meksyk gwatemala honduras nicaragua costa rica panama kolumbia
ekwador transit (peru/bolivia) argentyna/chile
ekwador transit (peru/bolivia) argentyna/chile
dzien: 'kawa czy herbata?' 114 (cz. 2) 22.01.10
podczas gdy my (Ania, Ryan i ja) zachwyceni wpatrujemy sie w gore, Salvador sciaga z masztu kostarykansa bandere... i wciaga kolumbijska. (okej, moze dla zeglarzy to normalna sprawa, ale nas to bardzo zadziwia i nie potrafimy tego sobie wytlumaczyc... gdyby wiec jakis marynarz zechcial poswiecic kilka minut na wyjasnienie nam tego - czekamy;)
i tak oto, po 5 dniach doplywamy do malego Sapzurro, pierwszej wioski po kolumbijskiej stronie.
kapitan i Sebastian przywiazuja jacht... do drzewa na brzegu i mozna skakac do wody. Seba zabiera ponton i od razu plynie do swojej lodzi, a kilku chetnych osobnikow plynie na lad.
dzis w ramach kolacji urzadzamy bbq. kapitan kupuje 2 kurczaki (! - a jest nas 14!) u goscia, ktory podplywa swoja panga, i ktory jutro zabierze nas nia dalej, a Seba wsiada do pontonu by poplynac nim do wioski i dokupic carne i... kielbaski. Eugenia, Ania i ja zabieramy sie z nim. skoro plynelysmy tu tyle dni, niechze chociaz zobacze, jak to wyglada. wysiadamy na brzegu i z lista zakupow, na ktorej figuruja... banany... i coca-cola ruszamy do 'centrum'. obchodzimy uliczki bardzo milej wioski, i o ile z cola nie ma zadnego problemu, bananow brak.
wzdluz plazy wracamy na wyznaczone miejsce naszego bbq. do tej pory raczej milczaca Eugenia, zaczyna opowiadac nam o swoich wszystkich przygodach milosnych... to sie nazywa latynoska otwartosc:)
Sebastian juz piecze, kiedy okazuje sie, ze zapomnial o limonkach do swojej specjalnej salsy. szybko wiec plynie po nie na jach, i z powrotem. jestesmy glodni..! nie mozemy sie doczekac naszej kolacji. czujemy rozchadzacy sie wokol zapach prawie gotowego jedzonka... i wtedy Sebas znow wskakuje do pontonu i niczego nie wyjasniajac odplywa nim w kierunku Chirisy... nie pojawia sie przez nastepne 5, 10, 15 minut... zaczyna kropic, a potem calkiem powaznie padac. chowamy sie wszyscy (poza Seba i Salva, ktorych tu nie ma) na ganku pobliskiego domku i czekamy... nastepne 5, 10 minut... Eugenia zaczyna klac po hiszpansku, a Stefani oswiadcza, ze jest glodna i nie ma zamiaru czekac na niczyji powrot, ani tym bardziej, na niczyje pozwolenie na jedzenie, po czym zdecydowanie rusza w kierunku rusztow. chlopakom nie trzeba powtarzac dwa razy. przy jedzeniu znajduja sie jeszcze szybciej niz ona. Dave i Stu biora sie za krojenie miesa, ktore znika w 30 sekund, a potem zaczynaja piec nastepne porcje. nawet Eugenia jest zadowolona z takiego obrotu spraw.
zanim upiecze sie druga seria, wraca Sebastian. okazuje sie, ze razem z kapitanem zaczeli wyciagac na poklad nasze plecaki, ale w trakcie pracy zlapal ich deszcze, wiec natychmiast musieli zajac sie i zabepieczaniem przed nim. bardziej niz na wyjasnienia jednak, czekamy na jego reakcje na znikniecie calkiem sporej ilosci jedzenia. Seba jednak zupelnie na to nie reaguje i tak po prostu zabiera sie z powrotem do swojej roboty.
kiedy konczymy nasza fieste Seba daje znac kapitanowi (nie dolaczyl do nas na ladzie), zeby po nas przyplynal. oczywiscie, z jachtu nie ma zadnego odzewu. nastepne pol godziny spedzamy wiec na wrzeszczeniu i gwizdaniu w strone Chirisy. to niesamowite, co tu sie z nami wyprawia.
kiedy w koncu slyszymy dzwiek nadplywajacego Zbawiciela, ten tylko wykrzykuje 'Sebastian', po czym obaj odplywaja z powrotem w strone lodzi. co do?! po chwili wraca juz sam Seba i zabiera nas na jacht. kiedy w koncu stajemy na pokladzie, Salvador jak gdyby nigdy nic, pyta nas 'kawa czy cherbata?'
troche zaskoczeni siadamy do stolu, a wtedy kapitan... wnosi ciasto, ktore dla nas przygotowal ('wyjal z folii, przekroil na pol i upackal drzemem' jak mowi Ania:). zjadamy wypiek, popijamy czym trzeba;) i idzemy spac:)
m.
dzien: 115 wycieczka zorganizowana, czyli SuperAnia w akcji 23.01.10
pobudka jakos po 5.00, bo o 6.00 przyplynie po nas panga, ktora zabierze nas do Capurgana, gdzie miesci sie Oficina de Migracion i skad mozemy zlapac lanche do Turbo. kiedy wychodze z kajuty po plecak bez problemu widze, kto wykazal sie wczoraj najslabszym refleksem w rywalizacji o miejsce do spania... Sebastian spi kleczac na kolanach i opierajac glowe o kawalek nie zajetej lawki w kuchnio-jadalni... biedak.
niestety, panga przyplywa pol godziny pozniej, niz mowil nam Salvador, a kiedy w koncu doplywamy do Capurgany okazuje sie, ze biuro migracji jest jeszcze zamkniete. w skrocie oznacza to, ze nie zdarzymy na jedyna lanchie do Turbo, ktora odplywa za 20 minut... wtedy do akcji wkracza SuperAnia... podczas, gdy kapitan zalatwia wczesniejsze otwarcie Oficiny, Ania rusza na nadbrzeze i przekonuje goscia od lodki, zeby poczekal na nas tak dlugo, jak bedzie trzeba w zamian za kupienie dodatkowych 9 biletow (Stefani i Aaron zostaja tutaj). w lodce jest juz 30 innych osob, ktore zjawily sie tu o odpowiedniej porze, by na nia zdarzyc, ale perspektywa dodatkowej kasy sprawia, ze facet nie widzi problemu, w tym, ze tamci tez beda na nas czekac.
zalatwiamy stempelki (pan z Oficiny jest dla nas tak mily, ze jako jedyne z calej grupy dostajemy wizy na dluzej niz 30 dni...:), kupujemy sniadanie i dopiero pol godziny po wyznaczonej godzinie wyplyniecia lanchi zjawiamy sie w porcie. i panga, oczywiscie, wciaz na nas czeka;)
znow bedziemy plynac wzdluz brzegu, az dostaniemy sie do pierwszej miejscowosci, z ktorej wioda jakiekolwiek drogi (do Sapzurro i Capurgany nie ma dojazdu od strony ladu), i w ktorej mozna zlapac jakis autobus. tym razem nasza wodna wycieczka potrwa tylko 3 godziny (wiekszosc czasu i tak przespimy:)
Turbo... jest brzydkie, wyglada na niebezpieczne i nie chyba nie ma niczego do zaoferowania.
kiedy ja zostaje z bagazami, a reszta grupy rusza na poszukiwanie bankomatu, Ania zaczyna targowanie ceny biletow autobusowych do Monteria. 9 biletow to bardzo dobra karta przetargowa... po jakichs 20 minutach SuperAnia wraca z wiadomoscia, ze nie tylko udalo jej sie zbic cene dwukrotnie(!) (za 6 godzinna podroz zaplacimy 9$ od osoby!), ale zalatwila jeszcze, ze kierowca zawiezie nas dokladnie na terminal, mimo, ze normalnie tam nie jezdzi.
kolumbijskie wybrzeze slynie z tego, ze ma slabosc do oszukiwania turystow poprzez spore podbijanie cen. nie nalezy tu akceptowac zadnej sumy, ktora pada jako pierwsza. na pewno nie jest prawdziwa. (co jednak warto zaznaczyc, Ania zbila cene nizej niz ta prawdziwa..!:)
w trakcie mojej misji pilnowania plecakow, mam okazje zauwazyc ciekawa rzecz. na ulicach stoja osoby z przypietymi do siebie na lancuchac telefonami komorkowymi i oferuja sprzedaz minut w cenie 100-200 pesos (w Kolumbii obowiazuja pesos, 1$ to mniej-wiecej 2000 pesos...). jak sie okazuje, cieszy sie to sporym powodzeniem. co chwile podchodza nowe osoby i dzwonia z zabepieczonych komorek. pozniej sie dowiemy, ze uzupelnienie limitow w telefonach na karte czy oplacenie niskiego abonamentu jestu tu tak drogie, ze nikt tego nie robi. wszyscy maja swoje telefony, ale tylko po to by je odbierac, nikt ich nie doladowuje. bardziej oplaca sie wyjsc na ulice i zadzwonic w tak zwanych, 'minutos', ktore dostepne sa w kazdym miejscu.
wsiadamy do autobusiku i ruszamy w kilkugodzina droge. kierowca pruje jak szalony i wszystko wskazuje na to, ze na miejscu bedziemy przed czasem, wiec spokojnie uda nam sie zlapac autobus do Cartageny (czyt. Kartaheny), ktora jest naszym celem. poniewaz jest goraco drzwi pojazdu sa caly czas otwarte i kiedy bus wchodzi w jednej z ostrzejszych zakretow, stojaca z brzegu torba Souzy wylatuje z autobusu! w zasadzie, wszystko dzieje sie tak szybko, ze nie jestesmy pewne, czy rzeczywiscie cos takiego zaszlo, ale wyskakujacy na ulice powazny Souza i placzacy ze smiechu Stu, utwierdzaja nas w tym, co widzialysmy (sprzet do kitesurfingu, ktory byl w torbie, na szczescie, nie ucierpial...) kiedy juz prawie jestesmy na miejscu... autobus nagle sie psuje. stajemy posrod pol i lak. na szczescie, SuperAnia ustalila wczesniej z kierowca, ze nie zaplaci mu, dopoki nasze stopy nie stana na terminalu, wiec ten od razu dzwoni gdzie trzeba i zalatwia nam transport zastepczy. jakies 15 minut pozniej, przesiadamy sie w coolowa wersje kolubijskich chickenbusow. Ania obawia sie czy nadziani Holendrzy nie beda narzekali na takie warunki podrozy, ale oprocz biednego, ponad dwumetrowego Souzy (znowu on...:), ktory nie moze sie za bardzo zmiescic w siedzeniu, nikt nie wydaje sie byc niezadowolonym.
pojawia sie tylko jeden maly problem, nasz nowy autobus nie jedzie tak szybko, jak poprzedni i zatrzymuje sie o wiele czesciej niz tamten. kiedy wiec w koncu dojezdzamy na terminal, okazuje sie, ze nie ma juz zadnego autobusu do Cartageny... na szczescie jest z nami... SuperAnia!:) robimy male zakupy i jakies 30 minut pozniej wsiadamy do prywatnego busa z klima i ruszamy w droge za cene od osoby nizsza niz w zwyklych autobusach (15$ ;) tak dla odmiany kilka nastepnych godzin spedzimy w wygodnych warunkach.
na terminalu w Cartagenie jestesmy po 11.00 w nocy. jestesmy nieprzytomni. wskakujemy w taksowki i kazemy sie wiesc do centrum. podjezdzamy w wybrane miejsce, ktore niestety nie prezentuje sie zbyt atrakcyjnie i zegnamy nadzianych Holendrow, ktorzy jada do jakiegos drogiego hotelu kilka ulic dalej. wchodzimy do hostelu... i okazuje sie, ze nie ma miejsc... mimo zmeczenia, SuperAnia postanawia jeszcze raz uzyc swoich nieprzecietnych zdolnosci organizatorskich wyniesionych z przeslawetnej uczelni dumnie swiecacej pomaranczowych napisem i za pomoca pana z recepcji zalatwia nam miejsce w hostelu San Blas, dwie ulice dalej. do wyboru mamy tylko dormitorium (chyba tak szybko nie rozstaniemy sie z naszymi rejsowymi znajomymi), ale jest polnoc i w tej chwili jest nam wszystko jedno. zgadzamy sie na wszystkie warunki i padamy do lozek.
m.
pobudka jakos po 5.00, bo o 6.00 przyplynie po nas panga, ktora zabierze nas do Capurgana, gdzie miesci sie Oficina de Migracion i skad mozemy zlapac lanche do Turbo. kiedy wychodze z kajuty po plecak bez problemu widze, kto wykazal sie wczoraj najslabszym refleksem w rywalizacji o miejsce do spania... Sebastian spi kleczac na kolanach i opierajac glowe o kawalek nie zajetej lawki w kuchnio-jadalni... biedak.
niestety, panga przyplywa pol godziny pozniej, niz mowil nam Salvador, a kiedy w koncu doplywamy do Capurgany okazuje sie, ze biuro migracji jest jeszcze zamkniete. w skrocie oznacza to, ze nie zdarzymy na jedyna lanchie do Turbo, ktora odplywa za 20 minut... wtedy do akcji wkracza SuperAnia... podczas, gdy kapitan zalatwia wczesniejsze otwarcie Oficiny, Ania rusza na nadbrzeze i przekonuje goscia od lodki, zeby poczekal na nas tak dlugo, jak bedzie trzeba w zamian za kupienie dodatkowych 9 biletow (Stefani i Aaron zostaja tutaj). w lodce jest juz 30 innych osob, ktore zjawily sie tu o odpowiedniej porze, by na nia zdarzyc, ale perspektywa dodatkowej kasy sprawia, ze facet nie widzi problemu, w tym, ze tamci tez beda na nas czekac.
zalatwiamy stempelki (pan z Oficiny jest dla nas tak mily, ze jako jedyne z calej grupy dostajemy wizy na dluzej niz 30 dni...:), kupujemy sniadanie i dopiero pol godziny po wyznaczonej godzinie wyplyniecia lanchi zjawiamy sie w porcie. i panga, oczywiscie, wciaz na nas czeka;)
znow bedziemy plynac wzdluz brzegu, az dostaniemy sie do pierwszej miejscowosci, z ktorej wioda jakiekolwiek drogi (do Sapzurro i Capurgany nie ma dojazdu od strony ladu), i w ktorej mozna zlapac jakis autobus. tym razem nasza wodna wycieczka potrwa tylko 3 godziny (wiekszosc czasu i tak przespimy:)
Turbo... jest brzydkie, wyglada na niebezpieczne i nie chyba nie ma niczego do zaoferowania.
kiedy ja zostaje z bagazami, a reszta grupy rusza na poszukiwanie bankomatu, Ania zaczyna targowanie ceny biletow autobusowych do Monteria. 9 biletow to bardzo dobra karta przetargowa... po jakichs 20 minutach SuperAnia wraca z wiadomoscia, ze nie tylko udalo jej sie zbic cene dwukrotnie(!) (za 6 godzinna podroz zaplacimy 9$ od osoby!), ale zalatwila jeszcze, ze kierowca zawiezie nas dokladnie na terminal, mimo, ze normalnie tam nie jezdzi.
kolumbijskie wybrzeze slynie z tego, ze ma slabosc do oszukiwania turystow poprzez spore podbijanie cen. nie nalezy tu akceptowac zadnej sumy, ktora pada jako pierwsza. na pewno nie jest prawdziwa. (co jednak warto zaznaczyc, Ania zbila cene nizej niz ta prawdziwa..!:)
w trakcie mojej misji pilnowania plecakow, mam okazje zauwazyc ciekawa rzecz. na ulicach stoja osoby z przypietymi do siebie na lancuchac telefonami komorkowymi i oferuja sprzedaz minut w cenie 100-200 pesos (w Kolumbii obowiazuja pesos, 1$ to mniej-wiecej 2000 pesos...). jak sie okazuje, cieszy sie to sporym powodzeniem. co chwile podchodza nowe osoby i dzwonia z zabepieczonych komorek. pozniej sie dowiemy, ze uzupelnienie limitow w telefonach na karte czy oplacenie niskiego abonamentu jestu tu tak drogie, ze nikt tego nie robi. wszyscy maja swoje telefony, ale tylko po to by je odbierac, nikt ich nie doladowuje. bardziej oplaca sie wyjsc na ulice i zadzwonic w tak zwanych, 'minutos', ktore dostepne sa w kazdym miejscu.
wsiadamy do autobusiku i ruszamy w kilkugodzina droge. kierowca pruje jak szalony i wszystko wskazuje na to, ze na miejscu bedziemy przed czasem, wiec spokojnie uda nam sie zlapac autobus do Cartageny (czyt. Kartaheny), ktora jest naszym celem. poniewaz jest goraco drzwi pojazdu sa caly czas otwarte i kiedy bus wchodzi w jednej z ostrzejszych zakretow, stojaca z brzegu torba Souzy wylatuje z autobusu! w zasadzie, wszystko dzieje sie tak szybko, ze nie jestesmy pewne, czy rzeczywiscie cos takiego zaszlo, ale wyskakujacy na ulice powazny Souza i placzacy ze smiechu Stu, utwierdzaja nas w tym, co widzialysmy (sprzet do kitesurfingu, ktory byl w torbie, na szczescie, nie ucierpial...) kiedy juz prawie jestesmy na miejscu... autobus nagle sie psuje. stajemy posrod pol i lak. na szczescie, SuperAnia ustalila wczesniej z kierowca, ze nie zaplaci mu, dopoki nasze stopy nie stana na terminalu, wiec ten od razu dzwoni gdzie trzeba i zalatwia nam transport zastepczy. jakies 15 minut pozniej, przesiadamy sie w coolowa wersje kolubijskich chickenbusow. Ania obawia sie czy nadziani Holendrzy nie beda narzekali na takie warunki podrozy, ale oprocz biednego, ponad dwumetrowego Souzy (znowu on...:), ktory nie moze sie za bardzo zmiescic w siedzeniu, nikt nie wydaje sie byc niezadowolonym.
pojawia sie tylko jeden maly problem, nasz nowy autobus nie jedzie tak szybko, jak poprzedni i zatrzymuje sie o wiele czesciej niz tamten. kiedy wiec w koncu dojezdzamy na terminal, okazuje sie, ze nie ma juz zadnego autobusu do Cartageny... na szczescie jest z nami... SuperAnia!:) robimy male zakupy i jakies 30 minut pozniej wsiadamy do prywatnego busa z klima i ruszamy w droge za cene od osoby nizsza niz w zwyklych autobusach (15$ ;) tak dla odmiany kilka nastepnych godzin spedzimy w wygodnych warunkach.
na terminalu w Cartagenie jestesmy po 11.00 w nocy. jestesmy nieprzytomni. wskakujemy w taksowki i kazemy sie wiesc do centrum. podjezdzamy w wybrane miejsce, ktore niestety nie prezentuje sie zbyt atrakcyjnie i zegnamy nadzianych Holendrow, ktorzy jada do jakiegos drogiego hotelu kilka ulic dalej. wchodzimy do hostelu... i okazuje sie, ze nie ma miejsc... mimo zmeczenia, SuperAnia postanawia jeszcze raz uzyc swoich nieprzecietnych zdolnosci organizatorskich wyniesionych z przeslawetnej uczelni dumnie swiecacej pomaranczowych napisem i za pomoca pana z recepcji zalatwia nam miejsce w hostelu San Blas, dwie ulice dalej. do wyboru mamy tylko dormitorium (chyba tak szybko nie rozstaniemy sie z naszymi rejsowymi znajomymi), ale jest polnoc i w tej chwili jest nam wszystko jedno. zgadzamy sie na wszystkie warunki i padamy do lozek.
m.
dzien: 116 palenie czarownic 24.01.10
rano Georgie i Andy ruszaja na poszukiwania innego hotelu, a my po kolei okupujemy skajpa. potem razem z chlopakami idziemy na spacer do starej czesci Cartageny.
owe, ponad milionowe miasto, uchodzi za jedno z najpiekniejszych w calej Kolumbii. o ile Bogote (stolice panstwa) nazywa sie 'glowa Kolumbii', a tyle Cartagena jest jej 'sercem'. to takze najwiekszy i najwazniejszy port w kraju. glowna atrakcja jest stare miasto ze swoimi idealnie zachowanymi, hiszpanskimi kamienicami z XVI i XVII wieku, charakteryzujacymi sie zdobionymi balkonami.
juz przy pierwszym straganie mamy okazje przekonac sie, jak dziala zasada podbijania cen dla gringo. Ryan kupuje dwa ryzowe tamales z kurczakiem, za ktore placi 2000 pesos od sztuki, kiedy odchodzi do sprzedawczy podchodzi jakas kobieta i podaje mu 3000 pesos, a ten pakuje jej do woreczka... 3 tamales.
obchodzimy razem kilka uliczek i umawiamy sie na wspolne gotowanie obiadu o 15.00 (i oni i my postanawiamy zostac w hostelu San Blas, jest tu wszystko, czego potrzebujemy przy calkiem porzadnej cenie), a potem ruszamy w dwoch roznych kierunkach.
krazymy po kolonialnych ulicach i wstepujemy do Muzeum Historii Cartageny... o ile tymczasowa wystawa o torturowaniu w czasach inkwizycji jest calkiem interesujaca, o tyle ta wlasciwa, o historii miasta jest zupelnie nudna i rozczarowujaca. w drodze powrotnej wstepujemy na maly lunch, do ktorego wyprobowujemy kolumbijskie napoje gazowane 'Kola Roman' i bardzo popularny 'Postobon'. dowiadujemy sie tez, ze poltora tygodnia temu skonczyl sie sezon turystyczny w Kolumbii (znowu rok szkolny) i w zwiazku z tym, bez obawy o tlumy turytow, mozemy spokojnie jechac do bedacego w naszym planie Parku Tyrona.
w drodze powrotnej do hostelu... gubimy sie posrod tych wszystkich balkonow, przez co powrot zajmuje nam troche wiecej czasu...:)
Ania i chlopaki wybieraja sie po zakupy na obiad i wracaja z zapasami dla polowy odzialu wojskowego. Dave i Ryan maja plan: sie najesc. i rzeczywiscie jedzenia wychodzi tyle, ze zostaje jeszcze na sniadanie.
po kolacji probujemy ustalic, jakie sa nasze plany na jutro i ostatecznie konczy sie tak, jak zawsze - na rzucie moneta;)
m.
rano Georgie i Andy ruszaja na poszukiwania innego hotelu, a my po kolei okupujemy skajpa. potem razem z chlopakami idziemy na spacer do starej czesci Cartageny.
owe, ponad milionowe miasto, uchodzi za jedno z najpiekniejszych w calej Kolumbii. o ile Bogote (stolice panstwa) nazywa sie 'glowa Kolumbii', a tyle Cartagena jest jej 'sercem'. to takze najwiekszy i najwazniejszy port w kraju. glowna atrakcja jest stare miasto ze swoimi idealnie zachowanymi, hiszpanskimi kamienicami z XVI i XVII wieku, charakteryzujacymi sie zdobionymi balkonami.
juz przy pierwszym straganie mamy okazje przekonac sie, jak dziala zasada podbijania cen dla gringo. Ryan kupuje dwa ryzowe tamales z kurczakiem, za ktore placi 2000 pesos od sztuki, kiedy odchodzi do sprzedawczy podchodzi jakas kobieta i podaje mu 3000 pesos, a ten pakuje jej do woreczka... 3 tamales.
obchodzimy razem kilka uliczek i umawiamy sie na wspolne gotowanie obiadu o 15.00 (i oni i my postanawiamy zostac w hostelu San Blas, jest tu wszystko, czego potrzebujemy przy calkiem porzadnej cenie), a potem ruszamy w dwoch roznych kierunkach.
krazymy po kolonialnych ulicach i wstepujemy do Muzeum Historii Cartageny... o ile tymczasowa wystawa o torturowaniu w czasach inkwizycji jest calkiem interesujaca, o tyle ta wlasciwa, o historii miasta jest zupelnie nudna i rozczarowujaca. w drodze powrotnej wstepujemy na maly lunch, do ktorego wyprobowujemy kolumbijskie napoje gazowane 'Kola Roman' i bardzo popularny 'Postobon'. dowiadujemy sie tez, ze poltora tygodnia temu skonczyl sie sezon turystyczny w Kolumbii (znowu rok szkolny) i w zwiazku z tym, bez obawy o tlumy turytow, mozemy spokojnie jechac do bedacego w naszym planie Parku Tyrona.
w drodze powrotnej do hostelu... gubimy sie posrod tych wszystkich balkonow, przez co powrot zajmuje nam troche wiecej czasu...:)
Ania i chlopaki wybieraja sie po zakupy na obiad i wracaja z zapasami dla polowy odzialu wojskowego. Dave i Ryan maja plan: sie najesc. i rzeczywiscie jedzenia wychodzi tyle, ze zostaje jeszcze na sniadanie.
po kolacji probujemy ustalic, jakie sa nasze plany na jutro i ostatecznie konczy sie tak, jak zawsze - na rzucie moneta;)
m.
dzien: 117 bloto, bloto, wiecej blota... 25.01.10
rano biegniemy szybko do zaprzyjaznionego sklepu po sniadanko i wyplacic pieniadze, a potem stawiamy sie w ustalonym miejscu, by pojechac na wycieczke do Wulkanu de Lodo El Totumo - najwyzszego w Kolumbii... wulkanu blotnego:) ten 15(!) metrowy gigant;) jak sama nazwa wskazuje, charakteryzuje sie tym, ze zamiast lawy wyplywa z niego bloto. i to nie byle jakie! ale takie pelne wartosciowych mineralow. aby skorzystac z tej cudownej wlasciwosci blota nalezy tylko wskoczyc w stroj kapielowy... i zejsc do krateru, aby zaczerpnac w nim kapieli blotnej.
w drodze na wulkan zagaduje nas wygadany Philippe - personal treiner z Francji, ktory z takim zachwytem opowiada o swojej pracy i milosci do niej, ze az trudno uwierzyc (a na karku ma juz calkiem dorodny staz pracy), blyszczy przy tym pewnoscia siebie i popisuje sie elokwentnymi wypowiedziami... ale tak poza tym, to calkiem mily gosciu;)
dojezdzamy na miejsce i wprost przed nami wylania sie... taki se tam pagorek. wow... najwiekszy wulkan blotny w tym kraju... gdybym mieszkala w okolicy i o nim nie wiedziala, a wlasnie wychodzilabym na spacer z psem, pewnie zupelnie bym go zignorowala...:) no, ale skoro wiem... biegniemy do przebieralni, a potem wchodzimy na 'szczyt'. w kraterze, wybudowano specjalny basen (o szalonej wielkosci chyba 4 na 4 metry;), w ktorym wlasnie sciska sie kilka osob. czekamy chwile az ktoras z nich wdrapie sie na stroma i megasliska drabine i zrobi nam miejsce w srodku. schodzimy na dol po drugiej drabinie i powoli zanurzamy sie w szarym blocie. uczucie jest... niesamowite! bloto ma taka wypornosc, ze trudno w nim sie zanurzyc nawet do ramion. za to zupelnie swobodnie mozna w nim lezec na brzuchu czy plecach. ponadto, mozna przybrac dowolnie zakrecona pozycje i w niej zostac - zawieszonym zupelnie jak w prozni. jestesmy tak rozbawieni i tak milo zaskoczeni, ze w trojke bez przerwy mowimy i pokazujemy te same rzeczy, tak samo przy nich chichrajac.
wulkan nie jest moze jakos wybitnie skomercajlizowany (u jego podnoza stoi kilka drewnianych comedorow), ale oferuje pelen wachlarz uslug - od sprzedawcow butelkowanego, mineralnego blota na dole, przez pana na krawedzi trzymajacego nasze aparaty i pstrykajacego nam zdjecia podczas gdy my pluskamy w blocie, (amatorskich) masazystow wewnatrz krateru i... panie ze sciereczkami i plastikowymi miseczkami gotowymi zmyc z ciebie bloto w wodach pobliskiej laguny. wszystko oczywiscie, za drobna propine:) (napiwek).
wylazimy po sliskiej drabinie, co okazuje sie niemalym wyzwaniem (boshe, jak wychodza stad ci wszyscy emeryci), czekamy az pan na gorze zbierze z nas tyle blota ile sie da (to pewnie dlatego, zeby nie wykradac blota z wulkanu i potem nielegalnie go sprzedawac...:p) i idziemy w kierunku jeziora. dziekujemy pania z miseczkami i wchodzimy do wody na tyle gleboko by swobodnie moc sie w niej ukryc przed wzrokiem innych:) okazuje sie, ze oczyszcznie sie z szarej mazi wcale nie jest takie proste! co chwile znajduje sie nowe miejsce na ciele, ktore wyglada jak gdyby nigdy nie mialo kontaktu z woda. bloto jest jakby tluste i nie wystarczy go tylko oplukac, trzeba porzadnie szorowac. i zdecydowanie potrzebna jest druga osoba... a to plecy, a to uszy... cale mycie zajmuje nam chyba z dwadziescia minut, a i tak ciagle mamy wrazenie, ze szlam zdolal sie gdzies ukryc.
wracamy do busa w drodze powrotnej zajezdzamy jeszcze na Playa Blanca (bardzo mylaca nazwa, bo piasek jest ciemnoszary), gdzie chetni moga zjesc lunch w jednej z przyplazowych restauracji. my wiebieramy sie na spacer by znalezc jakies ladne miejsce na drugie sniadanie. zaraz na poczatku podchodzi do nas miejscowa kobieta o oferuje nam do kupienia karmelizowanego kokosa. zdecydowanie chcemy go sprobowac i pytamy o cene, a wtedy kobieta odpowiada 'yyy... tysiac'. cena jest zdecydowanie za wysoka. patrze na kobiete i mowie do niej '1000? chyba dla turystow?', kobieta spoglada na Anie, ktora mowi jej dokladnie to samo 'chyba specjalnie dla nas..?' kobieta najpierw sie szczerzy, a potem wybucha smiechem i potakujaco kiwajac glowa odpowiada 'tak... dla was...' well, skoro to tak specjalnie z naszego powodu, nie mozemy przeciez odmowic...;)
kiedy my popijamy nasze mleko czekoladowe na plazy pojawia sie dwoch mezczyzn, ktorzy przed chwila wylowili z morza jakiegos ogromnego drapieznego ptaka. jeden z nich niesie go swobodnie w rece trzymajac zwierza za skrzydlo. kiedy zauwaza nasze zainteresowanie (siedzimy z glupio rozdziawionymi buziami, wiec nie jest to takie trudne;) zostawia ptaszysko na skalach tuz obok nas i odchodzi. ptak wyglada na totalnie zdezorientowanego. siedzi sztywno na kamieniu i zupelnie sie nie rusza, ale kiedy probujemy sie do niego zblizyc rozklada na boki swoje wielkie skrzydla i pokazuje nam jaki to jest straszny. heh, w ten sposob wyschnie zdecydowanie szybciej:)
kiedy wracamy do hostelu Ryana i Dave'a juz nie ma - wyjechali dzis do Tyrona, my pojedziemy tam jutro.
m.
rano biegniemy szybko do zaprzyjaznionego sklepu po sniadanko i wyplacic pieniadze, a potem stawiamy sie w ustalonym miejscu, by pojechac na wycieczke do Wulkanu de Lodo El Totumo - najwyzszego w Kolumbii... wulkanu blotnego:) ten 15(!) metrowy gigant;) jak sama nazwa wskazuje, charakteryzuje sie tym, ze zamiast lawy wyplywa z niego bloto. i to nie byle jakie! ale takie pelne wartosciowych mineralow. aby skorzystac z tej cudownej wlasciwosci blota nalezy tylko wskoczyc w stroj kapielowy... i zejsc do krateru, aby zaczerpnac w nim kapieli blotnej.
w drodze na wulkan zagaduje nas wygadany Philippe - personal treiner z Francji, ktory z takim zachwytem opowiada o swojej pracy i milosci do niej, ze az trudno uwierzyc (a na karku ma juz calkiem dorodny staz pracy), blyszczy przy tym pewnoscia siebie i popisuje sie elokwentnymi wypowiedziami... ale tak poza tym, to calkiem mily gosciu;)
dojezdzamy na miejsce i wprost przed nami wylania sie... taki se tam pagorek. wow... najwiekszy wulkan blotny w tym kraju... gdybym mieszkala w okolicy i o nim nie wiedziala, a wlasnie wychodzilabym na spacer z psem, pewnie zupelnie bym go zignorowala...:) no, ale skoro wiem... biegniemy do przebieralni, a potem wchodzimy na 'szczyt'. w kraterze, wybudowano specjalny basen (o szalonej wielkosci chyba 4 na 4 metry;), w ktorym wlasnie sciska sie kilka osob. czekamy chwile az ktoras z nich wdrapie sie na stroma i megasliska drabine i zrobi nam miejsce w srodku. schodzimy na dol po drugiej drabinie i powoli zanurzamy sie w szarym blocie. uczucie jest... niesamowite! bloto ma taka wypornosc, ze trudno w nim sie zanurzyc nawet do ramion. za to zupelnie swobodnie mozna w nim lezec na brzuchu czy plecach. ponadto, mozna przybrac dowolnie zakrecona pozycje i w niej zostac - zawieszonym zupelnie jak w prozni. jestesmy tak rozbawieni i tak milo zaskoczeni, ze w trojke bez przerwy mowimy i pokazujemy te same rzeczy, tak samo przy nich chichrajac.
wulkan nie jest moze jakos wybitnie skomercajlizowany (u jego podnoza stoi kilka drewnianych comedorow), ale oferuje pelen wachlarz uslug - od sprzedawcow butelkowanego, mineralnego blota na dole, przez pana na krawedzi trzymajacego nasze aparaty i pstrykajacego nam zdjecia podczas gdy my pluskamy w blocie, (amatorskich) masazystow wewnatrz krateru i... panie ze sciereczkami i plastikowymi miseczkami gotowymi zmyc z ciebie bloto w wodach pobliskiej laguny. wszystko oczywiscie, za drobna propine:) (napiwek).
wylazimy po sliskiej drabinie, co okazuje sie niemalym wyzwaniem (boshe, jak wychodza stad ci wszyscy emeryci), czekamy az pan na gorze zbierze z nas tyle blota ile sie da (to pewnie dlatego, zeby nie wykradac blota z wulkanu i potem nielegalnie go sprzedawac...:p) i idziemy w kierunku jeziora. dziekujemy pania z miseczkami i wchodzimy do wody na tyle gleboko by swobodnie moc sie w niej ukryc przed wzrokiem innych:) okazuje sie, ze oczyszcznie sie z szarej mazi wcale nie jest takie proste! co chwile znajduje sie nowe miejsce na ciele, ktore wyglada jak gdyby nigdy nie mialo kontaktu z woda. bloto jest jakby tluste i nie wystarczy go tylko oplukac, trzeba porzadnie szorowac. i zdecydowanie potrzebna jest druga osoba... a to plecy, a to uszy... cale mycie zajmuje nam chyba z dwadziescia minut, a i tak ciagle mamy wrazenie, ze szlam zdolal sie gdzies ukryc.
wracamy do busa w drodze powrotnej zajezdzamy jeszcze na Playa Blanca (bardzo mylaca nazwa, bo piasek jest ciemnoszary), gdzie chetni moga zjesc lunch w jednej z przyplazowych restauracji. my wiebieramy sie na spacer by znalezc jakies ladne miejsce na drugie sniadanie. zaraz na poczatku podchodzi do nas miejscowa kobieta o oferuje nam do kupienia karmelizowanego kokosa. zdecydowanie chcemy go sprobowac i pytamy o cene, a wtedy kobieta odpowiada 'yyy... tysiac'. cena jest zdecydowanie za wysoka. patrze na kobiete i mowie do niej '1000? chyba dla turystow?', kobieta spoglada na Anie, ktora mowi jej dokladnie to samo 'chyba specjalnie dla nas..?' kobieta najpierw sie szczerzy, a potem wybucha smiechem i potakujaco kiwajac glowa odpowiada 'tak... dla was...' well, skoro to tak specjalnie z naszego powodu, nie mozemy przeciez odmowic...;)
kiedy my popijamy nasze mleko czekoladowe na plazy pojawia sie dwoch mezczyzn, ktorzy przed chwila wylowili z morza jakiegos ogromnego drapieznego ptaka. jeden z nich niesie go swobodnie w rece trzymajac zwierza za skrzydlo. kiedy zauwaza nasze zainteresowanie (siedzimy z glupio rozdziawionymi buziami, wiec nie jest to takie trudne;) zostawia ptaszysko na skalach tuz obok nas i odchodzi. ptak wyglada na totalnie zdezorientowanego. siedzi sztywno na kamieniu i zupelnie sie nie rusza, ale kiedy probujemy sie do niego zblizyc rozklada na boki swoje wielkie skrzydla i pokazuje nam jaki to jest straszny. heh, w ten sposob wyschnie zdecydowanie szybciej:)
kiedy wracamy do hostelu Ryana i Dave'a juz nie ma - wyjechali dzis do Tyrona, my pojedziemy tam jutro.
m.
dzien: 118 wiecej nie dam 26.01.10
pakujemy nasze ostatnie rzeczy i wychodzimy na ulice lapac autobus miejski - to tak w ramach oszczedzania... zupelnie nie musimy na niego czekac, bo pojazd podjezdza doslownie zaraz. przemierzanie zapchanych ulic Cartageny zajmuje nam... ponad godzine.
kiedy tylko wchodzimy na terminal dopada nas kilku naganiaczy oferujacych 'atrakcyjne' ceny. i znow to samo, targowanie cen od samego rana... powoli juz zaczyna nas to meczyc. ustalamy jakas normalne cene i Ania biegnie jeszcze kupic... benzyne do cudownej maszynki do gotowania.
mamy do przejechania calkiem spory kawalek, a do Tyrona trzeba dostac sie przed siedemnasta. teoretycznie bedziemy na styk.
wsiadamy w pierwszy autobus i jedziemy do Santa Marty. to bardzo poplurne wsrod backpackerow miasto, my jednak ograniczamy sie tylko do zlapania taxowki tuz przed terminalem i dojechania nia na pewien plac o bardzo skomplikowanej nazwie skad odjezdza nas autobus (autobusy czesto odjezdzaja z miejsc tuz przy terminalu, a nie z niego - dzieki temu kierowca udaje sie uniknac oplaty terminalowej i zarobic wiecej pieniedzy). na miejscu okazuje sie, ze nasz autobus odjezdza doslownie za 5 minut... zanim jednak do niego wsiadziemy... znow trzeba sie targowac. kierowcy proponuja nam przejazd za jedyne 10.000 pesos, Ania oswiadcza im z miejsca, ze nie zaplaci wiecej niz 5.000 i zupelnie nie reaguje na propozycje typu 9 czy 8 tysiecy, dopoki nie uslyszy tego, co chce.
kilka minut pozniej jedziemy juz w kierunku parku. zanim jednak znajdziemy sie na miejscu, kierowca musi zatankowac pojazd. w tym celu staje przy jakims domku poza miastem, z ktorego po chwili wybiega dwoch mezczyzn z wielkimi karnistrami pelnymi benzyny i grubym gumowym wezem. jego jedna koncowka laduje w baku autobusu, a druga w plastikowym pojemniku z pojemnikiem. mezczyzna zatyka dlonmy otwor karnistra i mocno do niego dmucha, chwile pozniej mozemy obserwowac plynaca przezroczystym przewodem benzyne. kiedy pojemnik jest pusty, to samo dzieje sie z drugim.
w Kolumbii litr paliwa kosztuje mniej wiecej 1 dolara, ale juz w sasiedzkiej Wenezueli, jednym z najwiekszych wydobycieli ropy na swiecie, kosztuje tyle, co nic. wiele osob, zwlaszcza tych z terenow przygranicznych przekracza wiec granice kraju by kupic tanie paliwo, a nastepnie sprzedac je z zyskiem u siebie.
przed wejsciem do parku wysiadamy o w pol do 5.00. zanim nawet dojdziemy do kasy, musimy poddac nasze plecaki wojskowej rewizji (wszystko, by ograniczyc narcotraffic na terenie panstwa).
trzech zolnierzy godnie reprezentujacych swoje mundury reaguje na nasz widok calkiem entuzjastycznie, i podczas gdy jeden z nich przeglada plecak Ani, dwoch pozostalych zaczyna prowadzic z nia calkiem luzna pogawedke, w rezultacie ten pierwszy zaglada tylko do aparatu, kosmetyczki i spiwora. kiedy konczy i Ania zaczyna z powrotem upychac w plecaku ten ostatni, z krzesla zrywa sie najwyzszy stopniem posrod calej trojki, a nastepnie bierze od Ani spiwor i zaczyna go dla niej skladac. to sie nazywa obywatel na uslugach panstwa:) (do mojego plecaka w ogole nie zagladaja;)
przy kasie zbobardowane zostajemy cena dla tursytow z poza granic kraju (jest trzykrotnie wyzsza niz ta dla miejscowych - 36 tys. pesos(18$), jak tlumaczy nam jeden z miejscowych chlopakow, to dla tego, ze park jest narodowy, czyli jest dofinasowywany z budzetu panstwa, do ktorego Kolumbijczycy przeslali juz pieniadze ze swoich podatkow. wydaje sie calkiem logiczne.
dostajemy pomaranczowe opaski na rece i wsiadamy w busa, ktory zabierze nas troche blizej prawdziwego wejscia do parku, skad zostanie nam juz tylko godzina (ponad 3 kilometry) marszu z ponad 20 kilogramowymi plecakami (mamy dodatkowe zapasy wody i jedzenia na kilka dni) do najblizszej plazy i campingu.
po godzinie jestesmy... wykonczone. zmeczone i zlane potem. droga, ktora miala byc plaska, raz po raz pnie sie w gore i w dol. dodatkowo, decydujemy sie na... jeszcze jedna godzine spacerku do innej (ostatniej) plazy, ktora podobno, jest to najbardziej zachwycajaca.
po drodze musimy pokonac plaze, wspinaczke na skalkach i trekking w lesie. normalnie, pewnie bylaby to bardzo ujmujaca wycieczka, ale teraz zatrzymujemy sie chyba z 7 razy. ze 4 razy zamieniamy sie plecakami. i do campingu docieramy, kiedy juz dawno jest ciemno. przy recepcji meldujemy sie w momencie, kiedy zaczynaja ja zamykac. jestesmy ostatnimi osobami, ktore zameldowano dzisiejszego dnia.
ceny sa zabojcze (jak na camping i to w Kolumbii). suma za osobe ze swoim namiotem to 15 tys. pesos (7,5$). stanowczo wiecej niz myslalysmy. w zwiazku w tym okazuje sie, ze nie mamy przy sobie odpowiedniej ilosci miejscowej waluty, a chlopak z recepcji nie moze przyjac dolarow... na szczescie, gdzies na campingu znajduje sie osoba, ktore je skupuje. Ania i chlopak udaja sie w niewiadomym kierunku i 5 minut mamy cale narecze nowych tysiecy. pora rozbic namiot.
w tym spokojnym, i odizolowanym od swiata zewnetrznego, miejscu, rozbicie namiotu to calkiem... trudna sprawa. na campingu jest ponad 100 innych carpas! a przeciez sezon podobno skonczyl sie dwa tygodnie temu.
znajdujemy calkiem dobre miejsce, rozbijamy sie w 10 minut i od razu zabieramy sie do gotowania kolacji. zanim jeszcze pojdziemy spac, wybieramy sie na obowiazkowy, krociosienki spcer nad morze... znaczy, taki byl plan. bo zaledwie robimy kilka krokow na piasku, kiedy porywa nas grupka chlopakow z Wielkiej Brytani, Australii, Niemiec i Izraela, i wieczor spedzamy na wspolnym popijaniu Aguardiente, tradycyjnego kolumbijskiego alkoholu ;) (produkowanego na bazie trzciny cukrowej, w smaku przypominajacego wloska Sambuce). przy okazji chlopaki pocieszaja nas, wyjasniajac, ze kwestia targowania dotyczy tylko wybrzeza Kolumbi. w gorach i na poludniu ceny maja juz byc prawdziwe. przynajmniej dopoki nie wjedziemy do Ekwadoru (ktory w ostatnich latach stal sie bardzo nastawiony na turystow, a szczegolnie na wyciaganie pieniedzy od nich) i do Peru.
siedzimy na plazy dopoki nie pojawia sie patrol zolnierzy, oswiecajacy nas, ze, po pierwsze, w Tyrona nie mozna pic alkoholu (chyba ze piwo), i po drugie, na plazy mozna przebywac tylko do... godziny 20.00 (ktora byla juz dawno temu...) (i co jest troche glupiaaa zasada...). konczymy wiec impreze... i idziemy spac;)
m.
pakujemy nasze ostatnie rzeczy i wychodzimy na ulice lapac autobus miejski - to tak w ramach oszczedzania... zupelnie nie musimy na niego czekac, bo pojazd podjezdza doslownie zaraz. przemierzanie zapchanych ulic Cartageny zajmuje nam... ponad godzine.
kiedy tylko wchodzimy na terminal dopada nas kilku naganiaczy oferujacych 'atrakcyjne' ceny. i znow to samo, targowanie cen od samego rana... powoli juz zaczyna nas to meczyc. ustalamy jakas normalne cene i Ania biegnie jeszcze kupic... benzyne do cudownej maszynki do gotowania.
mamy do przejechania calkiem spory kawalek, a do Tyrona trzeba dostac sie przed siedemnasta. teoretycznie bedziemy na styk.
wsiadamy w pierwszy autobus i jedziemy do Santa Marty. to bardzo poplurne wsrod backpackerow miasto, my jednak ograniczamy sie tylko do zlapania taxowki tuz przed terminalem i dojechania nia na pewien plac o bardzo skomplikowanej nazwie skad odjezdza nas autobus (autobusy czesto odjezdzaja z miejsc tuz przy terminalu, a nie z niego - dzieki temu kierowca udaje sie uniknac oplaty terminalowej i zarobic wiecej pieniedzy). na miejscu okazuje sie, ze nasz autobus odjezdza doslownie za 5 minut... zanim jednak do niego wsiadziemy... znow trzeba sie targowac. kierowcy proponuja nam przejazd za jedyne 10.000 pesos, Ania oswiadcza im z miejsca, ze nie zaplaci wiecej niz 5.000 i zupelnie nie reaguje na propozycje typu 9 czy 8 tysiecy, dopoki nie uslyszy tego, co chce.
kilka minut pozniej jedziemy juz w kierunku parku. zanim jednak znajdziemy sie na miejscu, kierowca musi zatankowac pojazd. w tym celu staje przy jakims domku poza miastem, z ktorego po chwili wybiega dwoch mezczyzn z wielkimi karnistrami pelnymi benzyny i grubym gumowym wezem. jego jedna koncowka laduje w baku autobusu, a druga w plastikowym pojemniku z pojemnikiem. mezczyzna zatyka dlonmy otwor karnistra i mocno do niego dmucha, chwile pozniej mozemy obserwowac plynaca przezroczystym przewodem benzyne. kiedy pojemnik jest pusty, to samo dzieje sie z drugim.
w Kolumbii litr paliwa kosztuje mniej wiecej 1 dolara, ale juz w sasiedzkiej Wenezueli, jednym z najwiekszych wydobycieli ropy na swiecie, kosztuje tyle, co nic. wiele osob, zwlaszcza tych z terenow przygranicznych przekracza wiec granice kraju by kupic tanie paliwo, a nastepnie sprzedac je z zyskiem u siebie.
przed wejsciem do parku wysiadamy o w pol do 5.00. zanim nawet dojdziemy do kasy, musimy poddac nasze plecaki wojskowej rewizji (wszystko, by ograniczyc narcotraffic na terenie panstwa).
trzech zolnierzy godnie reprezentujacych swoje mundury reaguje na nasz widok calkiem entuzjastycznie, i podczas gdy jeden z nich przeglada plecak Ani, dwoch pozostalych zaczyna prowadzic z nia calkiem luzna pogawedke, w rezultacie ten pierwszy zaglada tylko do aparatu, kosmetyczki i spiwora. kiedy konczy i Ania zaczyna z powrotem upychac w plecaku ten ostatni, z krzesla zrywa sie najwyzszy stopniem posrod calej trojki, a nastepnie bierze od Ani spiwor i zaczyna go dla niej skladac. to sie nazywa obywatel na uslugach panstwa:) (do mojego plecaka w ogole nie zagladaja;)
przy kasie zbobardowane zostajemy cena dla tursytow z poza granic kraju (jest trzykrotnie wyzsza niz ta dla miejscowych - 36 tys. pesos(18$), jak tlumaczy nam jeden z miejscowych chlopakow, to dla tego, ze park jest narodowy, czyli jest dofinasowywany z budzetu panstwa, do ktorego Kolumbijczycy przeslali juz pieniadze ze swoich podatkow. wydaje sie calkiem logiczne.
dostajemy pomaranczowe opaski na rece i wsiadamy w busa, ktory zabierze nas troche blizej prawdziwego wejscia do parku, skad zostanie nam juz tylko godzina (ponad 3 kilometry) marszu z ponad 20 kilogramowymi plecakami (mamy dodatkowe zapasy wody i jedzenia na kilka dni) do najblizszej plazy i campingu.
po godzinie jestesmy... wykonczone. zmeczone i zlane potem. droga, ktora miala byc plaska, raz po raz pnie sie w gore i w dol. dodatkowo, decydujemy sie na... jeszcze jedna godzine spacerku do innej (ostatniej) plazy, ktora podobno, jest to najbardziej zachwycajaca.
po drodze musimy pokonac plaze, wspinaczke na skalkach i trekking w lesie. normalnie, pewnie bylaby to bardzo ujmujaca wycieczka, ale teraz zatrzymujemy sie chyba z 7 razy. ze 4 razy zamieniamy sie plecakami. i do campingu docieramy, kiedy juz dawno jest ciemno. przy recepcji meldujemy sie w momencie, kiedy zaczynaja ja zamykac. jestesmy ostatnimi osobami, ktore zameldowano dzisiejszego dnia.
ceny sa zabojcze (jak na camping i to w Kolumbii). suma za osobe ze swoim namiotem to 15 tys. pesos (7,5$). stanowczo wiecej niz myslalysmy. w zwiazku w tym okazuje sie, ze nie mamy przy sobie odpowiedniej ilosci miejscowej waluty, a chlopak z recepcji nie moze przyjac dolarow... na szczescie, gdzies na campingu znajduje sie osoba, ktore je skupuje. Ania i chlopak udaja sie w niewiadomym kierunku i 5 minut mamy cale narecze nowych tysiecy. pora rozbic namiot.
w tym spokojnym, i odizolowanym od swiata zewnetrznego, miejscu, rozbicie namiotu to calkiem... trudna sprawa. na campingu jest ponad 100 innych carpas! a przeciez sezon podobno skonczyl sie dwa tygodnie temu.
znajdujemy calkiem dobre miejsce, rozbijamy sie w 10 minut i od razu zabieramy sie do gotowania kolacji. zanim jeszcze pojdziemy spac, wybieramy sie na obowiazkowy, krociosienki spcer nad morze... znaczy, taki byl plan. bo zaledwie robimy kilka krokow na piasku, kiedy porywa nas grupka chlopakow z Wielkiej Brytani, Australii, Niemiec i Izraela, i wieczor spedzamy na wspolnym popijaniu Aguardiente, tradycyjnego kolumbijskiego alkoholu ;) (produkowanego na bazie trzciny cukrowej, w smaku przypominajacego wloska Sambuce). przy okazji chlopaki pocieszaja nas, wyjasniajac, ze kwestia targowania dotyczy tylko wybrzeza Kolumbi. w gorach i na poludniu ceny maja juz byc prawdziwe. przynajmniej dopoki nie wjedziemy do Ekwadoru (ktory w ostatnich latach stal sie bardzo nastawiony na turystow, a szczegolnie na wyciaganie pieniedzy od nich) i do Peru.
siedzimy na plazy dopoki nie pojawia sie patrol zolnierzy, oswiecajacy nas, ze, po pierwsze, w Tyrona nie mozna pic alkoholu (chyba ze piwo), i po drugie, na plazy mozna przebywac tylko do... godziny 20.00 (ktora byla juz dawno temu...) (i co jest troche glupiaaa zasada...). konczymy wiec impreze... i idziemy spac;)
m.
dzien: 119 zwierz plazowy 27.01.10
jeszcze nawet nie otwieram dobrze oczu, kiedy Ania obwieszcza, iz idzie zazywac porannych kapieli w morzu. okej, niech idzie. kiedy w koncu wywlekam sie z namiotu, ta, orzezwiona morska bryza, jest juz z powrotem. zjadamy sniadanie... i idziemy na plaze. wybieramy przed ostatnia, oddalana kawalek od naszego campingu, ale za to prawie pusta. na zmiane plywamy i wylegujemy sie w sloncu. a raczej probujemy zlapac oddech na brzegu, bo fale i prad sa tu tak silne, ze trzeba sie porzadnie namachac rekami i nogami by nie dac im sie poniesc czy podtopic (albo zatopic...)... znaczy sie, ekstremalna zabawa na maxa;)
co pewien czas wzdluz plazy przechodza kolejne osoby, najprawdopodobniej zmierzajace ku indianskiemu miasteczku w gorach - Peublito. poniewaz odpuszczamy sobie 5-dniowy trek do Ciudad Perdida (Zaginionego Miasta) w srodku dzungli, chyba jednej z najwiekszych atrakcji Kolumbii (zadna ze znanych nam osob, ktora tam byla nie poleca tego jako jakiegos specjalnie ekscytujacego przezycia... trek bardziej przypomina hikking, jest meczacy i duszny (albo meczacy i mokry - w zaleznosci od panujacej pory - suchej lub mokrej), po jakims czasie tez ma sie dosc otaczajacego lasu i bardziej niz na isciu zaczyna zalezec na samym dojsciu, a i samo miasto nie koniecznie musi zachwycic. wiekszosc ruin to tylko tarasy, na ktorych kiedys staly budynki.), jestem jak najbardziej za, zeby urzadzic sobie taki malutki treczek do Peublita... jednak natrafiam tutaj na maly opor ze strony Ani, ktorej nagle zachciewa sie calodniowego plazowania... he?! co? komu? no co jak co, ale na pewno to nie Ania jest fanem plaz.
w koncu jednak udaje mi sie ja przekonac:) wracamy tylko do namiotu aparat, wode... i jakies ubrania (stwierdzamy, ze tak bedzie odpowiedniej) i ruszamy w trase. w japonkach i strojach kapielowych to wspinamy sie na kolejne ogromne glazy, to przechodzimy pod jakimis, pokonujemy ogromne pnie drzew... cala droga jest tak urozmaicona (chodzenia po zwyczajnych sciezkach jest tu zdecydowanie najmniej), ze chyba pierwszy raz samo chodzenie sprawia mi tak ogromna frajde. wprost nie moge sie doczekac, co bedzie za kolejnym zakretem. a kiedy zza jednego z nich wylania sie trzech turystow plci meskiej i dziwnie nam sie przyglada, dopiero wtedy postanawiamy... sie ubrac. reszte drogi pokonujemy, jak przystalo. spotykamy tez trzy kobiety, z ktorych jedna jest zupelnie odmiennego zdania na temat urzmaicen, na ktore mozna natrafic na trasie i caly czas powtarza, ze zabije najmlodsza z nich, ktora dla odmiany postanowila wrocic wlasnie tedy. kobiety, wspinaly sie sciezka od strony wejscia do parku, ale mowia, nam o jeszcze jednej, ktora prowadzi plaza - wlasnie tamtedy planowalysmy wrocic. kobiety dodaja tylko jeszcze maly szczegol, ostatnia plaza, na ktorej jeszcze nas nie bylo, to... plaza nudystow:)
w koncu dochodzimy do tablicy oznajmujacej, ze za chwile wkroczymy na teren indianskiego Peublita... ktore zostalo opuszczone przez ostatnich mieszkancow okolo 1600 roku... o... a my sie tak ladnie ubralysmy...
idziemy pomiedzy pustymi tarasami (puste tarasy sa srednio interesujace) w kierunku naszego szlaku powrotnego, a potem w dol, do plazy naturystow.
kiedy po prawie dwoch godzinach w koncu docieramy nad morze, okazuje sie, ze ze wszystkich nagusow pozostal tylko jeden... goooly pan. ruszamy w strone campingu.
przygotowujemy pyszny obiadek na magicznej maszynce msr, i kiedy po skonczonym gotowaniu ruszam w strone pily, by umyc w niej naczynia wpadam wprost na wychodzacego wlasnie z pod prysznicow pana-z-plazy. tym razem ubranego. ten nieco zaskoczony, rzuca mi szybkie 'hola' i odchodzi:)
wieczorem wybieramy sie na slynne tayronowskie skaly, na ktorych znajduje sie miejsce na hamaki - najbardziej popularny motyw fotograficzny z parku:) idziemy na sam koniec skal, gdzie ogromne fale rozbijaja sie o ogromne glazy i podziwiamy slynna zatoczke noca. kiedy nie widac tych wszystkich turystow i ich namiotow, jest tu naprawde uroczo;)
m.
jeszcze nawet nie otwieram dobrze oczu, kiedy Ania obwieszcza, iz idzie zazywac porannych kapieli w morzu. okej, niech idzie. kiedy w koncu wywlekam sie z namiotu, ta, orzezwiona morska bryza, jest juz z powrotem. zjadamy sniadanie... i idziemy na plaze. wybieramy przed ostatnia, oddalana kawalek od naszego campingu, ale za to prawie pusta. na zmiane plywamy i wylegujemy sie w sloncu. a raczej probujemy zlapac oddech na brzegu, bo fale i prad sa tu tak silne, ze trzeba sie porzadnie namachac rekami i nogami by nie dac im sie poniesc czy podtopic (albo zatopic...)... znaczy sie, ekstremalna zabawa na maxa;)
co pewien czas wzdluz plazy przechodza kolejne osoby, najprawdopodobniej zmierzajace ku indianskiemu miasteczku w gorach - Peublito. poniewaz odpuszczamy sobie 5-dniowy trek do Ciudad Perdida (Zaginionego Miasta) w srodku dzungli, chyba jednej z najwiekszych atrakcji Kolumbii (zadna ze znanych nam osob, ktora tam byla nie poleca tego jako jakiegos specjalnie ekscytujacego przezycia... trek bardziej przypomina hikking, jest meczacy i duszny (albo meczacy i mokry - w zaleznosci od panujacej pory - suchej lub mokrej), po jakims czasie tez ma sie dosc otaczajacego lasu i bardziej niz na isciu zaczyna zalezec na samym dojsciu, a i samo miasto nie koniecznie musi zachwycic. wiekszosc ruin to tylko tarasy, na ktorych kiedys staly budynki.), jestem jak najbardziej za, zeby urzadzic sobie taki malutki treczek do Peublita... jednak natrafiam tutaj na maly opor ze strony Ani, ktorej nagle zachciewa sie calodniowego plazowania... he?! co? komu? no co jak co, ale na pewno to nie Ania jest fanem plaz.
w koncu jednak udaje mi sie ja przekonac:) wracamy tylko do namiotu aparat, wode... i jakies ubrania (stwierdzamy, ze tak bedzie odpowiedniej) i ruszamy w trase. w japonkach i strojach kapielowych to wspinamy sie na kolejne ogromne glazy, to przechodzimy pod jakimis, pokonujemy ogromne pnie drzew... cala droga jest tak urozmaicona (chodzenia po zwyczajnych sciezkach jest tu zdecydowanie najmniej), ze chyba pierwszy raz samo chodzenie sprawia mi tak ogromna frajde. wprost nie moge sie doczekac, co bedzie za kolejnym zakretem. a kiedy zza jednego z nich wylania sie trzech turystow plci meskiej i dziwnie nam sie przyglada, dopiero wtedy postanawiamy... sie ubrac. reszte drogi pokonujemy, jak przystalo. spotykamy tez trzy kobiety, z ktorych jedna jest zupelnie odmiennego zdania na temat urzmaicen, na ktore mozna natrafic na trasie i caly czas powtarza, ze zabije najmlodsza z nich, ktora dla odmiany postanowila wrocic wlasnie tedy. kobiety, wspinaly sie sciezka od strony wejscia do parku, ale mowia, nam o jeszcze jednej, ktora prowadzi plaza - wlasnie tamtedy planowalysmy wrocic. kobiety dodaja tylko jeszcze maly szczegol, ostatnia plaza, na ktorej jeszcze nas nie bylo, to... plaza nudystow:)
w koncu dochodzimy do tablicy oznajmujacej, ze za chwile wkroczymy na teren indianskiego Peublita... ktore zostalo opuszczone przez ostatnich mieszkancow okolo 1600 roku... o... a my sie tak ladnie ubralysmy...
idziemy pomiedzy pustymi tarasami (puste tarasy sa srednio interesujace) w kierunku naszego szlaku powrotnego, a potem w dol, do plazy naturystow.
kiedy po prawie dwoch godzinach w koncu docieramy nad morze, okazuje sie, ze ze wszystkich nagusow pozostal tylko jeden... goooly pan. ruszamy w strone campingu.
przygotowujemy pyszny obiadek na magicznej maszynce msr, i kiedy po skonczonym gotowaniu ruszam w strone pily, by umyc w niej naczynia wpadam wprost na wychodzacego wlasnie z pod prysznicow pana-z-plazy. tym razem ubranego. ten nieco zaskoczony, rzuca mi szybkie 'hola' i odchodzi:)
wieczorem wybieramy sie na slynne tayronowskie skaly, na ktorych znajduje sie miejsce na hamaki - najbardziej popularny motyw fotograficzny z parku:) idziemy na sam koniec skal, gdzie ogromne fale rozbijaja sie o ogromne glazy i podziwiamy slynna zatoczke noca. kiedy nie widac tych wszystkich turystow i ich namiotow, jest tu naprawde uroczo;)
m.
dzien: 120 piechotka... 28.01.10
nasz trzeci i ostatni poranek w Parku Tayrona rozpoczynamy od garnka herbaty. z kazdym dniem miejsce to zaczyna mi sie podobac, co raz bardziej. tak chyba jest z kazda wioska czy parkiem, ktore odwiedzamy. niektore od razu robia piorunujace wrazenie, do innych potrzeba troszke cierpliwosci. Tayrona z pewnoscia jest wyjatkowym miejscem. niestety jego niepowtarzalnemu czarowi ujmuje troszke liczba krecacych sie tu osob i namiotow rozstawionych po horyzont. jakby nie bylo, nasz namiot jest czescia tego przedstawienia wiec nie powinnam narzekac. (pozniej dowiemy sie, ze park zostal sprywatyzowany przez obecnego prezydenta, a najpiekniejsze plaze sprzedane pod kampingi i restauracje. jeszcze nie tak dawno temu, mozna bylo rozbijac sie tu w wybranym miejscu i bez obowiazku placenia wysokich cen. dzisiaj porzadku pilnuje tu wojsko i po 8 pm najlepiej byc w okolicach wlasnego namiotu).
po herbacie idziemy ostatni raz na skaly. morze jest dzis wyjatkowo wzburzone, az nie chce myslec jak zmarzli wszyscy ci, ktorzy spali dzis w domku na skalach. z daleka widac dziko krecace sie wokol wlasnej osi hamaki. miejsce, w ktorym wczoraj wieczorem podziwialysmy spienione, morskie balwany jest zupelnie zalane woda (dobrze, ze jednak postanowilysmy wrocic na noc do namiotu...:) niebo jest szarogranatowe, a fale wygladaja dzis zdecydowanie nieprzyjaznie.
cale zawiane wracamy do namiotu, zeby zjesc sniadanie. zostaly nam jeszcze pity, ser i warzywa. wcinamy dwie porzadne porcje i idziemy na plaze. jest to wyjatkowo sentymentalny spacer bo wyglada na to, ze plazy i morza nie bedziemy mialy okazji zobaczyc przez baardzo dlugi czas. wskakujemy do wody doslownie na chwilke. nie mamy wystarczajaco sil, zeby plywac w wodzie dluzej. fale sa zbyt silne. potem siedzimy na naszym ulubionym pniu i z zainteresowaniem ogladamy spore grupy ludzi zmierzajace w kierunku plazy nudystow. ciekawosc nas zzera, ale w koncu tchorzymy i zamiast do golasow wracamy na kamping, zeby sie pakowac.
w droge powrotna ruszamy w poludnie - zgodnie z planem. mamy do przejscia spory kawalek. na szczescie tym razem bez dodatkowego obciazenia w postaci jedzenia i wody. musze przyznac, ze marsz idzie nam calkiem sprawnie. bez postojow dochodzimy do ostatniej, najwiekszej plazy. dobry kilometr czlapiemy po piasku az w koncu docieramy do pol namiotowych. padamy na piach. mimo, ze pogoda nam sprzyja i niebo jest wciaz zachmurzone nie mozemy sie doczekac kiedy wlejemy w siebie zimna coca-cole (chce tylko zaznaczyc, ze to wszystko przez Martyne - kiedys nie cierpialam gazowanych napojow!). biegne do baru i za masakrycznie wysoka cene kupuje zmrozona niemal na lod czerwona puszke. pol godziny odpoczywamy popijajac cudowny napoj i ruszamy w droge.
czesc nr 2 jest nieco gorsza i coraz bardziej daje nam sie we znaki ciezar plecakow. najbardziej bola biodra. na sciezce nie ma dzis wiele osob i szybko docieramy do miejsca postoju jeepow. wsiadamy w jeden z nich i kilkanascie minut pozniej wyjezdzamy z parku wprost w ramiona kolejnego busa, ktory zawozi nas az do skrzyzowania z Santa Marta. tutaj, jakby nam jeszcze bylo malo, postanawiamy oszczedzic 4 tysiace na taksowce i ruszamy na terminal... piechota. droga, ktora wydawala nam sie super krotka, okazuje sie byc zajebiscie dluuuga! uginajac sie pod tonami pierdol, ktorymi wypchane sa nasze plecaki mijamy kolejne domy i skrzyzowania z nadzieja, ze nastepny zakret to wlasnie TEN. nie wiem ile szlysmy, ale nigdy wiecej nie poskapie juz dwoch dolcow na taksowke... NIGDY!
na terminalu okazuje sie, ze wszystkie bilety sa drogie i nikt nie chce sie z nami targowac. koszt osmiogodzinnego przejazdu do Bucaramangi to 25 dolarow!!! najpierw Martyna probuje swoich sil, potem ja. panie i panowie w okienkach sa jednak zupelnie nie czuli na nasze przekonywania. nie dziala gadka o studentach, ani o niedzialajacej karcie bankomatowej. trudno - trzeba bedzie placic. autobus wyjezdza o 10.30 pm. mamy przed soba ponad 5 godzin czekania. Martyna zostaje z plecakami, a ja ide na poszukiwania bankomatu. kiedy wychodze na zewnatrz zaczyna kropic deszcz. wiatr jest szalony. az strach isc przy drodze bo silne podmuchy, co raz spychaja mnie w ktoras strone. zagaduje mijajaca mnie babke o droge. tlumaczy mi cos dlugo i zawile, az w koncu radzi zlapac motor. aha! motory sluza tu jako taksowki. po miescie jezdzi ich pelno. kierowcy trzymaja w reku dodatkowy kask, zeby w kazdej chwili moc obdarowac nim nowego pasazera. chetnie bym sie przejechala, ale skoro nie zrobilam tego z plecakiem nie zrobie i teraz. w wielkim, nowoczesnym centrum handlowym robie zakupy, wyplacam kase i korzystam z darmowej lazienki:)
po powrocie przenosimy sie z Martyna do specjalnego, vip-owskiego pomieszczenia naszej firmy transportowej i spedzamy tam kolejne godziny (ogladajac telenowele) w oczekiwaniu na busa.
a.
nasz trzeci i ostatni poranek w Parku Tayrona rozpoczynamy od garnka herbaty. z kazdym dniem miejsce to zaczyna mi sie podobac, co raz bardziej. tak chyba jest z kazda wioska czy parkiem, ktore odwiedzamy. niektore od razu robia piorunujace wrazenie, do innych potrzeba troszke cierpliwosci. Tayrona z pewnoscia jest wyjatkowym miejscem. niestety jego niepowtarzalnemu czarowi ujmuje troszke liczba krecacych sie tu osob i namiotow rozstawionych po horyzont. jakby nie bylo, nasz namiot jest czescia tego przedstawienia wiec nie powinnam narzekac. (pozniej dowiemy sie, ze park zostal sprywatyzowany przez obecnego prezydenta, a najpiekniejsze plaze sprzedane pod kampingi i restauracje. jeszcze nie tak dawno temu, mozna bylo rozbijac sie tu w wybranym miejscu i bez obowiazku placenia wysokich cen. dzisiaj porzadku pilnuje tu wojsko i po 8 pm najlepiej byc w okolicach wlasnego namiotu).
po herbacie idziemy ostatni raz na skaly. morze jest dzis wyjatkowo wzburzone, az nie chce myslec jak zmarzli wszyscy ci, ktorzy spali dzis w domku na skalach. z daleka widac dziko krecace sie wokol wlasnej osi hamaki. miejsce, w ktorym wczoraj wieczorem podziwialysmy spienione, morskie balwany jest zupelnie zalane woda (dobrze, ze jednak postanowilysmy wrocic na noc do namiotu...:) niebo jest szarogranatowe, a fale wygladaja dzis zdecydowanie nieprzyjaznie.
cale zawiane wracamy do namiotu, zeby zjesc sniadanie. zostaly nam jeszcze pity, ser i warzywa. wcinamy dwie porzadne porcje i idziemy na plaze. jest to wyjatkowo sentymentalny spacer bo wyglada na to, ze plazy i morza nie bedziemy mialy okazji zobaczyc przez baardzo dlugi czas. wskakujemy do wody doslownie na chwilke. nie mamy wystarczajaco sil, zeby plywac w wodzie dluzej. fale sa zbyt silne. potem siedzimy na naszym ulubionym pniu i z zainteresowaniem ogladamy spore grupy ludzi zmierzajace w kierunku plazy nudystow. ciekawosc nas zzera, ale w koncu tchorzymy i zamiast do golasow wracamy na kamping, zeby sie pakowac.
w droge powrotna ruszamy w poludnie - zgodnie z planem. mamy do przejscia spory kawalek. na szczescie tym razem bez dodatkowego obciazenia w postaci jedzenia i wody. musze przyznac, ze marsz idzie nam calkiem sprawnie. bez postojow dochodzimy do ostatniej, najwiekszej plazy. dobry kilometr czlapiemy po piasku az w koncu docieramy do pol namiotowych. padamy na piach. mimo, ze pogoda nam sprzyja i niebo jest wciaz zachmurzone nie mozemy sie doczekac kiedy wlejemy w siebie zimna coca-cole (chce tylko zaznaczyc, ze to wszystko przez Martyne - kiedys nie cierpialam gazowanych napojow!). biegne do baru i za masakrycznie wysoka cene kupuje zmrozona niemal na lod czerwona puszke. pol godziny odpoczywamy popijajac cudowny napoj i ruszamy w droge.
czesc nr 2 jest nieco gorsza i coraz bardziej daje nam sie we znaki ciezar plecakow. najbardziej bola biodra. na sciezce nie ma dzis wiele osob i szybko docieramy do miejsca postoju jeepow. wsiadamy w jeden z nich i kilkanascie minut pozniej wyjezdzamy z parku wprost w ramiona kolejnego busa, ktory zawozi nas az do skrzyzowania z Santa Marta. tutaj, jakby nam jeszcze bylo malo, postanawiamy oszczedzic 4 tysiace na taksowce i ruszamy na terminal... piechota. droga, ktora wydawala nam sie super krotka, okazuje sie byc zajebiscie dluuuga! uginajac sie pod tonami pierdol, ktorymi wypchane sa nasze plecaki mijamy kolejne domy i skrzyzowania z nadzieja, ze nastepny zakret to wlasnie TEN. nie wiem ile szlysmy, ale nigdy wiecej nie poskapie juz dwoch dolcow na taksowke... NIGDY!
na terminalu okazuje sie, ze wszystkie bilety sa drogie i nikt nie chce sie z nami targowac. koszt osmiogodzinnego przejazdu do Bucaramangi to 25 dolarow!!! najpierw Martyna probuje swoich sil, potem ja. panie i panowie w okienkach sa jednak zupelnie nie czuli na nasze przekonywania. nie dziala gadka o studentach, ani o niedzialajacej karcie bankomatowej. trudno - trzeba bedzie placic. autobus wyjezdza o 10.30 pm. mamy przed soba ponad 5 godzin czekania. Martyna zostaje z plecakami, a ja ide na poszukiwania bankomatu. kiedy wychodze na zewnatrz zaczyna kropic deszcz. wiatr jest szalony. az strach isc przy drodze bo silne podmuchy, co raz spychaja mnie w ktoras strone. zagaduje mijajaca mnie babke o droge. tlumaczy mi cos dlugo i zawile, az w koncu radzi zlapac motor. aha! motory sluza tu jako taksowki. po miescie jezdzi ich pelno. kierowcy trzymaja w reku dodatkowy kask, zeby w kazdej chwili moc obdarowac nim nowego pasazera. chetnie bym sie przejechala, ale skoro nie zrobilam tego z plecakiem nie zrobie i teraz. w wielkim, nowoczesnym centrum handlowym robie zakupy, wyplacam kase i korzystam z darmowej lazienki:)
po powrocie przenosimy sie z Martyna do specjalnego, vip-owskiego pomieszczenia naszej firmy transportowej i spedzamy tam kolejne godziny (ogladajac telenowele) w oczekiwaniu na busa.
a.
dzien: 121 co to, do diabla, jest Panachi?! 29.01.10
prawie cala noc spalysmy. nie zebysmy byly wyspane, ale jakos stoimy na nogach:) do Bucaramangi dojezdzamy po ciemku, troszke przed czasem. pan od bagazy kieruje nas na wyzsze pietro terminalu. tam maja znajdowac sie biura firm transportowych. zanim jednak pojdziemy w tym kierunku pan objasnia mi, ze lepiej kupic bilety od razu do Panachi zamiast do San Gil i pokrzykuje za nami, ze nie maja kosztowac wiecej niz 10 tysiecy. ok. w okienku dowiaduje sie, ze cena przejazdu do San Gil to 14 tysiecy, a Panachi 13. nie chcemy przeplacac wiec zaczynamy targowanie. facet jest nieugiety, az w koncu mowi, ze mamy wyjsc z terminalu i zlapac autobus na zewnatrz - bedzie taniej. za ko´rzystanie ze stacji autobusowej przewoznicy musza uiszczac oplaty, dlatego ceny sa wyzsze. dziekuje facetowi, zakladamy plecaki i... slyszymy 'ok, ok, kierowca wezmie was za 10 od osoby'. bravo! o to chodzilo. wsiadamy do minibusa i ruszamy w trase.
ps. na terminalu zahaczylam o lazienke (Martyna nigdy nie korzysta, bo szkoda jej wydac 1,5 zl :p), gdzie dostalam pakowany w kartonik przydzial papieru. dokladnie mowiac 1,5 metra miekkiego papieru toaletowego - jak bylo napisane na opakowaniu...
nasz mini busik nie jest pelny wiec zatrzymuje sie przy wyjezdzie z miasta, gdzie dosiadaja sie kolejni pasazerowie, a my zjadamy najobrzydliwsze sniadanie ever! droga do San Gil jest przepiekna i bardzo zakrecona. ponad 1,5 godziny wijemy sie na szczyt olbrzymiej gory, z ktorej widoczny jest wspanialy kanion. wlepione w okno podziwiamy krajobrazy, gdy nagle samochod zatrzymuje sie, a pan kierowca macha na nas i powtarza ' Panachi, Panachi'. okiej... wysiadamy i za 3 sekundy dolaczaja do nas nasze plecaki. drzwi minibusa zamykaja sie i pojazd znika za zakretem, pozostawiajac nas posrodku niczego. nie musze sie odwracac, zeby zobaczyc mine Martyny - jest zla! no to stoimy sobie na wieeelkiej gorze, dachu otaczajacego nas kanionu... pieknie. nie trzeba bylo dlugo czekac, aby w koncu dosiegly mnie slowa Martyny 'bla bla bla, to Twoja wina, bla bla bla, trzeba bylo zapytac, co to jest Panachi, bla bla bla, co my teraz zrobimy, bla bla bla balalalal'. zostawiam te jeczaca babe i ide na rozeznanie terenu. dwadziescia metrow nad nami znajduje sie wejscie do Parku Narodowego Chicamocha. jak odkrywa pozniej Martyna Panachi to nie miejscowosc, tylko PA-rque NA-cional del CHI-camocha - skrot od pierwszych sylab nazwy parku... miejsce slynie z baaardzo dlugiej (6.3 km) kolejki linowej, ktora na poczatku zjezdza w dol gory, przejezdza nad rzeka, po czym wspina sie na druga strone kanionu. wszystko pieknie tyle, ze nie dojechalysmy do San Gil! zostawiamy wiec bramy wejsciowe do parku za soba i stajemy na drodze wyczekujac kolejnego busa. zjawia sie za okolo 15 minut i zawozi prosto do miejsca docelowego. cala ta zabawa z transportem kosztowala nas w koncu 18 tysiecy zamiast 14 jak mowil koles w okienku w Bucaramandze. echhh.
San Gil jest... duuuuzo cieplejsze niz oczekiwalysmy! przed nocna jazda autobusem zalozylysmy na siebie wszystkie cieple rzeczy i zamienilysmy sandaly na buty trekingowe. nocne podrozowanie niesie za soba, z reszta tak jak wszystko, wady i zalety. do tych drugich mozna zaliczyc oszczedzanie na noclegu i pelne wykorzystanie dnia, a do pierwszych: cisniecie sie na malych siedzeniach, brak snu i arktyczne powietrze. do dzis nikt nie rozgryzl, dlaczego klima w autobusach dalekobieznych krajow latynoskich mrrrrozi. do pojazdu wsiada sie w czapkach, rekawiczkach, kurtkach puchowych, trzymajac pod reka koce i spiwory. kierowca wysadza nas przy rzece - stad podobno jest blizej do centrum. zakladamy plecaki i idziemy cztery bloki do parku centralnego. pufff, jak goraco!!! musimy byc ponizej 2000 m n.p.m.. miasteczko wydaje sie byc bardzo przyjemne i zupelnie zaskoczone naszym przyjazdem. wszyscy ludzi z niemal rozdziawiona paszcza przygladaja sie nam. nie powiem: czuje sie troche jak malpa w zoo... Martyna zostawia mnie na chodniku pod urzedem miasta i idzie szukac zakwaterowania. wraca kilkanascie minut pozniej - ceny sa wysokie. nie chce mi sie wierzyc, ze nie mozna taniej niz za 7,5 dolca za noc i sama ide sie rozejrzec... ok. nie da sie.
wybieramy miejsce polozone tuz przy parku. nowo otwarty hostel ma kuchnie i internet. w mikropokojach upchano tyle pietrowych lozek, ze nie ma gdzie stopy postawic. mimo to, atmosfera wydaje sie byc bardzo zrelaksowana. jak sie pozniej okazuje, Miguel, ktory zajmuje sie recepcja, wrocil do Kolumbii po 15 latach pobytu w Londynie. chlopak jest mniej-wiecej w moim wieku. jego rodzina wyemigrowala do UK, kiedy byl jeszcze dzieckiem. tam skonczyl studia i byl wykladowca na uniwerku. hostel jest biznesem rodzinnym i ma dopiero 2 miesiace. Miguel jest bardzo podniecony mysla zostania w kraju i juz nigdy nie chce wracac do Londynu. Kolumbia to RAJ - oswiadcza.
dzien zaczynamy od owsianki, sprawdzenia mejlow i odespania nocnych wojazy. kiedy wstajemy z lozka jest juz popoludnie - czas wyjsc na miasto! przechadzamy sie po waskich uliczkach, az w koncu trafiamy na market, a raczej to, co po nim zostalo. cala ulica zasypana jest owocowymi i warzywnymi odpadkami, w ktorych z radoscia plawia sie sepy. w tej okolicy jest sporo duzych sklepow wiec kupujemy troche owocow i paste do zebow. ludzie na ulicy sa dziwni - mierza nas od stop do glow, ogladaja sie za nami, zatrzymuja, zeby choc przez chwile moc przyjrzec sie naszym sylwetkom. kolesie cmokoja i nawoluja nas przez szyby przemykajacych po jezdni samochodow. ta atmosfera troche mnie denerwuje. Martyna mowi, zebym sobie wyobrazila, ze jestem slawna:) - nie pomaga. nie chodzi o to, ze oni sa niemili... ale czuje sie niezrecznie.
najwieksza atrakcja tego regionu sa mrowki. nie takie tam lazace po ziemi, ale prawdziwe i niepowtarzalne - Hormigas Culonas (w naszym tlumaczeniu: Mrowki Wielkodupne:). mrowki owe, slyna z tego, ze sie je je - jejejeje?! dokladnie! sezon na mrowki przypada w miesiacach wiosennych (w sensie - naszej wiosny). wtedy wlasnie biedne mroweczki laduja na patelni i praza sie w duzej ilosci oleju. Hormigas Culonas wysmienicie zastepuja orzeszki ziemne i sa ulubionym dodatkiem do piwa. zaciekawione trafiamy do sklepu, w ktorym sprzedaja ten przysmak i kupujemy malutenka torebeczke (odwlokow) do sprobowania. sa naprawde DUZE i ... smierdza. po powrocie do hostelu wychodzimy na patio i zabieramy sie za degustacje. pierwsza zaczynam ja. w jednym reku gniote butelke z piwem Aguila, w drugim jedna mrowkowa dupke. raz, dwa, trzy, poszlo! obrzydliwa MASAKRA!!! Martyna kaze mi gryzc i mielic.... fuuuuuuuuuj! wypijam prawie cala butelke piwa, zeby zabic ten smak. nastepna w kolejce stoi Martyna. jej przezycia nie rozna sie wiele od moich. dobrze jej tak:)
podczas naszej drugiej wyprawy na miasto trafiamy do Parque el Gallineral i poznajemy Michele z Kaliforni. dziewczyna trafila do San Gil kilka tygodni temu i zupelnie zakochala sie w raftingu. teraz pracuje troche jako naganiacz i informacja turystyczna w tej samej osobie, a za kilka dni zaczyna kurs na pontonowego instruktora. gadamy chwile, ale na rafting nie dajemy sie przekonac. w drodze do hostelu kupujemy biala, slodka gabeczke z trzciny cukrowej oraz pol kilo chorrizo... na sniadanie.
a.
prawie cala noc spalysmy. nie zebysmy byly wyspane, ale jakos stoimy na nogach:) do Bucaramangi dojezdzamy po ciemku, troszke przed czasem. pan od bagazy kieruje nas na wyzsze pietro terminalu. tam maja znajdowac sie biura firm transportowych. zanim jednak pojdziemy w tym kierunku pan objasnia mi, ze lepiej kupic bilety od razu do Panachi zamiast do San Gil i pokrzykuje za nami, ze nie maja kosztowac wiecej niz 10 tysiecy. ok. w okienku dowiaduje sie, ze cena przejazdu do San Gil to 14 tysiecy, a Panachi 13. nie chcemy przeplacac wiec zaczynamy targowanie. facet jest nieugiety, az w koncu mowi, ze mamy wyjsc z terminalu i zlapac autobus na zewnatrz - bedzie taniej. za ko´rzystanie ze stacji autobusowej przewoznicy musza uiszczac oplaty, dlatego ceny sa wyzsze. dziekuje facetowi, zakladamy plecaki i... slyszymy 'ok, ok, kierowca wezmie was za 10 od osoby'. bravo! o to chodzilo. wsiadamy do minibusa i ruszamy w trase.
ps. na terminalu zahaczylam o lazienke (Martyna nigdy nie korzysta, bo szkoda jej wydac 1,5 zl :p), gdzie dostalam pakowany w kartonik przydzial papieru. dokladnie mowiac 1,5 metra miekkiego papieru toaletowego - jak bylo napisane na opakowaniu...
nasz mini busik nie jest pelny wiec zatrzymuje sie przy wyjezdzie z miasta, gdzie dosiadaja sie kolejni pasazerowie, a my zjadamy najobrzydliwsze sniadanie ever! droga do San Gil jest przepiekna i bardzo zakrecona. ponad 1,5 godziny wijemy sie na szczyt olbrzymiej gory, z ktorej widoczny jest wspanialy kanion. wlepione w okno podziwiamy krajobrazy, gdy nagle samochod zatrzymuje sie, a pan kierowca macha na nas i powtarza ' Panachi, Panachi'. okiej... wysiadamy i za 3 sekundy dolaczaja do nas nasze plecaki. drzwi minibusa zamykaja sie i pojazd znika za zakretem, pozostawiajac nas posrodku niczego. nie musze sie odwracac, zeby zobaczyc mine Martyny - jest zla! no to stoimy sobie na wieeelkiej gorze, dachu otaczajacego nas kanionu... pieknie. nie trzeba bylo dlugo czekac, aby w koncu dosiegly mnie slowa Martyny 'bla bla bla, to Twoja wina, bla bla bla, trzeba bylo zapytac, co to jest Panachi, bla bla bla, co my teraz zrobimy, bla bla bla balalalal'. zostawiam te jeczaca babe i ide na rozeznanie terenu. dwadziescia metrow nad nami znajduje sie wejscie do Parku Narodowego Chicamocha. jak odkrywa pozniej Martyna Panachi to nie miejscowosc, tylko PA-rque NA-cional del CHI-camocha - skrot od pierwszych sylab nazwy parku... miejsce slynie z baaardzo dlugiej (6.3 km) kolejki linowej, ktora na poczatku zjezdza w dol gory, przejezdza nad rzeka, po czym wspina sie na druga strone kanionu. wszystko pieknie tyle, ze nie dojechalysmy do San Gil! zostawiamy wiec bramy wejsciowe do parku za soba i stajemy na drodze wyczekujac kolejnego busa. zjawia sie za okolo 15 minut i zawozi prosto do miejsca docelowego. cala ta zabawa z transportem kosztowala nas w koncu 18 tysiecy zamiast 14 jak mowil koles w okienku w Bucaramandze. echhh.
San Gil jest... duuuuzo cieplejsze niz oczekiwalysmy! przed nocna jazda autobusem zalozylysmy na siebie wszystkie cieple rzeczy i zamienilysmy sandaly na buty trekingowe. nocne podrozowanie niesie za soba, z reszta tak jak wszystko, wady i zalety. do tych drugich mozna zaliczyc oszczedzanie na noclegu i pelne wykorzystanie dnia, a do pierwszych: cisniecie sie na malych siedzeniach, brak snu i arktyczne powietrze. do dzis nikt nie rozgryzl, dlaczego klima w autobusach dalekobieznych krajow latynoskich mrrrrozi. do pojazdu wsiada sie w czapkach, rekawiczkach, kurtkach puchowych, trzymajac pod reka koce i spiwory. kierowca wysadza nas przy rzece - stad podobno jest blizej do centrum. zakladamy plecaki i idziemy cztery bloki do parku centralnego. pufff, jak goraco!!! musimy byc ponizej 2000 m n.p.m.. miasteczko wydaje sie byc bardzo przyjemne i zupelnie zaskoczone naszym przyjazdem. wszyscy ludzi z niemal rozdziawiona paszcza przygladaja sie nam. nie powiem: czuje sie troche jak malpa w zoo... Martyna zostawia mnie na chodniku pod urzedem miasta i idzie szukac zakwaterowania. wraca kilkanascie minut pozniej - ceny sa wysokie. nie chce mi sie wierzyc, ze nie mozna taniej niz za 7,5 dolca za noc i sama ide sie rozejrzec... ok. nie da sie.
wybieramy miejsce polozone tuz przy parku. nowo otwarty hostel ma kuchnie i internet. w mikropokojach upchano tyle pietrowych lozek, ze nie ma gdzie stopy postawic. mimo to, atmosfera wydaje sie byc bardzo zrelaksowana. jak sie pozniej okazuje, Miguel, ktory zajmuje sie recepcja, wrocil do Kolumbii po 15 latach pobytu w Londynie. chlopak jest mniej-wiecej w moim wieku. jego rodzina wyemigrowala do UK, kiedy byl jeszcze dzieckiem. tam skonczyl studia i byl wykladowca na uniwerku. hostel jest biznesem rodzinnym i ma dopiero 2 miesiace. Miguel jest bardzo podniecony mysla zostania w kraju i juz nigdy nie chce wracac do Londynu. Kolumbia to RAJ - oswiadcza.
dzien zaczynamy od owsianki, sprawdzenia mejlow i odespania nocnych wojazy. kiedy wstajemy z lozka jest juz popoludnie - czas wyjsc na miasto! przechadzamy sie po waskich uliczkach, az w koncu trafiamy na market, a raczej to, co po nim zostalo. cala ulica zasypana jest owocowymi i warzywnymi odpadkami, w ktorych z radoscia plawia sie sepy. w tej okolicy jest sporo duzych sklepow wiec kupujemy troche owocow i paste do zebow. ludzie na ulicy sa dziwni - mierza nas od stop do glow, ogladaja sie za nami, zatrzymuja, zeby choc przez chwile moc przyjrzec sie naszym sylwetkom. kolesie cmokoja i nawoluja nas przez szyby przemykajacych po jezdni samochodow. ta atmosfera troche mnie denerwuje. Martyna mowi, zebym sobie wyobrazila, ze jestem slawna:) - nie pomaga. nie chodzi o to, ze oni sa niemili... ale czuje sie niezrecznie.
najwieksza atrakcja tego regionu sa mrowki. nie takie tam lazace po ziemi, ale prawdziwe i niepowtarzalne - Hormigas Culonas (w naszym tlumaczeniu: Mrowki Wielkodupne:). mrowki owe, slyna z tego, ze sie je je - jejejeje?! dokladnie! sezon na mrowki przypada w miesiacach wiosennych (w sensie - naszej wiosny). wtedy wlasnie biedne mroweczki laduja na patelni i praza sie w duzej ilosci oleju. Hormigas Culonas wysmienicie zastepuja orzeszki ziemne i sa ulubionym dodatkiem do piwa. zaciekawione trafiamy do sklepu, w ktorym sprzedaja ten przysmak i kupujemy malutenka torebeczke (odwlokow) do sprobowania. sa naprawde DUZE i ... smierdza. po powrocie do hostelu wychodzimy na patio i zabieramy sie za degustacje. pierwsza zaczynam ja. w jednym reku gniote butelke z piwem Aguila, w drugim jedna mrowkowa dupke. raz, dwa, trzy, poszlo! obrzydliwa MASAKRA!!! Martyna kaze mi gryzc i mielic.... fuuuuuuuuuj! wypijam prawie cala butelke piwa, zeby zabic ten smak. nastepna w kolejce stoi Martyna. jej przezycia nie rozna sie wiele od moich. dobrze jej tak:)
podczas naszej drugiej wyprawy na miasto trafiamy do Parque el Gallineral i poznajemy Michele z Kaliforni. dziewczyna trafila do San Gil kilka tygodni temu i zupelnie zakochala sie w raftingu. teraz pracuje troche jako naganiacz i informacja turystyczna w tej samej osobie, a za kilka dni zaczyna kurs na pontonowego instruktora. gadamy chwile, ale na rafting nie dajemy sie przekonac. w drodze do hostelu kupujemy biala, slodka gabeczke z trzciny cukrowej oraz pol kilo chorrizo... na sniadanie.
a.
dzien: 122 chce miec maly, gliniany domek! 30.01.10
Barichara, jak sama sie reklamuje, jest najpiekniejszym miasteczkiem kolonialnym w Kolumbii. od San Gil dzieli ja jedynie 45 minut jazdy autobusem. droga wiedzie przez otaczajace San Gil gory i jest przepiekna. busik pozostawia nas w centrum Barichary. wyglada na to, ze jestesmy tu jedynymi ludzmi... ulice sa zupelnie puste. miasteczko wyglada cudownie, wrecz filmowo. nie zdziwilabym sie, gdyby nagle zza rogu wyskoczyl na koniu Zorro. parterowe, biale jak wapno budyneczki przykryte czerwona dachowka oraz kamienne drogi sprawiaja wrazenie, jakby czas zatrzymal sie tu 300 lat temu. zaczynamy wycieczke kierujac sie ku staremu, kamiennemu kosciolkowi polozonemu w najwyzszym punkcie Barichary. z tego miejsca roznosi sie wspanialy widok na gory i... wszystkie dachowki miasteczka:)
niedosc, ze pueblito jest przeurokliwe same w sobie to jedna z jego grawedzi lezy na skraju kanionu. tu wlasnie znajduje sie wiele punktow widokowych oraz'park artystyczny' zawierajacy rzezby artystow z calego swiata.
jest dopiero godzina 12.00, a my zwiedzilysmy juz prawie cale miasto... siedzimy wiec po troszku na jednym, potem na drugim murku obgadujac problemy tego swiata, az w kocu przenosimy sie do jednej z kawiarenek. tak jak reszta budynkow Barichary zbudowana jest z naturalnych materialow: gliny i drewna. zamawiamy po ciastku: Martyna cos w rodzaju ptysia wypelnionego kremem z mleka kondensowanego (arequipe), ja ciasto ananasowe oraz dwie kawy frappe (wielkie i pyszne!). w tej samej kawiarni laduja jeszcze dwie inne pary, ktore tak samo jak my szwedaja sie po miescie od dluzszego czasu.
po opiciu i objedzeniu znow wyruszamy na ulice Barichary. slonce juz troszke opadlo i w koncu moge zaczac robic zdjecia. trafiamy na jedna z bialych uliczek z przepieknymi okiennicami i oplatajacymi je purpurowymi kwiatami. kazde drzwi sa inne, ale wszystkie stare i drewniane. niektore sa zielone, inne niebieskie. maja przepieknie zdobione kolatki w ksztalcie dloni lub zwierzat oraz dzwonki. prawdziwe, zelazne dzwonki pochodzace z XIX wieku. uliczka staje sie coraz bardziej intrygujaca. znajdujemy male malowidla swietych postaci lub ich figurki. kocie lby zamieniaja sie w zolta droge, cala zarosnieta wysokimi drzewami i krzaczorami. nie slychac juz pojazdow, w zamian nasluchujemy spiewu malych ptaszkow o zoltych brzuszkach, ktorych jest tu od groma. przeskakuja z drzewa na sciezke, ze sciezki na podniszczone drzwi do jednego z ogrodow, ktorych mur dawno runal na ziemie. ciekawe dokad zaprowadzi nas ta alejka wychodzimy z miasteczka i wspinamy sie na jedno z otaczajacych je wzniesien. tu wszystko wyglada jeszcze bardziej bajecznie niz na dole. polne drogi sa pelne drzew i kwiatow. przy domach stoja stare samochody. obie z Martyna zgadzamy sie, ze mozemy tu zamieszkac!
po powrocie do San Gil zagladamy do naszego hostelu, w ktorym zostawilysmy rano plecaki. jeszcze dzis wieczorem chcemy wyjechac do Bogoty i nie za bardzo wiemy, co ze soba zrobimy do tego czasu. Miguel jest przemily i proponuje, ze przetrzyma nasze plecaki do wieczora i jak chcemy to w ogole mozemy tu sobie urzedowac. najpierw jednak, idziemy na wycieczke na terminal, zeby sprawdzic oferty i kupic bilety. stacja autobusowa znajduje sie w nie-zabardzo sympatycznym otoczeniu poza miastem. musimy isc kilka kilometrow wzdluz ruchliwej drogi, aby do niej dojsc.kiedy tylko stawiamy nogi w srodku budynku zaczyna sie nawolywanie. w pieciu okienkach roznych firm transportowych zrywaja sie na nogi kasierzy i przez male szpary w szybach wystawiaja rece i glowy krzyczac: Bogota, Bogota, Bogota, Bogota, Bogota. rozdzielamy sie i po kolei zagladamy do kazdego z nich. cena sama sie zbija. z jednego okienka krzycza - 30, zaraz odzywa sie glos z nastepnego - 25 itd. do wyboru do koloru. wybieramy jedna z firm i to wcale nie ta najtansza - chcemy sie wyspac:)
kiedy znow pojawiamy sie w centrum jest juz ciemno, a ulice tetnia zyciem. park centralny zamienia sie w rewie mody. w te i z powrotem przechadzaja sie po nim odpicowani mlodzi ludzie, rodziny z dzieciakami. do okola placu pootwieraly sie male bary z piwem, a przy uliczkach stoja grille i namietnie wachlujace ja panie w kolorowych fartuszkach. zagladamy do jednego ze stoisk. Martyna upatrzyla sobie kolbe kukurydzy, ja wolowy szaszlyczek zakonczony kartoflem:) kiedy ona stoi w dlugiej kolejce ja biegne do sklepu po piwo i smirnof ice (dla tych, co browaru nie pija). kiedy wracam Martyna wciaz tam kwitnie, a pani dorabia sie zakwasow probujac upiec Martynska kukurydze. w tym czasie, w kolejce pojawia sie rozentuzjazmowany, lekko podchmielony chlopak, ktory z poczatku gada sam do siebie, potem do Martyny, az w koncu odchodzi wciskajac pani od grila pieniadze za swoje i nasze jedzenie. milutko:) spedzamy w parku jeszcze dluzsza chwile wchlaniajac przyjazna atmosfere i wcinajac uliczne przysmaki.
okolo 8 pm znow ladujemy w hostelu. nasz pokoj stoi nienaruszony. wslizgujemy sie do srodka i wlaczamy film. na terminal dowozi nas taksowka. w tych okolicach wydaje sie byc bezpiecznie jesli chodzi o ceny. nie trzeba sie targowac. placimy tyle ile inni. w autobus wsiadamy nie o 23.00, ale o 22.30 i nie z ta firma, z ktora kupilysmy bilety tylko z inna... tuz przed odjazdem okazuje sie, ze nasz autobus nie przyjedzie... tzn. przyjedzie, ale za kilka godzin. w zamian facet z okienka po lewej wsadza nas w autokar swojej kolezanki z okienka po prawej i jedziemy z firma X. z poczatku wszystko wydaje sie byc ok. siedzenia sa spoko i obok siebie. niestety, siedziemy obok kibla i jak tylko ruszamy jego drzwi otwieraja sie na osciez i wala o sciane na kazdym zakrecie. jakby tego bylo malo, siedzacy przed nami facet smierdzi! smierdzi tak okrutnie, ze prawie mdlejemy!!! niedlugo potem sprawa wyjasnia sie sama. dno mojego spiworu robi sie mokre od smierdzacej cieczy. zagladam pod siedzenie. torba faceta wywalona jest do gory nogami i wylewa sie z niej odor zepsutego sera. on slodko sobie spi, a ja niemal wpadam w szal probujac zmyc z mojego spiwora ten wstretny zapach. ze zlosci nie spie prawie cala noc. wrrrr
a.
Barichara, jak sama sie reklamuje, jest najpiekniejszym miasteczkiem kolonialnym w Kolumbii. od San Gil dzieli ja jedynie 45 minut jazdy autobusem. droga wiedzie przez otaczajace San Gil gory i jest przepiekna. busik pozostawia nas w centrum Barichary. wyglada na to, ze jestesmy tu jedynymi ludzmi... ulice sa zupelnie puste. miasteczko wyglada cudownie, wrecz filmowo. nie zdziwilabym sie, gdyby nagle zza rogu wyskoczyl na koniu Zorro. parterowe, biale jak wapno budyneczki przykryte czerwona dachowka oraz kamienne drogi sprawiaja wrazenie, jakby czas zatrzymal sie tu 300 lat temu. zaczynamy wycieczke kierujac sie ku staremu, kamiennemu kosciolkowi polozonemu w najwyzszym punkcie Barichary. z tego miejsca roznosi sie wspanialy widok na gory i... wszystkie dachowki miasteczka:)
niedosc, ze pueblito jest przeurokliwe same w sobie to jedna z jego grawedzi lezy na skraju kanionu. tu wlasnie znajduje sie wiele punktow widokowych oraz'park artystyczny' zawierajacy rzezby artystow z calego swiata.
jest dopiero godzina 12.00, a my zwiedzilysmy juz prawie cale miasto... siedzimy wiec po troszku na jednym, potem na drugim murku obgadujac problemy tego swiata, az w kocu przenosimy sie do jednej z kawiarenek. tak jak reszta budynkow Barichary zbudowana jest z naturalnych materialow: gliny i drewna. zamawiamy po ciastku: Martyna cos w rodzaju ptysia wypelnionego kremem z mleka kondensowanego (arequipe), ja ciasto ananasowe oraz dwie kawy frappe (wielkie i pyszne!). w tej samej kawiarni laduja jeszcze dwie inne pary, ktore tak samo jak my szwedaja sie po miescie od dluzszego czasu.
po opiciu i objedzeniu znow wyruszamy na ulice Barichary. slonce juz troszke opadlo i w koncu moge zaczac robic zdjecia. trafiamy na jedna z bialych uliczek z przepieknymi okiennicami i oplatajacymi je purpurowymi kwiatami. kazde drzwi sa inne, ale wszystkie stare i drewniane. niektore sa zielone, inne niebieskie. maja przepieknie zdobione kolatki w ksztalcie dloni lub zwierzat oraz dzwonki. prawdziwe, zelazne dzwonki pochodzace z XIX wieku. uliczka staje sie coraz bardziej intrygujaca. znajdujemy male malowidla swietych postaci lub ich figurki. kocie lby zamieniaja sie w zolta droge, cala zarosnieta wysokimi drzewami i krzaczorami. nie slychac juz pojazdow, w zamian nasluchujemy spiewu malych ptaszkow o zoltych brzuszkach, ktorych jest tu od groma. przeskakuja z drzewa na sciezke, ze sciezki na podniszczone drzwi do jednego z ogrodow, ktorych mur dawno runal na ziemie. ciekawe dokad zaprowadzi nas ta alejka wychodzimy z miasteczka i wspinamy sie na jedno z otaczajacych je wzniesien. tu wszystko wyglada jeszcze bardziej bajecznie niz na dole. polne drogi sa pelne drzew i kwiatow. przy domach stoja stare samochody. obie z Martyna zgadzamy sie, ze mozemy tu zamieszkac!
po powrocie do San Gil zagladamy do naszego hostelu, w ktorym zostawilysmy rano plecaki. jeszcze dzis wieczorem chcemy wyjechac do Bogoty i nie za bardzo wiemy, co ze soba zrobimy do tego czasu. Miguel jest przemily i proponuje, ze przetrzyma nasze plecaki do wieczora i jak chcemy to w ogole mozemy tu sobie urzedowac. najpierw jednak, idziemy na wycieczke na terminal, zeby sprawdzic oferty i kupic bilety. stacja autobusowa znajduje sie w nie-zabardzo sympatycznym otoczeniu poza miastem. musimy isc kilka kilometrow wzdluz ruchliwej drogi, aby do niej dojsc.kiedy tylko stawiamy nogi w srodku budynku zaczyna sie nawolywanie. w pieciu okienkach roznych firm transportowych zrywaja sie na nogi kasierzy i przez male szpary w szybach wystawiaja rece i glowy krzyczac: Bogota, Bogota, Bogota, Bogota, Bogota. rozdzielamy sie i po kolei zagladamy do kazdego z nich. cena sama sie zbija. z jednego okienka krzycza - 30, zaraz odzywa sie glos z nastepnego - 25 itd. do wyboru do koloru. wybieramy jedna z firm i to wcale nie ta najtansza - chcemy sie wyspac:)
kiedy znow pojawiamy sie w centrum jest juz ciemno, a ulice tetnia zyciem. park centralny zamienia sie w rewie mody. w te i z powrotem przechadzaja sie po nim odpicowani mlodzi ludzie, rodziny z dzieciakami. do okola placu pootwieraly sie male bary z piwem, a przy uliczkach stoja grille i namietnie wachlujace ja panie w kolorowych fartuszkach. zagladamy do jednego ze stoisk. Martyna upatrzyla sobie kolbe kukurydzy, ja wolowy szaszlyczek zakonczony kartoflem:) kiedy ona stoi w dlugiej kolejce ja biegne do sklepu po piwo i smirnof ice (dla tych, co browaru nie pija). kiedy wracam Martyna wciaz tam kwitnie, a pani dorabia sie zakwasow probujac upiec Martynska kukurydze. w tym czasie, w kolejce pojawia sie rozentuzjazmowany, lekko podchmielony chlopak, ktory z poczatku gada sam do siebie, potem do Martyny, az w koncu odchodzi wciskajac pani od grila pieniadze za swoje i nasze jedzenie. milutko:) spedzamy w parku jeszcze dluzsza chwile wchlaniajac przyjazna atmosfere i wcinajac uliczne przysmaki.
okolo 8 pm znow ladujemy w hostelu. nasz pokoj stoi nienaruszony. wslizgujemy sie do srodka i wlaczamy film. na terminal dowozi nas taksowka. w tych okolicach wydaje sie byc bezpiecznie jesli chodzi o ceny. nie trzeba sie targowac. placimy tyle ile inni. w autobus wsiadamy nie o 23.00, ale o 22.30 i nie z ta firma, z ktora kupilysmy bilety tylko z inna... tuz przed odjazdem okazuje sie, ze nasz autobus nie przyjedzie... tzn. przyjedzie, ale za kilka godzin. w zamian facet z okienka po lewej wsadza nas w autokar swojej kolezanki z okienka po prawej i jedziemy z firma X. z poczatku wszystko wydaje sie byc ok. siedzenia sa spoko i obok siebie. niestety, siedziemy obok kibla i jak tylko ruszamy jego drzwi otwieraja sie na osciez i wala o sciane na kazdym zakrecie. jakby tego bylo malo, siedzacy przed nami facet smierdzi! smierdzi tak okrutnie, ze prawie mdlejemy!!! niedlugo potem sprawa wyjasnia sie sama. dno mojego spiworu robi sie mokre od smierdzacej cieczy. zagladam pod siedzenie. torba faceta wywalona jest do gory nogami i wylewa sie z niej odor zepsutego sera. on slodko sobie spi, a ja niemal wpadam w szal probujac zmyc z mojego spiwora ten wstretny zapach. ze zlosci nie spie prawie cala noc. wrrrr
a.
dzien: 123 ser w czekoladzie 31.01.10
no to jestesmy w stolicy kulturalnej i politycznej Kolumbii. na terminal docieramy oczywiscie przed czasem i mamy przed soba kilka godzin czekania. umowilam sie z Adriana z Servasu, ze zadzwonimy, jak bedziemy na miejscu, ale 5 rano to chyba nie za bardzo przyzwoita godzina... Bogota w odroznieniu od San Gil jest... zimna! jestesmy na 2640 m n.p.m. kiedy zaspane wyczlapujemy z busa natykamy sie na stada ubranych po uszy ludzi. z poczatku nie czujemy zmiany temperatury i ludzie z autokaru smieja sie, ze dla nas to przeciez zadna zmiana bo w Polsce jest wlasnie minus 30º.
z uplywem czasu i po krotkiej wloczedze po skomplikowanym labiryncie terminalowych korytarzy zagladamy do jednej z kawiarenek. jestesmy juz niezle zziebniete i zamawiamy po kubku goracej czekolady. po chwili pani przynosi nam talerzyk ze sporym kubelkiem napoju oraz kawal zoltego sera i mini buleczke. patrzymy na ten zestaw nie za bardzo wiedzac, co mamy z nim zrobic... siorbiemy wiec sobie nasza czekolade i zagryzamy serem. w tym czasie w barze pojawia sie kolejni zmarznieci ludzie. niektorzy, doslownie, telepia sie z zimna! wsrod nich jest spora rodzina, ktora zajmuje stoliki obok nas i zamawia tak jak my czekolade i kawe. no, to juz wiemy, co sie robi z ta dziwna kombinacja. tatusiek familii najpierw zamaszyscie miesza swoje kakao po czym wrzuca do niego kawal sera i buleczke.nasza reakcja jest bezwarunkowa - fuj! patrzymy z zaiteresowaniem, jak pozera roztopiony w czekoladzie ser. dziwne zwyczaje!
kiedy wyczerpujemy juz cierpliwosc kelnerek przenosimy sie na hol stacji, zeby tam czekac. zle trafilysmy - siedzimy tuz przy dzwiach na zewnatrz. jest strasznie zimno. mimo, ze zarzucilysmy juz na siebie wszystko, co mialysmy nasze paluchy u nog sa zupelnie sztywne. zmieniamy lokacje na bardziej centralna, gdzie nie docieraja zimne powiewy powietrza. o 8.00 am jestesmy juz zupelnie zdesperowane i mamy gdzies, ktora to godzina. idziemy dzwonic! podchodze z karteczka do jednego ze sklepikow oferujacych minuty i lacze sie z zaspana Adriana. podaje mi adres i kilka minut pozniej siedzimy w taksowce do Bario Quiroga. jak przystalo na przyzwoite miasto taksowki w Bogocie - UWAGA - maja liczniki:) to oczywiscie nie musi nic znaczyc. trzeba pilnowac czy taksometr jest wyzerowany, a nastepnie obliczyc cene za pomoca znajdujacej sie w samochodzie tablicy.
Adriana jest w moim wieku (to najmlodszy host jakiego mialam okazje w zyciu poznac) i mieszka z rodzicami w jednopietrowym szeregowcu w dzielnicy, w ktorej skupila sie niewielka klasa srednia Bogoty. w krajach trzeciego swiata panuje duzy podzial majatkowy. najbogatsi stanowia tu 10% mieszkancow, kontroluja 46% bogactwa Kolumbii i zarabiaja 80 razy wiecej niz najbiedniejsi, ktorzy stanowia 60% obywateli. klasa srednia ksztaltuje sie od niedawna i stanowi okolo 20% Kolumbijczykow.
Adriana wita nas serdecznie i przedstawia cala rodzine, w tym odwiedzajaca ich w weekendy siostre z mezem i dzieciakami. dostajemy obszerny pokoj na pietrze i poznajemy jeszcze jednego mieszkanca domu. 84 letni Padre Nestor jest emerytowanym ksiedzem i ze wzgledu na dlugoletnia przyjazn z mama Adriany postanowil na starosc z nimi zamieszkac. z Nestorem jestesmy sasiadami przez sciane:) Adriana ma dzis lekcje plywania wiec moze sie nami zajac dopiero po 1pm. mamy wiec troche czasu, zeby wziac prysznic i wskoczyc na chwilke do lozka. kiedy sie budzimy Adriana jest juz w domu wiec idziemy na podboj miasta.
w stolicy nie ma metra, ale jest za to Transmilenium, ktore w 2002 roku zupelnie opanowalo ulice miasta. Transmilenium to dlugie, nowoczesne autobusy, ktore maja swoje oddzielne pasy i platformy dla pasazerow. mozna powiedziec, ze pelnia role metra i tak jak ono, slyna z kieszonkowcow. mimo, ze wchodzimy do srodka z Adriana wszyscy sie nas gapia i probuja zagadac - zoo ciag dalszy. wycieczke zaczynamy od odwiedzenia Muzeum Botero. oprocz prac artysty (obrazow, szkicow i rzezb) zostaly zgromadzone tu prace wielu wybitnych malarzy: Monet, Degas, Manet, Pissarro, Sisley, Picasso itd. stad kierujemy sie na jeden z wielu targow z wyrobami artystycznymi. mam zamiar kupic tu kilka moli (mola - materialowa wyszywanko-wycinanka), ale ceny sa dosc szokujace wiec odkladam to na inny market i dzien. przechadzamy sie zatloczonymi ulicami centrum stwarzajac nielada atrakcje. probujemy nowych owocow: mangostinos. przyrzekam - to najwspanialszy owoc, jaki mialam okazje dotychczas smakowac. nie jest z tego regionu. pochodzi z wybrzeza i jest cudownyyyyy! Adriana opowiada nam troche o sytuacji politycznej i rozslawionych gerriach. z dlugiego monologu wyciagamy, ze prezydent jest skorumpowanym potworem przez, ktorego wsadzono do wiezienia i zamordowano wiele osob (Adriana przyznaje, ze wsrod nich byli takze jej koledzy). przepis na szczesliwe zycie w Kolumbii jest jeden: w nic sie nie angazowac, nic nie mowic, nic nie wiedziec. najbardziej cierpiom oczywiscie studenci, ktorzy chca zmian i prowadza ruchy aktywistyczne.
w jednej z piekarnio-kawiarni znajdujemy prawdziwe, francuskie bagietki! mamy juz dosc tego latynoskiego a-la chleba i z radosci kupujemy kilka sztuk. zostajemy tu takze na lunch. wybieram jedno z rozslawionych kolumbijskich smakolykow - tamal. zawinieta w liscie bananowca mieszanka ryzu, miesa i warzyw. Adriana opowiada nam o innych daniach narodowych: arepach - taka gruba tortilla robiona z bialej kukurydzy, sancucho - zupa robiona na miesie z juka, ziemniakami i kukurydza, ajiaco - zupa ziemniaczana z juka, warzywami i miesem oraz zupie, ktorej nazwy nie pamietam, robionej z mleka i jajka!
wieczorem idziemy ulica Carrera 7 i przygladamy sie ulicznemu targowi. na ziemi rozlozyli sie drobni sprzedawcy ksiazek, magazynow, bransoletek, naszywek, znaczkow, fajek, sznurowadel oraz stragany z chipsami i churros. miedzy nimi siedza na ulicy Indianie z Ekwadoru i placze sie mnostwo bezdomnych i pijakow. ulica jest pelna mlodziezy i studentow. wszyscy maja swoj niepowtarzalny styl ubierania i sfiksowana fryzure. ten dziwny misz-masz wprowadza wyjatkowa atmosfere wielkiego miasta. bardzo mi sie podoba. Adriana co chwile odbraca sie za siebie i pilnuje czy trzymamy rzeczy osobiste przy sobie - mowi, ze wygladamy wystarczajaco inaczej, zeby mozna bylo nas napasc. dziwne, my w ogole nie czujemy sie niebezpiecznie...
wieczorem zagladamy do jednego z barow na piwo i obchodzimy 470 -letnie, stare miasto - La Candelarie, po czym lapiemy zolta taksowke i wracamy do domu SPAC.
a.
no to jestesmy w stolicy kulturalnej i politycznej Kolumbii. na terminal docieramy oczywiscie przed czasem i mamy przed soba kilka godzin czekania. umowilam sie z Adriana z Servasu, ze zadzwonimy, jak bedziemy na miejscu, ale 5 rano to chyba nie za bardzo przyzwoita godzina... Bogota w odroznieniu od San Gil jest... zimna! jestesmy na 2640 m n.p.m. kiedy zaspane wyczlapujemy z busa natykamy sie na stada ubranych po uszy ludzi. z poczatku nie czujemy zmiany temperatury i ludzie z autokaru smieja sie, ze dla nas to przeciez zadna zmiana bo w Polsce jest wlasnie minus 30º.
z uplywem czasu i po krotkiej wloczedze po skomplikowanym labiryncie terminalowych korytarzy zagladamy do jednej z kawiarenek. jestesmy juz niezle zziebniete i zamawiamy po kubku goracej czekolady. po chwili pani przynosi nam talerzyk ze sporym kubelkiem napoju oraz kawal zoltego sera i mini buleczke. patrzymy na ten zestaw nie za bardzo wiedzac, co mamy z nim zrobic... siorbiemy wiec sobie nasza czekolade i zagryzamy serem. w tym czasie w barze pojawia sie kolejni zmarznieci ludzie. niektorzy, doslownie, telepia sie z zimna! wsrod nich jest spora rodzina, ktora zajmuje stoliki obok nas i zamawia tak jak my czekolade i kawe. no, to juz wiemy, co sie robi z ta dziwna kombinacja. tatusiek familii najpierw zamaszyscie miesza swoje kakao po czym wrzuca do niego kawal sera i buleczke.nasza reakcja jest bezwarunkowa - fuj! patrzymy z zaiteresowaniem, jak pozera roztopiony w czekoladzie ser. dziwne zwyczaje!
kiedy wyczerpujemy juz cierpliwosc kelnerek przenosimy sie na hol stacji, zeby tam czekac. zle trafilysmy - siedzimy tuz przy dzwiach na zewnatrz. jest strasznie zimno. mimo, ze zarzucilysmy juz na siebie wszystko, co mialysmy nasze paluchy u nog sa zupelnie sztywne. zmieniamy lokacje na bardziej centralna, gdzie nie docieraja zimne powiewy powietrza. o 8.00 am jestesmy juz zupelnie zdesperowane i mamy gdzies, ktora to godzina. idziemy dzwonic! podchodze z karteczka do jednego ze sklepikow oferujacych minuty i lacze sie z zaspana Adriana. podaje mi adres i kilka minut pozniej siedzimy w taksowce do Bario Quiroga. jak przystalo na przyzwoite miasto taksowki w Bogocie - UWAGA - maja liczniki:) to oczywiscie nie musi nic znaczyc. trzeba pilnowac czy taksometr jest wyzerowany, a nastepnie obliczyc cene za pomoca znajdujacej sie w samochodzie tablicy.
Adriana jest w moim wieku (to najmlodszy host jakiego mialam okazje w zyciu poznac) i mieszka z rodzicami w jednopietrowym szeregowcu w dzielnicy, w ktorej skupila sie niewielka klasa srednia Bogoty. w krajach trzeciego swiata panuje duzy podzial majatkowy. najbogatsi stanowia tu 10% mieszkancow, kontroluja 46% bogactwa Kolumbii i zarabiaja 80 razy wiecej niz najbiedniejsi, ktorzy stanowia 60% obywateli. klasa srednia ksztaltuje sie od niedawna i stanowi okolo 20% Kolumbijczykow.
Adriana wita nas serdecznie i przedstawia cala rodzine, w tym odwiedzajaca ich w weekendy siostre z mezem i dzieciakami. dostajemy obszerny pokoj na pietrze i poznajemy jeszcze jednego mieszkanca domu. 84 letni Padre Nestor jest emerytowanym ksiedzem i ze wzgledu na dlugoletnia przyjazn z mama Adriany postanowil na starosc z nimi zamieszkac. z Nestorem jestesmy sasiadami przez sciane:) Adriana ma dzis lekcje plywania wiec moze sie nami zajac dopiero po 1pm. mamy wiec troche czasu, zeby wziac prysznic i wskoczyc na chwilke do lozka. kiedy sie budzimy Adriana jest juz w domu wiec idziemy na podboj miasta.
w stolicy nie ma metra, ale jest za to Transmilenium, ktore w 2002 roku zupelnie opanowalo ulice miasta. Transmilenium to dlugie, nowoczesne autobusy, ktore maja swoje oddzielne pasy i platformy dla pasazerow. mozna powiedziec, ze pelnia role metra i tak jak ono, slyna z kieszonkowcow. mimo, ze wchodzimy do srodka z Adriana wszyscy sie nas gapia i probuja zagadac - zoo ciag dalszy. wycieczke zaczynamy od odwiedzenia Muzeum Botero. oprocz prac artysty (obrazow, szkicow i rzezb) zostaly zgromadzone tu prace wielu wybitnych malarzy: Monet, Degas, Manet, Pissarro, Sisley, Picasso itd. stad kierujemy sie na jeden z wielu targow z wyrobami artystycznymi. mam zamiar kupic tu kilka moli (mola - materialowa wyszywanko-wycinanka), ale ceny sa dosc szokujace wiec odkladam to na inny market i dzien. przechadzamy sie zatloczonymi ulicami centrum stwarzajac nielada atrakcje. probujemy nowych owocow: mangostinos. przyrzekam - to najwspanialszy owoc, jaki mialam okazje dotychczas smakowac. nie jest z tego regionu. pochodzi z wybrzeza i jest cudownyyyyy! Adriana opowiada nam troche o sytuacji politycznej i rozslawionych gerriach. z dlugiego monologu wyciagamy, ze prezydent jest skorumpowanym potworem przez, ktorego wsadzono do wiezienia i zamordowano wiele osob (Adriana przyznaje, ze wsrod nich byli takze jej koledzy). przepis na szczesliwe zycie w Kolumbii jest jeden: w nic sie nie angazowac, nic nie mowic, nic nie wiedziec. najbardziej cierpiom oczywiscie studenci, ktorzy chca zmian i prowadza ruchy aktywistyczne.
w jednej z piekarnio-kawiarni znajdujemy prawdziwe, francuskie bagietki! mamy juz dosc tego latynoskiego a-la chleba i z radosci kupujemy kilka sztuk. zostajemy tu takze na lunch. wybieram jedno z rozslawionych kolumbijskich smakolykow - tamal. zawinieta w liscie bananowca mieszanka ryzu, miesa i warzyw. Adriana opowiada nam o innych daniach narodowych: arepach - taka gruba tortilla robiona z bialej kukurydzy, sancucho - zupa robiona na miesie z juka, ziemniakami i kukurydza, ajiaco - zupa ziemniaczana z juka, warzywami i miesem oraz zupie, ktorej nazwy nie pamietam, robionej z mleka i jajka!
wieczorem idziemy ulica Carrera 7 i przygladamy sie ulicznemu targowi. na ziemi rozlozyli sie drobni sprzedawcy ksiazek, magazynow, bransoletek, naszywek, znaczkow, fajek, sznurowadel oraz stragany z chipsami i churros. miedzy nimi siedza na ulicy Indianie z Ekwadoru i placze sie mnostwo bezdomnych i pijakow. ulica jest pelna mlodziezy i studentow. wszyscy maja swoj niepowtarzalny styl ubierania i sfiksowana fryzure. ten dziwny misz-masz wprowadza wyjatkowa atmosfere wielkiego miasta. bardzo mi sie podoba. Adriana co chwile odbraca sie za siebie i pilnuje czy trzymamy rzeczy osobiste przy sobie - mowi, ze wygladamy wystarczajaco inaczej, zeby mozna bylo nas napasc. dziwne, my w ogole nie czujemy sie niebezpiecznie...
wieczorem zagladamy do jednego z barow na piwo i obchodzimy 470 -letnie, stare miasto - La Candelarie, po czym lapiemy zolta taksowke i wracamy do domu SPAC.
a.
dzien: 124 jak mnie nazwales?! 01.02.10
wstretne ptaszyska!!! dra sie od rana nie pozwalajac nam spac. ten jazgot jest nie do wytrzymania! mama Adriany trzyma na werandzie, tuz za naszym pokojem, stado wielkich papug. potwory owe, wydaja tak nieprzyjemne i halasliwe dzwieki, ze mrozi sie krew w zylach. zanim wstajemy z lozka obmyslamy kilka niezawodnych planow obdarcia ich z pior i uduszenia, nim zdarza nas obudzic jutrzejszego ranka.
Adriana jest dzis w pracy wiec same wyruszamy na zwiedzanie. zanim sie to jednak stanie dostajemy po kubeczku maminej kawy i male sniadanko, zebysmy po drodze nie pomdlaly:) tak jak wczoraj, idziemy w kierunku stacji Transmilenium, ktora zawozi nas na Avenide Jimenez - punkt wyjsciowy dla wszystkich wycieczek. stad ruszamy na wschod, w kierunku gor. kierunki w Bogocie nie sa wyznaczane przez strony swiata tylko Cerro de Monserrate i Cerro de Guadalupe - gory wznoszace sie na wschodnich krancach miasta. podczas, gdy czesc polnocna zarezerwowana jest dla najbogatszych, poludnie zdominowaly najbiedniejsze slumsy, a wsrod nich najbardziej znane Ciudad Bolivar. w te strony najlepiej sie nie zapuszczac.
zagladamy na Plaza de Bolivar, gdzie zlokalizowane zostaly Capitolio Nacional (Parlament) oraz Palacio de Justicia (Sad Krajowy). stad ruszamy w gore na stare miasto. uliczki sa tu waskie, a zabudowania niskie i pokryte czerwona dachowka. wszystkie domy maja obszerne patia z ogrodami i wygladaja uroczo. La Candelaria, oprocz zwyklych mieszkancow jest domem dla kilkunastu rzezbionych w zelazie lalek, ktore siedza na dachach, wygladaja z okien lub balkonow.
przemykamy przez kilka alejek i dochodzimy do Uniwerstetu de Los Andes poloznego u stop Cerro de Monserrate. obszerny deptak prowadzi nas wprost do nowoczesnych budunkow uczelni. do okola nas pelno jest studentow. kazdy z nich wyglada niepowtarzalnie. mozna tu odnalezc mieszanine stylow z kazdej subkultury. jak sie pozniej dowiadujemy Universidad de Los Andes jest najdrozsza uczelnia prywatna w Kolumbii i semestr na niej kosztuje okolo 12 tysiecy zlotych!!! zagladamy do okolicznej piekarni na ciacho i tak nam sie udziela ten studencki klimat, ze same chetnie pognalybysmy z nimi na zajecia... ech.
Cerro Monserrate ma ponad 3000 metrow wysokosci, czyli okolo 400 wiecej niz Bogota. na gore dostajemy sie za pomoca cholernie stromej kolejki linowej. jest to jeden ze sposobow dostania sie na Monserrate - inne zakladaja przejazdzke Funicular, czyli koleja szynowa, albo piechota. na szczescie, dla mnie (kolejka szynowa wyglada straszzzznie, a lazic mi sie nie chce), dzis obie te opcje sa niedostepne.
na szczycie spotykamy grupe mlodych chlopakow, ktorzy z wielkiem rozbawieniem wytykaja nas palacami i krzycza 'gringos locos', co oznacza szalone gringo. tak jak wspominalam, strasznie wkurza mnie to zoo, ale czego jeszcze nie pisalalm, dwa razy bardziej wkurza mnie, gdy ktos nazywa mnie gringo!!! niestety dla wielu osob czlowiek o jasniejszej skorze i innym, niz czarny kolor oczu musi pochodzic z USA, tak jak gdyby innych krajow na swiecie w ogole nie bylo. wyzywanie mnie 'gringo' uwazam za wysoce nieodpowiednie. opracowujemy wiec perfidny plan zemsty i wykrzykujac zdania po polsku wbijamy w nich palce i na zmiane wybuchamy salwami smiechu. biedne, skonfundowane chlopczyki wymieniaja miedzy soba spojrzenia, szukajac znaczenia polskich slow. he-he-he!!!!
Monserrate jest szczegolnie popularne wsrod niedzielnych pielgrzymow, ktorzy przyjezdzaja tu na msze. na szczycie gory bowiem, znaduje sie kosciol ze statuetka Señor Caido (Upadajacego Chrystusa), ktoremu przypisuje sie wiele cudow. spacerujemy troche wsrod straganow (za kosciolem rozposiera sie raczej malo urokliwy targ) z kiczowatymi pamiatkami i Martyna znajduje Cola Sek. od przyjazdu do Kolumbii Martyna bezskutecznie poszukiwala tego napoju energetycznego na bazie lisci koki. rozesmiana od ucha do ucha wola mnie do stoiska i wskazuje na puszke. niestety, radosc zupelnie ustepuje, gdy pyta sie o cene. okazuje sie, ze 300ml coli kosztuje prawie 15 zl!!! chyba poczekamy do Boliwi...
w miescie zachaczamy o nasza ulubiona piekarnie i kupujemy kilka bagietek. Adriana skonczyla juz prace i dzwonila do nas (dostalysmy od niej telefon), zeby umowic sie na spotkanie. zanim docieramy do malego placyku na starym miescie kupujemy kilogram mangostinos i poznajemy kilka nowych osob - chlopakow, bo dziewczyny nigdy sie nie przysiadaja... gadu gadu i dowiadujemy, ze wypchana torebke marihuany nazywanej tu 'porro' mozna kupic za 1,5 zl!!! Martyna zastanawia sie nad eksportem:)
Adriana pojawia sie po 5pm i zabiera nas na obchod po alternatywnych teatrach Candelarii. zagladamy do starych budyneczkow z patio, niestety nie ma zadnego repertuaru na styczen. wszedzie sa w tym czasie prowadzone kursy i warsztaty. z ciekawostek dodam, ze trafiamy na program jednego z niezaleznych kin, w ktorym dzis wieczorem wyswietlany jest polski film: 'Pora Umierac' :) poniewaz nic nigdzie nie graja, Adriana postanawia zabrac nas do pizzeri Mona Pizza, gdzie zamawiamy za duza pizze, za duze pieniadze i wracamy do domu sluchac argentynskiego rocka.
a.
wstretne ptaszyska!!! dra sie od rana nie pozwalajac nam spac. ten jazgot jest nie do wytrzymania! mama Adriany trzyma na werandzie, tuz za naszym pokojem, stado wielkich papug. potwory owe, wydaja tak nieprzyjemne i halasliwe dzwieki, ze mrozi sie krew w zylach. zanim wstajemy z lozka obmyslamy kilka niezawodnych planow obdarcia ich z pior i uduszenia, nim zdarza nas obudzic jutrzejszego ranka.
Adriana jest dzis w pracy wiec same wyruszamy na zwiedzanie. zanim sie to jednak stanie dostajemy po kubeczku maminej kawy i male sniadanko, zebysmy po drodze nie pomdlaly:) tak jak wczoraj, idziemy w kierunku stacji Transmilenium, ktora zawozi nas na Avenide Jimenez - punkt wyjsciowy dla wszystkich wycieczek. stad ruszamy na wschod, w kierunku gor. kierunki w Bogocie nie sa wyznaczane przez strony swiata tylko Cerro de Monserrate i Cerro de Guadalupe - gory wznoszace sie na wschodnich krancach miasta. podczas, gdy czesc polnocna zarezerwowana jest dla najbogatszych, poludnie zdominowaly najbiedniejsze slumsy, a wsrod nich najbardziej znane Ciudad Bolivar. w te strony najlepiej sie nie zapuszczac.
zagladamy na Plaza de Bolivar, gdzie zlokalizowane zostaly Capitolio Nacional (Parlament) oraz Palacio de Justicia (Sad Krajowy). stad ruszamy w gore na stare miasto. uliczki sa tu waskie, a zabudowania niskie i pokryte czerwona dachowka. wszystkie domy maja obszerne patia z ogrodami i wygladaja uroczo. La Candelaria, oprocz zwyklych mieszkancow jest domem dla kilkunastu rzezbionych w zelazie lalek, ktore siedza na dachach, wygladaja z okien lub balkonow.
przemykamy przez kilka alejek i dochodzimy do Uniwerstetu de Los Andes poloznego u stop Cerro de Monserrate. obszerny deptak prowadzi nas wprost do nowoczesnych budunkow uczelni. do okola nas pelno jest studentow. kazdy z nich wyglada niepowtarzalnie. mozna tu odnalezc mieszanine stylow z kazdej subkultury. jak sie pozniej dowiadujemy Universidad de Los Andes jest najdrozsza uczelnia prywatna w Kolumbii i semestr na niej kosztuje okolo 12 tysiecy zlotych!!! zagladamy do okolicznej piekarni na ciacho i tak nam sie udziela ten studencki klimat, ze same chetnie pognalybysmy z nimi na zajecia... ech.
Cerro Monserrate ma ponad 3000 metrow wysokosci, czyli okolo 400 wiecej niz Bogota. na gore dostajemy sie za pomoca cholernie stromej kolejki linowej. jest to jeden ze sposobow dostania sie na Monserrate - inne zakladaja przejazdzke Funicular, czyli koleja szynowa, albo piechota. na szczescie, dla mnie (kolejka szynowa wyglada straszzzznie, a lazic mi sie nie chce), dzis obie te opcje sa niedostepne.
na szczycie spotykamy grupe mlodych chlopakow, ktorzy z wielkiem rozbawieniem wytykaja nas palacami i krzycza 'gringos locos', co oznacza szalone gringo. tak jak wspominalam, strasznie wkurza mnie to zoo, ale czego jeszcze nie pisalalm, dwa razy bardziej wkurza mnie, gdy ktos nazywa mnie gringo!!! niestety dla wielu osob czlowiek o jasniejszej skorze i innym, niz czarny kolor oczu musi pochodzic z USA, tak jak gdyby innych krajow na swiecie w ogole nie bylo. wyzywanie mnie 'gringo' uwazam za wysoce nieodpowiednie. opracowujemy wiec perfidny plan zemsty i wykrzykujac zdania po polsku wbijamy w nich palce i na zmiane wybuchamy salwami smiechu. biedne, skonfundowane chlopczyki wymieniaja miedzy soba spojrzenia, szukajac znaczenia polskich slow. he-he-he!!!!
Monserrate jest szczegolnie popularne wsrod niedzielnych pielgrzymow, ktorzy przyjezdzaja tu na msze. na szczycie gory bowiem, znaduje sie kosciol ze statuetka Señor Caido (Upadajacego Chrystusa), ktoremu przypisuje sie wiele cudow. spacerujemy troche wsrod straganow (za kosciolem rozposiera sie raczej malo urokliwy targ) z kiczowatymi pamiatkami i Martyna znajduje Cola Sek. od przyjazdu do Kolumbii Martyna bezskutecznie poszukiwala tego napoju energetycznego na bazie lisci koki. rozesmiana od ucha do ucha wola mnie do stoiska i wskazuje na puszke. niestety, radosc zupelnie ustepuje, gdy pyta sie o cene. okazuje sie, ze 300ml coli kosztuje prawie 15 zl!!! chyba poczekamy do Boliwi...
w miescie zachaczamy o nasza ulubiona piekarnie i kupujemy kilka bagietek. Adriana skonczyla juz prace i dzwonila do nas (dostalysmy od niej telefon), zeby umowic sie na spotkanie. zanim docieramy do malego placyku na starym miescie kupujemy kilogram mangostinos i poznajemy kilka nowych osob - chlopakow, bo dziewczyny nigdy sie nie przysiadaja... gadu gadu i dowiadujemy, ze wypchana torebke marihuany nazywanej tu 'porro' mozna kupic za 1,5 zl!!! Martyna zastanawia sie nad eksportem:)
Adriana pojawia sie po 5pm i zabiera nas na obchod po alternatywnych teatrach Candelarii. zagladamy do starych budyneczkow z patio, niestety nie ma zadnego repertuaru na styczen. wszedzie sa w tym czasie prowadzone kursy i warsztaty. z ciekawostek dodam, ze trafiamy na program jednego z niezaleznych kin, w ktorym dzis wieczorem wyswietlany jest polski film: 'Pora Umierac' :) poniewaz nic nigdzie nie graja, Adriana postanawia zabrac nas do pizzeri Mona Pizza, gdzie zamawiamy za duza pizze, za duze pieniadze i wracamy do domu sluchac argentynskiego rocka.
a.
dzien: 125 do cholery, przeciez jestesmy w Kolumbii!!!!! 02.02.10
papugi dostaly chyba reprymende, bo dzis rano siedza cicho jak myszy pod miotla i daja nam sie porzadnie wyspac. Adriana poinformowala nas wczoraj, ze jej mama jest przemytniczka zwierzat znajdujacych sie pod ochrona - czyt. wyzej wspomnianych ptaszysk. dobra, nie przemytniczka, ale kupowanie i trzymanie w domu chronionych papug jest zupelnie wbrew prawu. jakby tego bylo malo, mama Adriany nie jest jedyna. posiadanie takich zwierzat jest w Kolumbii bardzo popularne. biedna Adriana ma bardzo proekologiczne poglady i musi znosic swoja niesubordynowana mame:)
nasza opiekunka pracuje do popoludnia, a my mamy zamiar spedzic ten czas porzadkujac nasze sprawy. poza tym, Mauricio, znajomy Adriany i jednoczesnie exsekretarz Servasu w Kolumbii ma dzis przejac 'opieke' nad nami, wiec bedziemy czekac na telefon. zabieramy sie zatem za skype, wybieranie fotek i pisanie relacji. mama przynosi nam poranna kawe, a nastepnie wychodzi z domu zostawiajac nas z Padre Nestorem.
z poczatku plan zakladal spotkanie Adriany w miescie, ale jestesmy takie leniwe, ze nie mamy ochoty wlec sie przez pol 8-milionowej Bogoty, zeby zobaczyc nasza hostke. Adriana tez jest zadowolona, ze moze wrocic do domu, wiec umawiamy sie na miejscu. jest juz dosc pozno, kiedy postanawiamy obejrzec wspolnie jakis film. w miedzyczasie dzwoni Mauricio, ktory zgadza sie poczekac na koniec seansu i odebrac nas za kilka godzin w polnocnej czesci miasta. wybor pada na '2012' - film mowiacy o koncu Kalendarza Majow i zwiazanym z tym koncem swiata. zanim jednak wlaczamy plyte Adraiana stawia nam najrozniejsze horoskopy. mamy swietna zabawe i na chwilke zupelnie zapominamy o filmie. czas ucieka, a jak to bywa z amerykanskimi produkcjami - przed telewizorem trzeba spedzic teraz minimum 3 godziny! tak czy owak nie dowiedzialysmy sie czy rodzinka szalonych szczesciarzy zalapie sie na statek kosmiczny czy nie, gdyz musialysmy jechac na calle 72, zeby spotkac sie z nowym hostem.
wreczamy rodzince Arevalo paczke wlasnorecznie palonej przez Martyne, organicznej kawy z Boquete i idziemy z Adriana na Transmilenium. jest juz po 8.00 pm i w autobusie niemal nie ma ludzi. miasto jest bardzo spokojne i na ulice 72 dojezdzamy bardzo szybko. wychodzimy z platformy wielkim, aluminiowym mostem i cofamy jeden blok. nigdzie nie mozemy dostrzec zoltego jeepa... teraz juz nie jestem pewna, czy mialo to byc tu, czy moze jeszcze jedno skrzyzowanie dalej. na wszelki wypadek idziemy sprawdzic druga opcje. w tym samym czasie mija nas rozpedzony samochod Mauricio. ech... no to wracamy...
Mauricio jest z wyksztalcenia matematykiem i mieszka poza stolica, na drodze do miasteczka - Calera. wsiadamy do jeepa i prujemy w gore. kreta droga prowadzi wsrod pieknych apartamentowcow. roznosi sie stad wspanialy widok na cale miasto - morze swiatel! zatrzymujemy sie na chwile w jednym z miejsc widokowych. jest tu pelno samochodow, zakochanych par i mlodych ludzi popijajacych aguardiente. przygladamy sie chwile temu molochowi i wskakujemy z powrotem do auta. przesliczny domek Mauricio stoi na zboczu gory i sklada sie z dwoch pieter. budynek powstal z polaczenia gliny i drewnianych bel. ma spadzisty dach, wybielone sciany i tyle okien, ile dusza zapragnie. w srodku... no coz, nie mozna powiedziec, ze panuje tu porzadek... za to pokoje wypelnione sa wieloma ciekawymi przedmiotami: instrumenty, wyroby artystyczne, rozwieszony w salonie hamak i masa ksiazek o tematyce astrologicznej. Mauricio wiedzie dosc alternatywny tryb zycia. jest wegetarianinem zainteresowanym natura i zyciem w komunach ekologicznych, nazywanych tu aldea'mi.
znajdujemy sie na wysokosci powyzej 3000 m n.p.m. i temperatura niezle daje nam sie we znaki. mowilam, ze w Bogocie jest zimno?! tu dopiero jest mroz! Mauricio mowi, zebysmy przygotowaly sie na zero stopni... dzieki Bogu mamy spiwory! zamiast na pietrze wybieramy bardziej przestronna opcje spania w salonie i kiedy tylko ladujemy na naszych materacach szczerze tego zalujemy. brrrrrrr! zakladamy nasze cieple kalesony i polary, ze spiworow wystaja nam tylko nosy, calosc nakrywamy narzuta i nie mozemy powstrzymac drgawek. do cholery, przeciez jestesmy w Kolumbii!!!!!
a.
papugi dostaly chyba reprymende, bo dzis rano siedza cicho jak myszy pod miotla i daja nam sie porzadnie wyspac. Adriana poinformowala nas wczoraj, ze jej mama jest przemytniczka zwierzat znajdujacych sie pod ochrona - czyt. wyzej wspomnianych ptaszysk. dobra, nie przemytniczka, ale kupowanie i trzymanie w domu chronionych papug jest zupelnie wbrew prawu. jakby tego bylo malo, mama Adriany nie jest jedyna. posiadanie takich zwierzat jest w Kolumbii bardzo popularne. biedna Adriana ma bardzo proekologiczne poglady i musi znosic swoja niesubordynowana mame:)
nasza opiekunka pracuje do popoludnia, a my mamy zamiar spedzic ten czas porzadkujac nasze sprawy. poza tym, Mauricio, znajomy Adriany i jednoczesnie exsekretarz Servasu w Kolumbii ma dzis przejac 'opieke' nad nami, wiec bedziemy czekac na telefon. zabieramy sie zatem za skype, wybieranie fotek i pisanie relacji. mama przynosi nam poranna kawe, a nastepnie wychodzi z domu zostawiajac nas z Padre Nestorem.
z poczatku plan zakladal spotkanie Adriany w miescie, ale jestesmy takie leniwe, ze nie mamy ochoty wlec sie przez pol 8-milionowej Bogoty, zeby zobaczyc nasza hostke. Adriana tez jest zadowolona, ze moze wrocic do domu, wiec umawiamy sie na miejscu. jest juz dosc pozno, kiedy postanawiamy obejrzec wspolnie jakis film. w miedzyczasie dzwoni Mauricio, ktory zgadza sie poczekac na koniec seansu i odebrac nas za kilka godzin w polnocnej czesci miasta. wybor pada na '2012' - film mowiacy o koncu Kalendarza Majow i zwiazanym z tym koncem swiata. zanim jednak wlaczamy plyte Adraiana stawia nam najrozniejsze horoskopy. mamy swietna zabawe i na chwilke zupelnie zapominamy o filmie. czas ucieka, a jak to bywa z amerykanskimi produkcjami - przed telewizorem trzeba spedzic teraz minimum 3 godziny! tak czy owak nie dowiedzialysmy sie czy rodzinka szalonych szczesciarzy zalapie sie na statek kosmiczny czy nie, gdyz musialysmy jechac na calle 72, zeby spotkac sie z nowym hostem.
wreczamy rodzince Arevalo paczke wlasnorecznie palonej przez Martyne, organicznej kawy z Boquete i idziemy z Adriana na Transmilenium. jest juz po 8.00 pm i w autobusie niemal nie ma ludzi. miasto jest bardzo spokojne i na ulice 72 dojezdzamy bardzo szybko. wychodzimy z platformy wielkim, aluminiowym mostem i cofamy jeden blok. nigdzie nie mozemy dostrzec zoltego jeepa... teraz juz nie jestem pewna, czy mialo to byc tu, czy moze jeszcze jedno skrzyzowanie dalej. na wszelki wypadek idziemy sprawdzic druga opcje. w tym samym czasie mija nas rozpedzony samochod Mauricio. ech... no to wracamy...
Mauricio jest z wyksztalcenia matematykiem i mieszka poza stolica, na drodze do miasteczka - Calera. wsiadamy do jeepa i prujemy w gore. kreta droga prowadzi wsrod pieknych apartamentowcow. roznosi sie stad wspanialy widok na cale miasto - morze swiatel! zatrzymujemy sie na chwile w jednym z miejsc widokowych. jest tu pelno samochodow, zakochanych par i mlodych ludzi popijajacych aguardiente. przygladamy sie chwile temu molochowi i wskakujemy z powrotem do auta. przesliczny domek Mauricio stoi na zboczu gory i sklada sie z dwoch pieter. budynek powstal z polaczenia gliny i drewnianych bel. ma spadzisty dach, wybielone sciany i tyle okien, ile dusza zapragnie. w srodku... no coz, nie mozna powiedziec, ze panuje tu porzadek... za to pokoje wypelnione sa wieloma ciekawymi przedmiotami: instrumenty, wyroby artystyczne, rozwieszony w salonie hamak i masa ksiazek o tematyce astrologicznej. Mauricio wiedzie dosc alternatywny tryb zycia. jest wegetarianinem zainteresowanym natura i zyciem w komunach ekologicznych, nazywanych tu aldea'mi.
znajdujemy sie na wysokosci powyzej 3000 m n.p.m. i temperatura niezle daje nam sie we znaki. mowilam, ze w Bogocie jest zimno?! tu dopiero jest mroz! Mauricio mowi, zebysmy przygotowaly sie na zero stopni... dzieki Bogu mamy spiwory! zamiast na pietrze wybieramy bardziej przestronna opcje spania w salonie i kiedy tylko ladujemy na naszych materacach szczerze tego zalujemy. brrrrrrr! zakladamy nasze cieple kalesony i polary, ze spiworow wystaja nam tylko nosy, calosc nakrywamy narzuta i nie mozemy powstrzymac drgawek. do cholery, przeciez jestesmy w Kolumbii!!!!!
a.
dzien: 126 pierogi z glinianego gara 03.02.10
ok, w rezultacie nie bylo tak zle... nie zmarzlysmy, palce u nog tez da sie czuc. nad ranem bylo nawet calkiem cieplo:) zwijamy nasze wszystkie koce, materace i spiwory, zeby zrobic troche miejsca w duzym pokoju. Mauricio jest juz na nogach od 6 rano i kiedy tylko pojawiamy sie w przytulnej kuchnio-jadalni zaprasza nas na kawe i chleb. jak juz wczesniej pisalysmy, latynoski styl picia kawy rozni sie nieco od naszego. napoj podawany jest czarny z niezliczona iloscia cukru, a dokladniej mowic - paneli. w kazdym domu mozna znalezc sloj z pokruszona panela. najprosciej mowiac, jest to nierafinowany cukier otrzymywany z trzciny cukrowej. sprzedaje sie go w postaci duzych kostek o karmelowym kolorze. slodzik ten jest bardzo twardy i trzeba go rozbic na male kawaleczki lub skrobac lyzeczka. panela ma o wiele wiecej wartosci odzywczych niz zwykly, sypki cukier. nasza kawa zatem, jest slaba, mega slodka i smakuje jak trzcina cukrowa - caña. zajadamy do niej francuskie rogaliki z pasta ze zmielonych orzechow (absolutna rewelacja!).
kuchnia Mauricio wypchana jest wieloma interesujacymi smakolykami, jak np. ziola, amarantus i quinoa. w swojej diecie servasowy host uzywa prawie wylacznie naturalnych produktow, ktore charakteryzuja sie duza iloscia witamin, enzymow i elementow odzywczych.
nasz plan na dzis obejmuje relax:) plus mala wycieczke po okolicznych wzgorzach. ubieramy sie cieplo i wychodzimy na dwor. szeroka, dosc ruchliwa droga prowadzi nas do pieknej doliny. po drodze mijamy rowerzystow. jak juz wspomnialam dom Mauricio lezy 400 metrow wyzej od stolicy. naprawde, osoby pedalujace na gore, darzymy ogromnym szacunkiem i... wspolczuciem. podobno w weekendy sportowcow jest kilkanascie razy wiecej. wszyscy wspinaja sie na wielka gore, spijaja swiezy sok z pomaranczy i zjezdzaja w dol.
miejsce, do ktorego dochodzimy polozone jest wsrod zielonych gor i jest pelne uroczych finek. niestety jest ich tak duzo, ze nie udaje nam sie wyjsc na zadna z lak. zachodzimy do jednego ze sklepikow zeby zrobic zakupy na obiad. tak, bedziemy dzis gotowac i to nie jakis tam placki, tylko prawdziwe, polskie pierogi:) juz kilka dni temu napalilysmy sie na ten pomysl, az w koncu nadesza odpowiednia chwila. przy sniadaniu oswiadczylysmy hostowi, ze zapraszamy go na nasze wspaniale, wegetarianskie danie. Mauricio byly bardzo zainteresowany mozliwoscia poznania naszego egzotycznego przepisu. kupujemy make oraz pieczarki, cebule i szpinak (coz... farsz nie za bardzo tradycyjny...). podekscytowana mozliwoscia gotowania, troche nie pomyslalam i na spacer ruszamy pelnymi siatami zakupow. idziemy wzdluz kretej drogi mijajac przepiekne posiadlosci, finezyjne domy, cudowne ogrody, osiedla strzezone oraz krowy. poniewaz nigdzie nie widac sciezki, ktora moglaby zaprowadzic nas w bardziej odosobnione tereny, siadamy na malej skrapie przed czyims domem. gadamy sobie o pierdolach, popijamy coca cole (a w ogole, to Coca Cola powinna nas sponsorowac!) i pozdrawiamy przechodniow. nagle ni stad ni zowad pojawia sie sliczny biszkoptowy, labrador, rozwala sie pomiedzy nami i karze sie drapac. kladzie lape na moim kolanie i pysk na Martyny - mamy psa. w drodze powrotnej pies (oczywiscie poszedl za nami) zdaje sie nie zwazac, ani na przejezdzajace samochody, ani inne psy. wkurzeni kierowcy gapia sie na nas z wyrzutem - ups! to nie nasz zwierz! zaczynam sie troche denerwowac, zeby labrador nie wskoczyl za nami na te ruchliwa ulice, bo chyba pozjadam paznokcie z nerwow. na szczescie, 10 metrow przed autostrada psina omija ogrodzenie jednego z budynkow i podbiega do ludzi siedzacych przy stolikach resturacji. uciekamy.
w domu cala para zabieramy sie za przygotowania. na poczatku wszystko obieramy, kroimy, siekamy, a potem wyrabiamy ciasto. Mauricio tak sie przejal, ze pobiegl na pietro po swoja kamere i teraz pstryka nam namietnie zdjecia. kiedy wszystko mamy gotowe zabieramy sie do podsmazania farszu i walkowania. tym drugim zajmuje sie Martyna, bo ma wieksze miesnie:) ujme to tak, wczesniej pierogi robilam tylko raz w zyciu (smakowaly super, ale wygladaly jak kamienie), Martyna nawet nie raz... mimo to praca idzie nam calkiem dobrze. do lepienia angazujemy samego Mauricio. trzeba przyznac, ze jego pierogi wygladaja najzgrabniej. faktem jest jednak to, ze w trakcie kiedy jemu udaje sie zlepic jedna sztuke my lepimy piec. kiedy my dokonczamy ostatnie farszowanie-wylepianie Mauricio gotuje chyba najwiekszy gar (jaki ma) wody i nakrywa stol w ogrodku. chyba z godzine pozniej (tyle zajelo wodzie w wielkim garze zeby sie zagotowac) nakladamy na talerze z czarnej gliny pierwsze porcje pierogow. z resztek farszu zrobilysmy sos i musze powiedziec, ze wyszlo super! mysle, ze Mauricio tez smakowalo bo przezuwajac pierogi, co chwila odjezdzal myslami gdzies za swiaty :)
wieczor spedzamy na pietrze, gdzie temperatura jest dwa razy wyzsza niz w salonie, w ktorym spimy. w ciagu dnia czarny dach domku sciaga tyle ciepla, ze starcza na ogrzanie wyzszych parti domu. Martyna zajeta jest surfowaniem po necie, a ja z Mauricio przegladamy horoskopy Majow i stronki o naturalnym budownictwie - niesamowite z czego mozna postawic dom!
a.
ok, w rezultacie nie bylo tak zle... nie zmarzlysmy, palce u nog tez da sie czuc. nad ranem bylo nawet calkiem cieplo:) zwijamy nasze wszystkie koce, materace i spiwory, zeby zrobic troche miejsca w duzym pokoju. Mauricio jest juz na nogach od 6 rano i kiedy tylko pojawiamy sie w przytulnej kuchnio-jadalni zaprasza nas na kawe i chleb. jak juz wczesniej pisalysmy, latynoski styl picia kawy rozni sie nieco od naszego. napoj podawany jest czarny z niezliczona iloscia cukru, a dokladniej mowic - paneli. w kazdym domu mozna znalezc sloj z pokruszona panela. najprosciej mowiac, jest to nierafinowany cukier otrzymywany z trzciny cukrowej. sprzedaje sie go w postaci duzych kostek o karmelowym kolorze. slodzik ten jest bardzo twardy i trzeba go rozbic na male kawaleczki lub skrobac lyzeczka. panela ma o wiele wiecej wartosci odzywczych niz zwykly, sypki cukier. nasza kawa zatem, jest slaba, mega slodka i smakuje jak trzcina cukrowa - caña. zajadamy do niej francuskie rogaliki z pasta ze zmielonych orzechow (absolutna rewelacja!).
kuchnia Mauricio wypchana jest wieloma interesujacymi smakolykami, jak np. ziola, amarantus i quinoa. w swojej diecie servasowy host uzywa prawie wylacznie naturalnych produktow, ktore charakteryzuja sie duza iloscia witamin, enzymow i elementow odzywczych.
nasz plan na dzis obejmuje relax:) plus mala wycieczke po okolicznych wzgorzach. ubieramy sie cieplo i wychodzimy na dwor. szeroka, dosc ruchliwa droga prowadzi nas do pieknej doliny. po drodze mijamy rowerzystow. jak juz wspomnialam dom Mauricio lezy 400 metrow wyzej od stolicy. naprawde, osoby pedalujace na gore, darzymy ogromnym szacunkiem i... wspolczuciem. podobno w weekendy sportowcow jest kilkanascie razy wiecej. wszyscy wspinaja sie na wielka gore, spijaja swiezy sok z pomaranczy i zjezdzaja w dol.
miejsce, do ktorego dochodzimy polozone jest wsrod zielonych gor i jest pelne uroczych finek. niestety jest ich tak duzo, ze nie udaje nam sie wyjsc na zadna z lak. zachodzimy do jednego ze sklepikow zeby zrobic zakupy na obiad. tak, bedziemy dzis gotowac i to nie jakis tam placki, tylko prawdziwe, polskie pierogi:) juz kilka dni temu napalilysmy sie na ten pomysl, az w koncu nadesza odpowiednia chwila. przy sniadaniu oswiadczylysmy hostowi, ze zapraszamy go na nasze wspaniale, wegetarianskie danie. Mauricio byly bardzo zainteresowany mozliwoscia poznania naszego egzotycznego przepisu. kupujemy make oraz pieczarki, cebule i szpinak (coz... farsz nie za bardzo tradycyjny...). podekscytowana mozliwoscia gotowania, troche nie pomyslalam i na spacer ruszamy pelnymi siatami zakupow. idziemy wzdluz kretej drogi mijajac przepiekne posiadlosci, finezyjne domy, cudowne ogrody, osiedla strzezone oraz krowy. poniewaz nigdzie nie widac sciezki, ktora moglaby zaprowadzic nas w bardziej odosobnione tereny, siadamy na malej skrapie przed czyims domem. gadamy sobie o pierdolach, popijamy coca cole (a w ogole, to Coca Cola powinna nas sponsorowac!) i pozdrawiamy przechodniow. nagle ni stad ni zowad pojawia sie sliczny biszkoptowy, labrador, rozwala sie pomiedzy nami i karze sie drapac. kladzie lape na moim kolanie i pysk na Martyny - mamy psa. w drodze powrotnej pies (oczywiscie poszedl za nami) zdaje sie nie zwazac, ani na przejezdzajace samochody, ani inne psy. wkurzeni kierowcy gapia sie na nas z wyrzutem - ups! to nie nasz zwierz! zaczynam sie troche denerwowac, zeby labrador nie wskoczyl za nami na te ruchliwa ulice, bo chyba pozjadam paznokcie z nerwow. na szczescie, 10 metrow przed autostrada psina omija ogrodzenie jednego z budynkow i podbiega do ludzi siedzacych przy stolikach resturacji. uciekamy.
w domu cala para zabieramy sie za przygotowania. na poczatku wszystko obieramy, kroimy, siekamy, a potem wyrabiamy ciasto. Mauricio tak sie przejal, ze pobiegl na pietro po swoja kamere i teraz pstryka nam namietnie zdjecia. kiedy wszystko mamy gotowe zabieramy sie do podsmazania farszu i walkowania. tym drugim zajmuje sie Martyna, bo ma wieksze miesnie:) ujme to tak, wczesniej pierogi robilam tylko raz w zyciu (smakowaly super, ale wygladaly jak kamienie), Martyna nawet nie raz... mimo to praca idzie nam calkiem dobrze. do lepienia angazujemy samego Mauricio. trzeba przyznac, ze jego pierogi wygladaja najzgrabniej. faktem jest jednak to, ze w trakcie kiedy jemu udaje sie zlepic jedna sztuke my lepimy piec. kiedy my dokonczamy ostatnie farszowanie-wylepianie Mauricio gotuje chyba najwiekszy gar (jaki ma) wody i nakrywa stol w ogrodku. chyba z godzine pozniej (tyle zajelo wodzie w wielkim garze zeby sie zagotowac) nakladamy na talerze z czarnej gliny pierwsze porcje pierogow. z resztek farszu zrobilysmy sos i musze powiedziec, ze wyszlo super! mysle, ze Mauricio tez smakowalo bo przezuwajac pierogi, co chwila odjezdzal myslami gdzies za swiaty :)
wieczor spedzamy na pietrze, gdzie temperatura jest dwa razy wyzsza niz w salonie, w ktorym spimy. w ciagu dnia czarny dach domku sciaga tyle ciepla, ze starcza na ogrzanie wyzszych parti domu. Martyna zajeta jest surfowaniem po necie, a ja z Mauricio przegladamy horoskopy Majow i stronki o naturalnym budownictwie - niesamowite z czego mozna postawic dom!
a.
dzien: 127 zloto, zloto, wiecej zlota... 04.02.10
Mauricio biega po domu juz od wczesnego rana. jedzie dzis do miasta, zeby tam wraz ze swoim kolega, nakrecic filmik reklamujacy szkole dla psow.
kiedy w koncu siada do sniadania, my skladamy nasze rzeczy i krecimy sie po domu chodzac w te i z powrotem. chyba nie wyglada na to, zebysmy mialy zostac zaproszone do wspolnego posilku. w koncu pytam sugestywnie, czy moge dostac troche kawy, i wtedy na szczescie Mauricio lapie, o co chodzi.
dzis w Bogocie obowiazuje dzien bez samochodu. po ulicach jezdzic moga tylko autobusy, taxowki, motory i rowery. Mauricio wychodzi wiec z domu wczesniej, zeby zlapac autobus do centrum i zdarzyc na umowiony czas. zanim i my opuscimy domek przy Calerze, mamy jeszcze cos do zrobienia... wyciagamy wielki gar, w ktorym wczoraj gotowaly sie pierogi, napelniamy woda z baniaka (Ania chyba nie napisala, ze w domku Mauricia... nie ma wody. przynajmniej nie bylo jej pierwszego dnia, drugiego bowiem, przyjechal pan specjalista i naprawil jakas wazna rzecz, dzieki ktorej, woda zebrana w wielkiej wykopanej w ziemi dziurze (taka kaluzasta troche) mogla doplynac do kranu na tarasie domku, tak wiec nie ma tu... czystej wody. ani cieplej. pitna woda jest przywozona raz w tygodniu przez wielki beczkowoz. jesli z jakichs powodow zabraknie jej wczesniej, Mauricio zabiera swoje baniaki i jedzie napelnic je do domu mamy.) i stawiamy na gazie, aby podgrzac. pora sie umyc. w koncu.
(Ania stosuje nawet znany PRLowski sposob suszenia wlosow... nad gazem, i prawie udaje jej sie wyjsc z tego bez szwanku:)
odswiezone wychodzimy na ulice, aby zlapac autobus do miasta. potem jeszcze tylko przesiadka w genialne Transmillenium i znow jestesmy w centrum. w planie mamy odwiedziny Muzeo del Oro (Muzeum Zlota), do ktorego nie udalo nam sie zalapac wczesniej, a w ktorym znajduje sie ponad 34.000 zlotych eksponatow z calej przed-hiszpanskiej Kolumbii, i ktore jest najwiekszym i najwazniejszym muzeum tego kruszca na swiecie.
najpierw przechodzimy przez bramke wykrywacza metalu, potem dajemy sie obszukac straznikom i dopiero wtedy mozemy ruszyc na zwiedzanie. sam budynek, w ktorym miesci sie muzeum jest ogromny, ma cztery pietra nad poziomem ziemi i trzy pod. wszedzie pelno kamer i straznikow, ale chyba nie ma sie co dziwic, w koncu jest czego pilnowac. eksponaty sa naprawde ciekawe... przynajmniej po przejsciu pierwszej sali... no i moze do polowy drugiej... well, nawet zloto moze sie znudzic;) pozostale ekspozycje raczej przechodzimy, tylko od czasu do czasu zatrzymujac sie przy co ciekawszych obiektach. zalapaujemy sie na kilka filmow edukacyjnych i na nowatorska wystawe w zamknietym, ciemnym, okraglym pomieszczeniu, do ktorej uzyto muzyki plemiennej i swiatel... no i jakiejs tony zlota, oczywiscie.
standardowo juz, idziemy do piekarni po zapas bagietek, a potem do pobliskiej restauracji oferujacej tradycyjne, kolumbijskie potrawy. pora by czegos sprobowac. z calkiem bogatego menu wybieramy ajiaco (czyt. ahiako) - bogotanski specjal - zupe z kurczakiem i ziemniakami serwowana z osobno podanym ryzem, smazonym bananem (czy pisalam juz gdzies, ze smazone banany sa the best? no to sa!), arepa i avocado oraz sancucho z ryba - zupe z yuka i ryba... serwowana osobno z pol kilograma pieczonej ryby, gotowana yuka, ziemniakami, avocado i surowka... a wszystko w rozmiarze XXXL. nie ma szans, zeby ktoras z nas dala temu rade. nie ma nawet szans, zebysmy razem daly temu rade. poczatkowo Ania siedzi z usmiechem od ucha do ucha, ale chwile pozniej usmiech schodzi jej z twarzy 'nie wiem nawet od czego zaczac...' mowi zmartwiona. dziobiemy po trochu wszystkiego i konczymy mega najedzone zostawiajac ponad polowe jedzenia na talerzach. a i tak zamowilysmy male porcje. dla kogo oni je robia?!
mimo dnia bez samochodu, ulice Bogoty wcale nie wygladaja na mniej ruchliwe. jezdzi po nich tyle pojazdow (zwlaszcza zoltych taksowek), ze gdyby Mauricio nam o tym nie powiedzial, chyba nawet bysmy tego nie zauwazyly. lapiemy nasz autobus i wracamy na Calere.
dzis wieczorem opuszczamy stolice nocnym autokarem, dlatego po powrocie pakujemy nasze plecaki, a Marucio znow siedzi w necie i slucha muzyki. w pewnym momencie puszcza calkiem mily kawalek. zaciekawiona Ania idzie go zapytac, co to, i w odpowiedzi zostaje uraczona dawka klasyki muzyki kolumbijskiej z lat 70' i 80'. puszczanie nam i kopiowanie wybranych przez Mauricio utworow ma zajac wiecej czasu niz mamy i istnieje obawa, ze nie zdarzymy na autobus, ale zapalony meloman jest tak przejety, ze oferuje nam odwiezienie swoim samochodem dokladnie pod terminal (wieczorem nie ma juz zakazu uzywnia aut). w zamian za to Ania raczy go wiec utworami Marka Grechuty, ktory bardzo mu sie podoba.
droga na dworzec autobusowy jest dluuuuga i skomplikowana, ale ostatecznie docieramy na czas. zegnamy sie w poblizu glownego wejscia, a potem wskakujemy w autobus i ruszamy w dalsza trase.
m.
Mauricio biega po domu juz od wczesnego rana. jedzie dzis do miasta, zeby tam wraz ze swoim kolega, nakrecic filmik reklamujacy szkole dla psow.
kiedy w koncu siada do sniadania, my skladamy nasze rzeczy i krecimy sie po domu chodzac w te i z powrotem. chyba nie wyglada na to, zebysmy mialy zostac zaproszone do wspolnego posilku. w koncu pytam sugestywnie, czy moge dostac troche kawy, i wtedy na szczescie Mauricio lapie, o co chodzi.
dzis w Bogocie obowiazuje dzien bez samochodu. po ulicach jezdzic moga tylko autobusy, taxowki, motory i rowery. Mauricio wychodzi wiec z domu wczesniej, zeby zlapac autobus do centrum i zdarzyc na umowiony czas. zanim i my opuscimy domek przy Calerze, mamy jeszcze cos do zrobienia... wyciagamy wielki gar, w ktorym wczoraj gotowaly sie pierogi, napelniamy woda z baniaka (Ania chyba nie napisala, ze w domku Mauricia... nie ma wody. przynajmniej nie bylo jej pierwszego dnia, drugiego bowiem, przyjechal pan specjalista i naprawil jakas wazna rzecz, dzieki ktorej, woda zebrana w wielkiej wykopanej w ziemi dziurze (taka kaluzasta troche) mogla doplynac do kranu na tarasie domku, tak wiec nie ma tu... czystej wody. ani cieplej. pitna woda jest przywozona raz w tygodniu przez wielki beczkowoz. jesli z jakichs powodow zabraknie jej wczesniej, Mauricio zabiera swoje baniaki i jedzie napelnic je do domu mamy.) i stawiamy na gazie, aby podgrzac. pora sie umyc. w koncu.
(Ania stosuje nawet znany PRLowski sposob suszenia wlosow... nad gazem, i prawie udaje jej sie wyjsc z tego bez szwanku:)
odswiezone wychodzimy na ulice, aby zlapac autobus do miasta. potem jeszcze tylko przesiadka w genialne Transmillenium i znow jestesmy w centrum. w planie mamy odwiedziny Muzeo del Oro (Muzeum Zlota), do ktorego nie udalo nam sie zalapac wczesniej, a w ktorym znajduje sie ponad 34.000 zlotych eksponatow z calej przed-hiszpanskiej Kolumbii, i ktore jest najwiekszym i najwazniejszym muzeum tego kruszca na swiecie.
najpierw przechodzimy przez bramke wykrywacza metalu, potem dajemy sie obszukac straznikom i dopiero wtedy mozemy ruszyc na zwiedzanie. sam budynek, w ktorym miesci sie muzeum jest ogromny, ma cztery pietra nad poziomem ziemi i trzy pod. wszedzie pelno kamer i straznikow, ale chyba nie ma sie co dziwic, w koncu jest czego pilnowac. eksponaty sa naprawde ciekawe... przynajmniej po przejsciu pierwszej sali... no i moze do polowy drugiej... well, nawet zloto moze sie znudzic;) pozostale ekspozycje raczej przechodzimy, tylko od czasu do czasu zatrzymujac sie przy co ciekawszych obiektach. zalapaujemy sie na kilka filmow edukacyjnych i na nowatorska wystawe w zamknietym, ciemnym, okraglym pomieszczeniu, do ktorej uzyto muzyki plemiennej i swiatel... no i jakiejs tony zlota, oczywiscie.
standardowo juz, idziemy do piekarni po zapas bagietek, a potem do pobliskiej restauracji oferujacej tradycyjne, kolumbijskie potrawy. pora by czegos sprobowac. z calkiem bogatego menu wybieramy ajiaco (czyt. ahiako) - bogotanski specjal - zupe z kurczakiem i ziemniakami serwowana z osobno podanym ryzem, smazonym bananem (czy pisalam juz gdzies, ze smazone banany sa the best? no to sa!), arepa i avocado oraz sancucho z ryba - zupe z yuka i ryba... serwowana osobno z pol kilograma pieczonej ryby, gotowana yuka, ziemniakami, avocado i surowka... a wszystko w rozmiarze XXXL. nie ma szans, zeby ktoras z nas dala temu rade. nie ma nawet szans, zebysmy razem daly temu rade. poczatkowo Ania siedzi z usmiechem od ucha do ucha, ale chwile pozniej usmiech schodzi jej z twarzy 'nie wiem nawet od czego zaczac...' mowi zmartwiona. dziobiemy po trochu wszystkiego i konczymy mega najedzone zostawiajac ponad polowe jedzenia na talerzach. a i tak zamowilysmy male porcje. dla kogo oni je robia?!
mimo dnia bez samochodu, ulice Bogoty wcale nie wygladaja na mniej ruchliwe. jezdzi po nich tyle pojazdow (zwlaszcza zoltych taksowek), ze gdyby Mauricio nam o tym nie powiedzial, chyba nawet bysmy tego nie zauwazyly. lapiemy nasz autobus i wracamy na Calere.
dzis wieczorem opuszczamy stolice nocnym autokarem, dlatego po powrocie pakujemy nasze plecaki, a Marucio znow siedzi w necie i slucha muzyki. w pewnym momencie puszcza calkiem mily kawalek. zaciekawiona Ania idzie go zapytac, co to, i w odpowiedzi zostaje uraczona dawka klasyki muzyki kolumbijskiej z lat 70' i 80'. puszczanie nam i kopiowanie wybranych przez Mauricio utworow ma zajac wiecej czasu niz mamy i istnieje obawa, ze nie zdarzymy na autobus, ale zapalony meloman jest tak przejety, ze oferuje nam odwiezienie swoim samochodem dokladnie pod terminal (wieczorem nie ma juz zakazu uzywnia aut). w zamian za to Ania raczy go wiec utworami Marka Grechuty, ktory bardzo mu sie podoba.
droga na dworzec autobusowy jest dluuuuga i skomplikowana, ale ostatecznie docieramy na czas. zegnamy sie w poblizu glownego wejscia, a potem wskakujemy w autobus i ruszamy w dalsza trase.
m.
dzien: 128 Marietka - wsciekla ges 05.02.10
tej nocy nie wyspalam sie ani troche. budzilam sie chyba, z dwadziescia razy (za kazdym razym autobus byl akurat na niebepiecznym, ostrym zakrecie przy przepasci - droga, ktora jedziemy to najwyzsza droga w Kolumbii, wspina sie na 3600 m.n.p.m!), fotel byl niewygodny, na zmiane bylo mi zimno i goraco. kiedy wiec w koncu o 6.00 rano wysiadamy na terminalu w Armeni jestem zupelnie nieprzytomna. nie wiem, co sie dzieje i nie mam sily ustac. budze sie dopiero po dwoch kawach.
to wlasnie w tym miescie zostalysmy umowione przez Maurcio z tajemnicza pania Deyanira, ktora zabierze nas na swoja ekologiczna finke (w jednej z rozmow, Ania opowiedziala Maurico, ze interesuja ja farmy organiczne, a ten oswiadczyl, ze zna kogos, kto robi wlasnie cos takiego, i mieszka niedaleko miejsca, w ktore jedziemy, po czym chwycil za telefon i zadzwonil do swojej znajomej Deyaniry, ktora notabene, nie mogla go w ogole skojarzyc, ale jak najbardziej zgodzila sie ugoscic nas swojej aldeii).
czekamy do 8.00, zeby zadzwonic do pani od finki. Deyanira jest nauczycielka w szkole podstawowej i konczy dzis prace o 12.30. wtedy tez mamy sie zjawic w umowionym miejscu. zostawiamy nasze bagaze w najtanszej przechowalni bagazow na swiecie i ruszamy do centrum miasta. Armenia... jest brzydka. serio, to chyba jedno z brzydzszych miast, jakie mialam okazje zobaczyc. zreszta, nie pozostaje sama w tej ocenie. wsrod szarych ulic trudno nam odnalezc te, ktore mialyby sie skladac na centrum. dodatkowo, Ania wkurza sie caly czas na gapiacych sie na nas ludzi. rzeczywiscie, zainteresowanie naszymi osobami jest mega wielkie, niektorzy nawet przystaja, zeby sie nam przyjrzec... w koncu jednak trafiamy na zupelnie nowy deptak, przy ktorym ulokowano mnostwo sklepow i miejsc z jedzeniem. zanim ruszymy wzdluz niego, przysiadamy na murku na przeciwko Urzedu Stanu (tj. cos na styl Urzedu Wojewodzkiego) i zabieramy sie do zapasu naszych owocow. nie trwa to jednak dlugo. przechadzacy i bez przerwy przygladajacy sie nam ludzie tak irytuja Anie, ze dla ich dobra opuszczamy to miejsce;) przyznaje z reka na sercu, ze takiego ogladania nas nie bylo jeszcze w zadnym z dotychczas odwiedzonych przez nas krajow, co naprawde trudno zrozumiec, porownujac rozwinieta Kolumbie do reszty. w zasadzie, zaczynam sie nawet zastanawiac, czy Kolumbijczycy przypadkiem nie maja jakiegos problemu z gringos... moze to nie z ciekawosci, tylko z uprzedzenia..? (ale my nie jestesmy gringos..!)
na miejsce wczesnego lunchu wybieramy jedna z przydeptakowych kawiarni, a Ania zamawia najdziwniejsza mieszanke, jaka do tej pory mialam okazje ogladac - hamburgera i truskawki w smietanie... smacznego:) okej, truskawki sa pycha.
wracamy na terminal po nasze bagaze i wskakujemy w taxowke, aby dojechac nia na miejsce spotkania z Deyanira. jak sie okazuje, taksowkarz srednio orientuje sie, gdzie ma jechac (a my tym bardziej), ale na szczescie Deya stoi na strazy - kiedy tylko przejezdzamy obok niej, krzyczy na kierowce, zeby sie zatrzymal. w drodze do jej domu, Deyanira opowiada nam o swojej fince, o organicznej hodowli jezyn i o tym, ze zupelnie nie wiem, kim jest Mauricio.
dom, w ktorym mieszka, to jeden z tych, ktory 11 lat temu ulegl zupelnemu zniszczeniu podczas trzesiena ziemi w Armeni, podczas ktorego zginelo wiele osob - jej siostra ledwo uszla z zyciem w ostatniej chwili wybiegajac z walacego sie budynku. Deya pokazuje nam salon, kuchnie, pokoj do medytacji(!), pokoj syna i sypialnie. a potem opowiada o rodzinnej filozofii zycia, o tym, ze wszyscy graja w teatrze, spiewaja w pelnie ksiezyca, medytuja i zyja zgodnie z natura. patrzac na te kobiete, w zyciu nie pomyslaloby sie, ze moze wierzyc w cos takiego, w zasadzie, kiedy mowi to z pelna powaga, odpowiednio argumentuje i udziela satysfakcjonujacych odpowiedzi na wszystkie pytanie, wszystko to, co mogloby zabrzmiec, co najmniej dziwnie, w jej ustach brzmi zupelnie zwyczajnie i prawdziwie. przytacza nam, np. historie swojej choroby - raka piersi, gdzie po bardzo silnej chemioterapii, zglosila sie do szamana, ktory zalecil jej picie ayahuasci (czyt. ajałaski, wywar przygotowywany z liany rosnoacej w lesie amazoniskim, zawierajacy skladniki uznawane za jedne z najsilniejszych srodkow halucynogennych na swiecie, w wielu kulturach uznawany i stosowany jako srodek oczyszczajacy umysl i cialo), aby oczyscic organizm ze szkodliwych pozostalosci po lekach. w pozniejszych badaniach okazalo sie, ze w jej cielo jest zupelnie czyste, zarowno od raka jak i od lekow.
wkrotce do domu wraca maz Deyaniry - Orlando, nauczyciel literatury w liceum. podczas gdy ona pakuje ostatnie rzeczy, on opowiada nam o pomysle zalozenia aldei i o tym, dlaczego ich Anthakarana jest rozna od innych. na Anthakaranie moze zamieszkac kazdy, kto wyrazi taka chec, wystarczy skontakowac sie z wlascielami i ustalic termin przyjazdu, a potem wylacznie za prace na fince, mozna na niej mieszkac jak dlugo sie zechce (na innych aldeach, czesto trzeba za to placic).
siadamy do obiadu (dzizesss... w koncu porzadne jedzenie w porzadnych porcjach..!), ale zanim zaczniemy jesc, gospodarze chwytaja nas za dlonie... bedziemy sie modlic..? a i owszem. ale zupelnie inaczej niz robia to na filmach. pani domu dziekuje Wielkiemu Duchowi i Kosmosowi za ich dary i energie... do tego wszystkiego oboje maja tak powazne miny, ze z trudem moge wyczekac konca. powinni byli uprzedzic, a nie tak przez zaskoczenie..!
pakujemy wszystkie rzeczy (jest tego od groma - Deya i Orlando, jezdza na fince tylko w weekendy, do dzieci, ktore tam mieszkaja i pracuja, i wtedy tez uzupelniaja wszystkie zapasy jedzenia i czystych ubran) do bialego jeepa i ruszamy w gory.
po drodze zatrzymujemy sie jeszcze w jednym miejscu. Deya chce odwiedzic swoja znajoma, ktorej juz dlugo nie widziala, a ktora przy okazji jest ze Sloweni, wiec to wspaniala okazja, zebysmy poznaly kogos z naszych stron, kto zdecydowal sie zyc w Kolumbii.
aby dostac sie do domku Matei (pracujacej jako nauczycielka w prywatnej szkole), trzeba pokonac porzadny kawal drogi w dol do rzeki, a potem jeszcze kawalek wzdluz niej (te sama droge trzeba takze przejsc do gory, zeby sie stamtad wydostac... np. do pracy). kiedy podchodzimy do furtki ogrodu najpierw witaja nas trzy duze psy, rasy typowej dla tego regionu Kolumbii, szaroczarne w brazowe laty (sliczne), a takze wielka, biala ges. ptak stoi w pewnej odleglosci od nas i wyglada jak zwyczajna podworkowa ges, tyle, ze dokladnie w tym momencie, rozklada na boki swoje ogromne skrzydla, wychyla do przodu glowe i wydajac z dzioba przedziwny syk, zaczyna biec z ogromna predkosca w naszym kierunku. i to na pewno nie po to, zeby sie z nami przywitac. najpierw stoimy we trzy i zupelnie zaskoczone wpatrujemy sie w ptaka, ale kiedy jest coraz blizej i blizej nas, odruchowo chowam sie za Anie, ta za Deyanire, a tamta zaczyna sie glosno drzec 'Mateaaaa..!'. wlascicielka gesi zjawia sie chyba w ostatniej chwili, zeby uratowac nas przed atakiem wscieklego ptaszyska, wolajac za nim 'Marietka, przestan!'. a zwierzak slucha.
Matea prowadzi nas do swojego drewnianego domku na palach, w ktorym mieszka razem ze swoim narzeczonym Carlosem, ktory akurat zajmuje sie rozbudowa chatki z mysla o majacym sie w krotce narodzic dziecku. Matea i Carlos poznali sie cztery lata temu, w teatrze, w ktorym wszyscy pracuja. jakis czas temu postanowili oboje wyjechac do Sloweni i pomieszkac tam przez najblizszy rok, ale wrocili do Kolumbii juz po 3 miesiacach. w domu, w ktorym mieszkaja wszystko jest wykonane przez nich. do tego dochodzi maly ogrodek, cieplarnia i stadko przydomowych zwierzatek (ze wsciekla Marietka na czele). Ani tak bardzo podoba sie to miejsce, ze trudno ja stamtad wyciagnac. kiedy Matea i Deya ida ogladac swierzo wyrosnieta, przywieziona ze Sloweni bazylie (w Kolumbii to raczej nieznana roslina), Carlos jednoczesnie broniac nas przed gesia, opowiada nam jej wzruszajaca historie, jak to dwa miesiace temu znalazl ja wycienczona i wolajaca o pomoc na jednym z kamieni posrdoku pobliskiej rzeki. przygarneli wtedy biedna ptake, a w zamian za to, ta z takim oddaniem broni ich gospodarstwa.
wracamy do samochodu (droga pod gorke jest naprawde meczaca - nie mozemy sie nadziwic jak Matea, bedaca w 8 miesiacu ciazy moze ja pokonywac, co najmniej dwa razy kazdego dnia) i ruszamy w dalsza droge do aldei.
na miejsu witaja nas mieszkajace tu dzieci gospodarzy. kiedy mowili oni o 'dzieciach', myslalam, ze tylko tak mowia, bo sa rodzicami, a owe 'dzieci', ktore tu mieszkaja maja pewnie po 20-pare lat. tym czasem, okazuje sie, ze Nicholas (aka Nico) ma tylko 15 lat, a jego starsza siostra Oriana (aka Nana), niedawno skonczyla 20. co bardzo interesujace, oboje rodzicow (nauczycieli) (a takze inni czlonkowie aldeowskiej komuny) uwazaja, ze edukacja, ktorej dostarcza sie dzieciom w szkolach, jest zla i nieodpowiednia. jest sucha teoria, ktora zupelnie nie ma zastosowania w prawdziwym zyciu (bo po co komu tak naprawde jakas rozszerzona, zaawansowana matematyka). uwazaja oni, ze szkola, powinna uczyc tego, co naprawde wazne, praktycznych umiejetnosci i wiedzy, ktore rzeczywiscie przydadza sie ich dzieciom (jak np. sadzenie i hodowanie roslin). wiekszy nacisk powinien byc takze kladzony na sztuke, ktora to naprawde pozwala na prawdziwy rozwoj (sami przeciez pracuja w teatrze). czlonkowie komuny pracuja teraz nad zalozeniem szkoly, ktora spelnialaby ich oczekiwania. Nana, co prawda, ukonczyla 'studia' (kolumbijski system ksztalcenia rozni sie troche od polskiego), ale juz Nico, zakonczyl edukacje na szkole drugiego stopnia (ktora, mimo wszystko, pozwala mu juz na podjecie 'studiow'). w przyszlosci chlopak chcialby studiowac medycyne chinska, ale poki co, cieszy sie alternatywnym zyciem posrod gor.
cala finca ma 4 ha, ale sam dom, jest o wiele mniejszy niz sobie wyobrazalam - to maly pietrowy domek z wielka weranda, ale jest bardzo ladny i schludny.
kiedy konczymy kolacje (tym razem Wielkiemu Duchowi dziekuje Oriana, a ja w przygotowana na te okolicznosc podchodze do tego z pelnym profesjonalizmem), wszyscy czlonkowie rodziny sa baaardzi ciekawi, kim jest ow tajemniczy Mauricio, ktory zadzwonil do nich dwa dni temu i w konsekwencji zeslal im do domu dwie polskie dziewczyny, a internet, ktory dociera tu przez magicznego sticka, okazuje sie swietnym rozwiazaniem. Ania znajduje profil Mauricia na facebooku i pokazuje wszystkim jego zdjecie... ale nikt nie wie, kim on jest. kazdy przyglada sie kolejnym fotkom i probuje przypomniec, skad moglby go znac, ale ostatecznie uznaja, ze... jednak go nie znaja. dopiero po jakims czasie, cos zaczyna switac w glowie Orlando. 'ach, to ten, co nic nie mowi..?' pyta Anie, a ta potwierdza, 'ach, to ten, co myslelismy, ze jest gringo..!' mowi do swojej rodziny. wtedy cala reszta przypomina sobie jego osobe. okazuje, sie bowiem, ze malomowny Mauricio, nie odezwal sie ani slowem podczas spotkania dla czlonkow (i ewentualnych czlonkow) ekoaldei, wiec wspolnie pomyslano, ze dzieje sie tak, bo nie zna hiszpanskiego, wiec prawdopodbnie jest z innego kraju (z USA... oczywscie).
zadowoleni, ze w koncu wyjasnila sie tajemnicza historia, siedzimy jeszcze chwile na werandzie i rozmawiamy, a potem idziemy spac. jutro czeka nas pierwszy dzien pracy na aldei.
m.
tej nocy nie wyspalam sie ani troche. budzilam sie chyba, z dwadziescia razy (za kazdym razym autobus byl akurat na niebepiecznym, ostrym zakrecie przy przepasci - droga, ktora jedziemy to najwyzsza droga w Kolumbii, wspina sie na 3600 m.n.p.m!), fotel byl niewygodny, na zmiane bylo mi zimno i goraco. kiedy wiec w koncu o 6.00 rano wysiadamy na terminalu w Armeni jestem zupelnie nieprzytomna. nie wiem, co sie dzieje i nie mam sily ustac. budze sie dopiero po dwoch kawach.
to wlasnie w tym miescie zostalysmy umowione przez Maurcio z tajemnicza pania Deyanira, ktora zabierze nas na swoja ekologiczna finke (w jednej z rozmow, Ania opowiedziala Maurico, ze interesuja ja farmy organiczne, a ten oswiadczyl, ze zna kogos, kto robi wlasnie cos takiego, i mieszka niedaleko miejsca, w ktore jedziemy, po czym chwycil za telefon i zadzwonil do swojej znajomej Deyaniry, ktora notabene, nie mogla go w ogole skojarzyc, ale jak najbardziej zgodzila sie ugoscic nas swojej aldeii).
czekamy do 8.00, zeby zadzwonic do pani od finki. Deyanira jest nauczycielka w szkole podstawowej i konczy dzis prace o 12.30. wtedy tez mamy sie zjawic w umowionym miejscu. zostawiamy nasze bagaze w najtanszej przechowalni bagazow na swiecie i ruszamy do centrum miasta. Armenia... jest brzydka. serio, to chyba jedno z brzydzszych miast, jakie mialam okazje zobaczyc. zreszta, nie pozostaje sama w tej ocenie. wsrod szarych ulic trudno nam odnalezc te, ktore mialyby sie skladac na centrum. dodatkowo, Ania wkurza sie caly czas na gapiacych sie na nas ludzi. rzeczywiscie, zainteresowanie naszymi osobami jest mega wielkie, niektorzy nawet przystaja, zeby sie nam przyjrzec... w koncu jednak trafiamy na zupelnie nowy deptak, przy ktorym ulokowano mnostwo sklepow i miejsc z jedzeniem. zanim ruszymy wzdluz niego, przysiadamy na murku na przeciwko Urzedu Stanu (tj. cos na styl Urzedu Wojewodzkiego) i zabieramy sie do zapasu naszych owocow. nie trwa to jednak dlugo. przechadzacy i bez przerwy przygladajacy sie nam ludzie tak irytuja Anie, ze dla ich dobra opuszczamy to miejsce;) przyznaje z reka na sercu, ze takiego ogladania nas nie bylo jeszcze w zadnym z dotychczas odwiedzonych przez nas krajow, co naprawde trudno zrozumiec, porownujac rozwinieta Kolumbie do reszty. w zasadzie, zaczynam sie nawet zastanawiac, czy Kolumbijczycy przypadkiem nie maja jakiegos problemu z gringos... moze to nie z ciekawosci, tylko z uprzedzenia..? (ale my nie jestesmy gringos..!)
na miejsce wczesnego lunchu wybieramy jedna z przydeptakowych kawiarni, a Ania zamawia najdziwniejsza mieszanke, jaka do tej pory mialam okazje ogladac - hamburgera i truskawki w smietanie... smacznego:) okej, truskawki sa pycha.
wracamy na terminal po nasze bagaze i wskakujemy w taxowke, aby dojechac nia na miejsce spotkania z Deyanira. jak sie okazuje, taksowkarz srednio orientuje sie, gdzie ma jechac (a my tym bardziej), ale na szczescie Deya stoi na strazy - kiedy tylko przejezdzamy obok niej, krzyczy na kierowce, zeby sie zatrzymal. w drodze do jej domu, Deyanira opowiada nam o swojej fince, o organicznej hodowli jezyn i o tym, ze zupelnie nie wiem, kim jest Mauricio.
dom, w ktorym mieszka, to jeden z tych, ktory 11 lat temu ulegl zupelnemu zniszczeniu podczas trzesiena ziemi w Armeni, podczas ktorego zginelo wiele osob - jej siostra ledwo uszla z zyciem w ostatniej chwili wybiegajac z walacego sie budynku. Deya pokazuje nam salon, kuchnie, pokoj do medytacji(!), pokoj syna i sypialnie. a potem opowiada o rodzinnej filozofii zycia, o tym, ze wszyscy graja w teatrze, spiewaja w pelnie ksiezyca, medytuja i zyja zgodnie z natura. patrzac na te kobiete, w zyciu nie pomyslaloby sie, ze moze wierzyc w cos takiego, w zasadzie, kiedy mowi to z pelna powaga, odpowiednio argumentuje i udziela satysfakcjonujacych odpowiedzi na wszystkie pytanie, wszystko to, co mogloby zabrzmiec, co najmniej dziwnie, w jej ustach brzmi zupelnie zwyczajnie i prawdziwie. przytacza nam, np. historie swojej choroby - raka piersi, gdzie po bardzo silnej chemioterapii, zglosila sie do szamana, ktory zalecil jej picie ayahuasci (czyt. ajałaski, wywar przygotowywany z liany rosnoacej w lesie amazoniskim, zawierajacy skladniki uznawane za jedne z najsilniejszych srodkow halucynogennych na swiecie, w wielu kulturach uznawany i stosowany jako srodek oczyszczajacy umysl i cialo), aby oczyscic organizm ze szkodliwych pozostalosci po lekach. w pozniejszych badaniach okazalo sie, ze w jej cielo jest zupelnie czyste, zarowno od raka jak i od lekow.
wkrotce do domu wraca maz Deyaniry - Orlando, nauczyciel literatury w liceum. podczas gdy ona pakuje ostatnie rzeczy, on opowiada nam o pomysle zalozenia aldei i o tym, dlaczego ich Anthakarana jest rozna od innych. na Anthakaranie moze zamieszkac kazdy, kto wyrazi taka chec, wystarczy skontakowac sie z wlascielami i ustalic termin przyjazdu, a potem wylacznie za prace na fince, mozna na niej mieszkac jak dlugo sie zechce (na innych aldeach, czesto trzeba za to placic).
siadamy do obiadu (dzizesss... w koncu porzadne jedzenie w porzadnych porcjach..!), ale zanim zaczniemy jesc, gospodarze chwytaja nas za dlonie... bedziemy sie modlic..? a i owszem. ale zupelnie inaczej niz robia to na filmach. pani domu dziekuje Wielkiemu Duchowi i Kosmosowi za ich dary i energie... do tego wszystkiego oboje maja tak powazne miny, ze z trudem moge wyczekac konca. powinni byli uprzedzic, a nie tak przez zaskoczenie..!
pakujemy wszystkie rzeczy (jest tego od groma - Deya i Orlando, jezdza na fince tylko w weekendy, do dzieci, ktore tam mieszkaja i pracuja, i wtedy tez uzupelniaja wszystkie zapasy jedzenia i czystych ubran) do bialego jeepa i ruszamy w gory.
po drodze zatrzymujemy sie jeszcze w jednym miejscu. Deya chce odwiedzic swoja znajoma, ktorej juz dlugo nie widziala, a ktora przy okazji jest ze Sloweni, wiec to wspaniala okazja, zebysmy poznaly kogos z naszych stron, kto zdecydowal sie zyc w Kolumbii.
aby dostac sie do domku Matei (pracujacej jako nauczycielka w prywatnej szkole), trzeba pokonac porzadny kawal drogi w dol do rzeki, a potem jeszcze kawalek wzdluz niej (te sama droge trzeba takze przejsc do gory, zeby sie stamtad wydostac... np. do pracy). kiedy podchodzimy do furtki ogrodu najpierw witaja nas trzy duze psy, rasy typowej dla tego regionu Kolumbii, szaroczarne w brazowe laty (sliczne), a takze wielka, biala ges. ptak stoi w pewnej odleglosci od nas i wyglada jak zwyczajna podworkowa ges, tyle, ze dokladnie w tym momencie, rozklada na boki swoje ogromne skrzydla, wychyla do przodu glowe i wydajac z dzioba przedziwny syk, zaczyna biec z ogromna predkosca w naszym kierunku. i to na pewno nie po to, zeby sie z nami przywitac. najpierw stoimy we trzy i zupelnie zaskoczone wpatrujemy sie w ptaka, ale kiedy jest coraz blizej i blizej nas, odruchowo chowam sie za Anie, ta za Deyanire, a tamta zaczyna sie glosno drzec 'Mateaaaa..!'. wlascicielka gesi zjawia sie chyba w ostatniej chwili, zeby uratowac nas przed atakiem wscieklego ptaszyska, wolajac za nim 'Marietka, przestan!'. a zwierzak slucha.
Matea prowadzi nas do swojego drewnianego domku na palach, w ktorym mieszka razem ze swoim narzeczonym Carlosem, ktory akurat zajmuje sie rozbudowa chatki z mysla o majacym sie w krotce narodzic dziecku. Matea i Carlos poznali sie cztery lata temu, w teatrze, w ktorym wszyscy pracuja. jakis czas temu postanowili oboje wyjechac do Sloweni i pomieszkac tam przez najblizszy rok, ale wrocili do Kolumbii juz po 3 miesiacach. w domu, w ktorym mieszkaja wszystko jest wykonane przez nich. do tego dochodzi maly ogrodek, cieplarnia i stadko przydomowych zwierzatek (ze wsciekla Marietka na czele). Ani tak bardzo podoba sie to miejsce, ze trudno ja stamtad wyciagnac. kiedy Matea i Deya ida ogladac swierzo wyrosnieta, przywieziona ze Sloweni bazylie (w Kolumbii to raczej nieznana roslina), Carlos jednoczesnie broniac nas przed gesia, opowiada nam jej wzruszajaca historie, jak to dwa miesiace temu znalazl ja wycienczona i wolajaca o pomoc na jednym z kamieni posrdoku pobliskiej rzeki. przygarneli wtedy biedna ptake, a w zamian za to, ta z takim oddaniem broni ich gospodarstwa.
wracamy do samochodu (droga pod gorke jest naprawde meczaca - nie mozemy sie nadziwic jak Matea, bedaca w 8 miesiacu ciazy moze ja pokonywac, co najmniej dwa razy kazdego dnia) i ruszamy w dalsza droge do aldei.
na miejsu witaja nas mieszkajace tu dzieci gospodarzy. kiedy mowili oni o 'dzieciach', myslalam, ze tylko tak mowia, bo sa rodzicami, a owe 'dzieci', ktore tu mieszkaja maja pewnie po 20-pare lat. tym czasem, okazuje sie, ze Nicholas (aka Nico) ma tylko 15 lat, a jego starsza siostra Oriana (aka Nana), niedawno skonczyla 20. co bardzo interesujace, oboje rodzicow (nauczycieli) (a takze inni czlonkowie aldeowskiej komuny) uwazaja, ze edukacja, ktorej dostarcza sie dzieciom w szkolach, jest zla i nieodpowiednia. jest sucha teoria, ktora zupelnie nie ma zastosowania w prawdziwym zyciu (bo po co komu tak naprawde jakas rozszerzona, zaawansowana matematyka). uwazaja oni, ze szkola, powinna uczyc tego, co naprawde wazne, praktycznych umiejetnosci i wiedzy, ktore rzeczywiscie przydadza sie ich dzieciom (jak np. sadzenie i hodowanie roslin). wiekszy nacisk powinien byc takze kladzony na sztuke, ktora to naprawde pozwala na prawdziwy rozwoj (sami przeciez pracuja w teatrze). czlonkowie komuny pracuja teraz nad zalozeniem szkoly, ktora spelnialaby ich oczekiwania. Nana, co prawda, ukonczyla 'studia' (kolumbijski system ksztalcenia rozni sie troche od polskiego), ale juz Nico, zakonczyl edukacje na szkole drugiego stopnia (ktora, mimo wszystko, pozwala mu juz na podjecie 'studiow'). w przyszlosci chlopak chcialby studiowac medycyne chinska, ale poki co, cieszy sie alternatywnym zyciem posrod gor.
cala finca ma 4 ha, ale sam dom, jest o wiele mniejszy niz sobie wyobrazalam - to maly pietrowy domek z wielka weranda, ale jest bardzo ladny i schludny.
kiedy konczymy kolacje (tym razem Wielkiemu Duchowi dziekuje Oriana, a ja w przygotowana na te okolicznosc podchodze do tego z pelnym profesjonalizmem), wszyscy czlonkowie rodziny sa baaardzi ciekawi, kim jest ow tajemniczy Mauricio, ktory zadzwonil do nich dwa dni temu i w konsekwencji zeslal im do domu dwie polskie dziewczyny, a internet, ktory dociera tu przez magicznego sticka, okazuje sie swietnym rozwiazaniem. Ania znajduje profil Mauricia na facebooku i pokazuje wszystkim jego zdjecie... ale nikt nie wie, kim on jest. kazdy przyglada sie kolejnym fotkom i probuje przypomniec, skad moglby go znac, ale ostatecznie uznaja, ze... jednak go nie znaja. dopiero po jakims czasie, cos zaczyna switac w glowie Orlando. 'ach, to ten, co nic nie mowi..?' pyta Anie, a ta potwierdza, 'ach, to ten, co myslelismy, ze jest gringo..!' mowi do swojej rodziny. wtedy cala reszta przypomina sobie jego osobe. okazuje, sie bowiem, ze malomowny Mauricio, nie odezwal sie ani slowem podczas spotkania dla czlonkow (i ewentualnych czlonkow) ekoaldei, wiec wspolnie pomyslano, ze dzieje sie tak, bo nie zna hiszpanskiego, wiec prawdopodbnie jest z innego kraju (z USA... oczywscie).
zadowoleni, ze w koncu wyjasnila sie tajemnicza historia, siedzimy jeszcze chwile na werandzie i rozmawiamy, a potem idziemy spac. jutro czeka nas pierwszy dzien pracy na aldei.
m.
dzien: 129 gry i zabawy (z dedykacja dla absolwentow tego przedmiotu...;) 06.02.10
glownym dowodem na to, ze udzial w aldeowskim zyciu jest zupelnie dobrowolny, moze byc to, ze nikt nawet nie probuje nas budzic rano. a i kiedy w oklicach 9.00 schodzimy polprzytomne na dol (no ej, mamy za soba nieprzespana noc w autobusie), slyszymy chyba z 10 zapewnien, ze jeszcze nie musimy wstawac, i ze mozemy jeszcze spac. no ale bez przesady, Orlando i Nico juz od 6.00 rano pracuja na innej farmie, pomagajac przy maczetowaniu pola (taka praca ochotnicza - wszyscy pomagaja wszystkim).
Deya zaprasza nas do sniadania. jestesmy tylko w czworke i tym razem wybor na osobe prowadzace 'modlitwe', pada na... Anie... o nie! na to, to ja nie jestem przygotowana zupelnie. zreszta Ania tez nie. nagle okazuje sie, ze jej hiszpanski (oczywiscie tylko w jej prywatnym, subiektywnym zdaniu) jest niewystarczajacy, aby mogla to zrobic. ale przeciez to nie problem. obie panie natychmiast zgadzaja sie, zeby zrobila to po polsku, a pozniej ewentualnie, mniej-wiecej, przetlumaczyla im na hiszpanski. rili, moje skupienie, aby nie parsknac glupim smiechem, kiedy slucham aniowej 'modlitwy' jest zdecydowanie wieksze, niz to, ktorego ona potrzebuje do jej wykreowania. Deya i Nana sa calkiem zadowolone z tego, co uslyszaly i zabieraja sie do sniadania. ja tez pewnie zabralabym sie do niego z taka radoscia, gdybym kurcze, nie domyslala sie, co z tego wyniknie - o nie, w porze obiadu mnie tu nie bedzie..!
po naszym sniadaniu pora na sniedanie... dowch malych kozek. Nana idzie do malej zagrodki wypuscic dwa domagajace sie jedzenia zwierzaczki, a my dostajemy po butelce cieplego mleka i podekscytowane czekamy przy werandzie. kozki dobrze wiedza, w co sie gra i zaraz pchaja sie do smoczkow, juz same w sobie sa cale slodkie, a kiedy jeszcze z takim zapalem ssia mleko, po prostu nas rozbrajaja. kiedy koncza swoje butelki i okazuje sie, ze przygotowana jest dla nich jeszcze druga kolejka, chyba my cieszymy sie z tego bardziej niz one.
odprowadzamy kozki na miejsce, w bezpiecznej odleglosci omijajac doroslego kozla Romeo, ktory unoszac glowe i wychylajac dolna szczeke jednoznacznie pokazuje nam, kto tu jest prawdziwym macho, a potem ruszamy do slynnych juz krzakow jezyn. cala finca jest bardzo wzgorzasta. dom stoi na najwyzszym z wzniesien, jezyny znajduja sie na kolejnym. aby wiec sie do nich dostac, najpierw musimy zejsc w dol, przekroczyc strumyk, a potem znow wspiac sie na gore. to calkiem dluga droga.
zadania sa dwa. trzeba zebraz te jezyny, ktore sa dojrzale i podciac galezie, z ktorych juz nic nie bedzie. poniewaz rosliny nie maja kolcow (to jedna z dwoch odmian jezyn, ktore rosna w tym kraju), cala praca jest naprawde przyjemna. plantacja jest calkiem malutka. rosnie na niej moze z 20 - 25 krzakow, ale maja one niecale 2 lata, wiec nie sa jakos przesadnie rozrosniete. tym bardziej idzie nam to sprawnie i gladko. jednak w polowie pracy daje sie nagle slyszec potezny grzmot, a potem spada silny deszcz. zabieramy nasze narzedzia i biegniemy z powrotem do domku.
poniewaz pada deszcz i w zwiazku z tym nie mamy co robic, opisze moze kilka ciekawych rozwiazan, ktore stosowane sa na tym eko-ranczu.
na fince sa dwie toalety. jedna, w ktorej mozna tylko siusiac, znajdujaca sie domu, i druga, tzw. latryna, w ktorej dozwolone sa obie czynnosci, z tym nie tak wprost... latryna to po prostu dziura w ziemi, nad ktora znajduje sie wygodnie umocowana deska. z tym, ze bezposrednio do dziury wpadaja tylko 'numery dwa', 'numery jeden' powinny dostac sie do umocowanego na poczatku deski, specjalnego lejka, a nastepnie gumowa rurka poplynac do wielkiej butli... niestety, nie udalo nam sie ustalic, co sie dzieje z zawartoscia pojemnika, kiedy ten jest juz pelny. za to, to co sie dzieje z zawartosci dolu jest wielce interesujace. po kazdym uzyciu bowiem, dol nalezy zasypac specjalnymi, ekologicznymi wiorkami. kiedy dziura jest juz pelna, calosc wybiera sie do wielkiego worka i zostawia w spokoju na kilka miesiecy. w tym czasie, w srodku zachodza specjalne reakcje chemiczne, ktore sprawiaja, ze cala zawartosci zamienia sie w wartosciowy... nawoz.
zupelnie genialny jest sposob radzenia sobie ze smieciami organicznymi (czyli, resztkami jedzenia, skorkami, obierkami...). smieci te wynoszone sa do specjalnego, oslonietego przed deszczem, drewnianego koryta i tam skladowane na kolejnych kupkach, poczawszy od strony lewej. w owym zbiorniku zyje sobie specjlana odmiana dzdzownic, ktore rozkoszuja sie w smieciach tego typu. przetrawiony pokarm wydalaja w postaci, tzw. biohumusu - jednego z najabardziej wartosciowych, naturalnych nawozow na swiecie. caly proces trwa bardzo krotko.
Oriana opowiada nam rowniez o jednym z rozwiazan, ktore stosuje sie na sasiedzkiej, troche wiekszej od nich aldei, Pachamama - wlasciciele finki oczyszczaja na niej... wode z toalety..! i to z 97% rezulatetm czystosci..!
w koncu siadamy do obiadu. osoba, ktora ma prowadzic 'modlitwe'... jestem ja. kurde, wiedzialam. mowie Ani (bedzie tlumaczyc), zeby uzbroila sie w powage, bo nie mam pojecia, co powiedziec, i najprawdopodobniej zaraz wyrecytuje 'wlazl kotek na plotek...', a ta odpowiada mi, ze... mnie zabije, jesli tylko sprobuje... probuje podejsc do sprawy jak najbardziej powaznie, nie mieszajac w to zadnych filozofii, ktore nie odpowiadaly by ktorejs ze stron, i ktore nikogo by nie razily. przy tlumaczeniu Ania dodaje odpowiednie, natchnione slowa i wszyscy wygladaja na w miare zadowolonych, a ja ostatecznie unikam morderstwa na mojej osobie.
pora deszczowa to takze dobry czas na rozmowy. Nana opowiada nam miedzy innymi, o swojej 4-dniowej medytacji, ktorej doswiadczala w srodku lasu. przez wszystkie te dni, nie mogla ona ani pic, ani jesc, nie powinna tez spac. jedynymi rzeczami, ktore miala robic, bylo medytowanie i wypalanie co wieczor, jednego papierosa (w wielu filozofiach ma to znaczenie oczyszczajace). w innym miejscu znajdowala sie osoba, ktora miala przezywac te medytacje razem z Oriana, i przejac od niej ewentualne poczucie glodu i pragnienia (osoba ta, mogla jesc i pisc, zeby zabic te odczucia). Nana mowi nam, ze przez 4 dni zupelnie nie byla glodna czy spragniona... dodatkowo, przy kazdym wypalaniu papierosa, pojawialy sie kolibry, co oznacza, ze caly proces przebiegl bardzo dobrze.
wczesniej Mauricio wspominal nam o filzofii zycia, w ktorej osoby rezygnuja ze spozywania normalnych posilkow, na rzecz zywienia sie energia sloneczna... Ania pyta Deyanire, czy slyszala o czym podobnym, a wtedy ta opowiada nam o osobie, ktora zna, i ktora od... 15 lat..! zyje w ten sposob. ow pan, spozywanie jedzenia ograniczyl do bezwzglednego minimum, a cala energie potrzebna mu do codziennego zycia, czerpie wlasnie ze... Slonca.
wieczorem wracaja ojciec i syn. w drodze powrotnej zepsul im sie samochod, wiec pojawiaja sie dopiero w porze kolacji, na ktorej koniecznie musi sie pojawic goraca czekolada i jakies serowe pieczywo, ktore panowie sobie w niej zanurza i rozpuszcza.
Deya prosi meza, zeby ten poprowadzil 'modlitwe', ale ten stwierdza, ze chcialby uslyszec, jak robi to... Ania. ta zaczyna sie tlumaczyc, ze przeciez zrobila to juz podczas sniadania, ale Orlando utrzymuje, ze przeciez tego nie slyszal. kiedy wiec Ania widzi, ze nie ma szans w tym sporze, nagle wpada na pomysl, ze... to ja powinnam to zrobic. och, dziekuje Ci bradzo... taki atak ponizej pasa. w tym momencie odczuwam jednak nagly przyplyw zrozumienia dla Ani (zwlaszcza gdy mowi do mnie 'no wyrecutuj tego kotka, a ja to jakos przetlumacze...'), ze zgadzam sie to zrobic... i wcale nie recytuje 'kotka...'. probuje powiedziec, cos czego jeszcze nie mowilam wczesniej, zeby jak najbardziej ulatwic sprawe Ani, a ona dorzuca drugie tyle podczas tlumaczenia i jakos wspolnie dajemy temu rade.
okej, male sprostowanie, zeby nie bylo, ze sie naigrywamy z czyichs wierzen czy odczuc. absolutnie nie. darzymy tych ludzi prawdziwym szacunkiem i w zwiazku z tym respektujemy cala ich zyciowa filozofie, jak zakrecona by nie byla, tym bardziej, ze jest zupelnie nieszkodliwa, a miejscami przeciez bardzo pozyteczne. przez caly dzien mozemy sluchac o medytacji, szamanach i kosmicznej energii, mozemy chwytac sie za dlonie podczas posilkowego rytualu... ale nie znaczy to przeciez, ze w to wierzymy (jeszcze albo w ogole), i ze w zwiazku z tym chcemy brac w tym czynny udzial. tyle.
Orlando i Deya ida spac zaraz po kolacji, a my zostajemy z Nana i Nico i jeszcze przez kilka godzin gramy w chyba z 10, najbardziej zakreconych, glupkowatych i glosnych gier karcianych, ever! wyglupiamy sie przy tym, drzemy, spiewamy (w tym rowniez w latrynie;) i smiejemy tak glosno, ze chyba slychac nas po drugiej stronie gor. i nikt nie przychodzi ze skarga. jak milo:)
m.
glownym dowodem na to, ze udzial w aldeowskim zyciu jest zupelnie dobrowolny, moze byc to, ze nikt nawet nie probuje nas budzic rano. a i kiedy w oklicach 9.00 schodzimy polprzytomne na dol (no ej, mamy za soba nieprzespana noc w autobusie), slyszymy chyba z 10 zapewnien, ze jeszcze nie musimy wstawac, i ze mozemy jeszcze spac. no ale bez przesady, Orlando i Nico juz od 6.00 rano pracuja na innej farmie, pomagajac przy maczetowaniu pola (taka praca ochotnicza - wszyscy pomagaja wszystkim).
Deya zaprasza nas do sniadania. jestesmy tylko w czworke i tym razem wybor na osobe prowadzace 'modlitwe', pada na... Anie... o nie! na to, to ja nie jestem przygotowana zupelnie. zreszta Ania tez nie. nagle okazuje sie, ze jej hiszpanski (oczywiscie tylko w jej prywatnym, subiektywnym zdaniu) jest niewystarczajacy, aby mogla to zrobic. ale przeciez to nie problem. obie panie natychmiast zgadzaja sie, zeby zrobila to po polsku, a pozniej ewentualnie, mniej-wiecej, przetlumaczyla im na hiszpanski. rili, moje skupienie, aby nie parsknac glupim smiechem, kiedy slucham aniowej 'modlitwy' jest zdecydowanie wieksze, niz to, ktorego ona potrzebuje do jej wykreowania. Deya i Nana sa calkiem zadowolone z tego, co uslyszaly i zabieraja sie do sniadania. ja tez pewnie zabralabym sie do niego z taka radoscia, gdybym kurcze, nie domyslala sie, co z tego wyniknie - o nie, w porze obiadu mnie tu nie bedzie..!
po naszym sniadaniu pora na sniedanie... dowch malych kozek. Nana idzie do malej zagrodki wypuscic dwa domagajace sie jedzenia zwierzaczki, a my dostajemy po butelce cieplego mleka i podekscytowane czekamy przy werandzie. kozki dobrze wiedza, w co sie gra i zaraz pchaja sie do smoczkow, juz same w sobie sa cale slodkie, a kiedy jeszcze z takim zapalem ssia mleko, po prostu nas rozbrajaja. kiedy koncza swoje butelki i okazuje sie, ze przygotowana jest dla nich jeszcze druga kolejka, chyba my cieszymy sie z tego bardziej niz one.
odprowadzamy kozki na miejsce, w bezpiecznej odleglosci omijajac doroslego kozla Romeo, ktory unoszac glowe i wychylajac dolna szczeke jednoznacznie pokazuje nam, kto tu jest prawdziwym macho, a potem ruszamy do slynnych juz krzakow jezyn. cala finca jest bardzo wzgorzasta. dom stoi na najwyzszym z wzniesien, jezyny znajduja sie na kolejnym. aby wiec sie do nich dostac, najpierw musimy zejsc w dol, przekroczyc strumyk, a potem znow wspiac sie na gore. to calkiem dluga droga.
zadania sa dwa. trzeba zebraz te jezyny, ktore sa dojrzale i podciac galezie, z ktorych juz nic nie bedzie. poniewaz rosliny nie maja kolcow (to jedna z dwoch odmian jezyn, ktore rosna w tym kraju), cala praca jest naprawde przyjemna. plantacja jest calkiem malutka. rosnie na niej moze z 20 - 25 krzakow, ale maja one niecale 2 lata, wiec nie sa jakos przesadnie rozrosniete. tym bardziej idzie nam to sprawnie i gladko. jednak w polowie pracy daje sie nagle slyszec potezny grzmot, a potem spada silny deszcz. zabieramy nasze narzedzia i biegniemy z powrotem do domku.
poniewaz pada deszcz i w zwiazku z tym nie mamy co robic, opisze moze kilka ciekawych rozwiazan, ktore stosowane sa na tym eko-ranczu.
na fince sa dwie toalety. jedna, w ktorej mozna tylko siusiac, znajdujaca sie domu, i druga, tzw. latryna, w ktorej dozwolone sa obie czynnosci, z tym nie tak wprost... latryna to po prostu dziura w ziemi, nad ktora znajduje sie wygodnie umocowana deska. z tym, ze bezposrednio do dziury wpadaja tylko 'numery dwa', 'numery jeden' powinny dostac sie do umocowanego na poczatku deski, specjalnego lejka, a nastepnie gumowa rurka poplynac do wielkiej butli... niestety, nie udalo nam sie ustalic, co sie dzieje z zawartoscia pojemnika, kiedy ten jest juz pelny. za to, to co sie dzieje z zawartosci dolu jest wielce interesujace. po kazdym uzyciu bowiem, dol nalezy zasypac specjalnymi, ekologicznymi wiorkami. kiedy dziura jest juz pelna, calosc wybiera sie do wielkiego worka i zostawia w spokoju na kilka miesiecy. w tym czasie, w srodku zachodza specjalne reakcje chemiczne, ktore sprawiaja, ze cala zawartosci zamienia sie w wartosciowy... nawoz.
zupelnie genialny jest sposob radzenia sobie ze smieciami organicznymi (czyli, resztkami jedzenia, skorkami, obierkami...). smieci te wynoszone sa do specjalnego, oslonietego przed deszczem, drewnianego koryta i tam skladowane na kolejnych kupkach, poczawszy od strony lewej. w owym zbiorniku zyje sobie specjlana odmiana dzdzownic, ktore rozkoszuja sie w smieciach tego typu. przetrawiony pokarm wydalaja w postaci, tzw. biohumusu - jednego z najabardziej wartosciowych, naturalnych nawozow na swiecie. caly proces trwa bardzo krotko.
Oriana opowiada nam rowniez o jednym z rozwiazan, ktore stosuje sie na sasiedzkiej, troche wiekszej od nich aldei, Pachamama - wlasciciele finki oczyszczaja na niej... wode z toalety..! i to z 97% rezulatetm czystosci..!
w koncu siadamy do obiadu. osoba, ktora ma prowadzic 'modlitwe'... jestem ja. kurde, wiedzialam. mowie Ani (bedzie tlumaczyc), zeby uzbroila sie w powage, bo nie mam pojecia, co powiedziec, i najprawdopodobniej zaraz wyrecytuje 'wlazl kotek na plotek...', a ta odpowiada mi, ze... mnie zabije, jesli tylko sprobuje... probuje podejsc do sprawy jak najbardziej powaznie, nie mieszajac w to zadnych filozofii, ktore nie odpowiadaly by ktorejs ze stron, i ktore nikogo by nie razily. przy tlumaczeniu Ania dodaje odpowiednie, natchnione slowa i wszyscy wygladaja na w miare zadowolonych, a ja ostatecznie unikam morderstwa na mojej osobie.
pora deszczowa to takze dobry czas na rozmowy. Nana opowiada nam miedzy innymi, o swojej 4-dniowej medytacji, ktorej doswiadczala w srodku lasu. przez wszystkie te dni, nie mogla ona ani pic, ani jesc, nie powinna tez spac. jedynymi rzeczami, ktore miala robic, bylo medytowanie i wypalanie co wieczor, jednego papierosa (w wielu filozofiach ma to znaczenie oczyszczajace). w innym miejscu znajdowala sie osoba, ktora miala przezywac te medytacje razem z Oriana, i przejac od niej ewentualne poczucie glodu i pragnienia (osoba ta, mogla jesc i pisc, zeby zabic te odczucia). Nana mowi nam, ze przez 4 dni zupelnie nie byla glodna czy spragniona... dodatkowo, przy kazdym wypalaniu papierosa, pojawialy sie kolibry, co oznacza, ze caly proces przebiegl bardzo dobrze.
wczesniej Mauricio wspominal nam o filzofii zycia, w ktorej osoby rezygnuja ze spozywania normalnych posilkow, na rzecz zywienia sie energia sloneczna... Ania pyta Deyanire, czy slyszala o czym podobnym, a wtedy ta opowiada nam o osobie, ktora zna, i ktora od... 15 lat..! zyje w ten sposob. ow pan, spozywanie jedzenia ograniczyl do bezwzglednego minimum, a cala energie potrzebna mu do codziennego zycia, czerpie wlasnie ze... Slonca.
wieczorem wracaja ojciec i syn. w drodze powrotnej zepsul im sie samochod, wiec pojawiaja sie dopiero w porze kolacji, na ktorej koniecznie musi sie pojawic goraca czekolada i jakies serowe pieczywo, ktore panowie sobie w niej zanurza i rozpuszcza.
Deya prosi meza, zeby ten poprowadzil 'modlitwe', ale ten stwierdza, ze chcialby uslyszec, jak robi to... Ania. ta zaczyna sie tlumaczyc, ze przeciez zrobila to juz podczas sniadania, ale Orlando utrzymuje, ze przeciez tego nie slyszal. kiedy wiec Ania widzi, ze nie ma szans w tym sporze, nagle wpada na pomysl, ze... to ja powinnam to zrobic. och, dziekuje Ci bradzo... taki atak ponizej pasa. w tym momencie odczuwam jednak nagly przyplyw zrozumienia dla Ani (zwlaszcza gdy mowi do mnie 'no wyrecutuj tego kotka, a ja to jakos przetlumacze...'), ze zgadzam sie to zrobic... i wcale nie recytuje 'kotka...'. probuje powiedziec, cos czego jeszcze nie mowilam wczesniej, zeby jak najbardziej ulatwic sprawe Ani, a ona dorzuca drugie tyle podczas tlumaczenia i jakos wspolnie dajemy temu rade.
okej, male sprostowanie, zeby nie bylo, ze sie naigrywamy z czyichs wierzen czy odczuc. absolutnie nie. darzymy tych ludzi prawdziwym szacunkiem i w zwiazku z tym respektujemy cala ich zyciowa filozofie, jak zakrecona by nie byla, tym bardziej, ze jest zupelnie nieszkodliwa, a miejscami przeciez bardzo pozyteczne. przez caly dzien mozemy sluchac o medytacji, szamanach i kosmicznej energii, mozemy chwytac sie za dlonie podczas posilkowego rytualu... ale nie znaczy to przeciez, ze w to wierzymy (jeszcze albo w ogole), i ze w zwiazku z tym chcemy brac w tym czynny udzial. tyle.
Orlando i Deya ida spac zaraz po kolacji, a my zostajemy z Nana i Nico i jeszcze przez kilka godzin gramy w chyba z 10, najbardziej zakreconych, glupkowatych i glosnych gier karcianych, ever! wyglupiamy sie przy tym, drzemy, spiewamy (w tym rowniez w latrynie;) i smiejemy tak glosno, ze chyba slychac nas po drugiej stronie gor. i nikt nie przychodzi ze skarga. jak milo:)
m.
dzien: 130 fortepianistka 07.02.10
dzis niestety nie ma dlugiego spania. musimy wstac o swicie, zeby zdarzyc na jedyny, zjezdzajacy z gor jeep, ktorym dostaniemy sie do najblizszego miasteczka z terminalem. mamy bardzo napiety plan na nadchodzacy tydzien, ktory wymaga od nas opuszczenia finci wlasnie dzisiaj. Oriana zabiera sie z nami. jedzie do Armeni zalatwic kilka swoich spraw, a przy okazji dopilnuje, zebysmy dostaly sie tam, gdzie trzeba. jeszcze tylko ostatnie sniadanko, rytual dziekczynny w wykonaniu Orlanda i mozemy isc (ach, zostawiam tam ostatnia paczke mojej osobiscie wypalanej kawy z Panamy... buu...).
zabieramy plecaki i maszerujemy kawalek pod gorke do miejsca, w ktore ma przyjechac auto (tzn. Ania maszeruje z plecakiem, bo jeszcze w trakcie sniadania na Anthakaranie pojawil sie pan sasiad, ktory zostal uraczony przez Orlanda moim plecakiem, i ktory zaniosl mi go w odpowiednie miejsce;)
po jakiejs chwili na dordze pojawia sie niebieski jeep Willy's. slowo daje, najfajniejszy samochod terenowy, jaki widzialam.
droga jest wyboista, a samochod wypchany po brzegi wciaz dosiadajacymi sie nowymi osobami z okolicznych finek. wszyscy witaja sie sierdecznie i usmiechaja do pozostalych. nie ma to jak komuna. po jakiejs godzinie jestesmy na miejscu. zegnamy sie z Nana i wsiadamy do autobusu w kierunku Solento, skad ruszymy ogladac Valle de Cocora.
na miejscu wylapuje nas jakis miejscowy dzieciak i pyta, czy potrzebujemy noclegu. dajemy mu sie poprowadzic dwie ulice dalej do Hostelu d'Artesian, prowadzonego przez bylego hiszpanskiego personal treiner'a - Miguela. tym razem nasze pierwsze pytanie brzmi inaczej niz zwykle: 'czy jest ciepla woda..?' co jak co, ale chyba najwyzsza pora sie porzadnie umyc...;) Ania jest tak zadowolana z prysznica z gorrraca woda, ze uradowana opowiada o tym Miguelowi, a ten rozbawiony w odpowiedzi mowi jej, ze moze z niego korzystac, ile tylko dusza zapragnie;)
wychodzimy na plac centralny i lapiemy kolejnego slicznego Willy'sa (tym razem czerwonego) do Valle de Cococra, urokliwego miejsca z szerokimi, zielonymi dolinami i otaczajacymi je wzgorzami, i palmami woskowymi wybijajacymi sie wysoko ponad las mglisty. standardowo droga powinna zajac nam mniej niz godzine, ale mniej-wiecej w polowie trasy nas jeep zostaje zatrzymany przez ekipe telewizyjna z Hiszpani. nie pytajac nikogo o zgode, a w szczegolnosci kierowcy) pani Cecilia z Anthena 3, karze mu jezdzic do przodu i do tylu, a nam i calej reszcie pasazerow 'wygladac normalnie, wygladac naturalnie..!'. no wiec jezdzimy raz do przodu, raz do tylu i od nowa, dopoty Cecila nie stwierdzi, ze wyszlo dobrze. kiedy myslimy juz, ze to koniec, spikera karze kierowcy cofnac sie raz jeszcze. przechodzimy do sceny numer dwa, w ktorej ona stojac na poboczu drogi w zupelnie naturalny sposob bedzie lapac stopa, a nasz kierowca w zupelnie naturalny sposob zatrzyma sie by ja zabrac... na szczescie tym razem Cecila stwierdza, ze scena wyszla juz za pierwszym razem (pewnie dlatego, ze to ona odgrywala w niej glowna role;)
kiedy dojezdzamy na miejsce okazuje sie, ze Valle de Cocora, to jedna piekna dolina, ale caly ogromny park, w ktorym jednokierunkowe treki moga zajac nawet do 3 dni. dlaczego nikt nam o tym nie powiedzial? dlaczego nie napisali tego w Lonely Liar..? (tak, tak, ubostwiamy te nowa nazwe dla naszego przewodnika:) czujemy sie troche nieprzygotowane do naszej wycieczki. niemniej, ruszamy jednak na nasz niedzielny spacer.
no i jak doliny? doliny sa cudowne. ogromne przestrzenie z rzadkimi fincami, szczyty rodem ze Szwajcari i te palmy... niesamowite. wysokie, ze az trudno uwierzyc i wyrastajace w tak niespodziewanych miejscach, ze natychmiast nasuwa sie pytanie 'kto je tu zasial?'. porozrzucane po dolinach, polach i wzgorzach. zdecydowanie, ten widok jest niepowtarzalny.
porzucamy glowna droge i wspinamy sie na Wzgorze Cocora (po drodze przypadkiem straszac dwa mlode byki - biedaki z wrazenia, zamiast minac nas normalnie po drodze, zaczely uprawiac wspinaczke skalkowa...;) skad roztacza sie piekny widok na wszystkie strony.
schodzimy na dol i zaczynamy wdrazac w zycie plan Ani - znaczy idziemy cos zjesc. w zasadzie nie jakies tam przypadkowe 'cos', tylko charakterystyczne dla tego regionu, wylowione z gorskich potokow - pstragi (ktore w tym klimacie maja kolor lososiowy). pani kelnerka lekcewazy nas poczatkowo (jestesmy jednymy niekrajowymi tursytkami w tym miejscu - znowu jakas uraza do gringos, czy co???), wiec Ania sama wybiera sie po menu osctentacyjnie dajac jej znac, ze tu jestesmy i nie wyjdziemy stad, dopoki nas nalezycie nie obsluza. dziala. dostajemy nasze pstragi, a na koniec, chyba jako jedyne klientki w restauracji zostawiamy jej napiwek... taka zemsta moralna;)
w drodze powrotnej Willego dzielimy z sympatyczna kolumbijsko-kanadyjska rodzinka (pan maz z Kanady, pani zona z Kolumbii, oraz pani mamusia pani zony). sympatyczny pan opowiada nam, ze Willy'sy zostaly sprowadzone do Kolumbi w 1946 roku - zaraz po II Wojnie Swiatowej, tak wiec wszystkie samochody tego typu, ktore jezdza po Kolumbii, maja po ponad 50 lat..! dojezdzamy z powrotem na plac glowny Solento. wtedy tez, do tej pory raczej powazna pani mamusia stwierdza, ze koniecznie musi miec zdjecie z 'polish salchichas' ('polskimi kielbaskami') - kiedy uslyszala, ze jestesmy z Polski od razu przypomnialy jej sie pyszne polskie kielbasy i wedliny ;p zegnamy sie i ruszamy w roznych kierunkach - pora na deser. w jednym z ulicznych straganow (w niedziele solentowski plac pelen jest straganow i ulicznych restauracji - Valle de Cocora to popularne wsrod Kolumbijczykow weekendowe miejsce wypadowe) kupujemy... truskawki w smietanie:) a potem ruszamy glownym deptakiem, pelnych sklepow z pamiatkami i wyrobami typowymi dla Kolumbii.
wieczorem, kiedy ja probuje nadrobic zalegle opisy naszych wspanialych przezyc, Ania wychodzi kupic cos na kolacje... i wraca dokladnie z tym, o co prosilam ja... zeby nie kupowala - nie ma to jak pelne porozumienie;)
tymczasem za drzwiami naszego dorma zaczyna rozbrzmiewac muzyka... na zywo. Ian, backpacker z Dani, bedacy w podrozy po Ameryce Poludniowej juz od... dwoch lat..! wlasnie w ten sposob zarabia na swoja podroz - grajac na gitarze lub... skrzypcach. mamy wiec okazje wysluchac jego bardzo fajnej aranzacji Manu Chao ('me gusta marihuana...' - wie chlopak o czym spiewa;), a potem takze innego znanego utworu, ktorego jednak tytulu nie mozemy sobie przypomniec;) kiedy Ian zaczyna rozgrywac sie na dobre, nagle paleczke (a raczej gitare) przejmuje od niego wlasciciel hostelu, po czym obaj daja jednoczesny popis na gitare i skrzypce. poczatkowo siedzimy w pokoju bedac pod calkiem duzym wrazeniem, ale kiedy panowie zaczynaja sie popisywac w swoich umiejetnosciach, Ania zastanawia czy to juz czas, aby wyciagnac z plecaka swoj fortepian i pokazac im, co rzeczywiscie znaczy prawdziwy talent...;)
ps. przy okazji dowiadujemy sie, ze w Kolumbii obowiazuje cisza nocna..! co prawda, zaczyna sie dopiero o ponocy, ale..!
m.
dzis niestety nie ma dlugiego spania. musimy wstac o swicie, zeby zdarzyc na jedyny, zjezdzajacy z gor jeep, ktorym dostaniemy sie do najblizszego miasteczka z terminalem. mamy bardzo napiety plan na nadchodzacy tydzien, ktory wymaga od nas opuszczenia finci wlasnie dzisiaj. Oriana zabiera sie z nami. jedzie do Armeni zalatwic kilka swoich spraw, a przy okazji dopilnuje, zebysmy dostaly sie tam, gdzie trzeba. jeszcze tylko ostatnie sniadanko, rytual dziekczynny w wykonaniu Orlanda i mozemy isc (ach, zostawiam tam ostatnia paczke mojej osobiscie wypalanej kawy z Panamy... buu...).
zabieramy plecaki i maszerujemy kawalek pod gorke do miejsca, w ktore ma przyjechac auto (tzn. Ania maszeruje z plecakiem, bo jeszcze w trakcie sniadania na Anthakaranie pojawil sie pan sasiad, ktory zostal uraczony przez Orlanda moim plecakiem, i ktory zaniosl mi go w odpowiednie miejsce;)
po jakiejs chwili na dordze pojawia sie niebieski jeep Willy's. slowo daje, najfajniejszy samochod terenowy, jaki widzialam.
droga jest wyboista, a samochod wypchany po brzegi wciaz dosiadajacymi sie nowymi osobami z okolicznych finek. wszyscy witaja sie sierdecznie i usmiechaja do pozostalych. nie ma to jak komuna. po jakiejs godzinie jestesmy na miejscu. zegnamy sie z Nana i wsiadamy do autobusu w kierunku Solento, skad ruszymy ogladac Valle de Cocora.
na miejscu wylapuje nas jakis miejscowy dzieciak i pyta, czy potrzebujemy noclegu. dajemy mu sie poprowadzic dwie ulice dalej do Hostelu d'Artesian, prowadzonego przez bylego hiszpanskiego personal treiner'a - Miguela. tym razem nasze pierwsze pytanie brzmi inaczej niz zwykle: 'czy jest ciepla woda..?' co jak co, ale chyba najwyzsza pora sie porzadnie umyc...;) Ania jest tak zadowolana z prysznica z gorrraca woda, ze uradowana opowiada o tym Miguelowi, a ten rozbawiony w odpowiedzi mowi jej, ze moze z niego korzystac, ile tylko dusza zapragnie;)
wychodzimy na plac centralny i lapiemy kolejnego slicznego Willy'sa (tym razem czerwonego) do Valle de Cococra, urokliwego miejsca z szerokimi, zielonymi dolinami i otaczajacymi je wzgorzami, i palmami woskowymi wybijajacymi sie wysoko ponad las mglisty. standardowo droga powinna zajac nam mniej niz godzine, ale mniej-wiecej w polowie trasy nas jeep zostaje zatrzymany przez ekipe telewizyjna z Hiszpani. nie pytajac nikogo o zgode, a w szczegolnosci kierowcy) pani Cecilia z Anthena 3, karze mu jezdzic do przodu i do tylu, a nam i calej reszcie pasazerow 'wygladac normalnie, wygladac naturalnie..!'. no wiec jezdzimy raz do przodu, raz do tylu i od nowa, dopoty Cecila nie stwierdzi, ze wyszlo dobrze. kiedy myslimy juz, ze to koniec, spikera karze kierowcy cofnac sie raz jeszcze. przechodzimy do sceny numer dwa, w ktorej ona stojac na poboczu drogi w zupelnie naturalny sposob bedzie lapac stopa, a nasz kierowca w zupelnie naturalny sposob zatrzyma sie by ja zabrac... na szczescie tym razem Cecila stwierdza, ze scena wyszla juz za pierwszym razem (pewnie dlatego, ze to ona odgrywala w niej glowna role;)
kiedy dojezdzamy na miejsce okazuje sie, ze Valle de Cocora, to jedna piekna dolina, ale caly ogromny park, w ktorym jednokierunkowe treki moga zajac nawet do 3 dni. dlaczego nikt nam o tym nie powiedzial? dlaczego nie napisali tego w Lonely Liar..? (tak, tak, ubostwiamy te nowa nazwe dla naszego przewodnika:) czujemy sie troche nieprzygotowane do naszej wycieczki. niemniej, ruszamy jednak na nasz niedzielny spacer.
no i jak doliny? doliny sa cudowne. ogromne przestrzenie z rzadkimi fincami, szczyty rodem ze Szwajcari i te palmy... niesamowite. wysokie, ze az trudno uwierzyc i wyrastajace w tak niespodziewanych miejscach, ze natychmiast nasuwa sie pytanie 'kto je tu zasial?'. porozrzucane po dolinach, polach i wzgorzach. zdecydowanie, ten widok jest niepowtarzalny.
porzucamy glowna droge i wspinamy sie na Wzgorze Cocora (po drodze przypadkiem straszac dwa mlode byki - biedaki z wrazenia, zamiast minac nas normalnie po drodze, zaczely uprawiac wspinaczke skalkowa...;) skad roztacza sie piekny widok na wszystkie strony.
schodzimy na dol i zaczynamy wdrazac w zycie plan Ani - znaczy idziemy cos zjesc. w zasadzie nie jakies tam przypadkowe 'cos', tylko charakterystyczne dla tego regionu, wylowione z gorskich potokow - pstragi (ktore w tym klimacie maja kolor lososiowy). pani kelnerka lekcewazy nas poczatkowo (jestesmy jednymy niekrajowymi tursytkami w tym miejscu - znowu jakas uraza do gringos, czy co???), wiec Ania sama wybiera sie po menu osctentacyjnie dajac jej znac, ze tu jestesmy i nie wyjdziemy stad, dopoki nas nalezycie nie obsluza. dziala. dostajemy nasze pstragi, a na koniec, chyba jako jedyne klientki w restauracji zostawiamy jej napiwek... taka zemsta moralna;)
w drodze powrotnej Willego dzielimy z sympatyczna kolumbijsko-kanadyjska rodzinka (pan maz z Kanady, pani zona z Kolumbii, oraz pani mamusia pani zony). sympatyczny pan opowiada nam, ze Willy'sy zostaly sprowadzone do Kolumbi w 1946 roku - zaraz po II Wojnie Swiatowej, tak wiec wszystkie samochody tego typu, ktore jezdza po Kolumbii, maja po ponad 50 lat..! dojezdzamy z powrotem na plac glowny Solento. wtedy tez, do tej pory raczej powazna pani mamusia stwierdza, ze koniecznie musi miec zdjecie z 'polish salchichas' ('polskimi kielbaskami') - kiedy uslyszala, ze jestesmy z Polski od razu przypomnialy jej sie pyszne polskie kielbasy i wedliny ;p zegnamy sie i ruszamy w roznych kierunkach - pora na deser. w jednym z ulicznych straganow (w niedziele solentowski plac pelen jest straganow i ulicznych restauracji - Valle de Cocora to popularne wsrod Kolumbijczykow weekendowe miejsce wypadowe) kupujemy... truskawki w smietanie:) a potem ruszamy glownym deptakiem, pelnych sklepow z pamiatkami i wyrobami typowymi dla Kolumbii.
wieczorem, kiedy ja probuje nadrobic zalegle opisy naszych wspanialych przezyc, Ania wychodzi kupic cos na kolacje... i wraca dokladnie z tym, o co prosilam ja... zeby nie kupowala - nie ma to jak pelne porozumienie;)
tymczasem za drzwiami naszego dorma zaczyna rozbrzmiewac muzyka... na zywo. Ian, backpacker z Dani, bedacy w podrozy po Ameryce Poludniowej juz od... dwoch lat..! wlasnie w ten sposob zarabia na swoja podroz - grajac na gitarze lub... skrzypcach. mamy wiec okazje wysluchac jego bardzo fajnej aranzacji Manu Chao ('me gusta marihuana...' - wie chlopak o czym spiewa;), a potem takze innego znanego utworu, ktorego jednak tytulu nie mozemy sobie przypomniec;) kiedy Ian zaczyna rozgrywac sie na dobre, nagle paleczke (a raczej gitare) przejmuje od niego wlasciciel hostelu, po czym obaj daja jednoczesny popis na gitare i skrzypce. poczatkowo siedzimy w pokoju bedac pod calkiem duzym wrazeniem, ale kiedy panowie zaczynaja sie popisywac w swoich umiejetnosciach, Ania zastanawia czy to juz czas, aby wyciagnac z plecaka swoj fortepian i pokazac im, co rzeczywiscie znaczy prawdziwy talent...;)
ps. przy okazji dowiadujemy sie, ze w Kolumbii obowiazuje cisza nocna..! co prawda, zaczyna sie dopiero o ponocy, ale..!
m.
dzien: 131 chce wygladac jak... 08.02.10
razem z noclegiem przysluguje nam sniadanie, ktore Miguel osobiscie przygotowuje nam na zamowiona przez nas godzine - 6.30 rano. wczoraj, kiedy je zachwalal opowiadajac, co zawiera wymienil tyle skladnikow (owoce, warzywa, jajka, ryz, kurczak, chleb...), ze brzmialo to troche zbyt pieknie. dzis okazuje sie, ze jednak dostajemy wszystko, o czym mowil, ale w takich mikroporcyjkach, ze starczaja tylko na gryza.
wychodzimy na plac centralny i wskakujemy w autobus do Armeni - taak, znowu tam. chcemy dojechac do Popayanu i najlatwiej bedzie to zrobic przesiadajac sie w Cali - ponad dwumilionowym miescie znanym z przede wszystkim dwoch rzeczy: salsy, ktora tancza tu wszyscy i... pieknych kobiet. Caleñas (czyli tutejsze panie) nie sa jednak piekne tak same z siebie... Cali, bowiem, slynie z tego, ze jest swiatowym liderem(!) w operacjach plastycznych. ich wyniki mozna swobodnie podziwiac na ulicach miasta (nalezy tez wziac namiar na to, ze czasami rezultaty moga byc troche zastraszajace). kiedy wiec wysiadamy na terminalu bacznie rozgladam sie na wszystkie strony, aby moc doswiadczyc tego na wlasne oczy. jednak niczego nie zauwazam. mijajace mnie panie zdecydowanie nie sprawiaja wrazenia fanek operacji plastycznych.
zmieniamy autobus na inny i jedziemy, podobno, najpiekniejsza kolumbijska droga (niestety, nie mozemy stwierdzic czy to prawda, bo... cala trase przesypiamy;). po paru godzinach wysiadamy w Popayanie (240 tys. mieszkancow), zaliczanym do jednego z najpiekniejszych miast Kolumbii, a to glownie za sprawa dzielnicy starego miasta w stylu kolonialnym, na ktorej wszystkie budynki sa... biale (stad tez Popayan czesto nazywa sie 'Bialym Miastem').
znajdujemy wybrany przez nas hostel Casa Familiar Turistica i padamy na lozka by chwile odpoczac.
kiedy w koncu wychodzimy na ulice bialego Popayanu juz za pierwszym zakretem slysze aniowe 'czemu wszyscy sie tak gapia?!'. istotnie, gapia sie, a Ania z kazdym krokiem wkurza sie coraz bardziej. na jej uspokojenie tylko szybko przemykamy glownymi ulicami miasta, wpadamy do duzego sklepu by zrobic jakies zakupy na kolacje (czy pisalam juz gdzies, ze Kolumbia jest straaasznie droga? no to jest. zupelnie wbrew naszym oczekiwaniom. rozwalaja nas przede wszystkim ceny za transport, ale ceny za noclego tez niewiele im ustepuja) i wracamy do hostelu. tam probujemy odpisac na zalegle mejle (to tak milo, ze pisze do nas tyle osob, ze zawsze mamy jakies zalegle listy do napisania...;) przy okazji zagryzajac makaron w sosie pomidorowym, i w koncu idziemy spac.
m.
razem z noclegiem przysluguje nam sniadanie, ktore Miguel osobiscie przygotowuje nam na zamowiona przez nas godzine - 6.30 rano. wczoraj, kiedy je zachwalal opowiadajac, co zawiera wymienil tyle skladnikow (owoce, warzywa, jajka, ryz, kurczak, chleb...), ze brzmialo to troche zbyt pieknie. dzis okazuje sie, ze jednak dostajemy wszystko, o czym mowil, ale w takich mikroporcyjkach, ze starczaja tylko na gryza.
wychodzimy na plac centralny i wskakujemy w autobus do Armeni - taak, znowu tam. chcemy dojechac do Popayanu i najlatwiej bedzie to zrobic przesiadajac sie w Cali - ponad dwumilionowym miescie znanym z przede wszystkim dwoch rzeczy: salsy, ktora tancza tu wszyscy i... pieknych kobiet. Caleñas (czyli tutejsze panie) nie sa jednak piekne tak same z siebie... Cali, bowiem, slynie z tego, ze jest swiatowym liderem(!) w operacjach plastycznych. ich wyniki mozna swobodnie podziwiac na ulicach miasta (nalezy tez wziac namiar na to, ze czasami rezultaty moga byc troche zastraszajace). kiedy wiec wysiadamy na terminalu bacznie rozgladam sie na wszystkie strony, aby moc doswiadczyc tego na wlasne oczy. jednak niczego nie zauwazam. mijajace mnie panie zdecydowanie nie sprawiaja wrazenia fanek operacji plastycznych.
zmieniamy autobus na inny i jedziemy, podobno, najpiekniejsza kolumbijska droga (niestety, nie mozemy stwierdzic czy to prawda, bo... cala trase przesypiamy;). po paru godzinach wysiadamy w Popayanie (240 tys. mieszkancow), zaliczanym do jednego z najpiekniejszych miast Kolumbii, a to glownie za sprawa dzielnicy starego miasta w stylu kolonialnym, na ktorej wszystkie budynki sa... biale (stad tez Popayan czesto nazywa sie 'Bialym Miastem').
znajdujemy wybrany przez nas hostel Casa Familiar Turistica i padamy na lozka by chwile odpoczac.
kiedy w koncu wychodzimy na ulice bialego Popayanu juz za pierwszym zakretem slysze aniowe 'czemu wszyscy sie tak gapia?!'. istotnie, gapia sie, a Ania z kazdym krokiem wkurza sie coraz bardziej. na jej uspokojenie tylko szybko przemykamy glownymi ulicami miasta, wpadamy do duzego sklepu by zrobic jakies zakupy na kolacje (czy pisalam juz gdzies, ze Kolumbia jest straaasznie droga? no to jest. zupelnie wbrew naszym oczekiwaniom. rozwalaja nas przede wszystkim ceny za transport, ale ceny za noclego tez niewiele im ustepuja) i wracamy do hostelu. tam probujemy odpisac na zalegle mejle (to tak milo, ze pisze do nas tyle osob, ze zawsze mamy jakies zalegle listy do napisania...;) przy okazji zagryzajac makaron w sosie pomidorowym, i w koncu idziemy spac.
m.
dzien: 132 niebiesko mi 09.02.10
budzimy sie wczesnie rano i gnamy pieszo na terminal, na ktorym lapiemy autobus do malej gorskiej miejscowosci Silva. dzis czwartek, czyli dzien tamtejszego marketu, czyli jedynego dnia w tygodniu, kiedy do owego miasteczka zjezdzaja z gorskich wiosek Guambianos - najbardziej tradycyjni Indianie w calej Kolumbii. to wlasnie dzis bedzie mozna podziwiac tam ich wspaniale stroje oraz specjalne pojazdy, ktorymi tu przyjezdzaja - Chivy - bardzo szerokie, drewanianie autobusy bez bocznych scian, malowane w piekne wzory (Ania jest w nich zakochana).
kiedy wiec po ponad godzinie jazdy zajezdzamy w okolice placu centralnego, nagle robi mi sie niebiesko przed oczami. na kazdym rogu stoja grupki Indian w tradycyjnych strojach i wygladaja wprost fantastycznie! przewazajacym kolorem, jak mozna sie latwo domyslic jest niebieski, a najbardziej charakterystycznym elementem stroju sa czarne meloniki(!). kobiety nosza wiec czarne spodnice z rozowymi elemantami i poncza niebieskie z zewnatrz i rozowe od wewnatrz, czarne meloniki na glowach i skorzane buty za kostke (najczesciej z pomaranczowymi sznurowkami), czesto tez maja przewieszone przez oba ramiona biale, recznie robione siatki oraz cieniutkie sznury (chociaz czasami w duzej ilosci) bialych korali na szyjach. mezczyzni zas nosza czarne poncza z rozowymi elementami i niebieskie... spodnice! do tego, oczywiscie, czarny melonik, skorzane buty za kostke i zarzucony na szyje czerwony, welniany szalik, czestym dodatkiem jest tez czarny kij ozdabiany srebrnymi elementami - panowie w swoich strojach wygladaja niesmawicie elegancko! co tez charakterystczne dla Guambianos, niemal wszyscy z nich maja gladziutke, czysciutkie twarze. to zdecydowanie najbardziej urokliwi Indianie jakich widzialam.
w Kolumbii bardzo popularne sa welniane, robione na szydelku torby, ktore nosi tu niemal kazdy. oryginalna torba jest zrobiona tylko z naturalnej welny, a jej scieg moze byc tak gesty, ze mozliwe jest noszenie w nich wody. to wlasnie jedna z rzeczy, ktora chcemy kupic dzis w Silvie. obchodzimy wiec caly market oraz wszystkie sklepy na pobliskich ulicach, pstrykamy mnostwo niebieskich zdjec i ogladamy dziesiatki toreb. w koncu zmeczone postanawiamy zrobic sobie mala przerwe w jednej z miejscowych kawiarni. niestety, sprzedawca chamsko nas ignoruje (no kurde, a przeciez wszyscy mieli byc tu taaacy mili) wiec ostentacyjnie opuszczamy jego lokal i udajemy sie gdzie indziej, gdzie jest o wiele sympatyczniej. zajadamy sie tam nowoodkrytymi przez nas, ciasteczkami zrobionymi z tego samego ciasta, co racuchy, a potem dokupujemy jeszcze drugie tyle i konczymy je na placu centralnym. wpadamy jeszcze na market, zeby kupic na nim... garnek i wsiadamy w autobus z powrotem do Popayanu. cala droge oczywiscie, przesyspiamy.
po powrocie do hostelu Ania zaczyna sie zle czuc, zostawiam ja wiec smarkajaca w lozku i wychodze na zakupy do jakiejs cudownie uzdrawiajacej zupki.
ledwo przez ulice, a moim oczom ukazuje sie na jednej z bialych scian miasta swiezo namalowany sprayem napis 'Fuera gringos de Colombia!' ('Wynocha gringos z Kolumbii!'). o, jak milutko. kurde, wiedzialam, ze cos w tym jest!
podejrzliwie przypatrujac sie kazdej spoglodajacej na mnie osobie ide do sklepu. robie zakupy i wracam przyrzadzac lecznica zupke. no i pomaga:)
wychodzimy na miasto, zeby w koncu objerzec troche dokladniej, moze nawet pstryknac kilka zdjec. zwlaszcza tego milego napisu o gringos. kiedy dochodzimy do odpowiedniej sciany, okazuje sie, ze napis zostal juz zamalowany. okiej, wiem, nie wszyscy tak mysla (i wlasciwie nie powinno nas to obchodzic, bo przeciez my jestemy Polacas, a nie gringos... problem tylko z tym, ze tutaj biala skora automatycznie jest uznawana za nalezaca do North Americans).
lazimy po miescie, a Ania bardzo sie stara nie zauwazac tych wszystkich spogladajacych na nia oczu (a kiedy juz nie moze, robi dokladnie to, co oni - zatrzymuje sie na ulicy i gapi sie na nich. zadziwiajace jak dziala). wracamy do hostelu i ogladamy sobie filma...
m.
budzimy sie wczesnie rano i gnamy pieszo na terminal, na ktorym lapiemy autobus do malej gorskiej miejscowosci Silva. dzis czwartek, czyli dzien tamtejszego marketu, czyli jedynego dnia w tygodniu, kiedy do owego miasteczka zjezdzaja z gorskich wiosek Guambianos - najbardziej tradycyjni Indianie w calej Kolumbii. to wlasnie dzis bedzie mozna podziwiac tam ich wspaniale stroje oraz specjalne pojazdy, ktorymi tu przyjezdzaja - Chivy - bardzo szerokie, drewanianie autobusy bez bocznych scian, malowane w piekne wzory (Ania jest w nich zakochana).
kiedy wiec po ponad godzinie jazdy zajezdzamy w okolice placu centralnego, nagle robi mi sie niebiesko przed oczami. na kazdym rogu stoja grupki Indian w tradycyjnych strojach i wygladaja wprost fantastycznie! przewazajacym kolorem, jak mozna sie latwo domyslic jest niebieski, a najbardziej charakterystycznym elementem stroju sa czarne meloniki(!). kobiety nosza wiec czarne spodnice z rozowymi elemantami i poncza niebieskie z zewnatrz i rozowe od wewnatrz, czarne meloniki na glowach i skorzane buty za kostke (najczesciej z pomaranczowymi sznurowkami), czesto tez maja przewieszone przez oba ramiona biale, recznie robione siatki oraz cieniutkie sznury (chociaz czasami w duzej ilosci) bialych korali na szyjach. mezczyzni zas nosza czarne poncza z rozowymi elementami i niebieskie... spodnice! do tego, oczywiscie, czarny melonik, skorzane buty za kostke i zarzucony na szyje czerwony, welniany szalik, czestym dodatkiem jest tez czarny kij ozdabiany srebrnymi elementami - panowie w swoich strojach wygladaja niesmawicie elegancko! co tez charakterystczne dla Guambianos, niemal wszyscy z nich maja gladziutke, czysciutkie twarze. to zdecydowanie najbardziej urokliwi Indianie jakich widzialam.
w Kolumbii bardzo popularne sa welniane, robione na szydelku torby, ktore nosi tu niemal kazdy. oryginalna torba jest zrobiona tylko z naturalnej welny, a jej scieg moze byc tak gesty, ze mozliwe jest noszenie w nich wody. to wlasnie jedna z rzeczy, ktora chcemy kupic dzis w Silvie. obchodzimy wiec caly market oraz wszystkie sklepy na pobliskich ulicach, pstrykamy mnostwo niebieskich zdjec i ogladamy dziesiatki toreb. w koncu zmeczone postanawiamy zrobic sobie mala przerwe w jednej z miejscowych kawiarni. niestety, sprzedawca chamsko nas ignoruje (no kurde, a przeciez wszyscy mieli byc tu taaacy mili) wiec ostentacyjnie opuszczamy jego lokal i udajemy sie gdzie indziej, gdzie jest o wiele sympatyczniej. zajadamy sie tam nowoodkrytymi przez nas, ciasteczkami zrobionymi z tego samego ciasta, co racuchy, a potem dokupujemy jeszcze drugie tyle i konczymy je na placu centralnym. wpadamy jeszcze na market, zeby kupic na nim... garnek i wsiadamy w autobus z powrotem do Popayanu. cala droge oczywiscie, przesyspiamy.
po powrocie do hostelu Ania zaczyna sie zle czuc, zostawiam ja wiec smarkajaca w lozku i wychodze na zakupy do jakiejs cudownie uzdrawiajacej zupki.
ledwo przez ulice, a moim oczom ukazuje sie na jednej z bialych scian miasta swiezo namalowany sprayem napis 'Fuera gringos de Colombia!' ('Wynocha gringos z Kolumbii!'). o, jak milutko. kurde, wiedzialam, ze cos w tym jest!
podejrzliwie przypatrujac sie kazdej spoglodajacej na mnie osobie ide do sklepu. robie zakupy i wracam przyrzadzac lecznica zupke. no i pomaga:)
wychodzimy na miasto, zeby w koncu objerzec troche dokladniej, moze nawet pstryknac kilka zdjec. zwlaszcza tego milego napisu o gringos. kiedy dochodzimy do odpowiedniej sciany, okazuje sie, ze napis zostal juz zamalowany. okiej, wiem, nie wszyscy tak mysla (i wlasciwie nie powinno nas to obchodzic, bo przeciez my jestemy Polacas, a nie gringos... problem tylko z tym, ze tutaj biala skora automatycznie jest uznawana za nalezaca do North Americans).
lazimy po miescie, a Ania bardzo sie stara nie zauwazac tych wszystkich spogladajacych na nia oczu (a kiedy juz nie moze, robi dokladnie to, co oni - zatrzymuje sie na ulicy i gapi sie na nich. zadziwiajace jak dziala). wracamy do hostelu i ogladamy sobie filma...
m.
dzien: 133 podroz do wnetrza ziemi... i sztudenty 10.02.10
juz z plecakami na plecach zachodzimy do jednego ze sklepow sprzedajacych welniane torby. sprzedawczyni ma w ofercie wiele ciekawych wzorow, ktorych jeszcze nigdzie nie widzialysmy, mowi nam, ze to dlatego, ze torby sprowadzone sa z Tierradentro - a to sie dobrze sklada (znaczy, tylko dla nas, nie dla pani sprzedawczyni), bo my wlasnie tam jedziemy.
ponownie idziemy na terminal i lapiemy na nim autobus do Tierradentro (w tlumaczeniu: 'w srodku ziemi'), miejsca slynacego z wykopanych na szczytach gor grobowcow.
Tierradentro lezy daleko od wszystkich znanych miast. zeby sie tam dostac trzeba spedzic pol dnia w autobusie jadacym zakurzonymi gorskimi drogami. i tak wlasnie robimy - jedziemy 6 godzin i kurzymy sie przez caly ten czas.
kiedy w koncu wysiadamy na miejscu (bita droga i kilka domow na krzyz) naganiacz otwiera bagaznik i podaje nam cos szarozlotego, co chyba powinno byc naszymi plecakami - jeszcze nigdy nie wygladaly taaak sztrasznie. otrzepujemy ile sie da i ruszamy szukac miejsca do spania. znaczy Ania rusza, bo ja akurat strzelam sobie focha i zostaje na schodach jednego z miejscowych hospedaje. po jakichs 10 minutach wraca Ania i uradowana oswiadcza, ze ma dla nas pieknie miejsce. ok, sprawdzmy to. hostel nazywa sie Mi Casita (Moj Domek) i w ofercie (poki co) ma tylko 3 pokoje (niedlugo bedzie 6:). nam w udziale przypada... prawdziwy apartament! dwa pokoje, lazienka z ciepla woda i aneks prawie kuchenny. wszystko ladne, czysciutke, udekorowane. za sciana ogrod i widok na otaczajace nas gory. cena 5$ od osoby. jest zajebsicie.
rozgaszczamy sie w naszym nowym miejscu, a potem idziemy na spacer do pobliskiej wsi San Andres de Pisimbala (500 mieszkancow). ponad dwa kilometry stad. pod gore. droga jest jednak calkiem przyjemna. a wies bardzo malutka. obchodzimy dwie glowne uliczki, kupujemy miejscowy hit - lody domowej roboty sprzedawane przez okno mieszkania starszej pani (cena 200 pesos - 10 centow) i dochodzimy do bardzo ladnego, wielkiego, bialego kosciola zbudowanego z gliny. konczymy nasze lody i idziemy do jedynej we wsi restauracji, w ktorej zamawiamy dwa almeurzo (czyli bardzo popularne zestawy obiadowe (dwa dania i napoj) w atrakcyjnych cenach). kiedy wlasnie jemy nasz pyszny obiadek do reastauracji zaczyna sie schodzic mnostow mlodych ludzi mowiacych w bardzo znajomym jezyku. okazuje sie, ze jest to wycieczka studentow ze Slowacji. w drodze powrotnej przylacza sie do nas jeden ze studentow i jeden z profesorow odpowiedzialnych za organizacje tego wyjazdu. rozmawiamy cala droge, kazdy mowiac we wlasnym jezyku. i rozumiemy sie doskonale. 'sztudenty' studiuja nauki przyrodnicze (cos o srodowisku) w Bratyslawie i w ramach studiow przylecieli do Kolumbii, aby zobaczyc i poznac srodowiska inne niz w Europie. wycieczka trwa miesiac i jest prawie-nie-zorganizowana, tzn., ze studenci i profesorowie na biezaco decyduja, co chca zobaczyc i gdzie pojechac. jedynymi ustalonymi rzeczami jest data przylotu i odlotu. wycieczka odbywa sie w trakcie roku akademickiego i jest dla ochotnikow (ochotnika musi byc na to stac). w grupie jest 25 osob, a z taka zgraja nie trudno o znizki i promocyjne ceny;) teraz wlasnie trekuja po Tierradentro, ale juz za dwa dni jada na wybrzeze, zeby robic tam kurs nurkowania. czy to wspaniale? i dlaczego nie w Polsce..?
w drodze do Mi Casita wstepujemy jeszcze do sklepu, w ktorym Ania wypatrzyla dla siebie idealna torbe... cala naturalna i farbowana barwnikami zrobionymi z warzyw... kiedy pada cena, jestem niemal pewna, ze sprzedawca nie wszystko ma po kolei w glowie. rozmawiamy jednak z nim dluzsza chwile... okiej, wszystko z nim w porzadku... to tylko taki miejscowy biznesowy cwaniaczek... wracamy do naszego lokum i w ramach relaksu przed jutrzejszym trekiem zapuszczamy sobie kolejny filmik...
m.
juz z plecakami na plecach zachodzimy do jednego ze sklepow sprzedajacych welniane torby. sprzedawczyni ma w ofercie wiele ciekawych wzorow, ktorych jeszcze nigdzie nie widzialysmy, mowi nam, ze to dlatego, ze torby sprowadzone sa z Tierradentro - a to sie dobrze sklada (znaczy, tylko dla nas, nie dla pani sprzedawczyni), bo my wlasnie tam jedziemy.
ponownie idziemy na terminal i lapiemy na nim autobus do Tierradentro (w tlumaczeniu: 'w srodku ziemi'), miejsca slynacego z wykopanych na szczytach gor grobowcow.
Tierradentro lezy daleko od wszystkich znanych miast. zeby sie tam dostac trzeba spedzic pol dnia w autobusie jadacym zakurzonymi gorskimi drogami. i tak wlasnie robimy - jedziemy 6 godzin i kurzymy sie przez caly ten czas.
kiedy w koncu wysiadamy na miejscu (bita droga i kilka domow na krzyz) naganiacz otwiera bagaznik i podaje nam cos szarozlotego, co chyba powinno byc naszymi plecakami - jeszcze nigdy nie wygladaly taaak sztrasznie. otrzepujemy ile sie da i ruszamy szukac miejsca do spania. znaczy Ania rusza, bo ja akurat strzelam sobie focha i zostaje na schodach jednego z miejscowych hospedaje. po jakichs 10 minutach wraca Ania i uradowana oswiadcza, ze ma dla nas pieknie miejsce. ok, sprawdzmy to. hostel nazywa sie Mi Casita (Moj Domek) i w ofercie (poki co) ma tylko 3 pokoje (niedlugo bedzie 6:). nam w udziale przypada... prawdziwy apartament! dwa pokoje, lazienka z ciepla woda i aneks prawie kuchenny. wszystko ladne, czysciutke, udekorowane. za sciana ogrod i widok na otaczajace nas gory. cena 5$ od osoby. jest zajebsicie.
rozgaszczamy sie w naszym nowym miejscu, a potem idziemy na spacer do pobliskiej wsi San Andres de Pisimbala (500 mieszkancow). ponad dwa kilometry stad. pod gore. droga jest jednak calkiem przyjemna. a wies bardzo malutka. obchodzimy dwie glowne uliczki, kupujemy miejscowy hit - lody domowej roboty sprzedawane przez okno mieszkania starszej pani (cena 200 pesos - 10 centow) i dochodzimy do bardzo ladnego, wielkiego, bialego kosciola zbudowanego z gliny. konczymy nasze lody i idziemy do jedynej we wsi restauracji, w ktorej zamawiamy dwa almeurzo (czyli bardzo popularne zestawy obiadowe (dwa dania i napoj) w atrakcyjnych cenach). kiedy wlasnie jemy nasz pyszny obiadek do reastauracji zaczyna sie schodzic mnostow mlodych ludzi mowiacych w bardzo znajomym jezyku. okazuje sie, ze jest to wycieczka studentow ze Slowacji. w drodze powrotnej przylacza sie do nas jeden ze studentow i jeden z profesorow odpowiedzialnych za organizacje tego wyjazdu. rozmawiamy cala droge, kazdy mowiac we wlasnym jezyku. i rozumiemy sie doskonale. 'sztudenty' studiuja nauki przyrodnicze (cos o srodowisku) w Bratyslawie i w ramach studiow przylecieli do Kolumbii, aby zobaczyc i poznac srodowiska inne niz w Europie. wycieczka trwa miesiac i jest prawie-nie-zorganizowana, tzn., ze studenci i profesorowie na biezaco decyduja, co chca zobaczyc i gdzie pojechac. jedynymi ustalonymi rzeczami jest data przylotu i odlotu. wycieczka odbywa sie w trakcie roku akademickiego i jest dla ochotnikow (ochotnika musi byc na to stac). w grupie jest 25 osob, a z taka zgraja nie trudno o znizki i promocyjne ceny;) teraz wlasnie trekuja po Tierradentro, ale juz za dwa dni jada na wybrzeze, zeby robic tam kurs nurkowania. czy to wspaniale? i dlaczego nie w Polsce..?
w drodze do Mi Casita wstepujemy jeszcze do sklepu, w ktorym Ania wypatrzyla dla siebie idealna torbe... cala naturalna i farbowana barwnikami zrobionymi z warzyw... kiedy pada cena, jestem niemal pewna, ze sprzedawca nie wszystko ma po kolei w glowie. rozmawiamy jednak z nim dluzsza chwile... okiej, wszystko z nim w porzadku... to tylko taki miejscowy biznesowy cwaniaczek... wracamy do naszego lokum i w ramach relaksu przed jutrzejszym trekiem zapuszczamy sobie kolejny filmik...
m.
dzien: 134 gdzie sa moje kosci i kto zaj#%al moje garnki?! 11.02.10
ach, jak milo jest sie obudzic w przestronnym apartamencie, wyjzec na zewnatrz i zobaczyc przepiekne gory:) zostawiam zaspana Martyne w lozku i ide na poszukiwania sniadania. przy glownej drodze, na prawo od Mi Casity stoi domek z reklama swiezych sokow... z reszta, tak jak na lewo. zaczynam od lewej. pani wybiega z usmiechem na moje spotkanie. niestety, chleba nie ma. okiej, skoro juz tu jestem to prosze o sok z tomate de arbol (czerwonego owoca, ktory z pomidorami ma malo do czynienia) i ruszam dalej. w restauracji, do ktorej wyslala mnie pani tez nie ma chleba. ekspednientka informuje mnie, ze jesli pieczywo w ogole jest, to w pierwszym sklepie - tym na prawo od naszego hotelu. ech... wracam wiec skad przyszlam, zeby dowiedziec sie, ze w sklepie sa na stanie dwie mikro buleczki. wykupuje wiec caly asortyment i zamawiam drugi sok - mango i pomarancza. wlascicielka okazuje sie byc siostra naszej gospodyni. obie sa corkami mezczyzny, ktory byl fundatorem muzeum archeologicznego i etnograficznego w Tierradentro. soku wychodzi tyle, ze napijam sie ja i pani i jeszcze zostaje spora szklanka dla spiacej Martyny. w trakcie mojej wizyty w sklepie przyjezdza dostawa owocow. pomagam pani nosic skrzynki i w zamian dostaje kilka owocow mango:)
po sniadaniu idziemy obejrzec najglowniejsza atrakcje Tierradentro - grobowce. wycieczka zaczyna sie w jednym z dwoch muzeow. dowiadujemy sie troszke o wspolczesnych mieszkancach tutejszych terenow - Indianach Paez oraz ogladamy cuda znalezione wewnatrz grobowcow. o ludziach, ktorzy zamieszkiwali Tierradentro 3 i 2 tysiace lat temu nie wiadomo prawie nic. archeologowie wiaza ich kulture z mieszkancami San Augustin, ktrorzy pozostawili po sobie wspaniale rzezby kamienne.
z muzeum prowadzi szlak do pierwszego i najwazniejszego miejsca pochowku - Segovia. w trakcie wspinaczki dogania nas zdyszany chlopak: 'to wy jestescie z Polski?' - zagaduje. 'tak' - odpowiadamy zdziwione. wtedy Australijczyk oswiadcza nam, ze jego dziewczyna jest Polka. no prosze jaka niespodzianka:)
Segovia polozona jest na zboczu wysokiej gory i roznosi sie stad wspanialy widok. miejsce wyglada nastepujaco: na wykoszonej polanie znajduje sie kilka zadaszen chroniacych wejcia do 28 grobowcow, ktore znajduja sie pod ziemia. pomieszcznia sa wykute w skale. roznia sie wielkoscia (2 - 7 metrow srednicy) i konstrukcja stopni, ktore do nich prowadza. groby sa wykopane na glebokosci od 2 do 7 metrow. sciany pomieszczen ozdobione zostaly kolorowymi wzorami. w grobach odnaleziono kosci pochowanych tam osob oraz wartosciowe dla nich przedmioty, takie jak ceramika i bizuteria (takze zlota). najwieksze wrazenie zrobil na nas grobowiec do ktorego prowadzily wielkie skalne stopnie tworzace spirale. na dnie znajdowalo sie lukowate wejscie do pomieszczenia. pokoj byl na tyle duzy, ze potrzebowal saportow w postaci dwoch wielkich, polozonych centralnie kolumn. sciany grobowca zostaly ozdobione czerwonymi i niebieskimi liniami, figurami goeometrycznymi oraz twarzami.
z Segovi szlak prowadzi dalej w gore, az do nastepnego zbiorowiska dziur w ziemi:) w El Duende znajduja sie 4 grobowce, w ktorych nie zachowaly sie zadne malowidla. w srodku nie ma takze oswietlenia i trzeba uzywac wlasnych latarek. szczerze powiedziawszy nie mamy juz sil, aby eksplorowac kolejne pomieszczenia i na zmiane schodzimy pod ziemie, aby pstryknac fotke i pokazac ja drugiej osobie. pracownik El Duende opowiada nam, ze w gorach znajduja sie setki takich grobowcow, ale od kiedy obszar ten wzieto pod ochrone nie robi sie wiecej wykopow archeologicznych. z jednej strony fajnie jest odkrywac pradawne kultury, ale jak sobie pomysle, ze ktos mialby wykopac moje kosci z grobu, pozabierac wszystkie garnki, z ktorymi mnie pochowano, a turysci schodzili by codziennie do mojej malej jaskini aby pstrykac foty... to nie jestem pewna czy tak bardzo mi sie to podoba.
nareszcie skonczylo sie podejscie. jestesmy padniete. z nieba leje sie zar, a my wzielysmy ze soba tylko mala buteleczke wody. nastepny na trasie jest El Tablon, w ktorym zgomadzono wszystkie rzezby. w porownaiu do San Augustin jest ich niewiele bo zaledwie dziesiec. w El Tablon dogania nas spocony do cna Australijczyk i opowiada jak to 'Polish Babcia id drawing him crazy' (jak Polska Babcia doprowadza go do szalu) pytajac go podczas kazdej wizyty w Poznaniu 'KEDY SLUB?!?!' hehehe... ach, jacys my tradycyjni w tej naszej kochanej ojczyznie jestesmy!
ostatnie na naszej trasie jest miasteczko San Andres de Pisimbala, ktore mialysmy okazje juz wczoraj odwiedzic. nauczone doswiadczeniem z dzisiejszego sniadania zaopatrujemy sie w siatke swiezutkich, goracych buleczek. zagladamy rowniez do okienka z lodami, a nastepnie do restauracji. zamawiamy, juz tradycyjnie, jeden almuerzo i patrzymy jak z gor wracaja slowackie sztudenty:)
w drodze powrotnej do Mi Casity zagladamy do sklepu z piekna torba. Martyna kaze mi sie zapytac ile DZIS kosztuje to cudo. wlasciciel wybucha smiechem i z 75$ zjezdza na 60$ - ale mi zmiana! zamiast torby kupujemy lizaka i wracamy do hoteliku. nasza gospodyni prowadzi rowniez mala tiende z wyrobami artystycznymi. moze nie ma tu wielkiego wyboru, ale jest jedna torba, ktora specjalnie przypadla mi do gustu. kosztuje jedyne (w porownaniu do tej za 75$) 30 dolcow. niestety, Martyna nie pozwala mi jej kupic i kaze sie targowac. pani proponuje inna cene. Martyna wciaz jest ni pocieszona, podczas gdy ja jestem gotowa biec do pokoju po kase. staje na tym, ze dzis kupowac nie bede... przespie sie z tym - Scarlet O'Harze zawsze pomagalo:)
ps. zaraz po tym jak wracamy ze sklepiku do pokoju, w drzwiach pojawia sie gospodyni z duzym talerzem owocow... Martyna mowi, ze chce mnie przekupic (no to chyba jej sie udalo:)
a.
ach, jak milo jest sie obudzic w przestronnym apartamencie, wyjzec na zewnatrz i zobaczyc przepiekne gory:) zostawiam zaspana Martyne w lozku i ide na poszukiwania sniadania. przy glownej drodze, na prawo od Mi Casity stoi domek z reklama swiezych sokow... z reszta, tak jak na lewo. zaczynam od lewej. pani wybiega z usmiechem na moje spotkanie. niestety, chleba nie ma. okiej, skoro juz tu jestem to prosze o sok z tomate de arbol (czerwonego owoca, ktory z pomidorami ma malo do czynienia) i ruszam dalej. w restauracji, do ktorej wyslala mnie pani tez nie ma chleba. ekspednientka informuje mnie, ze jesli pieczywo w ogole jest, to w pierwszym sklepie - tym na prawo od naszego hotelu. ech... wracam wiec skad przyszlam, zeby dowiedziec sie, ze w sklepie sa na stanie dwie mikro buleczki. wykupuje wiec caly asortyment i zamawiam drugi sok - mango i pomarancza. wlascicielka okazuje sie byc siostra naszej gospodyni. obie sa corkami mezczyzny, ktory byl fundatorem muzeum archeologicznego i etnograficznego w Tierradentro. soku wychodzi tyle, ze napijam sie ja i pani i jeszcze zostaje spora szklanka dla spiacej Martyny. w trakcie mojej wizyty w sklepie przyjezdza dostawa owocow. pomagam pani nosic skrzynki i w zamian dostaje kilka owocow mango:)
po sniadaniu idziemy obejrzec najglowniejsza atrakcje Tierradentro - grobowce. wycieczka zaczyna sie w jednym z dwoch muzeow. dowiadujemy sie troszke o wspolczesnych mieszkancach tutejszych terenow - Indianach Paez oraz ogladamy cuda znalezione wewnatrz grobowcow. o ludziach, ktorzy zamieszkiwali Tierradentro 3 i 2 tysiace lat temu nie wiadomo prawie nic. archeologowie wiaza ich kulture z mieszkancami San Augustin, ktrorzy pozostawili po sobie wspaniale rzezby kamienne.
z muzeum prowadzi szlak do pierwszego i najwazniejszego miejsca pochowku - Segovia. w trakcie wspinaczki dogania nas zdyszany chlopak: 'to wy jestescie z Polski?' - zagaduje. 'tak' - odpowiadamy zdziwione. wtedy Australijczyk oswiadcza nam, ze jego dziewczyna jest Polka. no prosze jaka niespodzianka:)
Segovia polozona jest na zboczu wysokiej gory i roznosi sie stad wspanialy widok. miejsce wyglada nastepujaco: na wykoszonej polanie znajduje sie kilka zadaszen chroniacych wejcia do 28 grobowcow, ktore znajduja sie pod ziemia. pomieszcznia sa wykute w skale. roznia sie wielkoscia (2 - 7 metrow srednicy) i konstrukcja stopni, ktore do nich prowadza. groby sa wykopane na glebokosci od 2 do 7 metrow. sciany pomieszczen ozdobione zostaly kolorowymi wzorami. w grobach odnaleziono kosci pochowanych tam osob oraz wartosciowe dla nich przedmioty, takie jak ceramika i bizuteria (takze zlota). najwieksze wrazenie zrobil na nas grobowiec do ktorego prowadzily wielkie skalne stopnie tworzace spirale. na dnie znajdowalo sie lukowate wejscie do pomieszczenia. pokoj byl na tyle duzy, ze potrzebowal saportow w postaci dwoch wielkich, polozonych centralnie kolumn. sciany grobowca zostaly ozdobione czerwonymi i niebieskimi liniami, figurami goeometrycznymi oraz twarzami.
z Segovi szlak prowadzi dalej w gore, az do nastepnego zbiorowiska dziur w ziemi:) w El Duende znajduja sie 4 grobowce, w ktorych nie zachowaly sie zadne malowidla. w srodku nie ma takze oswietlenia i trzeba uzywac wlasnych latarek. szczerze powiedziawszy nie mamy juz sil, aby eksplorowac kolejne pomieszczenia i na zmiane schodzimy pod ziemie, aby pstryknac fotke i pokazac ja drugiej osobie. pracownik El Duende opowiada nam, ze w gorach znajduja sie setki takich grobowcow, ale od kiedy obszar ten wzieto pod ochrone nie robi sie wiecej wykopow archeologicznych. z jednej strony fajnie jest odkrywac pradawne kultury, ale jak sobie pomysle, ze ktos mialby wykopac moje kosci z grobu, pozabierac wszystkie garnki, z ktorymi mnie pochowano, a turysci schodzili by codziennie do mojej malej jaskini aby pstrykac foty... to nie jestem pewna czy tak bardzo mi sie to podoba.
nareszcie skonczylo sie podejscie. jestesmy padniete. z nieba leje sie zar, a my wzielysmy ze soba tylko mala buteleczke wody. nastepny na trasie jest El Tablon, w ktorym zgomadzono wszystkie rzezby. w porownaiu do San Augustin jest ich niewiele bo zaledwie dziesiec. w El Tablon dogania nas spocony do cna Australijczyk i opowiada jak to 'Polish Babcia id drawing him crazy' (jak Polska Babcia doprowadza go do szalu) pytajac go podczas kazdej wizyty w Poznaniu 'KEDY SLUB?!?!' hehehe... ach, jacys my tradycyjni w tej naszej kochanej ojczyznie jestesmy!
ostatnie na naszej trasie jest miasteczko San Andres de Pisimbala, ktore mialysmy okazje juz wczoraj odwiedzic. nauczone doswiadczeniem z dzisiejszego sniadania zaopatrujemy sie w siatke swiezutkich, goracych buleczek. zagladamy rowniez do okienka z lodami, a nastepnie do restauracji. zamawiamy, juz tradycyjnie, jeden almuerzo i patrzymy jak z gor wracaja slowackie sztudenty:)
w drodze powrotnej do Mi Casity zagladamy do sklepu z piekna torba. Martyna kaze mi sie zapytac ile DZIS kosztuje to cudo. wlasciciel wybucha smiechem i z 75$ zjezdza na 60$ - ale mi zmiana! zamiast torby kupujemy lizaka i wracamy do hoteliku. nasza gospodyni prowadzi rowniez mala tiende z wyrobami artystycznymi. moze nie ma tu wielkiego wyboru, ale jest jedna torba, ktora specjalnie przypadla mi do gustu. kosztuje jedyne (w porownaniu do tej za 75$) 30 dolcow. niestety, Martyna nie pozwala mi jej kupic i kaze sie targowac. pani proponuje inna cene. Martyna wciaz jest ni pocieszona, podczas gdy ja jestem gotowa biec do pokoju po kase. staje na tym, ze dzis kupowac nie bede... przespie sie z tym - Scarlet O'Harze zawsze pomagalo:)
ps. zaraz po tym jak wracamy ze sklepiku do pokoju, w drzwiach pojawia sie gospodyni z duzym talerzem owocow... Martyna mowi, ze chce mnie przekupic (no to chyba jej sie udalo:)
a.
dzien: 135 superhikeme / tomb raider 12.02.10
zaczynamy od sokow - dzisiaj na wycieczke do sasiadki udaje sie Martyna. przynosi dwa napoje. jeden z mango, a drugi z lulo. ten drugi pani pokazala mi wczoraj i powiedziala, ze sok z niego jest muy rico (bardzo pyszny). rzeczywiscie jest super i smakuje troche jak z kiwi. Martyna mowi, ze zanim wyladowal w mikserze wygladal obrzydliwie...
och, jakie my jestesmy dzis leniweeee. na dworze jest mega goraco i obie ruszamy sie jak muchy w smole. mimo to, na popoludnie mamy ambitny plan wspiecia sie na jeden ze szczytow gorujacych nad miasteczkiem Pisimbala. czekamy az slonce troche opadnie, zeby moc w kocu wyruszyc na wloczege. w miedzy czasie dostajemy porcje swiezo zerwanych z ogrodkowego drzewka mandarynek - przekupstwa ciag dalszy. zartuje, ludzie w Tierradentro sa przemili, tj.dalej sie gapia, ale mowia HOLA z wielkim usmiechem na buzi.
nadeszla godzina wymarszu. slonce na chwilke schowalo sie za chmurami, ale tylko gdy pojawilysmy sie na szlaku wylazo na wierzch i zaczelo nas wsciekle pazyc. wspinaczke zaczelysmy przy muzeum. po kilkunastu minutach i kilkudziesieciu metrach roznicy w wysokosci odkrywamy, ze wchodzimy nie na te gore co zamierzylysmy! Martyna jest niepocieszona, ale z drugiej strony nie chce nam sie schodzic. idziemy dalej w gore. ten szlak prowadzi do Aguacate - ostatniego, odkrytego miejsca pochowku. miejsce to znajduje sie zupelnie nie po drodze do niczego, na szczycie baaardzo wysokiej gory. nie powiem, umieramy na tej sciezce. nie ma tu zadnych drzew, tylko zolte trawy. w koncu zygzakowata drozka zamienia sie w prosty szlak i reszta drogi prowadzi wierzcholkiem gory. jestesmy bardzo wysoko, wyzej niz wzgorze, na ktore planowalysmy sie wspiac z poczatku. pisalam, ze z Segovi rozposciera sie wspanialy widok? stad jest 100 razy lepszy! idziemy i idziemy, a Aguacate jakos nie widac. przez chwile mamy wrazenie, ze zeszlysmy gdzies ze szlaku...
kiedy tracimy juz wszelka nadzieje, ze kiedykolwiek uda nam sie dotzrec do grobowcow, wsrod drzew dostrzegamy zielony daszek. zanim jednak do niego docieramy mijamy kilka sporych dziur w ziemi. nie sa one niczym zabezpieczone. pod zadaszeniem znajduje sie jeden z lepiej zachowanych z grobowcow. troche boje sie schodzic do grobow - Martyna wyrywa mi lampke i pierwsza wchodzi do srodka. po chwili wystawia glowe - ok, moge schodzic. grobowiec nie nalezy do szczegolnie interesujacych. nie ma malowidel, a sciany pokryte sa grzybem. wychodzimy na powierzchnie troszke rozczarowane. przewodnik oprowadzajacy sztudentow powiedzial nam, ze mozna stad przedostac sie do miasta. postanawiamy poszukac odpowiedniej drozki. idziemy chwilke przez krzaki i docieramy do kolejnego daszku. zaraz za nim rozciaga sie kawal plaskiego terenu usianego dziesiatkami dziur - wow! to robi super wrazenie. poniewaz ja boje wlazic sie do srodka Martyna biega od jednego do drugiego z bananowym usmiechem krzyczac: zupelnie jak w Tomb Raiderze!!!
zaraz za ostatnim z grobowcow szlak zaczyna schodzic w dol do jednej z wielu znajdujacych sie w Tierradentro dolin. stroma trasa prowadzi nas przez plantacje kawy i bananow. gdzieniegdzie mijamy malutkie domki z blaszanymi dachami i ladnie zamiecionymi podworkami. kury uciekaja nam spod nog i wciaz towarzysza nam spiewy ptakow. drozka prowadzi na dno kanionu, gdzie znajduje sie waziutka rzeczka, po czym znow zaczyna wspinac sie w gore - wlasnie na te gore, na ktora mialysmy poczatkowo isc. po tej stroni doliny natykamy sie na kolejne kilka domkow i pozdrawiamy pracujacych na stromych polach rolnikow. ze szczytu gory szlak prowadzi w dol do kolejnego miejsca archeologicznego - Alto de San Andres. zaczynamy zejscie... kilkanascie metrow nizej postanawiamy wrocic na szczyt i kontynuowac droge wierzcholkiem gory. nasz poranny plan obejmowal wlasnie wdrapanie sie do miejsca, z ktorego doskonale widac miasteczko. zeby tego dokonc musimy wejsc na czyjas ziemie. szybko rozgladamy sie na okolo. nie ma nikogo. otwieramy drewniana bramke i wchodzimy na pole. pokonujemy ogrodzenie i wychodzimy na raczej rzadko uczeszczana drozke. idziemy wsrod wysokich traw. z prawej widzimy miasteczko, z lewej Aguacate wraz z gora, na ktorej sie znajduje. po jakims czasie dochodzimy do ogrodu pelnego drzew cytrusowych i bananowcow. po podworku biegaja zwierzaki, ale ludzi ani slychu ani widu. sciezka prowadzi tuz obok biednego domeczku. krzycze: buenos tardes!!! ale nikt nie odpowiada. idziemy dalej. drzwi chatki sa otwarte. na pierwszym planie znajduje sie lozko przykryte gora kocow, spod ktorych wystaja czyjes stopy oraz roznosi sie chrapanie. na paluszkach mijamy ogrodek i wychodzimy na trawiasta droge. jest juz dosc pozno i niebo zaczyna troszke szarzec. z jednej i drugiej strony gory sa skaly, po ktorych nie mamy szansy zejsc. nagle wyrasta przed nami mezczyzna w podartej koszuli (pewnie maz spiacych pod kocami stop). witamy sie, po czym facet pyta sie dokad idziemy... pokazujemy palcem na stromy wierzchochek gory. w odpowiedzi slyszymy:' jest juz bardzo pozno, dokad chcecie dojsc?' 'yyy... no do San Andres de Pisimbala' i szybko dodaje: 'lubimy lazic po gorach'. pan w podartej koszuli usmiecha sie z zupelnym niezrozumieniem, po czym zegnamy sie i kazdy rusza w swoja strone. trudno jest wytlumaczyc niektorym ludziom w Ameryce Lacinskiej, ze podrozowac mozna dla przyjemnosci, a nie tylko dla celu.
zanim trafiamy na sciezke, ktora poprowadzi nas do miasteczka wspinamy sie na bardzo strome skaly, przechodzimy zabezpieczone drutem kolczastym pole ziemniaczane i mijamy rozbawiona rodzinke stawiajaca rusztowania nowego domu. w dol schodzimy slalomem napotykajac idace w druga strone rodziny - wyobrazcie sobie mieszkac na szczycie gory i schodzic, a nastepnie podchodzic pod nia kazdego dnia okolo godziny - maskara! porzucilabym zupelnie zycie spoleczne i zrezygnowalabym z edukacji. oni jednak maja sile, zeby tak zyc, a na dodatek sa z tego zadowoleni:) to sie nazywa docenianie zycia!
ostatni kilometr pokonujemy w zupelnej ciemnosci. przekraczamy rzeke i w koncu ladujemy w Pisimbala. miasteczko jest bardzo spokojne i na ulicach prawie nie ma ludzi. jeszcze godzinke temu obserwowalysmy z gory rozgrywany we wiosce mecz pilkarski. tlum ludzi dopingowal pilkarzy - teraz wszyscy wrocili juz do domow.
wchodzimy na chwilke do naszej ulubionej restauracji, zeby wypic po szklance coli i soku z lulo i ruszamy do odleglego o 2,5 km od Pisimbala hoteliku Mi Casita. padniete kladziemy sie spac. ja sciskajac w rekach moja nowa torbe:
a.
zaczynamy od sokow - dzisiaj na wycieczke do sasiadki udaje sie Martyna. przynosi dwa napoje. jeden z mango, a drugi z lulo. ten drugi pani pokazala mi wczoraj i powiedziala, ze sok z niego jest muy rico (bardzo pyszny). rzeczywiscie jest super i smakuje troche jak z kiwi. Martyna mowi, ze zanim wyladowal w mikserze wygladal obrzydliwie...
och, jakie my jestesmy dzis leniweeee. na dworze jest mega goraco i obie ruszamy sie jak muchy w smole. mimo to, na popoludnie mamy ambitny plan wspiecia sie na jeden ze szczytow gorujacych nad miasteczkiem Pisimbala. czekamy az slonce troche opadnie, zeby moc w kocu wyruszyc na wloczege. w miedzy czasie dostajemy porcje swiezo zerwanych z ogrodkowego drzewka mandarynek - przekupstwa ciag dalszy. zartuje, ludzie w Tierradentro sa przemili, tj.dalej sie gapia, ale mowia HOLA z wielkim usmiechem na buzi.
nadeszla godzina wymarszu. slonce na chwilke schowalo sie za chmurami, ale tylko gdy pojawilysmy sie na szlaku wylazo na wierzch i zaczelo nas wsciekle pazyc. wspinaczke zaczelysmy przy muzeum. po kilkunastu minutach i kilkudziesieciu metrach roznicy w wysokosci odkrywamy, ze wchodzimy nie na te gore co zamierzylysmy! Martyna jest niepocieszona, ale z drugiej strony nie chce nam sie schodzic. idziemy dalej w gore. ten szlak prowadzi do Aguacate - ostatniego, odkrytego miejsca pochowku. miejsce to znajduje sie zupelnie nie po drodze do niczego, na szczycie baaardzo wysokiej gory. nie powiem, umieramy na tej sciezce. nie ma tu zadnych drzew, tylko zolte trawy. w koncu zygzakowata drozka zamienia sie w prosty szlak i reszta drogi prowadzi wierzcholkiem gory. jestesmy bardzo wysoko, wyzej niz wzgorze, na ktore planowalysmy sie wspiac z poczatku. pisalam, ze z Segovi rozposciera sie wspanialy widok? stad jest 100 razy lepszy! idziemy i idziemy, a Aguacate jakos nie widac. przez chwile mamy wrazenie, ze zeszlysmy gdzies ze szlaku...
kiedy tracimy juz wszelka nadzieje, ze kiedykolwiek uda nam sie dotzrec do grobowcow, wsrod drzew dostrzegamy zielony daszek. zanim jednak do niego docieramy mijamy kilka sporych dziur w ziemi. nie sa one niczym zabezpieczone. pod zadaszeniem znajduje sie jeden z lepiej zachowanych z grobowcow. troche boje sie schodzic do grobow - Martyna wyrywa mi lampke i pierwsza wchodzi do srodka. po chwili wystawia glowe - ok, moge schodzic. grobowiec nie nalezy do szczegolnie interesujacych. nie ma malowidel, a sciany pokryte sa grzybem. wychodzimy na powierzchnie troszke rozczarowane. przewodnik oprowadzajacy sztudentow powiedzial nam, ze mozna stad przedostac sie do miasta. postanawiamy poszukac odpowiedniej drozki. idziemy chwilke przez krzaki i docieramy do kolejnego daszku. zaraz za nim rozciaga sie kawal plaskiego terenu usianego dziesiatkami dziur - wow! to robi super wrazenie. poniewaz ja boje wlazic sie do srodka Martyna biega od jednego do drugiego z bananowym usmiechem krzyczac: zupelnie jak w Tomb Raiderze!!!
zaraz za ostatnim z grobowcow szlak zaczyna schodzic w dol do jednej z wielu znajdujacych sie w Tierradentro dolin. stroma trasa prowadzi nas przez plantacje kawy i bananow. gdzieniegdzie mijamy malutkie domki z blaszanymi dachami i ladnie zamiecionymi podworkami. kury uciekaja nam spod nog i wciaz towarzysza nam spiewy ptakow. drozka prowadzi na dno kanionu, gdzie znajduje sie waziutka rzeczka, po czym znow zaczyna wspinac sie w gore - wlasnie na te gore, na ktora mialysmy poczatkowo isc. po tej stroni doliny natykamy sie na kolejne kilka domkow i pozdrawiamy pracujacych na stromych polach rolnikow. ze szczytu gory szlak prowadzi w dol do kolejnego miejsca archeologicznego - Alto de San Andres. zaczynamy zejscie... kilkanascie metrow nizej postanawiamy wrocic na szczyt i kontynuowac droge wierzcholkiem gory. nasz poranny plan obejmowal wlasnie wdrapanie sie do miejsca, z ktorego doskonale widac miasteczko. zeby tego dokonc musimy wejsc na czyjas ziemie. szybko rozgladamy sie na okolo. nie ma nikogo. otwieramy drewniana bramke i wchodzimy na pole. pokonujemy ogrodzenie i wychodzimy na raczej rzadko uczeszczana drozke. idziemy wsrod wysokich traw. z prawej widzimy miasteczko, z lewej Aguacate wraz z gora, na ktorej sie znajduje. po jakims czasie dochodzimy do ogrodu pelnego drzew cytrusowych i bananowcow. po podworku biegaja zwierzaki, ale ludzi ani slychu ani widu. sciezka prowadzi tuz obok biednego domeczku. krzycze: buenos tardes!!! ale nikt nie odpowiada. idziemy dalej. drzwi chatki sa otwarte. na pierwszym planie znajduje sie lozko przykryte gora kocow, spod ktorych wystaja czyjes stopy oraz roznosi sie chrapanie. na paluszkach mijamy ogrodek i wychodzimy na trawiasta droge. jest juz dosc pozno i niebo zaczyna troszke szarzec. z jednej i drugiej strony gory sa skaly, po ktorych nie mamy szansy zejsc. nagle wyrasta przed nami mezczyzna w podartej koszuli (pewnie maz spiacych pod kocami stop). witamy sie, po czym facet pyta sie dokad idziemy... pokazujemy palcem na stromy wierzchochek gory. w odpowiedzi slyszymy:' jest juz bardzo pozno, dokad chcecie dojsc?' 'yyy... no do San Andres de Pisimbala' i szybko dodaje: 'lubimy lazic po gorach'. pan w podartej koszuli usmiecha sie z zupelnym niezrozumieniem, po czym zegnamy sie i kazdy rusza w swoja strone. trudno jest wytlumaczyc niektorym ludziom w Ameryce Lacinskiej, ze podrozowac mozna dla przyjemnosci, a nie tylko dla celu.
zanim trafiamy na sciezke, ktora poprowadzi nas do miasteczka wspinamy sie na bardzo strome skaly, przechodzimy zabezpieczone drutem kolczastym pole ziemniaczane i mijamy rozbawiona rodzinke stawiajaca rusztowania nowego domu. w dol schodzimy slalomem napotykajac idace w druga strone rodziny - wyobrazcie sobie mieszkac na szczycie gory i schodzic, a nastepnie podchodzic pod nia kazdego dnia okolo godziny - maskara! porzucilabym zupelnie zycie spoleczne i zrezygnowalabym z edukacji. oni jednak maja sile, zeby tak zyc, a na dodatek sa z tego zadowoleni:) to sie nazywa docenianie zycia!
ostatni kilometr pokonujemy w zupelnej ciemnosci. przekraczamy rzeke i w koncu ladujemy w Pisimbala. miasteczko jest bardzo spokojne i na ulicach prawie nie ma ludzi. jeszcze godzinke temu obserwowalysmy z gory rozgrywany we wiosce mecz pilkarski. tlum ludzi dopingowal pilkarzy - teraz wszyscy wrocili juz do domow.
wchodzimy na chwilke do naszej ulubionej restauracji, zeby wypic po szklance coli i soku z lulo i ruszamy do odleglego o 2,5 km od Pisimbala hoteliku Mi Casita. padniete kladziemy sie spac. ja sciskajac w rekach moja nowa torbe:
a.
dzien: 136 que calor, que calor tengo 13.02.10
wstajemy raniutko zeby zdazyc na jedyny dzis autobus, ktory zabierze nas z powrotem do Popayanu. gospodyni wychodzi z nami na prog domu i lapie przejezdzajacego busa. sobota jest dniem targu w pobliskim w miasteczku, ktorego nazwy nie pamietam;) z gor zjezdzaja chivy wypchane po dach (i na dachu tez) ludzmi. ach, jak ja strasznie zaluje, ze nie przejechalam sie jedna z nich...
wsiadamy do zakurzonego pojazdu i w droge. autobus jest pelny po brzegi, ale wszyscy wysiadaja na markecie i w srodku zostaja, oprocz nas, moze ze 3 osoby. kierowca postanawia poczekac troszke, az zbierze sie odpowiednia ilosc ludzi. obserwujemy przez chwilke pobudzone dzis ulice miasteczka i wciaz nadjezdzajace chivy. Martyna chce kupic sobie maczete(!) wiec wychodzimy szybko na targowisko. kierowca krzyczy za nami, ze mamy 10 minut. hala pelna jest kolorowych warzyw i owocow, ale maczet nigdzie znalezc nie mozemy. szybkim krokiem obchodzimy wszystkie zastawione straganami uliczki i wracamy do busa. Martyna kupuje jeszcze najslodsza na swiecie kawe i zasiadamy w siedzeniach.
do Popayanu dojezdzamy przed poludniem. mamy czas zeby zrobic zakupy na kolejna podroz i wybrac odpowiednia firme transportowa. zostawiam Martyne z bagazami, zalatwiam bilety na 12.15 i biegne do sklepu Exito po bagietki, ser i marshmellows:)
kiedy wracam z pelna siata urzadzamy sobie na terminalu piknik i pozeramy dwie wielkie bagiety z maslem i bialym serem (w smaku jak bundz). niedlugo potem wolaja nas do minibusa.
trasa, ktora zaprowadzila nas z Popayanu do Pasto byla najskwarniejsza podroza jaka dotychczas odbylysmy. powaznie! przez otwarte na oscierz okna wpadaly masy upalnego powietrza. goracy wiatr byl nie do wytrzymania! na szczescie zatrzymalismy sie na chwilke w przydroznym barze na obiad i moglam zmoczyc w tolecie wlosy oraz koszulke. nie trudno sie domyslic, ze 15 minut pozniej glowe i ciuchy mialam wyschniete na wior - bosheee, ale upal!!!
Pasto jest pieknie polozone wsrod zielonych gor. na terminal dojezdzamy poznym popoludniem. zatrzymujemy sie tylko na chwilke, zeby zabrac nowych podroznych i ruszamy w droge do Ipiales - poloznego na granicy z Ekwadorem.
z poczatku planowalysmy spedzic noc w Ipiales i stawic sie na przejsciu granicznym z rana, ale zmieniamy zdanie i postanawiamy jechac do Ekwadoru jeszcze dzis. jest juz ciemno wiec lapiemy taksowke. za dolara jedziemy pod biuro migracji, gdzie wymieniamy pieniadze i zalatwiamy formalnosci doslownie w minute. z wyjsciowymi pieczatkami ruszamy do migracji po stronie ekwadorskiej. oba panstwa dzieli kilkudziesieciometrowy most nad rzeka. granica jest niemale pusta. po drugiej stronie witaja nas urzednicy Ekwadoru i zebrzace dzieciaki. po krotkim wywiadzie dostajemy nowe nadruki (jakby ktos nie wiedzial, pieczatki to przeszlosc, teraz paszport wsadza sie do drukarki), a maluchy zamiast dolarami pocieszamy piankami marshmellows. z pod biura wsiadamy w inna taksowke i jedziemy do centrum misteczka Tulcan. o tej porze ulice sa zupelnie wyludnione. zagladamy do jednego z hoteli, gdzie cena za nocleg wynosi 6$... troche drogo wiec pani z recepcji kieruje nas do innego, tanszego miejsca. dostajemy pokoj z piecioma(!) lozkami, lazienka i telewizo..ZZzzZZZzzzZzzzzzz
a.
wstajemy raniutko zeby zdazyc na jedyny dzis autobus, ktory zabierze nas z powrotem do Popayanu. gospodyni wychodzi z nami na prog domu i lapie przejezdzajacego busa. sobota jest dniem targu w pobliskim w miasteczku, ktorego nazwy nie pamietam;) z gor zjezdzaja chivy wypchane po dach (i na dachu tez) ludzmi. ach, jak ja strasznie zaluje, ze nie przejechalam sie jedna z nich...
wsiadamy do zakurzonego pojazdu i w droge. autobus jest pelny po brzegi, ale wszyscy wysiadaja na markecie i w srodku zostaja, oprocz nas, moze ze 3 osoby. kierowca postanawia poczekac troszke, az zbierze sie odpowiednia ilosc ludzi. obserwujemy przez chwilke pobudzone dzis ulice miasteczka i wciaz nadjezdzajace chivy. Martyna chce kupic sobie maczete(!) wiec wychodzimy szybko na targowisko. kierowca krzyczy za nami, ze mamy 10 minut. hala pelna jest kolorowych warzyw i owocow, ale maczet nigdzie znalezc nie mozemy. szybkim krokiem obchodzimy wszystkie zastawione straganami uliczki i wracamy do busa. Martyna kupuje jeszcze najslodsza na swiecie kawe i zasiadamy w siedzeniach.
do Popayanu dojezdzamy przed poludniem. mamy czas zeby zrobic zakupy na kolejna podroz i wybrac odpowiednia firme transportowa. zostawiam Martyne z bagazami, zalatwiam bilety na 12.15 i biegne do sklepu Exito po bagietki, ser i marshmellows:)
kiedy wracam z pelna siata urzadzamy sobie na terminalu piknik i pozeramy dwie wielkie bagiety z maslem i bialym serem (w smaku jak bundz). niedlugo potem wolaja nas do minibusa.
trasa, ktora zaprowadzila nas z Popayanu do Pasto byla najskwarniejsza podroza jaka dotychczas odbylysmy. powaznie! przez otwarte na oscierz okna wpadaly masy upalnego powietrza. goracy wiatr byl nie do wytrzymania! na szczescie zatrzymalismy sie na chwilke w przydroznym barze na obiad i moglam zmoczyc w tolecie wlosy oraz koszulke. nie trudno sie domyslic, ze 15 minut pozniej glowe i ciuchy mialam wyschniete na wior - bosheee, ale upal!!!
Pasto jest pieknie polozone wsrod zielonych gor. na terminal dojezdzamy poznym popoludniem. zatrzymujemy sie tylko na chwilke, zeby zabrac nowych podroznych i ruszamy w droge do Ipiales - poloznego na granicy z Ekwadorem.
z poczatku planowalysmy spedzic noc w Ipiales i stawic sie na przejsciu granicznym z rana, ale zmieniamy zdanie i postanawiamy jechac do Ekwadoru jeszcze dzis. jest juz ciemno wiec lapiemy taksowke. za dolara jedziemy pod biuro migracji, gdzie wymieniamy pieniadze i zalatwiamy formalnosci doslownie w minute. z wyjsciowymi pieczatkami ruszamy do migracji po stronie ekwadorskiej. oba panstwa dzieli kilkudziesieciometrowy most nad rzeka. granica jest niemale pusta. po drugiej stronie witaja nas urzednicy Ekwadoru i zebrzace dzieciaki. po krotkim wywiadzie dostajemy nowe nadruki (jakby ktos nie wiedzial, pieczatki to przeszlosc, teraz paszport wsadza sie do drukarki), a maluchy zamiast dolarami pocieszamy piankami marshmellows. z pod biura wsiadamy w inna taksowke i jedziemy do centrum misteczka Tulcan. o tej porze ulice sa zupelnie wyludnione. zagladamy do jednego z hoteli, gdzie cena za nocleg wynosi 6$... troche drogo wiec pani z recepcji kieruje nas do innego, tanszego miejsca. dostajemy pokoj z piecioma(!) lozkami, lazienka i telewizo..ZZzzZZZzzzZzzzzzz
a.