete.
nasz autobus wyjezdza dopiero wieczorem, nie mamy co ze soba zrobic, wiec konczymy w hostelowym salonie. aby zupelnie nie marnowac czasu Olga postanawia nauczyc polskiego dziewczyny z recepcji. i dobrze jej idzie. kiedy w koncu wychodzimy na taksowke, tamte bez problemu potrafia powiedziec, m.in. 'rusz dupe!'... i wiele innych pozytecznych zwrotow.
wiem, wiem, terminale autobusowe to zaden material do opisywania, ale ten w Cordobie... to najwiekszy terminal ever! zreszta, co sie dziwic, jesli istnieja stad polaczenia do wszystkich miejsc w kraju. a ludzi..?! tyyyyle..! doslownie, nie ma sie gdzie ruszyc, zeby na kogos nie wpasc.
zajmujemy nasze miejsca i zasypiamy w nich niemal od razu.
m.
w niedziele argentynskie miasta umieraja. naprawde, wszystko jest pozamykane na 125 spustow i kompletnie nie ma tu co robic. a przynajmniej tak jest w drugim, co do wielkosci miescie w kraju, czyli w Cordobie (1,5 mln mieszkancow). i nie ma znaczenia, ze tu tyle mlodych ludzi, artystow itede... pewnie i tak przespia caly dzien po wczorajszym balowaniu.
my tez jestesmy zupelnie nieprzytomne. najgorzej wstawanie idzie Oldze, ktora to przeciez wczoraj tak bardzo nalegala, zeby jeszcze troche poczekac w kolejce...;)
ostatecznie, kiedy juz wszystkie jestesmy na nogach, decydujemy sie wybrac na wystawe Human Body Exhibicion, moze malo regionalnie, ale za to jak edukacyjnie. Ania stawia troche oporu - nie za bardzo bawi ja perspektywa ogladania prawdziwych ludzkich (martwych) cial, ale ostatecznie wybiera sie z nami.
meksykanskie legitymacje studenckie zapewniaja nam studiowanie ludzkiej anatomii za pol ceny;)
okazuje sie, ze w niedziele zjesc tez nie ma gdzie... krazymy pomiedzy jedyna otwarta piekarnia sprzedajaca tylko slodkie wypieki i McDonald'sem. skoro i tak mamy jesc niezdrowe weglowodany to niech przynajmniej beda cieple;)
bo tym, jakze bogatym i zdrowym posilku Olga postanawia pojsc zwiedzic jakies muzeum, a my we dwie wracamy do hostelu... w ktorym Olga dolacza do nas jakies kilkanascie minut pozniej - w niedziele zero ukulturalniania sie. muzea tez sa zamkniete.
nasz autobus wyjezdza dopiero wieczorem, nie mamy co ze soba zrobic, wiec konczymy w hostelowym salonie. aby zupelnie nie marnowac czasu Olga postanawia nauczyc polskiego dziewczyny z recepcji. i dobrze jej idzie. kiedy w koncu wychodzimy na taksowke, tamte bez problemu potrafia powiedziec, m.in. 'rusz dupe!'... i wiele innych pozytecznych zwrotow.
wiem, wiem, terminale autobusowe to zaden material do opisywania, ale ten w Cordobie... to najwiekszy terminal ever! zreszta, co sie dziwic, jesli istnieja stad polaczenia do wszystkich miejsc w kraju. a ludzi..?! tyyyyle..! doslownie, nie ma sie gdzie ruszyc, zeby na kogos nie wpasc.
zajmujemy nasze miejsca i zasypiamy w nich niemal od razu.
m.
dzien: 215 kozy 03.05.10
Tucuman..? co..? aaa, tam wysiadamy... tylko dlaczego mi sie to sni..? a moze nie sni? otwieram oczy. jest 5.00 rano i jestesmy na terminalu w Tucuman. autobus zaraz stad odjezdza. budze Anie, 'czy my wysiadamy w Tucuman?', 'mhmm...' slysze w odpowiedzi. 'bo to chyba tutaj...' Ania zrywa sie na nogi i zaczyna zbierac nasze rzeczy. 'gdzie Olga?' pytam patrzac na puste siedzenie. 'Olgaaa!' drze sie Ania przez caly autobus budzac wszystkich po drodze, 'wysiadamy!!!'
niemal boso wybiegamy z autobusu. zdarzylysmy:)
kupujemy bilety na nastepny autobus i juz po chwili zasypiamy w nowych siedzeniach.
po okolo 2 godzinach wysiadamy w Tafi de Vaye... mhmm... a myslalam, ze jedziemy do Cafayate..?
Tafi de Vaye to male miasteczko (3,3 tys. mieszkancow) wsrod gor. aby do niego dojechac trzeba pokonac mega stroma droge prowadzace przez (o dziwo!) gesty, zielony las subtropikalny. otoczone osniezonymi szczytami Tafi daje wiele mozliwosci do trekkingow i wspinaczek. jeden maly problem, oznakowanie na trasach pozostawia wiele do zyczenia, i raczej nie poleca sie wyjscia w gory bez (drogiego) przewodnika. 'co my wiec tu robimy?' spogladamy zdziwione na Olge. stoimy chwile zastanawiajac sie, po czym Ania biegnie do kasy i doplaca roznice w cenie biletow do Cafayate. no to jedziemy dalej...
nieco wieksze Cafayate (10 tys. mieszkancow), lezace na wysokosci 1683 m.n.p.m. jest drugim argentynskim centrum produkcji dobrej jakosci win (przede wszystkim slynie z hodowli specjalnej odmiany winogron - torrontes, sluzacych do produkcji bardzo aromatycznych, wytrawnych bialych win), ale w przeciwienstwie do Mendozy, zatrzymalo swoj urok malego, spokojnego miasteczka. polozone w dolinie Calchaquíes jest celem podrozy wielu turystow, bez problemu wiec, mozna znalezc tu miejsce do noclegu. a moze wlasnie z problemem, bo ofert jest tyle, ze az trudno sie zdecydowac.
kiedy tylko wysiadamy z autobusu zostaje nam wreczonych kilka ulotek, a i po drodze na plac San Martin, gdzie miesci sie informacja turystyczna, mijamy mnostwo innych hoteli, hosteli, hospedajes i nawet campingow (wsrod tych ostatnich udaje nam sie odkryc miejsce zamieszkiwane przez samych artesanos. a wiec to tu sie chowaja - na polu namiotowym za 5 peso..!?;). chyba dopiero po godzinie (i co najmniej 4 zazartych dyskusjach) decydujemy sie w koncu na camping w Casa de Hospitalidad. po raz ostatni juz (!) rozbijamy nasz namiot i wychodzimy pieszo na wycieczke do fabryki kozich serow, oddalona jakie 2 kilometry od miasteczka.
przewodniczka oprowadzajac nas po farmie, opowiada, iz hodowla sklada sie z 500 koz i 20 krow. kozy zyja srednio 12 lat, ale po 8 roku zycia przestaja dawac mleko... wiec przeznacza sie je na uboj (tu dziewczyna wskazuje nam stadko, spokojnie lezacych sobie, zadowolonych zwierzat... ma-sa-kra!). kozy daja codziennie 2 litry mleka (doji sie je w specjalnym pomieszczeniu, gdzie z glosnikow leci muzyka klasyczna - podobna dziala na nie relaksujaco), wiec w ten sposob uzyskuje sie lacznie 1000 litrow mleka, z ktorego nastepnie wytwarza sie ser (z krowiego mleka robi sie Dulce de Leche;). kupujemy sery (i dulce de leche) na kolacje i wracamy do miasteczka, by jeszcze dzis odwiedzic jedna z tutejszych winiarni - Domingo. z dotychczasowych wycieczek po winiarniach, na tej widzimy chyba najwiecej (nawet maszyne do nalepiania nalepek na butelki), sama winiarnia specjalizuje sie chyba raczej w produkcji dosyc tanich win, ale to, ktorym zostajemy poczestowane na koniec (oczywiscie, nie-tanim) bardzo przypada nam do gustu. oj, dzisiaj wieczorem bedziemy miec bardzo wytworna kolacje...;)
m.
Tucuman..? co..? aaa, tam wysiadamy... tylko dlaczego mi sie to sni..? a moze nie sni? otwieram oczy. jest 5.00 rano i jestesmy na terminalu w Tucuman. autobus zaraz stad odjezdza. budze Anie, 'czy my wysiadamy w Tucuman?', 'mhmm...' slysze w odpowiedzi. 'bo to chyba tutaj...' Ania zrywa sie na nogi i zaczyna zbierac nasze rzeczy. 'gdzie Olga?' pytam patrzac na puste siedzenie. 'Olgaaa!' drze sie Ania przez caly autobus budzac wszystkich po drodze, 'wysiadamy!!!'
niemal boso wybiegamy z autobusu. zdarzylysmy:)
kupujemy bilety na nastepny autobus i juz po chwili zasypiamy w nowych siedzeniach.
po okolo 2 godzinach wysiadamy w Tafi de Vaye... mhmm... a myslalam, ze jedziemy do Cafayate..?
Tafi de Vaye to male miasteczko (3,3 tys. mieszkancow) wsrod gor. aby do niego dojechac trzeba pokonac mega stroma droge prowadzace przez (o dziwo!) gesty, zielony las subtropikalny. otoczone osniezonymi szczytami Tafi daje wiele mozliwosci do trekkingow i wspinaczek. jeden maly problem, oznakowanie na trasach pozostawia wiele do zyczenia, i raczej nie poleca sie wyjscia w gory bez (drogiego) przewodnika. 'co my wiec tu robimy?' spogladamy zdziwione na Olge. stoimy chwile zastanawiajac sie, po czym Ania biegnie do kasy i doplaca roznice w cenie biletow do Cafayate. no to jedziemy dalej...
nieco wieksze Cafayate (10 tys. mieszkancow), lezace na wysokosci 1683 m.n.p.m. jest drugim argentynskim centrum produkcji dobrej jakosci win (przede wszystkim slynie z hodowli specjalnej odmiany winogron - torrontes, sluzacych do produkcji bardzo aromatycznych, wytrawnych bialych win), ale w przeciwienstwie do Mendozy, zatrzymalo swoj urok malego, spokojnego miasteczka. polozone w dolinie Calchaquíes jest celem podrozy wielu turystow, bez problemu wiec, mozna znalezc tu miejsce do noclegu. a moze wlasnie z problemem, bo ofert jest tyle, ze az trudno sie zdecydowac.
kiedy tylko wysiadamy z autobusu zostaje nam wreczonych kilka ulotek, a i po drodze na plac San Martin, gdzie miesci sie informacja turystyczna, mijamy mnostwo innych hoteli, hosteli, hospedajes i nawet campingow (wsrod tych ostatnich udaje nam sie odkryc miejsce zamieszkiwane przez samych artesanos. a wiec to tu sie chowaja - na polu namiotowym za 5 peso..!?;). chyba dopiero po godzinie (i co najmniej 4 zazartych dyskusjach) decydujemy sie w koncu na camping w Casa de Hospitalidad. po raz ostatni juz (!) rozbijamy nasz namiot i wychodzimy pieszo na wycieczke do fabryki kozich serow, oddalona jakie 2 kilometry od miasteczka.
przewodniczka oprowadzajac nas po farmie, opowiada, iz hodowla sklada sie z 500 koz i 20 krow. kozy zyja srednio 12 lat, ale po 8 roku zycia przestaja dawac mleko... wiec przeznacza sie je na uboj (tu dziewczyna wskazuje nam stadko, spokojnie lezacych sobie, zadowolonych zwierzat... ma-sa-kra!). kozy daja codziennie 2 litry mleka (doji sie je w specjalnym pomieszczeniu, gdzie z glosnikow leci muzyka klasyczna - podobna dziala na nie relaksujaco), wiec w ten sposob uzyskuje sie lacznie 1000 litrow mleka, z ktorego nastepnie wytwarza sie ser (z krowiego mleka robi sie Dulce de Leche;). kupujemy sery (i dulce de leche) na kolacje i wracamy do miasteczka, by jeszcze dzis odwiedzic jedna z tutejszych winiarni - Domingo. z dotychczasowych wycieczek po winiarniach, na tej widzimy chyba najwiecej (nawet maszyne do nalepiania nalepek na butelki), sama winiarnia specjalizuje sie chyba raczej w produkcji dosyc tanich win, ale to, ktorym zostajemy poczestowane na koniec (oczywiscie, nie-tanim) bardzo przypada nam do gustu. oj, dzisiaj wieczorem bedziemy miec bardzo wytworna kolacje...;)
m.
dzien: 216 gdzie sa wydmy?! 04.05.10
wsiadamy na rowery i jedziemy na plaze San Martin by stamtad zlapac autobus jadacy droga nr 68 prowadzaca do Salty przez doline Rio las Conchas, znana rowniez pod nazwa Quebrada de Cafayate, a slynaca z najbardziej imponujacych widokow ever.
wysiadamy 50 kilometrow dalej i skrecamy nasze rowery (ktore uprzednio musialysmy rozkrecic, aby zapakowac je do bagaznika autobusu). jestesmy tuz przy La Gargante del Diablo (gardziel diabla), formacji skalnej, ktora ma nas zupelnie powalic. zostawiamy rowery przy jakims kamieniu i wchodzimy miedzy czerwone, wysokie, pionowe skaly. to co ukazuje sie moim oczom... zupelnie mnie powala. Garganta to wysoki i dlugi półwąwoz (bo z jednej strony zamniekty jest przez sciane skalna), uformowany z czerwonych, skosnie polozonych plyt skalnych, tworzona przez 90 mln lat(!). jakkolwiek opis brzmi nudnie, widok rzeczywisty jest niesamowity. wspinamy sie dalej by dojsc do samego konca gardzieli i z kazdym kolejnym krokiem utwierdzam sie w przekonaniu, ze to najbardziej imponujaca rzecz, jaka wdzialam podczas tej podrozy. jest genialna!
wsiadamy na rowery i ruszamy w droge w kierunku do Cafayate. z autobusu trasa sprawiala przestraszne wrazenie pnacej sie caly czas pod gorke, ale ku naszej radosci okazuje sie, ze przed nami cala masa dlugich zjazdow. niebo jest idealnie niebieskie, temperatura trzyma bezpieczne dwadziescia pare stopni, wokol wspaniale czerwone gory, a w oddali zielone drzewa i trawy oraz mieniaca sie w sloncu rzeka. no i nie trzeba pedalowac. czego chciec wiecej?:)
nastepna atrakcja na trasie jest El Anfiteatro, formacja podobna do poprzedniej, ale zdecydowanie mniejsza. swoim wygladem i akustyka zdecydowanie przypomina amfiteatr, a przekonac mozemy sie o tym dzieki grajacemu tu duetowi gitarowo-gitarowemu... do ktorego przylacza sie rowniez Olga:)
El Sabo, to skala w ksztalcie zaby. El Fraile, ktorego na poczatku nie mozemy znalezc, okazuje sie skala przypominajaca postac w dlugiej szacie (pozniej dowiemy sie, ze nazwa - Ksiadz, zostala nadana tej formacji, by uczic pamiec trzech ksiezy, ktorzy zgineli wspinajac sie w poblizu). ta wysoka postac ma w sobie cos imponujacego i strasznego zarazem. La Yesera - wielokolorowe skaly (w poziome pasy), ktorych barwy sa wynikem utleniania znajdujacych sie tam mineralow. El Obelisco wysoki skalny obeliski formowany przez 20 mln lat. Las Venitas - dziury w czerwonych skalach przypominajace swoim wygladem okna - to przy nich Ania odkrywa wbity w jej przednie kolo dlugi kolec, ktory przy probie wyciagniecia powoduje przeciagle 'psss...' w zwiazku z czym Ania wbija go z powrotem majac nadzieje, ze wytrzyma przez nastepne 20 kilometrow. Olga z kolei, biega miedzy skalami i probuje znalezc te, ktora widziala na pocztowce w sklepie (a jednak! a jeszcze nie dawno czepiala sie za to Ani:D)
Los Castillos, to skaly nad rzeka swoim wygladem przypominajace potezne zamki. El Paso - czyli przejscie miedzy skalami (przyznaje szczerze, ze nie chcialo mi sie isc go ogladac...) i pechowe Los Medanos - czyli wydmy, ostatnia atrakcja na trasie, tylko 5 kilometrow przed miasteczkiem, ktorych nie udaje nam sie namierzyc... a Olga czekala na nie najbardziej... jezdzimy w te i we w te, ale wydm nigdzie nie ma. zostawiamy nawet rowery i przechodzimy przez ogrodzenie z drutu kolczastego, ale to wydaje sie troche bezsensowne, jesli atrakcja jest ogolnie dostepna. w koncu Ania ma juz dosc i zmusza Olge do powrotu na asfalt. zaczyna szarzec i robic sie coraz chlodniej. wracamy do Cafayate.
zatrzymujemy sie przy pierwszym sklepie, zeby uzupelnic w nim zapasy plynow, i wtedy Olga oznajmia, ze wydm nie odpusci. wsiada na rower i wraca owe 5 kilometrow by poszukac ich jeszcze raz. well... my tymczasem jedziemy na camping i z nieukrywanym zadowoleniem padamy w hamaki.
dzisiejsze plany kolacyjne sa mega ambitne - otoz postanawiamy urzadzic sobie prawdziwa parille. w tym celu Ania udaje sie do pana-meza-wlasciciela i pyta go o najbardziej tradycyjne mieso na grilla (taa... w ktoryms, nieustalonym, momencie tej podrozy Ania znow stala sie miesozerna...;)
ubieramy sie cieplej i ruszamy w kierunku uliczki z rzeznikami. po drodze napotykamy powracajaca Olge (kolejne 5 km), ktorej niestety nie powiodly sie poszukiwania wydm.
stojac w kolejce w sklepie miesnym, mam okazje przekonac sie, ze to, co mowil Edaurdo, iz w Argentynie zjada sie CAŁA krowe, jest najprawdziwsza prawda. oprocz stekow, w lodowce leza rowniez krowie jelita, serca, oczy, watroby, i nawet...mhmm... domyslcie sie, co...;) yyyy..!
my ograniczamy nasze zakupy do vacio i costillas, wygladajacych jak kupa kosci i tluszczu. do tego dokupujemy wegiel drzewny oraz domowej roboty, slodkie wino na miejsowym markecie od straszej pani i jestesmy gotowe wracac. a wiec kroimy, doprawiamy (za pomoca chumichurro, of kors), pieczemy, zjadamy i zapijamy... wszystko razem wychodzi nam wysm...biscie!;)
m.
wsiadamy na rowery i jedziemy na plaze San Martin by stamtad zlapac autobus jadacy droga nr 68 prowadzaca do Salty przez doline Rio las Conchas, znana rowniez pod nazwa Quebrada de Cafayate, a slynaca z najbardziej imponujacych widokow ever.
wysiadamy 50 kilometrow dalej i skrecamy nasze rowery (ktore uprzednio musialysmy rozkrecic, aby zapakowac je do bagaznika autobusu). jestesmy tuz przy La Gargante del Diablo (gardziel diabla), formacji skalnej, ktora ma nas zupelnie powalic. zostawiamy rowery przy jakims kamieniu i wchodzimy miedzy czerwone, wysokie, pionowe skaly. to co ukazuje sie moim oczom... zupelnie mnie powala. Garganta to wysoki i dlugi półwąwoz (bo z jednej strony zamniekty jest przez sciane skalna), uformowany z czerwonych, skosnie polozonych plyt skalnych, tworzona przez 90 mln lat(!). jakkolwiek opis brzmi nudnie, widok rzeczywisty jest niesamowity. wspinamy sie dalej by dojsc do samego konca gardzieli i z kazdym kolejnym krokiem utwierdzam sie w przekonaniu, ze to najbardziej imponujaca rzecz, jaka wdzialam podczas tej podrozy. jest genialna!
wsiadamy na rowery i ruszamy w droge w kierunku do Cafayate. z autobusu trasa sprawiala przestraszne wrazenie pnacej sie caly czas pod gorke, ale ku naszej radosci okazuje sie, ze przed nami cala masa dlugich zjazdow. niebo jest idealnie niebieskie, temperatura trzyma bezpieczne dwadziescia pare stopni, wokol wspaniale czerwone gory, a w oddali zielone drzewa i trawy oraz mieniaca sie w sloncu rzeka. no i nie trzeba pedalowac. czego chciec wiecej?:)
nastepna atrakcja na trasie jest El Anfiteatro, formacja podobna do poprzedniej, ale zdecydowanie mniejsza. swoim wygladem i akustyka zdecydowanie przypomina amfiteatr, a przekonac mozemy sie o tym dzieki grajacemu tu duetowi gitarowo-gitarowemu... do ktorego przylacza sie rowniez Olga:)
El Sabo, to skala w ksztalcie zaby. El Fraile, ktorego na poczatku nie mozemy znalezc, okazuje sie skala przypominajaca postac w dlugiej szacie (pozniej dowiemy sie, ze nazwa - Ksiadz, zostala nadana tej formacji, by uczic pamiec trzech ksiezy, ktorzy zgineli wspinajac sie w poblizu). ta wysoka postac ma w sobie cos imponujacego i strasznego zarazem. La Yesera - wielokolorowe skaly (w poziome pasy), ktorych barwy sa wynikem utleniania znajdujacych sie tam mineralow. El Obelisco wysoki skalny obeliski formowany przez 20 mln lat. Las Venitas - dziury w czerwonych skalach przypominajace swoim wygladem okna - to przy nich Ania odkrywa wbity w jej przednie kolo dlugi kolec, ktory przy probie wyciagniecia powoduje przeciagle 'psss...' w zwiazku z czym Ania wbija go z powrotem majac nadzieje, ze wytrzyma przez nastepne 20 kilometrow. Olga z kolei, biega miedzy skalami i probuje znalezc te, ktora widziala na pocztowce w sklepie (a jednak! a jeszcze nie dawno czepiala sie za to Ani:D)
Los Castillos, to skaly nad rzeka swoim wygladem przypominajace potezne zamki. El Paso - czyli przejscie miedzy skalami (przyznaje szczerze, ze nie chcialo mi sie isc go ogladac...) i pechowe Los Medanos - czyli wydmy, ostatnia atrakcja na trasie, tylko 5 kilometrow przed miasteczkiem, ktorych nie udaje nam sie namierzyc... a Olga czekala na nie najbardziej... jezdzimy w te i we w te, ale wydm nigdzie nie ma. zostawiamy nawet rowery i przechodzimy przez ogrodzenie z drutu kolczastego, ale to wydaje sie troche bezsensowne, jesli atrakcja jest ogolnie dostepna. w koncu Ania ma juz dosc i zmusza Olge do powrotu na asfalt. zaczyna szarzec i robic sie coraz chlodniej. wracamy do Cafayate.
zatrzymujemy sie przy pierwszym sklepie, zeby uzupelnic w nim zapasy plynow, i wtedy Olga oznajmia, ze wydm nie odpusci. wsiada na rower i wraca owe 5 kilometrow by poszukac ich jeszcze raz. well... my tymczasem jedziemy na camping i z nieukrywanym zadowoleniem padamy w hamaki.
dzisiejsze plany kolacyjne sa mega ambitne - otoz postanawiamy urzadzic sobie prawdziwa parille. w tym celu Ania udaje sie do pana-meza-wlasciciela i pyta go o najbardziej tradycyjne mieso na grilla (taa... w ktoryms, nieustalonym, momencie tej podrozy Ania znow stala sie miesozerna...;)
ubieramy sie cieplej i ruszamy w kierunku uliczki z rzeznikami. po drodze napotykamy powracajaca Olge (kolejne 5 km), ktorej niestety nie powiodly sie poszukiwania wydm.
stojac w kolejce w sklepie miesnym, mam okazje przekonac sie, ze to, co mowil Edaurdo, iz w Argentynie zjada sie CAŁA krowe, jest najprawdziwsza prawda. oprocz stekow, w lodowce leza rowniez krowie jelita, serca, oczy, watroby, i nawet...mhmm... domyslcie sie, co...;) yyyy..!
my ograniczamy nasze zakupy do vacio i costillas, wygladajacych jak kupa kosci i tluszczu. do tego dokupujemy wegiel drzewny oraz domowej roboty, slodkie wino na miejsowym markecie od straszej pani i jestesmy gotowe wracac. a wiec kroimy, doprawiamy (za pomoca chumichurro, of kors), pieczemy, zjadamy i zapijamy... wszystko razem wychodzi nam wysm...biscie!;)
m.
dzien: 217 slonko, rzeczka i kaktusy... 05.05.10
poczatkowo dzis tez chcemy jechac na rowerach. naszym celem jest wycieczka w gore rzeki (rzeczki) Colorado tworzacej tu calkiem widowiskowe kaskady. aby dotrzec w poblize doliny rzecznej najpierw trzeba pokonac 6km. wlasnie do tego przydalyby sie nam rowery, ale Carolina, milsza-siostra-wlascicielka mowi nam, ze owe 6 km to jedna wielka gorka, pod ktora latwiej podejsc niz podjechac. tego samego zdania jest rowniez pani-mama-wlascicielka, ktora ostatecznie przekunaje nas stwierdzeniem, ze 'jesli gdzies na swiecie naprawde dziala autostop, to jest to tutaj.'
zostawiamy nasze bicykle i ruszamy w droge. juz na poczatku okazuje sie, ze jest ona zupelnie, zupelnie PLASKA (!?). oprocz tego zaden z kilku, mozliwych do policzenia na palcach jednej dloni, samochodow nawet nie zwalnia przejezdzajac obok nas. za to kurzy..! dodatkowo ogromne slonce, do ktorego blizej nam o jakies 1,5 tys kilometrow parzy niemilosiernie. nie, tak to sie nie da isc...
no ale idziemy. w poblize pierwszych dolinowych drzew zblizamy sie dopiero godzine pozniej (ps po drodze udaje nam sie trafic na kilka stadek, zyjacych tu na wolnosci, calkiem sporych (do 45cm) szaro-zielonych papug - patagonek).
poniewaz trasa wzdluz rzeki jest zupelnie nieoznakowana (ale nie niemozliwa do odnalezienia) wynajmujemy miejscowego przewodnika - Juana. jeszcze nigdy nie robilam zadnego trekkingu z przewodnikiem i bardzo podoba mi sie ta mala odmiana (cena - 20 peso od osoby).
od poczatku trasa jest calkiem latwa. idziemy zboczem doliny wzdluz rzeki, raz w gore, raz w dol, raz po jej lewej stronie, raz po prawej. calkiem sympatyczna wycieczka w cieniu drzew i traw. w pewnym momencie Juan zatrzymuje sie i pyta, jaka trasa chcemy pojsc dalej, latwiejsza, ale bez mozliwosci obejrzenia ostatniej kaskady, czy trudniejsza. 'co to znaczy trudniejsza?' pytam, 'bedziemy sie wspinac' odpowiada. gdzie on chce sie tu wspinac mysle patrzac na znow nie tak wysokie zbocza doliny jednoczesnie zdajac sobie sprawe, ze decyzja nalezy przede wszystkim ode mnie (albo moich dwoch kolan). 'ok - mowie - to sie powspinajmy'.
Juan wskakuje na jedna ze scianek skalnych tuz przy drozce, a my zanim. juz zaczynam mysle, ze bedzie to fajna zabawa, kiedy nagle sciezka znika, a pojawia sie kilkumetrowa przepasc. dystans jaki mamy przejsc to moze 2 metry, ale zupelnie sie tego nie spodziewalam. co my w ogole wyprawiamy?! a co jak odpadne od sciany?! zanim zdarze pomyslec juz jestesmy z powrotem na twardym gruncie. okej... jeszcze fajniejsza okazuje sie pewna bardzo waska szczelina w skale, w ktorej znika Juan. musimy wejsc za nim i 'ostroznie ruszac glowa', zeby sie nie zaklinowala, w srodku wykonac kilka niemozliwych w tej ciasnocie ruchow i wspiac sie do gory. zawsze wiedzialam, ze wspinaczka skalkowa to moja druga natura;) zaczynam sie nawet obawiac, ze niedlugo skoncza sie nam te wszystkie atakcje, ale na szczescie na trasie jest ich jeszcze kilka.
po poltorej godzinie osiagamy ostatnia kaskade. dalej nie da sie pojsc. robimy mala przerwe. Juan siada gdzies w cieniu, a my pchamy sie na kamienie wystajace z rzeki. woda jest lodowato zimna, nie mniej, Olga postanawia sie wykapac. chce to zobaczyc! nie wyobrazam sobie, zeby mogla sie zanurzyc nawet na sekunde. podczas gdy my zabieramy sie do robienia wykwintnych kanapek z kozim serem (zostal z wczoraj...) Olga przebiera sie w swoj zolty stroj kapielowy. a potem ogladamy show: Olga wchodzi do wody po kostki i w tym samym momencie krzyczy do nas, ze wlasnie stracila czucie w stopach. ale prze dalej. do lydek... do kolan... i z powrotem na brzeg. to chyba nie sezon na kapiele. ale i tak zrobila wiecej niz my;)
droga powrotna zajmuje nam o wiele mniej czasu. pewnie dlatego, ze musimy wracac inna trasa (wspinaczka jest tylko jednostronna). placimy Juanowi i jeszcze tylko zahaczamy i male stoisko z zimnymi napojami... przy ktorym okazuje sie, ze w sprzedazy sa rowniez recznej roboty indianskie artesanias. i to w cene dwa razy nizszej niz gdzie indziej. oczywiscie, spedzamy tam o wiele za duzo czasu i w dalsza droge ruszamy z pelnymi siatkami.
znow 6 kilometrow zakurzonej drogi przed nami. poniewaz raczej na pewno nie wrocimy do Cafayate w najblizszym (i dalszym) czasie, korzystajac z tego, ze dzien wciaz jasny postanawiamy zaliczyc inna tutejsza atrakcje - La Cueva, czyli wykopana pod ogromnym glazem jaskinie, i Las Pinturas, czyli malowidla scienne zdobiace glazy wokol jaskini.
ruszamy krociutkim, oznaczonym szlakiem... i gubimy go 10 metrow dalej! ze co? ze jak? lazimy troche w kolko, ale nie mozemy nic znalezc. Ania raczy nas wykladem, na temat jej dalszego niechodzenia miedzy kaktusami (acha! wokol nas rosna tylko kaktusy. charakterystyczna dla tego regionu odmiana - cardon, czyli kaktus kandelabrowy, ktorego tutaj uzywa sie jako glownego surowca do produkcji drewna, z ktorego nastepnie produkuje sie wszystko od misek poczawszy na kosciolach skonczywszy. to bardzo interesujace, jak z okraglego, pustego pnia udaje im sie uzyskac dlugie, plaskie, solidne (choc dziurkowane) deski mogace podtrzymac konstrukcje dachu..?).
oczywiscie, Olga postanawia wbiec na jedno ze zboczy gory i sprawdzic, czy przypadkiem wlasnie tam nie ukryto malowidel. ja tymczasem natrafiam na... psa. patrze na niego podejrzenie, no bo skad on sie tu niby wzial, i pytam(!) 'jestes psem przewodnikiem? zaprowdzisz mnie do cuevy?' w odpowiedzi szczeniak podskakuje, a potem zaczyna sie tarzac po ziemi... taaaa... chwile potem jednak, biegnie przed siebie, a potem wraca do mnie - mimo wszystko, postanawiam dac mu szanse. i w ten sposob trafiam na sciezke tuz przed sama cueva:) wolamy dziewczyny, a potem gramole sie pod glaz. w srodku jest duzo miejsca i slady (te widze tylko dzieki fleszowi aparatu) dymu na skalach. to znaczy, ze ktos tu rzeczywiscie mieszkal? kiedy? wokol widac rowniez malowidla, niestety trudno stwierdzic, czy sa oryginalne, czy wysprejowane jakis czas temu.
wracamy na okropna szutrowke i jeszcze zahaczamy o stoisko z empanadami i humitas, czyli kukurydziano-warzywna papka, zawinieta w liscie z kolby kukurydzy i ugotowana w goracej wodzie. Ania staje sie ich najwieksza fanka. na drodze mija nas jakis zdezelowany pick-up, a my od niechcenia, bardziej dla zasady machamy na niego. o dziwo pojazd staje, a pan kierowca jest tak uradowany, iz moze nas podwiezc, ze z wrazenia krzyczy i smieje sie cala droge, kilkukrotnie puszczajac kierownice i pozwalajac samochodowi nieco zjechac z drogi. jakas... ja nie wiem. trzy minuty pozniej jestesmy w miasteczku.
wracamy na camping i zanurzamy sie w hamaki sluchajac lecacej z glosnikow chilloutowej muzyczki.
m.
poczatkowo dzis tez chcemy jechac na rowerach. naszym celem jest wycieczka w gore rzeki (rzeczki) Colorado tworzacej tu calkiem widowiskowe kaskady. aby dotrzec w poblize doliny rzecznej najpierw trzeba pokonac 6km. wlasnie do tego przydalyby sie nam rowery, ale Carolina, milsza-siostra-wlascicielka mowi nam, ze owe 6 km to jedna wielka gorka, pod ktora latwiej podejsc niz podjechac. tego samego zdania jest rowniez pani-mama-wlascicielka, ktora ostatecznie przekunaje nas stwierdzeniem, ze 'jesli gdzies na swiecie naprawde dziala autostop, to jest to tutaj.'
zostawiamy nasze bicykle i ruszamy w droge. juz na poczatku okazuje sie, ze jest ona zupelnie, zupelnie PLASKA (!?). oprocz tego zaden z kilku, mozliwych do policzenia na palcach jednej dloni, samochodow nawet nie zwalnia przejezdzajac obok nas. za to kurzy..! dodatkowo ogromne slonce, do ktorego blizej nam o jakies 1,5 tys kilometrow parzy niemilosiernie. nie, tak to sie nie da isc...
no ale idziemy. w poblize pierwszych dolinowych drzew zblizamy sie dopiero godzine pozniej (ps po drodze udaje nam sie trafic na kilka stadek, zyjacych tu na wolnosci, calkiem sporych (do 45cm) szaro-zielonych papug - patagonek).
poniewaz trasa wzdluz rzeki jest zupelnie nieoznakowana (ale nie niemozliwa do odnalezienia) wynajmujemy miejscowego przewodnika - Juana. jeszcze nigdy nie robilam zadnego trekkingu z przewodnikiem i bardzo podoba mi sie ta mala odmiana (cena - 20 peso od osoby).
od poczatku trasa jest calkiem latwa. idziemy zboczem doliny wzdluz rzeki, raz w gore, raz w dol, raz po jej lewej stronie, raz po prawej. calkiem sympatyczna wycieczka w cieniu drzew i traw. w pewnym momencie Juan zatrzymuje sie i pyta, jaka trasa chcemy pojsc dalej, latwiejsza, ale bez mozliwosci obejrzenia ostatniej kaskady, czy trudniejsza. 'co to znaczy trudniejsza?' pytam, 'bedziemy sie wspinac' odpowiada. gdzie on chce sie tu wspinac mysle patrzac na znow nie tak wysokie zbocza doliny jednoczesnie zdajac sobie sprawe, ze decyzja nalezy przede wszystkim ode mnie (albo moich dwoch kolan). 'ok - mowie - to sie powspinajmy'.
Juan wskakuje na jedna ze scianek skalnych tuz przy drozce, a my zanim. juz zaczynam mysle, ze bedzie to fajna zabawa, kiedy nagle sciezka znika, a pojawia sie kilkumetrowa przepasc. dystans jaki mamy przejsc to moze 2 metry, ale zupelnie sie tego nie spodziewalam. co my w ogole wyprawiamy?! a co jak odpadne od sciany?! zanim zdarze pomyslec juz jestesmy z powrotem na twardym gruncie. okej... jeszcze fajniejsza okazuje sie pewna bardzo waska szczelina w skale, w ktorej znika Juan. musimy wejsc za nim i 'ostroznie ruszac glowa', zeby sie nie zaklinowala, w srodku wykonac kilka niemozliwych w tej ciasnocie ruchow i wspiac sie do gory. zawsze wiedzialam, ze wspinaczka skalkowa to moja druga natura;) zaczynam sie nawet obawiac, ze niedlugo skoncza sie nam te wszystkie atakcje, ale na szczescie na trasie jest ich jeszcze kilka.
po poltorej godzinie osiagamy ostatnia kaskade. dalej nie da sie pojsc. robimy mala przerwe. Juan siada gdzies w cieniu, a my pchamy sie na kamienie wystajace z rzeki. woda jest lodowato zimna, nie mniej, Olga postanawia sie wykapac. chce to zobaczyc! nie wyobrazam sobie, zeby mogla sie zanurzyc nawet na sekunde. podczas gdy my zabieramy sie do robienia wykwintnych kanapek z kozim serem (zostal z wczoraj...) Olga przebiera sie w swoj zolty stroj kapielowy. a potem ogladamy show: Olga wchodzi do wody po kostki i w tym samym momencie krzyczy do nas, ze wlasnie stracila czucie w stopach. ale prze dalej. do lydek... do kolan... i z powrotem na brzeg. to chyba nie sezon na kapiele. ale i tak zrobila wiecej niz my;)
droga powrotna zajmuje nam o wiele mniej czasu. pewnie dlatego, ze musimy wracac inna trasa (wspinaczka jest tylko jednostronna). placimy Juanowi i jeszcze tylko zahaczamy i male stoisko z zimnymi napojami... przy ktorym okazuje sie, ze w sprzedazy sa rowniez recznej roboty indianskie artesanias. i to w cene dwa razy nizszej niz gdzie indziej. oczywiscie, spedzamy tam o wiele za duzo czasu i w dalsza droge ruszamy z pelnymi siatkami.
znow 6 kilometrow zakurzonej drogi przed nami. poniewaz raczej na pewno nie wrocimy do Cafayate w najblizszym (i dalszym) czasie, korzystajac z tego, ze dzien wciaz jasny postanawiamy zaliczyc inna tutejsza atrakcje - La Cueva, czyli wykopana pod ogromnym glazem jaskinie, i Las Pinturas, czyli malowidla scienne zdobiace glazy wokol jaskini.
ruszamy krociutkim, oznaczonym szlakiem... i gubimy go 10 metrow dalej! ze co? ze jak? lazimy troche w kolko, ale nie mozemy nic znalezc. Ania raczy nas wykladem, na temat jej dalszego niechodzenia miedzy kaktusami (acha! wokol nas rosna tylko kaktusy. charakterystyczna dla tego regionu odmiana - cardon, czyli kaktus kandelabrowy, ktorego tutaj uzywa sie jako glownego surowca do produkcji drewna, z ktorego nastepnie produkuje sie wszystko od misek poczawszy na kosciolach skonczywszy. to bardzo interesujace, jak z okraglego, pustego pnia udaje im sie uzyskac dlugie, plaskie, solidne (choc dziurkowane) deski mogace podtrzymac konstrukcje dachu..?).
oczywiscie, Olga postanawia wbiec na jedno ze zboczy gory i sprawdzic, czy przypadkiem wlasnie tam nie ukryto malowidel. ja tymczasem natrafiam na... psa. patrze na niego podejrzenie, no bo skad on sie tu niby wzial, i pytam(!) 'jestes psem przewodnikiem? zaprowdzisz mnie do cuevy?' w odpowiedzi szczeniak podskakuje, a potem zaczyna sie tarzac po ziemi... taaaa... chwile potem jednak, biegnie przed siebie, a potem wraca do mnie - mimo wszystko, postanawiam dac mu szanse. i w ten sposob trafiam na sciezke tuz przed sama cueva:) wolamy dziewczyny, a potem gramole sie pod glaz. w srodku jest duzo miejsca i slady (te widze tylko dzieki fleszowi aparatu) dymu na skalach. to znaczy, ze ktos tu rzeczywiscie mieszkal? kiedy? wokol widac rowniez malowidla, niestety trudno stwierdzic, czy sa oryginalne, czy wysprejowane jakis czas temu.
wracamy na okropna szutrowke i jeszcze zahaczamy o stoisko z empanadami i humitas, czyli kukurydziano-warzywna papka, zawinieta w liscie z kolby kukurydzy i ugotowana w goracej wodzie. Ania staje sie ich najwieksza fanka. na drodze mija nas jakis zdezelowany pick-up, a my od niechcenia, bardziej dla zasady machamy na niego. o dziwo pojazd staje, a pan kierowca jest tak uradowany, iz moze nas podwiezc, ze z wrazenia krzyczy i smieje sie cala droge, kilkukrotnie puszczajac kierownice i pozwalajac samochodowi nieco zjechac z drogi. jakas... ja nie wiem. trzy minuty pozniej jestesmy w miasteczku.
wracamy na camping i zanurzamy sie w hamaki sluchajac lecacej z glosnikow chilloutowej muzyczki.
m.