meksyk gwatemala honduras nicaragua costa rica panama kolumbia
ekwador transit (peru - bolivia) argentyna - chile
ekwador transit (peru - bolivia) argentyna - chile
dzien: 137 mokre walentynki 14.02.10
Tulcan nie nalezy do najpiekniejszych miasteczek na swiecie. gesto wybudowane, szare budynki nie sprawiaja milego wrazenia.
recepcjonista proponuje zebysmy wziely taksowke na terminal - ma kosztowac jednego dolara. skoro tak, bedziemy sie robijac samochodami:) mlodziutki chlopaczek podwozi nas na stacje, gdzie z biegu wskakujemy do autobusu jadacego do Otovalo. pasazerowie stanowia bardzo interesujaca mieszanke kulturowo-etniczna. mozemy wyroznic Indian w swoich regionalnych strojach, mestysow oraz czarnych Ekwadorczykow. nie wazne, jak wygladaja i co nosza, wszyscy sa szalenie sympatyczni. tak jak i ostatnim razem, Ekwador wydaje mi sie bardzo bardzo przyjemnym miejscem do podrozowania. oczywiscie, ludzie sa nas ciekawi, ale nie dochodzi to takich absurdalnych sytuacji jak w Kolumbii, gdzie cala ulica przerywala swoje zajecia zeby moc sie nam nachalnie przypatrywac.
podroz zajmuje nam 2,5 godziny i kosztuje jedyne 2$ - to sie nazywa deal! nasz autobus pruje dalej do Quito, wiec wyrzuca nas na Panamericanie - dwa kilometry przed wjazdem do Otovalo. taksowka - znow za dolca:) - zawozi nas na Plaza de Ponchos. juz z okna samochodu mozemy obserwowac to, co w Ekwadorze nazywa sie hucznym obchodzeniem karnawalu. po ulicach ganiaja sie mlodzi i starzy z pistoletami na wode, wiadrami oraz piana w spray'u. dzis jest niedziela, nikt nie pracuje. w zwiazku z tym cale rodziny przechadzaja sie po miescie i rozkoszuja ostatnimi dniami mokrego szalenstwa.
maszerujemy chwilke z plecakami w poszukiwaniu zakwaterowania. nie trudno jest znalezc w turystycznym Otovalo hostel. problem polega na tym, ze wszystkie kosztuja wiecej niz mozemy zaplacic. skrecamy w jedna z bocznych uliczek i trafiamy na Recidencial Costam, w ktorym pokoje kosztuja 4 dolce od glowy. miejsce jest juz dosc zmeczone, ale labirynt korytarzy jest wypelniony roslinami, a lazienki bardzo czyste.
pan z recepcji wyjasnia nam droge na market, gdzie mozna tanio zjesc. wymienia przy tym cala liste smakolykow, z ktorych nie rozumiem ani slowa. udaje mi sie jednak zanotowac, ze oblewanie woda jest od dwoch lat zabronione i grozi za to kara wiezienia...ufff. usmiechamy sie od ucha do ucha i ruszamy w droge. ta czesc miasta jest wyjatkowo spokojna i udaje nam sie na chwile zapomniec o czychajacych na nas niebezpieczenstwach... kiedy tylko wchodzimy w jedna z uliczek targowiska zostajemy napadniete przez stado dzieciakow uzbrojonych w najwymyslniejszego rodzaju sprzety majace na celu zlanie nas do cna. z jednego rogu leca w naszym kierunku baloniki wypelnione woda, zza stoisk z ciuchami atakuje nas kolorowa piana, a ulica biegna jednometrowe potworki z pistoletami (albo raczej karabinami) na wode. z poczatku szczerzymy zeby, zlowieszczo wymachujemy palcami, az w koncu zaczynamy uciekac! udaje nam sie zbiec przed mokrymi bombami spadajacymi z nieba, ale dzieciaki nie daja za wygrana. gonia nas po ulicach marketu z wycelowanymi w nasze tylki lufami i dalej... gubie gdzies Martyne i wpadam miedzy stragany z owocami. jeden z chopcow jest wyjatkowo zawziety. stoi pol metra za mna i chamsko zalewa moje spodnie litrami wody. z pomoca przychodza mi panie robiace zakupy. odwracaja sie do malucha i mowia: 'dosyc! nie wiesz, ze jest to zabronione?!' ja w tym czasie doganiam Martyne i chowamy sie wewnatrz hali targowej. ludzie wytykaja nas palcami i wyja ze smiechu. HAHAHAHA, ale zabawne!
z masy straganow gastronomicznych wybieramy jeden i zasiadamy na drewnianej lawie. pani nalewa mi z wielkiego gara zupe ziemniaczana. Martyna dostaje talez ryzu z kurczakiem i salatka. tego czego nie moglam sie najbardziej doczekac byly ziemniaki. Ekwador, tak jak Peru, slynie z hektarow pol obsadzonych pyrami najrozniejszych ksztaltow, wielkosci i kolorow. niestety w mojej zupce oprocz ziemniakow plywaja najdziwniejsze zwierzece wnetrznosci... kiedy pani nie patrzy wylawiam z talerza drobno pokrojone czesci jelit i skory. jeaaaah!
Otovalo jest nieduzym miasteczkiem polozonym na wysokosci 2550 m n.p.m. i slynie z sobotniego targu, na ktory zjezdzaja sie Indianie z pobliskich wiosek. niestety forma marketu zmienila sie nieco w ciagu ostatnich lat i stoiska oblozone sa tanimi pamiatkami. mozna kupic fabrycznie wyrabiane, kolorowe obrusy, czapki z poliestru, plastikowe naszyjniki i bransoletki oraz cala game sweterkow z nadrukiem lamy. Martyna jest troche zla (z reszta ja tez), ze nie udalo nam sie dostac do Otovalo wczoraj, kiedy niemalze wszystkie ulice miasta pokryte byly stoiskami i jeszcze raz stoiskami.
po obiedzie zagladamy na chwilke na internet, a nastepnie na Plaze de Ponchos, gdzie targ trwa caly tydzien:) chodzimy w te i z powrotem przygladajac sie plastikowym cudom. za pierwszym razem, rzeczy te robily na mnie wieksze wrazenie niz teraz. Martyna szuka bransoletek i kolczykow, ja rozgladam sie za czapkami. zatrzymujemy sie w koncu przy jednym ze stolow. zaaferowana pani Indianka wyklada dla nas z workow najrozniejsze wzory czapek z welny. pol godziny wkladamy i zdejmujemy z glow kolorowe nakrycia, az w koncu wybieramy najfajniejsze, targujemy cene i ruszamy dalej. nie ma co, trzeba byc twardym! hitem dzisiejszych zakupow okazuje sie byc oryginalny panamski(!) kapelusz slomkowy. zbijamy cene z 15 na 10 dolarow i uradowana Martyna odchodzi od straganu z coolowym nabytkiem. no wiec jak to sie stalo, ze... Ekwador jest od dobrych 100 lat najwiekszym producentem i eksporterem znanego na calym swiecie panamskiego kapelusza - sombrereo de paja toquilla? najbardziej prestizowa marka jest Montecristi, nazwana tak po miescie, w ktorym kapelusze sa wyrabiane.
do wieczora Otovalenczykom udaje sie totalnie nas sponiewierac. Martyna dostaje zimna bombe w plecy i spora porcje piany na twarz... mi udaje sie uniknac ponownej kapieli, ale ospray'owana zostaje nie raz. na walentynkowa, romantyczna kolacje udajemy sie do jednej z wielu restauracji wypelnionych bialasami. zamowienie bierze od nas najmlodsza kelnerka na swiecie, po czym czekamy na nadejscie jedzenia ponad godzine. porcyjki sa male, ale ogolnie atmosfera bardzo przyjemna i muzyka gra!
a.
dzien: 138 puk, puk... otwarte? 15.02.10
rano, niezauwazone przez nikogo biegiem dostajemy sie na terminal i suche wsiadamy do autobusu z napisem Quito. droga do stolicy jest spektakularna i wiedzie poprzez pasmo Andow. za oknem gory, gory i jeszcze raz gory! Quito polozone jest nieco wyzej niz Otovalo, albowiem na wysokosci 2850 m n.p.m. z ciekawostek dorzuce, ze tak jak Krakow, stare centrum miasta zostalo wziete pod ochrone UNESCO w 1978 roku. 2006 natomiast zostaly zakonczone prace restaurujace najpiekniejsze budynki starowki.
wedlug przewodnika terminal znajduje sie kilka blokow od starego miasta. wsiadamy w jeden z autobusow oznaczonych napisem metrobus. podczas placenia prosze chlopaka, zeby wysadzil nas na Plaza Santo Domingo, na co on odpowiada, ze ten autobus dopiero zawiezie nas na trolejbus, ktory jedzie w tym kierunku... hmmm... czyzby przeniesli terminal? mimo, to wszystko wyglada na swietnie zorganizowane. metrobus wysadza nas na stacji trajtkow, gdzie z miejsca wchodzimy w zielony, dlugi, napedzany pradem pojazd. ten natomiast wysadza nas w miejscu docelowym - na starowce Quito. ta czesc miasta ma nie za dobra renome. tak jak w ciagu dnia nie ma to zadnego znaczenia, noca na ulice dzielnicy wychodza strzygi, upiory i potwory:)
trole zatrzymuje sie dokladnie przed wejsciem do hotelu, w ktorym mieszkalam 5 lat temu. jestem pewna, ze chce tam zostac - to jedyne miejsce, w ktorym pokojowka codziennie zmieniala nam posciel:) wchodzimy do srodka starego, kolonialnego domu z patio, w ktorym zorganizowano recepcje. nic sie nie zmienilo... nawet cena! recepcjonistka pyta sie mnie, ile placilam piec lat temu i ze zrezygnowaniem macha glowa... 'no, tak' - mowi - 'nikt nie chce placic wiecej niz 4 dolary'. jak dla mnie to super! przestronne pokoje z wysokimi sufitami i ornamentami na suficie zostaly przedzielone scianami. w ten sposob powstaly dlugie klitki, w ktorych mamy teraz przyjemnosc mieszkac. mimo tego, pomieszczenie ma wystarczajaco miejsca na dwa waskie lozka, biurko z krzeselkiem, lustro i wysokie do sufitu, drewniane drzwi wychodzace na komunalny balkon.
porzucamy hotel z porozrzucanymi po calym pokoju ciuchami i wychodzimy na miasto. jest poniedzialek, popoludnie, a ulice wydaja sie dziwnie puste. idziemy w gore jednej z alejek odchodzacych od Santo Domingo, mijamy muzeum miasta i docieramy na rog Rocafuerte i Garcia Moreno. wlasnie tu zgromadzily sie sklepiki sprzedajace najpopularniejszy quitenski snack - orzeszki ziemne/kukurydze w karmelu. kupujemy po malej paczuszce na sprobowanie i idziemy na Plaza San Francisco. zakon San Francisco wraz z najstarszym kosciolem Quito - Chapel of Senor Jesus del Gran Poder (1534 - 1604) jest najwieksza taka struktura kolonialna miasta. wchodzimy po schodkach budowli, aby pocalowac klamke muzeum. wejscie do kaplicy jest rowniez zamkniete. dziwne.
nasze zoladki przyssaly sie juz do kregoslupa. nie zastanawiamy sie dlugo, idziemy poszukiwac jakiejs restauracyjki na obiad. przechodzimy kilka ulic, ale jakos nic nie przypada nam do gustu. tym sposobem docieramy do kolejnego, waznego miejsca - Plaza Grande. do okola malego placyku stoja pieknie odrestaurowane budynki, w tym Palacio del Gobierno i katedra. park pelen jest wysokich drzew, kwiatow, fonntan i pucybutow. stad kierujemy kroki do La Posada Colonial. restauracja polecana jest przez Lonely Liar jako jeden z najlepszych deali w miescie. wejscie do budynku wydaje sie bardzo eleganckie. spogladamy na nasze sandaly i przybrudzone dzinsy... no nie wiem. decydujemy sie wejsc i zobaczyc jak wyglada w srodku. hmmm... jeszcze lepiej! bar, restauracja i hotel. w odnowionej sali stoi kilkanascie stolow przykrytych jasnymi serwetami (obrosow nie wiedzialam odkad wyszlam z pokoju mojej babci:) stolow. kelnerzy maja czarne spodnie, kamizeli i muszki. raz sie zyje! zasiadamy do jednego ze stolikow i zamawiamy almuerzo. niedlugo postem na naszym stole pojawia sie zupa serowo-ziemniaczana, a zaraz po niej talez wypchany pieczonym kurczakiem, wolowina, ryzem i salatka kalafiorowa. daniu towarzyszy napoj owocowy. wypchane po uszy odstawiamy talerze na krawedz stolu, wtedy kelner przynosi chrupiacy deser z czerwona polewa... az sie boje poprosic o rachunek! prosze panstwa: 9 dolarow za nas dwie... czy juz wspominalam, ze kochamy Ekwador?!
po lunchu obchodzimy starowke i zagladamy do Teatru Bolivar oraz klasztoru Santa Catalina. niestety oba miejsca sa zamkniete. z pewnoscia jest cos nie tak! moze jakies swieto? wracamy na Plaza Grande sprawdzic czy informacja turystyczna jest otwarta. no i jest. pani wyjasnia mi zza lady, ze wlasnie trwa feria zwiazana z koncem karnawalu. nie dosc tego, swieto potrwa do Srody Popielcowej, czyli pojutrza. damn! nie mamy szans na zwiedzenie zadnego muzeum, ani pojscia do cudownego teatru Bolivar. na szczescie La Compania de Jesus jest otwarta. tyle opowiadalam Martynie o tym kosciele, ze chyba zabilaby mnie (za zaplanowanie naszej wizyty w Quito wlasnie w tych dniach) jakby nie byl otwarty. budowa tego Jezuistycznego kosciola zaczela sie w 1605 i trwala 163 lata. La Compania de Jesus jest chluba Quitenczykow i uwazana jest za najpiekniejszy kosciol Ekwadoru. podobno (info niepotwierdzone) do zdobienia jego barokowych wnetrz budynku uzyto 7 ton zlota!!! prawda, nie prawda - po przekroczeniu progu mozna oslepnac. dostajemy znizki na nasze legitki i placimy jednego dolca za wejscie do srodka:)
wieczorem kladziemy sie do lozek... a raczej lozka. prycza, ktora zostala mi przydzielona jest twarda jak skala. nie ma bata, ze bede sie na niej meczyla cala noc! uratkiem wpycham sie do lozka Martyny. masakra! nie mozna sie ruszyc ani w jedna ani w druga strone. postanawiamy polozyc sie odwrotnie... i zasypiamy wtulone w swoje stopy.
a.
rano, niezauwazone przez nikogo biegiem dostajemy sie na terminal i suche wsiadamy do autobusu z napisem Quito. droga do stolicy jest spektakularna i wiedzie poprzez pasmo Andow. za oknem gory, gory i jeszcze raz gory! Quito polozone jest nieco wyzej niz Otovalo, albowiem na wysokosci 2850 m n.p.m. z ciekawostek dorzuce, ze tak jak Krakow, stare centrum miasta zostalo wziete pod ochrone UNESCO w 1978 roku. 2006 natomiast zostaly zakonczone prace restaurujace najpiekniejsze budynki starowki.
wedlug przewodnika terminal znajduje sie kilka blokow od starego miasta. wsiadamy w jeden z autobusow oznaczonych napisem metrobus. podczas placenia prosze chlopaka, zeby wysadzil nas na Plaza Santo Domingo, na co on odpowiada, ze ten autobus dopiero zawiezie nas na trolejbus, ktory jedzie w tym kierunku... hmmm... czyzby przeniesli terminal? mimo, to wszystko wyglada na swietnie zorganizowane. metrobus wysadza nas na stacji trajtkow, gdzie z miejsca wchodzimy w zielony, dlugi, napedzany pradem pojazd. ten natomiast wysadza nas w miejscu docelowym - na starowce Quito. ta czesc miasta ma nie za dobra renome. tak jak w ciagu dnia nie ma to zadnego znaczenia, noca na ulice dzielnicy wychodza strzygi, upiory i potwory:)
trole zatrzymuje sie dokladnie przed wejsciem do hotelu, w ktorym mieszkalam 5 lat temu. jestem pewna, ze chce tam zostac - to jedyne miejsce, w ktorym pokojowka codziennie zmieniala nam posciel:) wchodzimy do srodka starego, kolonialnego domu z patio, w ktorym zorganizowano recepcje. nic sie nie zmienilo... nawet cena! recepcjonistka pyta sie mnie, ile placilam piec lat temu i ze zrezygnowaniem macha glowa... 'no, tak' - mowi - 'nikt nie chce placic wiecej niz 4 dolary'. jak dla mnie to super! przestronne pokoje z wysokimi sufitami i ornamentami na suficie zostaly przedzielone scianami. w ten sposob powstaly dlugie klitki, w ktorych mamy teraz przyjemnosc mieszkac. mimo tego, pomieszczenie ma wystarczajaco miejsca na dwa waskie lozka, biurko z krzeselkiem, lustro i wysokie do sufitu, drewniane drzwi wychodzace na komunalny balkon.
porzucamy hotel z porozrzucanymi po calym pokoju ciuchami i wychodzimy na miasto. jest poniedzialek, popoludnie, a ulice wydaja sie dziwnie puste. idziemy w gore jednej z alejek odchodzacych od Santo Domingo, mijamy muzeum miasta i docieramy na rog Rocafuerte i Garcia Moreno. wlasnie tu zgromadzily sie sklepiki sprzedajace najpopularniejszy quitenski snack - orzeszki ziemne/kukurydze w karmelu. kupujemy po malej paczuszce na sprobowanie i idziemy na Plaza San Francisco. zakon San Francisco wraz z najstarszym kosciolem Quito - Chapel of Senor Jesus del Gran Poder (1534 - 1604) jest najwieksza taka struktura kolonialna miasta. wchodzimy po schodkach budowli, aby pocalowac klamke muzeum. wejscie do kaplicy jest rowniez zamkniete. dziwne.
nasze zoladki przyssaly sie juz do kregoslupa. nie zastanawiamy sie dlugo, idziemy poszukiwac jakiejs restauracyjki na obiad. przechodzimy kilka ulic, ale jakos nic nie przypada nam do gustu. tym sposobem docieramy do kolejnego, waznego miejsca - Plaza Grande. do okola malego placyku stoja pieknie odrestaurowane budynki, w tym Palacio del Gobierno i katedra. park pelen jest wysokich drzew, kwiatow, fonntan i pucybutow. stad kierujemy kroki do La Posada Colonial. restauracja polecana jest przez Lonely Liar jako jeden z najlepszych deali w miescie. wejscie do budynku wydaje sie bardzo eleganckie. spogladamy na nasze sandaly i przybrudzone dzinsy... no nie wiem. decydujemy sie wejsc i zobaczyc jak wyglada w srodku. hmmm... jeszcze lepiej! bar, restauracja i hotel. w odnowionej sali stoi kilkanascie stolow przykrytych jasnymi serwetami (obrosow nie wiedzialam odkad wyszlam z pokoju mojej babci:) stolow. kelnerzy maja czarne spodnie, kamizeli i muszki. raz sie zyje! zasiadamy do jednego ze stolikow i zamawiamy almuerzo. niedlugo postem na naszym stole pojawia sie zupa serowo-ziemniaczana, a zaraz po niej talez wypchany pieczonym kurczakiem, wolowina, ryzem i salatka kalafiorowa. daniu towarzyszy napoj owocowy. wypchane po uszy odstawiamy talerze na krawedz stolu, wtedy kelner przynosi chrupiacy deser z czerwona polewa... az sie boje poprosic o rachunek! prosze panstwa: 9 dolarow za nas dwie... czy juz wspominalam, ze kochamy Ekwador?!
po lunchu obchodzimy starowke i zagladamy do Teatru Bolivar oraz klasztoru Santa Catalina. niestety oba miejsca sa zamkniete. z pewnoscia jest cos nie tak! moze jakies swieto? wracamy na Plaza Grande sprawdzic czy informacja turystyczna jest otwarta. no i jest. pani wyjasnia mi zza lady, ze wlasnie trwa feria zwiazana z koncem karnawalu. nie dosc tego, swieto potrwa do Srody Popielcowej, czyli pojutrza. damn! nie mamy szans na zwiedzenie zadnego muzeum, ani pojscia do cudownego teatru Bolivar. na szczescie La Compania de Jesus jest otwarta. tyle opowiadalam Martynie o tym kosciele, ze chyba zabilaby mnie (za zaplanowanie naszej wizyty w Quito wlasnie w tych dniach) jakby nie byl otwarty. budowa tego Jezuistycznego kosciola zaczela sie w 1605 i trwala 163 lata. La Compania de Jesus jest chluba Quitenczykow i uwazana jest za najpiekniejszy kosciol Ekwadoru. podobno (info niepotwierdzone) do zdobienia jego barokowych wnetrz budynku uzyto 7 ton zlota!!! prawda, nie prawda - po przekroczeniu progu mozna oslepnac. dostajemy znizki na nasze legitki i placimy jednego dolca za wejscie do srodka:)
wieczorem kladziemy sie do lozek... a raczej lozka. prycza, ktora zostala mi przydzielona jest twarda jak skala. nie ma bata, ze bede sie na niej meczyla cala noc! uratkiem wpycham sie do lozka Martyny. masakra! nie mozna sie ruszyc ani w jedna ani w druga strone. postanawiamy polozyc sie odwrotnie... i zasypiamy wtulone w swoje stopy.
a.
dzien: 139 sledzik z Jezuskiem i nazelowanym Fernando 16.02.10
z rana wychodzimy przed hotel, zeby pomaszerowac do stacji metrobusu. przechodzimy przez Plaze Santo Domingo tuz obok kosciola. wlasnie skonczyla sie msza i z budynku wychodzi mnostwo rodzin z... porcelanowymi Jezuskami na rekach. yyyy... stajemy zamurowane i z zaiteresowaniem wlepiamy oczy w mezczyzn i kobiety trzymajacych w ramionach lalki w roznych rozmiarach. niektore Jezuski zamkniete sa w szklanych akwariach. wszystkie ubrane sa w pieknie wyszywane ciuszki. zdecydowanie musimy kogos o to zapytac... u nas na sledzika robi sie inne rzeczy :p
zanim docieramy do przystanku zatrzymujemy sie na chwilke w jednej z piekarni na jogurt i kawe oraz kilka bulek. kiedy Martyna wlewa w siebie kofeine ja stoje przy drzwiach kawiarni i ukryta za jednym z banerow poluje na Jezuski... niestety zaczyna padac deszcz i deptak pustoszeje. po sniadaniu wsiadamy w niebieska linie i jedziemy jedyne 17 przystankow do koncowej stacji (podroz metrobusem albo trajtkiem kosztuje tylko 25 centow). tu przesiadamy sie na inny autobus z wielkim napisem Mitad del Mundo (Polowa Swiata). caly pojazd jest wypchany ludzmi i ku naszemu zdumieniu wszyscy wysiadaja tam, gdzie my.
rownik to takie wesole miasteczko. na sporej przesterzeni zgromadzono liczne sklepy z kiczowymi pamiatkami, restauracje, muzea, planetarium, makiete starego masta Quito oraz, najwazniejsze, pomnik rownika postawiony przez Hiszpanow wraz z odchodzaca od niego linia na ziemi. wszystko to brzmi interesujaco gdyby nie fakt, ze prawdziwy rownik jest gdzie indziej... lata po wyznaczeniu lini equatoru nowoczesne urzadzenia pozwolily wykryc prawdziwy srodek swiata, ktory przechodzi 240 m od pomnika. ups!
chodzimy troche w srodku turystycznego kompleksu, pstrykamy foty na falszywej linii i zaczynamy sie rozgladac za prawdziwym rownikiem. w koncu docieramy do jednej z agencji turystycznych (zlokalizowanych w srodku miasteczka Mitad del Mundo), z ktorej wlasnie wyjezdza wycieczka do... Swiatyni Slonca. muzeum postawiono na wlasciwej lini i znaduje sie ono na zboczu wulkanu Pululahua. koszt imprezy - 2 dolary. w ostatniej chwili wpadamy do minibusu wypchanego ekwadorskimi rodzinami.
jak glosila ulotka bedziemy maialy okazje wypelnic sie tu energia kosmiczna i poznac kulture rdzennych mieszkancow Ameryki. budynek Inti Ñan wyglada z zewnatrz troszke smiesznie. zaraz przy wejsciu wita nas przebrany w tradycyjny indianski stroj przewodnik i prowadzi do wnetrza swiatyni. tuz przy drzwiach zaczepia nas pani z wycieczki. po wymianie kilku zdan chwyta mnie pod reke i kaze sie prowadzic po ciemnych korytarzach. twierdzi, ze nie czuje sie zbyt dobrze i ma zawroty glowy. ok. dochodzimy do wysokiego, okraglego pomieszczenia zakonczonego rownie okragla dziura w suficie przez ktora wpada swiatlo sloneczne. na podlodze wyryto w kamieniach prawdziwa linie rownika. sluchamy chwile o magicznych wlasciwosciach tego miejsca, po czym przewodnik przystepuje do demonstaracji. ustawia surowe jajko na glowce gwozdzia, kaze nam chodzic z zamknietymi oczami po rowniku w te i z powrotem oraz pokazuje inne cwiczenia, ktore maja za zadanie udowodnic nam, jaka sile ma w sobie rownik. z tego co widzimy, prawda jest, ze nasze cialo traci na wadze okolo 0.3% i that's it :)
po pokazach przechodzimy do pokoju aromaterapi. tutaj przewodnik opowiada nam o ekstraktach z roslin stosowanych przez setki lat w medycynie oraz wplywie zapachow na nasz umysl. upierdliwa pani siedzi mi prawie na kolanach! nie moge zamienic ani slowa z Martyna bo ona ma wtedy wlasnie cos waznego do powiedzenia. grzecznie, dyskretnie probuje sie od niej troszke odsusnac, ale ona nie daje za wygrana i gdy tylko czuje jak odchylam sie troche w bok lapie mnie pod ramie... ratuunku!!! po aromaterapi odkrywamy prawdziwa intencje zalozenia muzeum slonca - biznes! wszystko jest na sprzedaz. od specjalnych kamyczkow sprawdzajacych twoja energie do odstraszaczy zlych snow.
kolejne pietro pokryte jest obrazami Manuela Ortegi - podobno bardzo znanego ekwadorskiego malarza. przewodniczka opowiada nam o jego zyciu i podrozach oraz o cierpieniu jakie go w zyciu spotkalo... wchodzimy do sali i zaczynamy ogladanie. obrazy kosztuja od 2 tysiecy dolarow do 10 tysiecy!!! z calej kolekcji podobaja mi sie dwa... przewodniczka zaznacza, ze jesli zdecydujemy sie na kupno, maestro Ortega moze dac duze znizki... nawet do 300 dolarow:)
kiedy konczymy, zostajemy zaproszeni do pracowni mistrza. Manuel okazuje sie byc mega zabawnym facetem! w ciagu minuty maluje dla nas rekoma (tylko w ten sposob pracuje) obraz przedstawiajacy Cotopaxi. nie powiem, nawet to ladne, ale w domu bym tego nie powiesila. koszt dziela - tysiac dolarow... Ortega opowiada nam o znaczeniu kultury rdzennych Indian (sam jest jednym z nich), o historii i ziolach. po prezentacji udajemy sie do kawiarenki zlokalizowanej na dachu swiatyni gdzie degustujemy chiche - napoj z kukurydzy. za dodatkowa oplata mozna kupic kilka lokalnych smakolykow: choclo (gotowana, smiesznie wygladajaca kukurydze) z bialym serem, humitas (cos w rodzaja tamales ze slodkiej kukurydzy) oraz emapanadas (duze pierogi smazone w glebokim tluszczu) z serem. kupujemy kilka codow i zapijamy herbatka z lisci koki.
zanim konczymy posilek do pokoju wbiega zdyszany facet przebrany w tradycyjny stroj Indian z Latacungi i zaprasza nas na show. na dworzu wybudowano cos w rodzaju trybun, na ktorych zasiadamy. Indianin zaczyna od dlugiej i baaaardzo smiesznej przemowy (tylko Martyna sie nie smieje - nic nie rozumie biedaczka) i konczy rownie komicznym tancem. potem zbiera od nas drobniaki i koniec przedstawienia. cala impreza zamiast jednej godziny trwala dwie i nasz minibus gdzies zaginal wiec mamy czasu, aby podejsc do punktu widokowego
ps. pani wyczula, ze z naszej milosci nic nie bedzie i przetransferowala swoje uczucia do ostatniego obcokrajowca w grupie - mlodziutkiego Francuza:)
Pululahua znany jest z tego, ze mozna zejsc do jego krateru i jest to jedyny taki wulkan w Ekwadorze. my do srodka nie wchodzimy. raz, ze wzgledu na gesta mgle, dwa, nasz bus zaraz tu bedzie. jest baaardzo zimno! kiedy w koncu pojawia sie minibus wszyscy uradowani wsiadaja do srodka. wycieczka konczy sie tam gdzie sie zaczela, czyli w miasteczku Mitad del Mundo. zegnamy sie z wspoltowarzyszami i wzrokiem odprowadzamy Francuza obejmujacego natretna kobiete. wyglada na to, ze uwaga pani bardzo przypadla mu do gustu.
z okazji zakonczenia karnawalu w miasteczku odbywaja sie przerozne imprezy. pod przezroczystym zadaszeniem zgromadzily sie tlumy Ekwadorczykow w oczekiwaniu na pojawienie sie gwiazdy dnia - Fernando Rodrigeza (naprawde to tak sie nie nazywa, ale nie mamy zielonego pojecia kim jest pucolowaty facet we wiesniackim garniturze i nazelowanych wlosach, na ktorego widok piszcza wszystkie panny). artysta wychodzi na scene w towarzystwie bardzo skapo ubranej tancerki i szczuplego tancerza. kolory ich strojow pieknie koresponduja z fioletowym outfitem Fernando:) w rytm keyboardowej muzy nasze gwiazdy zaczynaj swoj pokaz. Rodrigez wyspiewywuje milosne piosenki, a jego zespol taneczny wykonuje rytmiczne podskoki. calosc prezentuje sie wyjatkowo interesujaco, zwazywszy na entuzjastyczne rekacje publiki. panie i panowie wymachuja rekoma, kreca biodrami i wszyscy, ale to wszyscy spiewaja razem z wykonawca. krecimy sie chwile wsrod tlumu. aha! oprocz spiewow duza popularnoscia ciesza sie kolorowe piany wypryskiwane z podluznych butli wprost w twarze przechodniow. w powietrzu unosi sie spieniony snieg i opada na widownie. gdzie sie nie obejrzysz ktos wlasnie w ciebie celuje. Martyna jest wsciekla. jeszcze chwilka, a wylapie wszystkich napstnikow i stlucze im dupy! mamy dosc karnawalu. idziemy zlapac busa do Quito.
niestety w stolicy nie jest lepiej. kazda osoba jest potencjalnym opryskiwaczem. trzeba uwazac na balkony, rogi ulic, zakamarki oraz samochody, ktorych szyby nagle sie opuszczaja i ze srodka wylatuja litry piany w roznych kolorach. przemykamy ulicami w kierunku hotelu. po drodze wstepujemy do super wyposozonego supermarketu. jest tu taki wybor warzyw, ze zachciewa nam sie gotowania... wieczorem uchylamy balkonowe drzwi aby wystawic na zewnatrz maszynke. do garnka wpadaja groszek, marchewka, platanos, rozowe ziemniaczki, ryz i jaks dziwna fasola. za oknem leje deszcz, a my gotujemy zupe. wszystko poszlo calkiem sprawnie tj. w pokoju nie wali benzyna, nikt nas nie zlapal i jedzenie wyszlo super. jedna tylko mala poprawka... z zupy zrobil sie gulasz.
a.
z rana wychodzimy przed hotel, zeby pomaszerowac do stacji metrobusu. przechodzimy przez Plaze Santo Domingo tuz obok kosciola. wlasnie skonczyla sie msza i z budynku wychodzi mnostwo rodzin z... porcelanowymi Jezuskami na rekach. yyyy... stajemy zamurowane i z zaiteresowaniem wlepiamy oczy w mezczyzn i kobiety trzymajacych w ramionach lalki w roznych rozmiarach. niektore Jezuski zamkniete sa w szklanych akwariach. wszystkie ubrane sa w pieknie wyszywane ciuszki. zdecydowanie musimy kogos o to zapytac... u nas na sledzika robi sie inne rzeczy :p
zanim docieramy do przystanku zatrzymujemy sie na chwilke w jednej z piekarni na jogurt i kawe oraz kilka bulek. kiedy Martyna wlewa w siebie kofeine ja stoje przy drzwiach kawiarni i ukryta za jednym z banerow poluje na Jezuski... niestety zaczyna padac deszcz i deptak pustoszeje. po sniadaniu wsiadamy w niebieska linie i jedziemy jedyne 17 przystankow do koncowej stacji (podroz metrobusem albo trajtkiem kosztuje tylko 25 centow). tu przesiadamy sie na inny autobus z wielkim napisem Mitad del Mundo (Polowa Swiata). caly pojazd jest wypchany ludzmi i ku naszemu zdumieniu wszyscy wysiadaja tam, gdzie my.
rownik to takie wesole miasteczko. na sporej przesterzeni zgromadzono liczne sklepy z kiczowymi pamiatkami, restauracje, muzea, planetarium, makiete starego masta Quito oraz, najwazniejsze, pomnik rownika postawiony przez Hiszpanow wraz z odchodzaca od niego linia na ziemi. wszystko to brzmi interesujaco gdyby nie fakt, ze prawdziwy rownik jest gdzie indziej... lata po wyznaczeniu lini equatoru nowoczesne urzadzenia pozwolily wykryc prawdziwy srodek swiata, ktory przechodzi 240 m od pomnika. ups!
chodzimy troche w srodku turystycznego kompleksu, pstrykamy foty na falszywej linii i zaczynamy sie rozgladac za prawdziwym rownikiem. w koncu docieramy do jednej z agencji turystycznych (zlokalizowanych w srodku miasteczka Mitad del Mundo), z ktorej wlasnie wyjezdza wycieczka do... Swiatyni Slonca. muzeum postawiono na wlasciwej lini i znaduje sie ono na zboczu wulkanu Pululahua. koszt imprezy - 2 dolary. w ostatniej chwili wpadamy do minibusu wypchanego ekwadorskimi rodzinami.
jak glosila ulotka bedziemy maialy okazje wypelnic sie tu energia kosmiczna i poznac kulture rdzennych mieszkancow Ameryki. budynek Inti Ñan wyglada z zewnatrz troszke smiesznie. zaraz przy wejsciu wita nas przebrany w tradycyjny indianski stroj przewodnik i prowadzi do wnetrza swiatyni. tuz przy drzwiach zaczepia nas pani z wycieczki. po wymianie kilku zdan chwyta mnie pod reke i kaze sie prowadzic po ciemnych korytarzach. twierdzi, ze nie czuje sie zbyt dobrze i ma zawroty glowy. ok. dochodzimy do wysokiego, okraglego pomieszczenia zakonczonego rownie okragla dziura w suficie przez ktora wpada swiatlo sloneczne. na podlodze wyryto w kamieniach prawdziwa linie rownika. sluchamy chwile o magicznych wlasciwosciach tego miejsca, po czym przewodnik przystepuje do demonstaracji. ustawia surowe jajko na glowce gwozdzia, kaze nam chodzic z zamknietymi oczami po rowniku w te i z powrotem oraz pokazuje inne cwiczenia, ktore maja za zadanie udowodnic nam, jaka sile ma w sobie rownik. z tego co widzimy, prawda jest, ze nasze cialo traci na wadze okolo 0.3% i that's it :)
po pokazach przechodzimy do pokoju aromaterapi. tutaj przewodnik opowiada nam o ekstraktach z roslin stosowanych przez setki lat w medycynie oraz wplywie zapachow na nasz umysl. upierdliwa pani siedzi mi prawie na kolanach! nie moge zamienic ani slowa z Martyna bo ona ma wtedy wlasnie cos waznego do powiedzenia. grzecznie, dyskretnie probuje sie od niej troszke odsusnac, ale ona nie daje za wygrana i gdy tylko czuje jak odchylam sie troche w bok lapie mnie pod ramie... ratuunku!!! po aromaterapi odkrywamy prawdziwa intencje zalozenia muzeum slonca - biznes! wszystko jest na sprzedaz. od specjalnych kamyczkow sprawdzajacych twoja energie do odstraszaczy zlych snow.
kolejne pietro pokryte jest obrazami Manuela Ortegi - podobno bardzo znanego ekwadorskiego malarza. przewodniczka opowiada nam o jego zyciu i podrozach oraz o cierpieniu jakie go w zyciu spotkalo... wchodzimy do sali i zaczynamy ogladanie. obrazy kosztuja od 2 tysiecy dolarow do 10 tysiecy!!! z calej kolekcji podobaja mi sie dwa... przewodniczka zaznacza, ze jesli zdecydujemy sie na kupno, maestro Ortega moze dac duze znizki... nawet do 300 dolarow:)
kiedy konczymy, zostajemy zaproszeni do pracowni mistrza. Manuel okazuje sie byc mega zabawnym facetem! w ciagu minuty maluje dla nas rekoma (tylko w ten sposob pracuje) obraz przedstawiajacy Cotopaxi. nie powiem, nawet to ladne, ale w domu bym tego nie powiesila. koszt dziela - tysiac dolarow... Ortega opowiada nam o znaczeniu kultury rdzennych Indian (sam jest jednym z nich), o historii i ziolach. po prezentacji udajemy sie do kawiarenki zlokalizowanej na dachu swiatyni gdzie degustujemy chiche - napoj z kukurydzy. za dodatkowa oplata mozna kupic kilka lokalnych smakolykow: choclo (gotowana, smiesznie wygladajaca kukurydze) z bialym serem, humitas (cos w rodzaja tamales ze slodkiej kukurydzy) oraz emapanadas (duze pierogi smazone w glebokim tluszczu) z serem. kupujemy kilka codow i zapijamy herbatka z lisci koki.
zanim konczymy posilek do pokoju wbiega zdyszany facet przebrany w tradycyjny stroj Indian z Latacungi i zaprasza nas na show. na dworzu wybudowano cos w rodzaju trybun, na ktorych zasiadamy. Indianin zaczyna od dlugiej i baaaardzo smiesznej przemowy (tylko Martyna sie nie smieje - nic nie rozumie biedaczka) i konczy rownie komicznym tancem. potem zbiera od nas drobniaki i koniec przedstawienia. cala impreza zamiast jednej godziny trwala dwie i nasz minibus gdzies zaginal wiec mamy czasu, aby podejsc do punktu widokowego
ps. pani wyczula, ze z naszej milosci nic nie bedzie i przetransferowala swoje uczucia do ostatniego obcokrajowca w grupie - mlodziutkiego Francuza:)
Pululahua znany jest z tego, ze mozna zejsc do jego krateru i jest to jedyny taki wulkan w Ekwadorze. my do srodka nie wchodzimy. raz, ze wzgledu na gesta mgle, dwa, nasz bus zaraz tu bedzie. jest baaardzo zimno! kiedy w koncu pojawia sie minibus wszyscy uradowani wsiadaja do srodka. wycieczka konczy sie tam gdzie sie zaczela, czyli w miasteczku Mitad del Mundo. zegnamy sie z wspoltowarzyszami i wzrokiem odprowadzamy Francuza obejmujacego natretna kobiete. wyglada na to, ze uwaga pani bardzo przypadla mu do gustu.
z okazji zakonczenia karnawalu w miasteczku odbywaja sie przerozne imprezy. pod przezroczystym zadaszeniem zgromadzily sie tlumy Ekwadorczykow w oczekiwaniu na pojawienie sie gwiazdy dnia - Fernando Rodrigeza (naprawde to tak sie nie nazywa, ale nie mamy zielonego pojecia kim jest pucolowaty facet we wiesniackim garniturze i nazelowanych wlosach, na ktorego widok piszcza wszystkie panny). artysta wychodzi na scene w towarzystwie bardzo skapo ubranej tancerki i szczuplego tancerza. kolory ich strojow pieknie koresponduja z fioletowym outfitem Fernando:) w rytm keyboardowej muzy nasze gwiazdy zaczynaj swoj pokaz. Rodrigez wyspiewywuje milosne piosenki, a jego zespol taneczny wykonuje rytmiczne podskoki. calosc prezentuje sie wyjatkowo interesujaco, zwazywszy na entuzjastyczne rekacje publiki. panie i panowie wymachuja rekoma, kreca biodrami i wszyscy, ale to wszyscy spiewaja razem z wykonawca. krecimy sie chwile wsrod tlumu. aha! oprocz spiewow duza popularnoscia ciesza sie kolorowe piany wypryskiwane z podluznych butli wprost w twarze przechodniow. w powietrzu unosi sie spieniony snieg i opada na widownie. gdzie sie nie obejrzysz ktos wlasnie w ciebie celuje. Martyna jest wsciekla. jeszcze chwilka, a wylapie wszystkich napstnikow i stlucze im dupy! mamy dosc karnawalu. idziemy zlapac busa do Quito.
niestety w stolicy nie jest lepiej. kazda osoba jest potencjalnym opryskiwaczem. trzeba uwazac na balkony, rogi ulic, zakamarki oraz samochody, ktorych szyby nagle sie opuszczaja i ze srodka wylatuja litry piany w roznych kolorach. przemykamy ulicami w kierunku hotelu. po drodze wstepujemy do super wyposozonego supermarketu. jest tu taki wybor warzyw, ze zachciewa nam sie gotowania... wieczorem uchylamy balkonowe drzwi aby wystawic na zewnatrz maszynke. do garnka wpadaja groszek, marchewka, platanos, rozowe ziemniaczki, ryz i jaks dziwna fasola. za oknem leje deszcz, a my gotujemy zupe. wszystko poszlo calkiem sprawnie tj. w pokoju nie wali benzyna, nikt nas nie zlapal i jedzenie wyszlo super. jedna tylko mala poprawka... z zupy zrobil sie gulasz.
a.
dzien: 140 wlasnie robilysmy salatke... 17.02.10
zachecone powodzeniem wczorajszego gotowania postanawiamy zabrac sie za przygotowanie sniadania. zadne tam cuda... mleko z kaszka ryzowa o smaku jablka i kawa. tak jak wczoraj, wystawiamy na zewnatrz maszynke i do dziela. nasz hotel znajduje sie w samym centrum starego Quito, a pokoj na pierwszym pietrze. z balkonu widzimy tlumy spieszace do pracy, policjanta kierujacego ruchem i mase samochodow. nikt jakos nie zauwaza jak najpierw podpalamy maszynke, a pozniej wstawiamy na nia garnek. nikt z wyjatkiem recepcjonistki... kiedy Martyna pilnuje mleka aby nam nie wykipialo i namietnie miesza je lyzka dostrzegam jak nasza kochana pani z recepcji wraca wlasnie z porannych zakupow i z zaintereowaniem przyglada sie naszemu balkonowi. ups! mija kilka minut. mleko sie zagotowalo, wylaczylysmy maszynke. pukanie do drzwi. nie pamietam kiedy ostatnio tak sie zdenerwowalam! w pokoju 205 nastepuje ogolna panika. latamy w te i z powrotem probujac ukryc slady gotowania. garnek pod lozko, maszynka za balkon, talerze w kat. podchodze do dzwi i otwieram je na oscierz. 'tak?' - pytam z niewinna mina. pani patrzy na mnie chwilke po czym zaczyna: 'czy panie cos tu gotujecie?' - i zaraz dodaje - 'w hotelu obowiazuje zakaz gotowania'. 'aaach, tak' - odpowiadam - 'wlasnie robilysmy salatke:)' pani, troche z niedowierzaniem: 'bo, widzialam jak ktos cos mieszal na balkonie..., jak chcecie podgrzac wode czy cos, to na dole jest kuchnia...' 'nie, nie, my tylko salatke...' zamykam drzwi. bosheeeee!!! rzadko zdarza mi sie robic rzeczy zakazane. jestem cala przejeta, a co jak odkryja woreczki po herbacie w naszych smieciach? dopadam kosz i zaczynam segregacje. obierki z ziemniakow do jedenj siatki, papiery do drugiej. herbata do jednej, butelki do drugiej... gotowe! nie ma zadnych sladow:)
doba hotelowa jest do 2 po poludniu. mamy wiec wystarczajaco czasu aby zobaczyc miejsca, ktore byly zamkniete podczas ostatnich 4 dni. kiedy wychodzimy na Plaza Santo Domingo z kosciola wychodza wlasnie ludzie ze sporymi krzyzami namalowanymi popiolem... na czole! czarne znaki ma prawie kazdy na ulicy. dzieci w wozkach, starsi ludzie, mlode kobiety, uczniowie oraz Indianie (im trzeba sie lepiej przyjrzec bo czola zakrywaja kapeluszami). mijamy 'naznaczonych' i idziemy do klasztoru. konwent Santa Catalina zostal otwarty do zwiedzania w 2005 roku po setkach lat zamkniecia. w latach 1592 - 2005 na jego terenie mogli przebywac jedynie zakonnicy i zakonnice. dzisiaj mnichow juz nie ma, a z setki siostrzyczek pozostalo 20. wstep do muzeum kosztuje nas po dolarze, a w cene wliczony jest przewodnik. okolo godziny trwa zwiedzanie. ogladamy malowidla, rzezby, kosci i wlosy (sa uzyczane do zdobienia porcelanowych rzezb swietych) zakonnic. dowiadujemy sie o zasadach, ktore obowiazywaly tu w ciagu lat zamkniecia. w dawnych czasach do zakonu przyjmowano juz dzieci w wieku 5 lat (dzis 15 lat). rodziny, ktorych czlonkowie przynalezeli do zakonu cieszyly sie duza renoma. dzisiaj, z twardych zasad pozostal zakaz rozmawiania. siostry moga komunikowac sie jedynie podczas przerwy, na patio i jest to nie wiecej niz godzinne dziennie. do ich wspolczesnych zadan nalezy wyrabianie naturalnych kosmetykow i lekarstw, ktore sa niezwykle popularne wsrod Quitenczykow. najciekawsza czescia zwiedzania jest wejscie na dzwonnice kosciola skad roznosi sie wspanialy widok na cale miasto - bajka!
z klasztoru udajemy sie w droge powrotna do hotelu, skad zabieramy plecaki i wsiadamy w trole na terminal. mamy szczescie z tym transportem. quitenskie trajtki sa wypchane jak tokijskie metro! przepuszczamy trzy pojazdy, do ktorych nie mamy szansy wejsc nawet jedna noga, a co dopiero z naszymi krowami-plecakami. pojazd jedzie dosc dlugo, a terminal jest jego ostatnim przystankiem. prosze sobie wyobrazic, ze terminal autobusowy del sur w Quito jest wiekszy i piekniejszy od naszego lotniska w Warszawie. powaga! niedawno otwarty gmach stacji swieci nowoscia. wszystko zrobione jest w szkle i metalu. z rozdziawiona paszcza idziemy ku okienkom firm transportowych. autobus do Latacungi odjezdza za 5 minut, a bilet kosztuje 1,5 dolara:)
podroz zajmuje troszke ponad 2 godziny i konczy sie na terminalu. miasto polozone jest na wysokosci 2800 i pelne jest Indian z pobliskich gor. zaraz po wyjsciu z budynku natykamy sie na kobiety w charakterystycznych kapeluszach opadajacych na czolo i dlugich, czarnych warkoczach. przechodzimy ruchliwa ulice, potem rzeke i jestesmy na markecie. wlasnie w jego okolicach sa najtansze w miescie zakwaterowania - zostajemy w Residencial Amazonas. co prawda pokoj jest drozszy niz w Quito, ale zawsze to tylko 5 dolcow za leb.
wieczorem obchodzimy terg i miasteczko. zalapujemy sie na super tania kolacje w Rasta Cafe. Martyna probuje uwielbianych tu salchipapas (salchicha - kielbaska, papas - frytki), ja zostaje przy hamburgerze i Incacoli (popularnej, zoltej oranzadzie).
a.
zachecone powodzeniem wczorajszego gotowania postanawiamy zabrac sie za przygotowanie sniadania. zadne tam cuda... mleko z kaszka ryzowa o smaku jablka i kawa. tak jak wczoraj, wystawiamy na zewnatrz maszynke i do dziela. nasz hotel znajduje sie w samym centrum starego Quito, a pokoj na pierwszym pietrze. z balkonu widzimy tlumy spieszace do pracy, policjanta kierujacego ruchem i mase samochodow. nikt jakos nie zauwaza jak najpierw podpalamy maszynke, a pozniej wstawiamy na nia garnek. nikt z wyjatkiem recepcjonistki... kiedy Martyna pilnuje mleka aby nam nie wykipialo i namietnie miesza je lyzka dostrzegam jak nasza kochana pani z recepcji wraca wlasnie z porannych zakupow i z zaintereowaniem przyglada sie naszemu balkonowi. ups! mija kilka minut. mleko sie zagotowalo, wylaczylysmy maszynke. pukanie do drzwi. nie pamietam kiedy ostatnio tak sie zdenerwowalam! w pokoju 205 nastepuje ogolna panika. latamy w te i z powrotem probujac ukryc slady gotowania. garnek pod lozko, maszynka za balkon, talerze w kat. podchodze do dzwi i otwieram je na oscierz. 'tak?' - pytam z niewinna mina. pani patrzy na mnie chwilke po czym zaczyna: 'czy panie cos tu gotujecie?' - i zaraz dodaje - 'w hotelu obowiazuje zakaz gotowania'. 'aaach, tak' - odpowiadam - 'wlasnie robilysmy salatke:)' pani, troche z niedowierzaniem: 'bo, widzialam jak ktos cos mieszal na balkonie..., jak chcecie podgrzac wode czy cos, to na dole jest kuchnia...' 'nie, nie, my tylko salatke...' zamykam drzwi. bosheeeee!!! rzadko zdarza mi sie robic rzeczy zakazane. jestem cala przejeta, a co jak odkryja woreczki po herbacie w naszych smieciach? dopadam kosz i zaczynam segregacje. obierki z ziemniakow do jedenj siatki, papiery do drugiej. herbata do jednej, butelki do drugiej... gotowe! nie ma zadnych sladow:)
doba hotelowa jest do 2 po poludniu. mamy wiec wystarczajaco czasu aby zobaczyc miejsca, ktore byly zamkniete podczas ostatnich 4 dni. kiedy wychodzimy na Plaza Santo Domingo z kosciola wychodza wlasnie ludzie ze sporymi krzyzami namalowanymi popiolem... na czole! czarne znaki ma prawie kazdy na ulicy. dzieci w wozkach, starsi ludzie, mlode kobiety, uczniowie oraz Indianie (im trzeba sie lepiej przyjrzec bo czola zakrywaja kapeluszami). mijamy 'naznaczonych' i idziemy do klasztoru. konwent Santa Catalina zostal otwarty do zwiedzania w 2005 roku po setkach lat zamkniecia. w latach 1592 - 2005 na jego terenie mogli przebywac jedynie zakonnicy i zakonnice. dzisiaj mnichow juz nie ma, a z setki siostrzyczek pozostalo 20. wstep do muzeum kosztuje nas po dolarze, a w cene wliczony jest przewodnik. okolo godziny trwa zwiedzanie. ogladamy malowidla, rzezby, kosci i wlosy (sa uzyczane do zdobienia porcelanowych rzezb swietych) zakonnic. dowiadujemy sie o zasadach, ktore obowiazywaly tu w ciagu lat zamkniecia. w dawnych czasach do zakonu przyjmowano juz dzieci w wieku 5 lat (dzis 15 lat). rodziny, ktorych czlonkowie przynalezeli do zakonu cieszyly sie duza renoma. dzisiaj, z twardych zasad pozostal zakaz rozmawiania. siostry moga komunikowac sie jedynie podczas przerwy, na patio i jest to nie wiecej niz godzinne dziennie. do ich wspolczesnych zadan nalezy wyrabianie naturalnych kosmetykow i lekarstw, ktore sa niezwykle popularne wsrod Quitenczykow. najciekawsza czescia zwiedzania jest wejscie na dzwonnice kosciola skad roznosi sie wspanialy widok na cale miasto - bajka!
z klasztoru udajemy sie w droge powrotna do hotelu, skad zabieramy plecaki i wsiadamy w trole na terminal. mamy szczescie z tym transportem. quitenskie trajtki sa wypchane jak tokijskie metro! przepuszczamy trzy pojazdy, do ktorych nie mamy szansy wejsc nawet jedna noga, a co dopiero z naszymi krowami-plecakami. pojazd jedzie dosc dlugo, a terminal jest jego ostatnim przystankiem. prosze sobie wyobrazic, ze terminal autobusowy del sur w Quito jest wiekszy i piekniejszy od naszego lotniska w Warszawie. powaga! niedawno otwarty gmach stacji swieci nowoscia. wszystko zrobione jest w szkle i metalu. z rozdziawiona paszcza idziemy ku okienkom firm transportowych. autobus do Latacungi odjezdza za 5 minut, a bilet kosztuje 1,5 dolara:)
podroz zajmuje troszke ponad 2 godziny i konczy sie na terminalu. miasto polozone jest na wysokosci 2800 i pelne jest Indian z pobliskich gor. zaraz po wyjsciu z budynku natykamy sie na kobiety w charakterystycznych kapeluszach opadajacych na czolo i dlugich, czarnych warkoczach. przechodzimy ruchliwa ulice, potem rzeke i jestesmy na markecie. wlasnie w jego okolicach sa najtansze w miescie zakwaterowania - zostajemy w Residencial Amazonas. co prawda pokoj jest drozszy niz w Quito, ale zawsze to tylko 5 dolcow za leb.
wieczorem obchodzimy terg i miasteczko. zalapujemy sie na super tania kolacje w Rasta Cafe. Martyna probuje uwielbianych tu salchipapas (salchicha - kielbaska, papas - frytki), ja zostaje przy hamburgerze i Incacoli (popularnej, zoltej oranzadzie).
a.
dzien: 141 prawie jak Indianka 18.02.10
wstajemy rano i udajemy sie w kierunku terminalu, aby zlapac na nim autobus do Saquisili (czyt. sakisili) - wioski nieopodal Latacungi. dzis czwartek i wlasnie odbywa sie tam jeden z najwazniejszych indianskich marketow w kraju. po drodze, tuz obok wysokiej metalowej kladki nad glwona droga, kupujemy do picia, cieply, glutowaty napoj. z wielkiego gara, w ktorym gotuje sie specjalny wywar, pan nalewa do szklanki chochle ciagnacej sie, przezroczystej mazi, a potem z predkoscia swiatla dolewa do niej kolorowych plynow z roznych butelek, dosypuje roznych przypraw, a na koniec chlodzi calosc przelewajac ja w imponujacy sposob (zdecydowanie moglby zostac barmanem:) z jednego kubka do drugiego. plyn, ktory ostatecznie otrzymujemy, jest pomaranczowej barwy, przyjemnie pachnie przyprawami, jest cieply i galaretowaty. calkiem smaczny.
wsiadamy w autobus i juz po dwudziestu pieciu minutach jestesmy na miejscu. market sklada sie z trzech glownych czeci. czesc gastronomiczna miesci sie pod wielkim dachem na metalowych slupach. tuz obok znajduje sie plac, na ktorym sprzedawane sa warzywa, wsrod ktorych kroluja ziemniaki i szczypior. dopiero ulice dalej znajduje sie czesc z miejscowymi, tradycyjnymi handcraftami.
szybko zahaczamy o malego comedora, w ktorym Ania zamawia to, czego tak bardzo nie mogla sie doczekac - zupe z przypsznych, malych ziemniaczkow, a potem idziemy tam, gdzie najlatwiej wydac pieniadze;)
jest jeszcze wczesnie, i na targu oprocz nas, nie ma chyba, zadnych innych turystow. przechadzamy sie wiec pomiedzy stoiskami (pomijajac te z komercyjnymi, fabrycznymi wyrobami) i nie mozemy sie napatrzec. tym razem jednak jestesmy w Ekwadorze, co oznacza mniej-wiecej jedno: jest tanio! wracamy na wybrane stragany i wydajemy wiecej pieniedzy niz mamy:) interesujace jest to, ze ceny, ktore podaja nam indianscy sprzedawcy, wcale nie sprawiaja wrazenie wygorowanych (tak jak nas wczesniej ostrzegano...). malo tego, po przeprowadzeniu specjalnej misji zwiadowczej zgodnie ustalamy, ze sumy, ktore slyszymy, to te same, ktore slysza miejscowi klienci. nikt nie probuje sciagnac od nas wiecej niz powinien. a kiedy probujemy sie targowac, sprzedawcy wrecz prosza nas, zebysmy tego nie robili, niemal z lzami w oczach tlumaczac, ze ceny, ktore podaja sa najnizszymi z mozliwych, a kiedy w koncu dostaja pieniadze wznosza je do nieba i dziekuja Bogu, za to, ze pozwolil im dzis zarobic (my zas dziekujemy niebiosom, ze mimo wszystko, pozwolily nam stargowac cene;)
juz na sam koniec, kiedy wracamy z powrotem do atutobusu, Ania zauwaza maly kramik z tradycyjnymi indianskimi kapeluszami (jakby juz jednego takiego nie miala...), z ktorego usmiecha sie wprost do niej sliczne zielone sombrerko. oczywiscie, kupujemy je. idaca w nim Ania wzbudza tak wielkie zainteresowanie, ze mijajacy nas ludzie przystaja zaskoczeni, zeby jej sie przyjrzec. kiedy spogladmy na nich pytajaco, usmiechaja sie i podnosza do gory kciuki, zeby pokazac, jak im sie to podoba. chyba pierwszy raz Ania nie wscieka sie na ogladajaych sie za nia przchodniow.
obladowane zakupami wracamy do naszego hotelu w Latacundze, skad tylko zabieramy plecaki i znow biegniemy na terminal. tym razem wskakujemy w autubus do Laguny Quilotoa (czyt. kilotoa). opuszaczmy miasto i zaczynamy kilkugodzinna wspinaczke autobusowa - z 2800 m. musimy wjechac na prawie 4000 m!
mijamy ogromne, puste przestrzenie, na ktorych rosnie tylko dluga trawa, a w tle jawia sie sylwetki wysokich gor. tylko od czasu do czasu pojawiaja sie male wioseczki i Indnianie uprawiajacy swoje poletka lub wypasajacy owce czy lamy.
Laguna Quilotoa to jezioro utworzone w kraterze wygaslego wulkanu o niemal idealnie okraglym ksztalcie. okazuje sie, ze autobus, ktorym jedziemy konczy swoja trase w wiosce poprzedzajacej lagune. kierowca jest jednak tak mily, za podwozi nas jeszcze kilkanascie kilometrow w gore by wysadzic nas tam, gdzie chcemy.
Ania byla tu piec lat temu i pierwsza zmiana jaka rzuca sie jej w oczy jest nagromadzenie hosteli. niemal kazdy dom oferuje pokoje na wynajem. ledwo wysiadamy z pojazdu, a z kazdego hostelu wybiega do nas jakas osoba i pyta czy nie potrzebujemy pokoju. wyglada na to, ze liczba turystow chyba jednak wcale nie ulegla zmianie od tamtej pory. wszystkim po kolei dziekujemy za oferty. Ania juz wie dokad maszeruje. chce zostac dokladnie w tym samym miejscu, co kiedys - ostatnim hostelu tuz przy kraterze wulkanu. tyle, ze... na miejscu okazuje sie, ze zamiast jednego, stoja tam trzy hotele, a wlasciciele zadnego z nich nie przypominaja tych wlasciwych. za to wszyscy razem usilnie probuja nas namowic, zebysmy zostali wlasnie w ich miejscu. kiedy Ania tlumaczy im, kogo szuka, przez chwile patrza na nia powaznie, a potem mowia 'ach tak... a potrzebujesz pokoju? moze u mnie?'.
ogladam wszystkie trzy miejsca i kiedy wracam do Ani i czekajacych wraz z nia wlascieli, ci z miejsca zaczynaja przekrzykiwac sie coraz nizszymi cenami. wybieramy nowiutki, czysciutki hostel PachaMama, gdzie w ostatecznej cenie 8$ miesci sie rowniez wyzywienie (sniadanie i dwudaniowa kolacja z deserem). to sie nazwya 'gud dil'.
zostawiamy nasze bagaze w pokoju i schodzimy na goracy obiadek, a potem idziemy na spacer z widokiem na jezioro. kiedy swieci slonce jest tu calkiem cieplo, ale kiedy zawieje wiatr (w zasadzie to wieje bez przerwy), mozna zamarznac na kosc. na jutrzejszy trek zdecydowanie zabieramy nasze nowe welniane czapki.
w hostelu oprocz nas sa podobno jeszcze tylko dwie dziewczyny (to i tak chyba najbardziej busy miejsce we wiosce). spotykamy je na tarasie. okazuje sie, ze sa... z Czech (chyba juz przestaje nas to dziwic). Ania, widziac ich suszacy sie namiot, pyta je o mozliwosci campingu w tych okolicach. Ewa i Zuzzana opowiadaja nam o miejscu, w ktorym byly, a takze, o trasie, jaka chca zrobic. poniewaz zapowiada sie na dluzsze tlumaczenia, Ania proponuje im, aby umowic sie na wieczor i porozmawiac o tym dokladnie przy butelce aguardiente...
tyle, ze agurdiente zostalo w Kolumbii... wszystkim, co udaje nam sie zdobyc na ten wieczor jest Latin Spirit o smaku brzoskwioniowym. brzmi calkiem niezle. i pachnie tez (zupelnie jest genialne brzoskwiniowe Canelli... kto wie, niech sie cieszy;), ale w smaku jest tylko... spirytowe. dziewczyny przynosza za to butelke sliwowicy domowej roboty (well, w smaku jest... jeszcze bardziej spirytowa...). i wtedy sie zaczyna - wielki monolog w wykonaniu Ewy... dowiadujemy sie, ze Zuzanna (ktora nie odzywa sie przez caly wieczor) pracuje na uniwersytecie jako biolog, a Ewa wlasnie skonczyla doktorat z chemii w Wielkie Brytani. do Ameryki Poludniowej przyjechaly, zeby pracowac jako wolontaruszki w... zanim jednak zaczna, maja kilkanascie dni, na podrozowanie.
na poczatku, probujemy cos opowiedziec, albo przedstawic jakis inny punkt widzenia, ale Ewa nie przyjmuje zadnych komentarzy, ani zdan odmiennych, od jej, jedynie slusznego. dowiadujemy sie wiec, ze konflikty miedzy ludzmi nie sa zle, jesli obie strony udaja, ze go nie ma; najlepsza to taka kultura, w ktorej ludzie obojetnie od sytuacji, w jakiej sie znajduja, zawsze mowia, ze jest ok, i nie zawracaja nikomu glowy, wiec wielkie spoleczenstwa, w ktorych nie zna sie swoich najblizszych sasiadow sa bardzo praktyczne; ludzie w Ameryce Poludniowej sa biedni i nieszczesliwi i nie wazne, ze mowia inaczej, ludzie mieszkajacy w gorach maja jeszcze gorzej... bo mieszkaja w gorach; Latynoamerykanin, ktory twierdzi, ze jest zadowolony ze swojego zycia, to nieszczesnik, ktory jeszcze nie mial okazji porownac sie z zamoznym bialym czlowiekem i stwierdzic, ze tak naprawde nie ma nic, a jego zycia to pasmo meczarni i goryczy. jesli ekwadorski Indianin bedzie utrzymywal, ze najwazniejsi sa dla niego rodzina i przyjaciele, to ignorant, ktory nie wie, o czym mowi...
wieczorem, kiedy dziewczyny wracaja do swojego pokoju, my ustalamy nowa zasade, wedlug ktorej Ania (nadal przesladowana przez echo ewowego smiechu) ma zakaz zapraszania na drinki pierwszych przypadkowo napotkanych osob...
m.
wstajemy rano i udajemy sie w kierunku terminalu, aby zlapac na nim autobus do Saquisili (czyt. sakisili) - wioski nieopodal Latacungi. dzis czwartek i wlasnie odbywa sie tam jeden z najwazniejszych indianskich marketow w kraju. po drodze, tuz obok wysokiej metalowej kladki nad glwona droga, kupujemy do picia, cieply, glutowaty napoj. z wielkiego gara, w ktorym gotuje sie specjalny wywar, pan nalewa do szklanki chochle ciagnacej sie, przezroczystej mazi, a potem z predkoscia swiatla dolewa do niej kolorowych plynow z roznych butelek, dosypuje roznych przypraw, a na koniec chlodzi calosc przelewajac ja w imponujacy sposob (zdecydowanie moglby zostac barmanem:) z jednego kubka do drugiego. plyn, ktory ostatecznie otrzymujemy, jest pomaranczowej barwy, przyjemnie pachnie przyprawami, jest cieply i galaretowaty. calkiem smaczny.
wsiadamy w autobus i juz po dwudziestu pieciu minutach jestesmy na miejscu. market sklada sie z trzech glownych czeci. czesc gastronomiczna miesci sie pod wielkim dachem na metalowych slupach. tuz obok znajduje sie plac, na ktorym sprzedawane sa warzywa, wsrod ktorych kroluja ziemniaki i szczypior. dopiero ulice dalej znajduje sie czesc z miejscowymi, tradycyjnymi handcraftami.
szybko zahaczamy o malego comedora, w ktorym Ania zamawia to, czego tak bardzo nie mogla sie doczekac - zupe z przypsznych, malych ziemniaczkow, a potem idziemy tam, gdzie najlatwiej wydac pieniadze;)
jest jeszcze wczesnie, i na targu oprocz nas, nie ma chyba, zadnych innych turystow. przechadzamy sie wiec pomiedzy stoiskami (pomijajac te z komercyjnymi, fabrycznymi wyrobami) i nie mozemy sie napatrzec. tym razem jednak jestesmy w Ekwadorze, co oznacza mniej-wiecej jedno: jest tanio! wracamy na wybrane stragany i wydajemy wiecej pieniedzy niz mamy:) interesujace jest to, ze ceny, ktore podaja nam indianscy sprzedawcy, wcale nie sprawiaja wrazenie wygorowanych (tak jak nas wczesniej ostrzegano...). malo tego, po przeprowadzeniu specjalnej misji zwiadowczej zgodnie ustalamy, ze sumy, ktore slyszymy, to te same, ktore slysza miejscowi klienci. nikt nie probuje sciagnac od nas wiecej niz powinien. a kiedy probujemy sie targowac, sprzedawcy wrecz prosza nas, zebysmy tego nie robili, niemal z lzami w oczach tlumaczac, ze ceny, ktore podaja sa najnizszymi z mozliwych, a kiedy w koncu dostaja pieniadze wznosza je do nieba i dziekuja Bogu, za to, ze pozwolil im dzis zarobic (my zas dziekujemy niebiosom, ze mimo wszystko, pozwolily nam stargowac cene;)
juz na sam koniec, kiedy wracamy z powrotem do atutobusu, Ania zauwaza maly kramik z tradycyjnymi indianskimi kapeluszami (jakby juz jednego takiego nie miala...), z ktorego usmiecha sie wprost do niej sliczne zielone sombrerko. oczywiscie, kupujemy je. idaca w nim Ania wzbudza tak wielkie zainteresowanie, ze mijajacy nas ludzie przystaja zaskoczeni, zeby jej sie przyjrzec. kiedy spogladmy na nich pytajaco, usmiechaja sie i podnosza do gory kciuki, zeby pokazac, jak im sie to podoba. chyba pierwszy raz Ania nie wscieka sie na ogladajaych sie za nia przchodniow.
obladowane zakupami wracamy do naszego hotelu w Latacundze, skad tylko zabieramy plecaki i znow biegniemy na terminal. tym razem wskakujemy w autubus do Laguny Quilotoa (czyt. kilotoa). opuszaczmy miasto i zaczynamy kilkugodzinna wspinaczke autobusowa - z 2800 m. musimy wjechac na prawie 4000 m!
mijamy ogromne, puste przestrzenie, na ktorych rosnie tylko dluga trawa, a w tle jawia sie sylwetki wysokich gor. tylko od czasu do czasu pojawiaja sie male wioseczki i Indnianie uprawiajacy swoje poletka lub wypasajacy owce czy lamy.
Laguna Quilotoa to jezioro utworzone w kraterze wygaslego wulkanu o niemal idealnie okraglym ksztalcie. okazuje sie, ze autobus, ktorym jedziemy konczy swoja trase w wiosce poprzedzajacej lagune. kierowca jest jednak tak mily, za podwozi nas jeszcze kilkanascie kilometrow w gore by wysadzic nas tam, gdzie chcemy.
Ania byla tu piec lat temu i pierwsza zmiana jaka rzuca sie jej w oczy jest nagromadzenie hosteli. niemal kazdy dom oferuje pokoje na wynajem. ledwo wysiadamy z pojazdu, a z kazdego hostelu wybiega do nas jakas osoba i pyta czy nie potrzebujemy pokoju. wyglada na to, ze liczba turystow chyba jednak wcale nie ulegla zmianie od tamtej pory. wszystkim po kolei dziekujemy za oferty. Ania juz wie dokad maszeruje. chce zostac dokladnie w tym samym miejscu, co kiedys - ostatnim hostelu tuz przy kraterze wulkanu. tyle, ze... na miejscu okazuje sie, ze zamiast jednego, stoja tam trzy hotele, a wlasciciele zadnego z nich nie przypominaja tych wlasciwych. za to wszyscy razem usilnie probuja nas namowic, zebysmy zostali wlasnie w ich miejscu. kiedy Ania tlumaczy im, kogo szuka, przez chwile patrza na nia powaznie, a potem mowia 'ach tak... a potrzebujesz pokoju? moze u mnie?'.
ogladam wszystkie trzy miejsca i kiedy wracam do Ani i czekajacych wraz z nia wlascieli, ci z miejsca zaczynaja przekrzykiwac sie coraz nizszymi cenami. wybieramy nowiutki, czysciutki hostel PachaMama, gdzie w ostatecznej cenie 8$ miesci sie rowniez wyzywienie (sniadanie i dwudaniowa kolacja z deserem). to sie nazwya 'gud dil'.
zostawiamy nasze bagaze w pokoju i schodzimy na goracy obiadek, a potem idziemy na spacer z widokiem na jezioro. kiedy swieci slonce jest tu calkiem cieplo, ale kiedy zawieje wiatr (w zasadzie to wieje bez przerwy), mozna zamarznac na kosc. na jutrzejszy trek zdecydowanie zabieramy nasze nowe welniane czapki.
w hostelu oprocz nas sa podobno jeszcze tylko dwie dziewczyny (to i tak chyba najbardziej busy miejsce we wiosce). spotykamy je na tarasie. okazuje sie, ze sa... z Czech (chyba juz przestaje nas to dziwic). Ania, widziac ich suszacy sie namiot, pyta je o mozliwosci campingu w tych okolicach. Ewa i Zuzzana opowiadaja nam o miejscu, w ktorym byly, a takze, o trasie, jaka chca zrobic. poniewaz zapowiada sie na dluzsze tlumaczenia, Ania proponuje im, aby umowic sie na wieczor i porozmawiac o tym dokladnie przy butelce aguardiente...
tyle, ze agurdiente zostalo w Kolumbii... wszystkim, co udaje nam sie zdobyc na ten wieczor jest Latin Spirit o smaku brzoskwioniowym. brzmi calkiem niezle. i pachnie tez (zupelnie jest genialne brzoskwiniowe Canelli... kto wie, niech sie cieszy;), ale w smaku jest tylko... spirytowe. dziewczyny przynosza za to butelke sliwowicy domowej roboty (well, w smaku jest... jeszcze bardziej spirytowa...). i wtedy sie zaczyna - wielki monolog w wykonaniu Ewy... dowiadujemy sie, ze Zuzanna (ktora nie odzywa sie przez caly wieczor) pracuje na uniwersytecie jako biolog, a Ewa wlasnie skonczyla doktorat z chemii w Wielkie Brytani. do Ameryki Poludniowej przyjechaly, zeby pracowac jako wolontaruszki w... zanim jednak zaczna, maja kilkanascie dni, na podrozowanie.
na poczatku, probujemy cos opowiedziec, albo przedstawic jakis inny punkt widzenia, ale Ewa nie przyjmuje zadnych komentarzy, ani zdan odmiennych, od jej, jedynie slusznego. dowiadujemy sie wiec, ze konflikty miedzy ludzmi nie sa zle, jesli obie strony udaja, ze go nie ma; najlepsza to taka kultura, w ktorej ludzie obojetnie od sytuacji, w jakiej sie znajduja, zawsze mowia, ze jest ok, i nie zawracaja nikomu glowy, wiec wielkie spoleczenstwa, w ktorych nie zna sie swoich najblizszych sasiadow sa bardzo praktyczne; ludzie w Ameryce Poludniowej sa biedni i nieszczesliwi i nie wazne, ze mowia inaczej, ludzie mieszkajacy w gorach maja jeszcze gorzej... bo mieszkaja w gorach; Latynoamerykanin, ktory twierdzi, ze jest zadowolony ze swojego zycia, to nieszczesnik, ktory jeszcze nie mial okazji porownac sie z zamoznym bialym czlowiekem i stwierdzic, ze tak naprawde nie ma nic, a jego zycia to pasmo meczarni i goryczy. jesli ekwadorski Indianin bedzie utrzymywal, ze najwazniejsi sa dla niego rodzina i przyjaciele, to ignorant, ktory nie wie, o czym mowi...
wieczorem, kiedy dziewczyny wracaja do swojego pokoju, my ustalamy nowa zasade, wedlug ktorej Ania (nadal przesladowana przez echo ewowego smiechu) ma zakaz zapraszania na drinki pierwszych przypadkowo napotkanych osob...
m.
dzien: 142 kto odlaczyl tlen..? 19.02.10
na sniadanie serwowane od 7.30 do 8.00 zbiegamy w ostatniej chwili, a potem jeszcze wracamy do pokoju, zeby sie obudzic, porzadnie ubrac i spakowac na dzisiejsza wycieczke. bedziemy dzis obchodzi na okolo Lagune Quilotoe. droga prowadzi szczytami gor wokol jeziora i w najwyzyszym miejscu ma ponad 4000 m.n.p.m. wiekszosc osob robi trase zaczynajac isc w prawoa strone (te strone rekomenduja takze przewodnicy), dlatego, my oczywiscie, wyraszmy w lewo.
poczatkowo trasa jest zupelnie prosta i przypomina mily (chociaz megawietrzny) spacer. zupelnie nie odczuwa sie tu tej przerazajacej wysokosci, na ktorej przy najmniejszym wysilku braknie tlenu w plucach. jest zupelnie latwo. pewnie dlatego, po jakichs kilkunastu minutach Ania postanawia urozmaicic nam troche te wyprawe. wymysla sobie, ze chce pojsc waziutka sciezka, dokladnie w polowie wysokosci zbocza gory. nie mam nic przeciwko temu, poza tym, ze do sciezki (ani pozniej od niej) nie prowadza zadne drozki pozwalajace do niej dojsc... zaczynamy wiec schodzenie wprost po stromym zboczu, a potem dlugie przedostawanie sie po sladach pasterzy i ich owiec. na koniec jeszcze tylko wspinczka skalkowa i juz jestesmy na trasie;)
wracamy na glowny szlak i dopiero po jakims czasie na trasie zaczynaja pojawiac sie male wzniesienia, ktore trzeba zdobywac. i jak to jest z tym oddychaniem..? ano, calkiem zabawnie. w jednej chwili wchodzisz na calkiem stroma gorke i nie masz z tym najmniejszego problemu, a za chwile idziesz po wzgorzu, ktore nawet trudno zauwazyc, a podniesienie nogi kosztuje cie tyle wysilku, ze az musisz przystanac. dodatkowo calosci towyrzy odglos straszliwej zadyszki... niemniej, nie odnotowujemy jakichs wiekszych problemow. przynajmniej do momentu, kiedy stajemy u stop najwyzszej gory - jestem swiecie przekonana, ze albo padniemy po drodze (pamietajcie, ze idziemy od trudniejszej strony, i wejscie na gore jest naprawde strome), albo zejdzie nam na tym caly dzien...
zajmuje nam z jakies pol godziny. na szczycie zbieram z ziemi moje wyplute pluca i probuje nie dac sie zdmuchnac wiatrowi (sciezka jest megawaziutka, a wiatr oprocz nagminnego wiania wykonuje jeszcze niespodziewane silne podmuchy z nieprzewidzianej strony). pstrykamy usmiechniete zdjecia (to zdecydowanie najwyzszy punkt na ziemi, na ktorym do tej pory bylam) i zaczynamy marsz w dol. czlapiemy w dol, ostroznie stawiajac kroki i w pewnym momencie dajemy sie wyprzedzic kilkuletniej dziewczynce i jej starszemu bratu, ktorzy pojawili sie nie wiadomo skad i znikneli gdzies taaam na kolejnej gorze.
do wioski wracamy po okolo 4 godzinach.
Ania chce pojsc na obiad w jakies inne miejsce niz nasz hostel, ale najpierw nie mozemy nic znalezc (ogolnie poza hostelami nie ma tu za wiele), a kiedy w koncu trafiamy do jakiejs restauracji okazuje sie, ze ceny sa tu 4 razy wyzsze niz w PachaMamie...
wracamy do pokoju i probujemy odgadnac zasade, wedlug ktorej dziala goracy prysznic. udaje nam sie po jakichs kilku minutach. po godzinach na zimnym wietrze i odmarznietych dloniach kapiel jest mega przyjemna.
wieczorem probujemy ustalic nasze plany na kilka nastepnych dni... chcialysmy pojechac do parku Cotopaxi (z drugim najwyzszym szczytem Ekwadoru - Wulkanem Cotopaxi - 5897 m.n.p.m.), ale poza drogimi wycieczkami zorganizowanymi, raczej trudno sie tam dostac (moze to troche zajac...), chcialysmy zrobic jeszcze jeden trek w okolicach Quilotoi... ale mamy troche malo czasu... na 1 marca, musimy byc w... Buenos Aires, gdzie czeka na nas troche ludzi... wlacznie z Olga, ktora dolaczy do naszej podrozy... wiec mamy do przejechania troche tysiecy kilometrow... ostatecznie postanawiamy sie z tym przespac...
m.
na sniadanie serwowane od 7.30 do 8.00 zbiegamy w ostatniej chwili, a potem jeszcze wracamy do pokoju, zeby sie obudzic, porzadnie ubrac i spakowac na dzisiejsza wycieczke. bedziemy dzis obchodzi na okolo Lagune Quilotoe. droga prowadzi szczytami gor wokol jeziora i w najwyzyszym miejscu ma ponad 4000 m.n.p.m. wiekszosc osob robi trase zaczynajac isc w prawoa strone (te strone rekomenduja takze przewodnicy), dlatego, my oczywiscie, wyraszmy w lewo.
poczatkowo trasa jest zupelnie prosta i przypomina mily (chociaz megawietrzny) spacer. zupelnie nie odczuwa sie tu tej przerazajacej wysokosci, na ktorej przy najmniejszym wysilku braknie tlenu w plucach. jest zupelnie latwo. pewnie dlatego, po jakichs kilkunastu minutach Ania postanawia urozmaicic nam troche te wyprawe. wymysla sobie, ze chce pojsc waziutka sciezka, dokladnie w polowie wysokosci zbocza gory. nie mam nic przeciwko temu, poza tym, ze do sciezki (ani pozniej od niej) nie prowadza zadne drozki pozwalajace do niej dojsc... zaczynamy wiec schodzenie wprost po stromym zboczu, a potem dlugie przedostawanie sie po sladach pasterzy i ich owiec. na koniec jeszcze tylko wspinczka skalkowa i juz jestesmy na trasie;)
wracamy na glowny szlak i dopiero po jakims czasie na trasie zaczynaja pojawiac sie male wzniesienia, ktore trzeba zdobywac. i jak to jest z tym oddychaniem..? ano, calkiem zabawnie. w jednej chwili wchodzisz na calkiem stroma gorke i nie masz z tym najmniejszego problemu, a za chwile idziesz po wzgorzu, ktore nawet trudno zauwazyc, a podniesienie nogi kosztuje cie tyle wysilku, ze az musisz przystanac. dodatkowo calosci towyrzy odglos straszliwej zadyszki... niemniej, nie odnotowujemy jakichs wiekszych problemow. przynajmniej do momentu, kiedy stajemy u stop najwyzszej gory - jestem swiecie przekonana, ze albo padniemy po drodze (pamietajcie, ze idziemy od trudniejszej strony, i wejscie na gore jest naprawde strome), albo zejdzie nam na tym caly dzien...
zajmuje nam z jakies pol godziny. na szczycie zbieram z ziemi moje wyplute pluca i probuje nie dac sie zdmuchnac wiatrowi (sciezka jest megawaziutka, a wiatr oprocz nagminnego wiania wykonuje jeszcze niespodziewane silne podmuchy z nieprzewidzianej strony). pstrykamy usmiechniete zdjecia (to zdecydowanie najwyzszy punkt na ziemi, na ktorym do tej pory bylam) i zaczynamy marsz w dol. czlapiemy w dol, ostroznie stawiajac kroki i w pewnym momencie dajemy sie wyprzedzic kilkuletniej dziewczynce i jej starszemu bratu, ktorzy pojawili sie nie wiadomo skad i znikneli gdzies taaam na kolejnej gorze.
do wioski wracamy po okolo 4 godzinach.
Ania chce pojsc na obiad w jakies inne miejsce niz nasz hostel, ale najpierw nie mozemy nic znalezc (ogolnie poza hostelami nie ma tu za wiele), a kiedy w koncu trafiamy do jakiejs restauracji okazuje sie, ze ceny sa tu 4 razy wyzsze niz w PachaMamie...
wracamy do pokoju i probujemy odgadnac zasade, wedlug ktorej dziala goracy prysznic. udaje nam sie po jakichs kilku minutach. po godzinach na zimnym wietrze i odmarznietych dloniach kapiel jest mega przyjemna.
wieczorem probujemy ustalic nasze plany na kilka nastepnych dni... chcialysmy pojechac do parku Cotopaxi (z drugim najwyzszym szczytem Ekwadoru - Wulkanem Cotopaxi - 5897 m.n.p.m.), ale poza drogimi wycieczkami zorganizowanymi, raczej trudno sie tam dostac (moze to troche zajac...), chcialysmy zrobic jeszcze jeden trek w okolicach Quilotoi... ale mamy troche malo czasu... na 1 marca, musimy byc w... Buenos Aires, gdzie czeka na nas troche ludzi... wlacznie z Olga, ktora dolaczy do naszej podrozy... wiec mamy do przejechania troche tysiecy kilometrow... ostatecznie postanawiamy sie z tym przespac...
m.
dzien: 143 owcze gowno 20.02.10
postanawiamy... zaczac zjezdzanie w dol Ameryki. zdecydowanie bedzie to robic z zapasem czasu - bez zbytniego pospiechu i z mozliowoscia na ewentualne przerwy.
zjadamy sniadanie i schodzimy w dol wioski, zeby zlapac jedna z polciezarowek jadacych do Zumbahua. poniewaz dzis odbywa sie tam market na drodze pojawily sie samochody przewozace tam ludzi. stamtad bez problemu mozna zlapac autobus powrotny do Latacungi.
na miejscu pakujemy nasze plecaki do autobusowego bagaznika i poniewaz mamy jeszcze troche czasu do odjazdu idziemy na market. kupujemy sobie galaretki ze slodka piana i przechodzimy obok kilku straganow. targ jest maly i sprzedaje sie na nim glownie warzywa, ryz, makarony i ubrania. wlasnie na jednym z takich ostatnich zauwazamy cos, co nas bardzo zainteresowuje - grube, tradycyjne noszone przez indianskie kobiety, welniane podkolanka...;) kupujemy dwie pary.
kiedy docieramy z powrotem na plac, z ktorego odjezdzaja autobusy, okazuje sie, ze wiekszosc osob dokonala juz swoich zakupow. na dachach pojazdow laduja wory z ryzem, ziemniakami... a takze... owce i swinie! dla tutejszych Indian zwierzeta te to po prostu towar, ktory trzeba przewiezc do domu. towary przewozi sie na dachu.
kiedy wsiadamy do autbusu, okazuje sie, ze nim trzeba przewiez kilka owieczek. kierowca otwiera przedni bagaznik, a kobieta wpycha do niego trzy wielkie owce... myslac o lezacych tam juz bagazach innych turystow (nasze plecaki na szczescie sa w tylnym bagazniku), mowie do Ani 'boshe, zeby tylko te owce nie posraly sie tam ze strachu...'
ruszamy w ponad dwugodzina droge powrotna. tuz przed miastem autobus zatrzymuje sie, zeby wypusc kilku pasazerow, wsrod nich kobiete od owiec. kierowca otwiera bagaznik, a ta wyciaga stamtad... spanikowane i do polowy zakrwawione zwierzeta. na kazdym gorskim zakrecie biedne owce 'jezdzily' po chropowatej powierzchni bagaznika szorujac po niej swoimi cialami i zdzierajac sobie skore z nog...
autobus zatrzymuje sie quadre przed terminalem. nie bedzie na niego wjezdzal, zeby uniknac kolejnych oplat. otwiera sie przedni bagaznik... i ludzie wyciagaja z niego swoje czyste plecaki. okazalo sie, ze w srodku byla mala metalowa przegrodka, na ktorej wszystko sie oparlo w ten sposob unikajac kontaktu z owcami. mieli duuze szczescie. ...w przeciwienstwie do mnie... w naszym bagazniku nie bylo metalowej czesci, ale za to zmiescilo sie tam cale stadko wystraszonych owiec... ktore sraly cala droge powrotna. moj plecak jest tak ufajdany w gownie, ze nie mam nawet za co go zlapac. ogolnie, mogloby to byc calkiem zabawne, gdyby nie to, ze owcze gowno (no sorry... ale) strasznie wali!
lapie plecak za kawalek czystego paska i niose na terminal. nie ma mowy, nie obejdzie sie bez mycia w dworcowej ubikacji. na miejscu okazuje sie, ze toaletach akurat nie ma wody. po prostu brak slow. Ania idzie szukac jakichs innych lazienek publicznych... nie moze nic znalezc. ale na szczescie wraca woda na terminalu. wyciagam mydlo, gabke i ruszam do akcji. zajmuje mi to ponad pol godziny. rezultat jest taki, ze plecak wyglada tak czysto, jak nie wygladal chyba od ostatnich kilku miesiecy... i nadala przerazliwie smierdzi...
chcemy dzis dojechac do Cuenci (czyt. kłenki), ale na terminalu mowia nam, ze aby tego dokonac, najpierw musimy sie dostac do oddalonego o godzine stad, Ambato. kupujemy bilety i jedziemy. ciesze sie bardzo, ze w tym momenci moj plecak jest daleko ode mnie.
na terminalu w Ambato okazuje sie, ze najbliszy autobus jest... za 3 godziny. kupujemy bilety i idziemy na obiad. wedlug przewodnika Lonely Planet, to ponad 150 tysieczne miasto, jest najbardziej nieturystycznym miejscem w calym Ekwadorze, i chyba tym razem mozemy sie z nim w pelni zgodzic. jest szaro, brzydko i nieladnie. zamawiamy almerzo za 2,5$, robimy male zakupy i idziemy czekac na prywatny terminal firmy, ktora wybralysmy.
o w pol do 16.00 przyjezdza autobus (ofkors... jadacy z Latacungi...). zajmujemy nasze miejsce i ruszamy w 8 godzinna przejazdzke...
na miejscu lapiemy taksowke, ktorej kierowca chce od nas chyba troszeczke za duzo pieniedzy... kiedy Ania pyta go, czy do miejsca, w ktore chcemy jechac nie ma przypadkiem tylko 1,5 kilometra... ten odpowiada, ze nie wie ile tam jest kilometrow, ale cena jest taka jak podal... gdyby nie to, ze jest juz po polnocy pewnie poszukalybysmy kogos innego, ale jestesmy juz zmeczone i jak najszybciej chcemy na hotelu.
wysiadamy w wybranym miejscu i okazuje sie, ze jest tu troszke inaczej niz poprzednim razem (wedlug relacji Ani). zamiast brzydkiego marketu w centrum miasta, stoja tu schludne budki, pod placem wybudowano parking podziemny... a nasz hotel jest nieczynny. zakladamy plecaki i ruszamy w kierunku innego.
tani hotel, polecany przez przewodnik, jako bardzo dobra oferta w centrum miasta, zamienia sie tymczasem w elegancki Hostal Majestic, z pokojami nawet za 50$... patrzymy na wystroj miejsca, ktore zupelnie nie pasuje do wystroju backpakerskiego... na obrazy na scianach, restauracje... pana z recepcji. ten usmiecha sie i mowi, ze sa rowniez pokoje za 30$, 25$, 20$, 15$ i 10$... nie chcemy ich nawet ogladac. od razu bierzemy klucz i biegniemy spac.
m.
postanawiamy... zaczac zjezdzanie w dol Ameryki. zdecydowanie bedzie to robic z zapasem czasu - bez zbytniego pospiechu i z mozliowoscia na ewentualne przerwy.
zjadamy sniadanie i schodzimy w dol wioski, zeby zlapac jedna z polciezarowek jadacych do Zumbahua. poniewaz dzis odbywa sie tam market na drodze pojawily sie samochody przewozace tam ludzi. stamtad bez problemu mozna zlapac autobus powrotny do Latacungi.
na miejscu pakujemy nasze plecaki do autobusowego bagaznika i poniewaz mamy jeszcze troche czasu do odjazdu idziemy na market. kupujemy sobie galaretki ze slodka piana i przechodzimy obok kilku straganow. targ jest maly i sprzedaje sie na nim glownie warzywa, ryz, makarony i ubrania. wlasnie na jednym z takich ostatnich zauwazamy cos, co nas bardzo zainteresowuje - grube, tradycyjne noszone przez indianskie kobiety, welniane podkolanka...;) kupujemy dwie pary.
kiedy docieramy z powrotem na plac, z ktorego odjezdzaja autobusy, okazuje sie, ze wiekszosc osob dokonala juz swoich zakupow. na dachach pojazdow laduja wory z ryzem, ziemniakami... a takze... owce i swinie! dla tutejszych Indian zwierzeta te to po prostu towar, ktory trzeba przewiezc do domu. towary przewozi sie na dachu.
kiedy wsiadamy do autbusu, okazuje sie, ze nim trzeba przewiez kilka owieczek. kierowca otwiera przedni bagaznik, a kobieta wpycha do niego trzy wielkie owce... myslac o lezacych tam juz bagazach innych turystow (nasze plecaki na szczescie sa w tylnym bagazniku), mowie do Ani 'boshe, zeby tylko te owce nie posraly sie tam ze strachu...'
ruszamy w ponad dwugodzina droge powrotna. tuz przed miastem autobus zatrzymuje sie, zeby wypusc kilku pasazerow, wsrod nich kobiete od owiec. kierowca otwiera bagaznik, a ta wyciaga stamtad... spanikowane i do polowy zakrwawione zwierzeta. na kazdym gorskim zakrecie biedne owce 'jezdzily' po chropowatej powierzchni bagaznika szorujac po niej swoimi cialami i zdzierajac sobie skore z nog...
autobus zatrzymuje sie quadre przed terminalem. nie bedzie na niego wjezdzal, zeby uniknac kolejnych oplat. otwiera sie przedni bagaznik... i ludzie wyciagaja z niego swoje czyste plecaki. okazalo sie, ze w srodku byla mala metalowa przegrodka, na ktorej wszystko sie oparlo w ten sposob unikajac kontaktu z owcami. mieli duuze szczescie. ...w przeciwienstwie do mnie... w naszym bagazniku nie bylo metalowej czesci, ale za to zmiescilo sie tam cale stadko wystraszonych owiec... ktore sraly cala droge powrotna. moj plecak jest tak ufajdany w gownie, ze nie mam nawet za co go zlapac. ogolnie, mogloby to byc calkiem zabawne, gdyby nie to, ze owcze gowno (no sorry... ale) strasznie wali!
lapie plecak za kawalek czystego paska i niose na terminal. nie ma mowy, nie obejdzie sie bez mycia w dworcowej ubikacji. na miejscu okazuje sie, ze toaletach akurat nie ma wody. po prostu brak slow. Ania idzie szukac jakichs innych lazienek publicznych... nie moze nic znalezc. ale na szczescie wraca woda na terminalu. wyciagam mydlo, gabke i ruszam do akcji. zajmuje mi to ponad pol godziny. rezultat jest taki, ze plecak wyglada tak czysto, jak nie wygladal chyba od ostatnich kilku miesiecy... i nadala przerazliwie smierdzi...
chcemy dzis dojechac do Cuenci (czyt. kłenki), ale na terminalu mowia nam, ze aby tego dokonac, najpierw musimy sie dostac do oddalonego o godzine stad, Ambato. kupujemy bilety i jedziemy. ciesze sie bardzo, ze w tym momenci moj plecak jest daleko ode mnie.
na terminalu w Ambato okazuje sie, ze najbliszy autobus jest... za 3 godziny. kupujemy bilety i idziemy na obiad. wedlug przewodnika Lonely Planet, to ponad 150 tysieczne miasto, jest najbardziej nieturystycznym miejscem w calym Ekwadorze, i chyba tym razem mozemy sie z nim w pelni zgodzic. jest szaro, brzydko i nieladnie. zamawiamy almerzo za 2,5$, robimy male zakupy i idziemy czekac na prywatny terminal firmy, ktora wybralysmy.
o w pol do 16.00 przyjezdza autobus (ofkors... jadacy z Latacungi...). zajmujemy nasze miejsce i ruszamy w 8 godzinna przejazdzke...
na miejscu lapiemy taksowke, ktorej kierowca chce od nas chyba troszeczke za duzo pieniedzy... kiedy Ania pyta go, czy do miejsca, w ktore chcemy jechac nie ma przypadkiem tylko 1,5 kilometra... ten odpowiada, ze nie wie ile tam jest kilometrow, ale cena jest taka jak podal... gdyby nie to, ze jest juz po polnocy pewnie poszukalybysmy kogos innego, ale jestesmy juz zmeczone i jak najszybciej chcemy na hotelu.
wysiadamy w wybranym miejscu i okazuje sie, ze jest tu troszke inaczej niz poprzednim razem (wedlug relacji Ani). zamiast brzydkiego marketu w centrum miasta, stoja tu schludne budki, pod placem wybudowano parking podziemny... a nasz hotel jest nieczynny. zakladamy plecaki i ruszamy w kierunku innego.
tani hotel, polecany przez przewodnik, jako bardzo dobra oferta w centrum miasta, zamienia sie tymczasem w elegancki Hostal Majestic, z pokojami nawet za 50$... patrzymy na wystroj miejsca, ktore zupelnie nie pasuje do wystroju backpakerskiego... na obrazy na scianach, restauracje... pana z recepcji. ten usmiecha sie i mowi, ze sa rowniez pokoje za 30$, 25$, 20$, 15$ i 10$... nie chcemy ich nawet ogladac. od razu bierzemy klucz i biegniemy spac.
m.
dzien: 144 donde esta Ania..? 21.02.10
najwyzsza pora na zrobienie prania. ilsoc czystych rzeczy skurczyla mi sie przerazliwie. jeszcze troche i nie bede miala sie w co ubrac. wychodzimy wiec na miasto, zeby sprawdzic, czy jest tu jakas czynna pralnia. jest niedziela i miasto wyglada jakby umarlo. ogolnie jest tu bardzo ladnie. wysokie kolonialne budynki (w koncu cos innego niz klockowe domy z czerwonej cegly), ale juz samo znalezienie czynnego sklepu wymaga mnostwa czasu i energii.
zachodzimy na sniadanie do czynnej Caffe Austria (nazywa sie tak, bo podobno wlascieciele sa Austriakami), w ktorej za herbate i tostu z serem i szynka placimy tyle, ile za porzadny obiad. a potem bez wiekszego problmeu znajdujemy llavenderie czynna do 21.00. wpadamy jeszcze na internetowe pogaduchy z druga strona swiata i wracamy do hotelu po rzeczy do prania. zanim jednak wybierzemy sie z nimi do pralni, najpierw musze wyprac moj smierdzacy plecak (ochrzczony juz jako 'smierdziel'). walcze z nim ponad godzine zuzywajac litry goracej wody, mydla i szamponu. blyszczy sie jak nigdy. wywieszam go na balkonie i zabieram sie do segregowania ubran. na srodku pokoju powstaje calkiem spora kupka. pytam Anie, czy nie chcialaby czegos dorzucic, ale ta upiera sie, ze wszystko ma czyste. no moze, oprocz jednej bluzki... po chwili obok mojej kupki pojawia sie taka sama Aniowa...
Ania musi jeszcze raz zadzwonic do domu, wiec rozdzielamy sie na skrzyzowaniu dwa bloki od pralni. biore rzeczy do prania i wracam do kawiarenek internetowych. okazuje sie, ze Ani nie ma w srodku. ide do drugiej i sprawdzam tam. tez jej nie ma. znaduje kawiarenke na pietrze budynki i mowie gosciowi w okularach slonecznych, ze szukam moja amiga z blond wlosami (tak... nie wiadomo kiedy i jak to stalo, ale Ania znow jest blondynka...), a ten stanowczo twierdzi, ze nikogo takiego tu nie widzial... obchodze jeszcze kilka kawiarenek na pobliskich ulicach, ale w zadnej z nich nie ma Ani. wracam na pierwsze miejsce i sprawdzam znowu. nic. gdzie ona sie podziala. siadam na schodach poblisku budynku i czekam 20 minut. nic. moze wrocila do hotelu? tylko po co, skoro nie ma klucza..? jestem strasznie glodna wiec zachodze do wczesniej mijanej piekarni i kupuje cos do jedzenia. wracam na ulice z kawiarenkami i czekam. nic. moze poszla do pralni? ide tam i nic. postanawiam wrocic do hotelu. nic. po drodze mijam w koncu jakis otwarty market. wchodze do niego po... czekolade;) kilka innych rzeczy. wracam do hotelu. wracam na ulice z kawiarenkami. o boshe, a moze ja porwali?! pff... Anie..? kto by sie odwazyl. wracam w kierunku hotelu... po chwlil zauwazam Anie spokojnie maszerujaca po placu centralnym z pieknym szaszlykiem na patyku... o jak milo, gdzie bylas przez ostatnie 2 godziny..?
wina palanta w ciemnych okularach przeciwslonecznych zalozonych z pomieszczeniu bez okien, pewnie przez nie byl w stanie rozpoznawac barw... ech...
idziemy na maly spacer (zdecydowanie mam juz dosyc chodzenia na dzisiaj), a potem wracamy do hotelu... zdobylysmy dzisiaj brytyjskiego Focusa wiec bedziemy zaglebiac nasza wiedze na temat wszystkiego...:)
m.
najwyzsza pora na zrobienie prania. ilsoc czystych rzeczy skurczyla mi sie przerazliwie. jeszcze troche i nie bede miala sie w co ubrac. wychodzimy wiec na miasto, zeby sprawdzic, czy jest tu jakas czynna pralnia. jest niedziela i miasto wyglada jakby umarlo. ogolnie jest tu bardzo ladnie. wysokie kolonialne budynki (w koncu cos innego niz klockowe domy z czerwonej cegly), ale juz samo znalezienie czynnego sklepu wymaga mnostwa czasu i energii.
zachodzimy na sniadanie do czynnej Caffe Austria (nazywa sie tak, bo podobno wlascieciele sa Austriakami), w ktorej za herbate i tostu z serem i szynka placimy tyle, ile za porzadny obiad. a potem bez wiekszego problmeu znajdujemy llavenderie czynna do 21.00. wpadamy jeszcze na internetowe pogaduchy z druga strona swiata i wracamy do hotelu po rzeczy do prania. zanim jednak wybierzemy sie z nimi do pralni, najpierw musze wyprac moj smierdzacy plecak (ochrzczony juz jako 'smierdziel'). walcze z nim ponad godzine zuzywajac litry goracej wody, mydla i szamponu. blyszczy sie jak nigdy. wywieszam go na balkonie i zabieram sie do segregowania ubran. na srodku pokoju powstaje calkiem spora kupka. pytam Anie, czy nie chcialaby czegos dorzucic, ale ta upiera sie, ze wszystko ma czyste. no moze, oprocz jednej bluzki... po chwili obok mojej kupki pojawia sie taka sama Aniowa...
Ania musi jeszcze raz zadzwonic do domu, wiec rozdzielamy sie na skrzyzowaniu dwa bloki od pralni. biore rzeczy do prania i wracam do kawiarenek internetowych. okazuje sie, ze Ani nie ma w srodku. ide do drugiej i sprawdzam tam. tez jej nie ma. znaduje kawiarenke na pietrze budynki i mowie gosciowi w okularach slonecznych, ze szukam moja amiga z blond wlosami (tak... nie wiadomo kiedy i jak to stalo, ale Ania znow jest blondynka...), a ten stanowczo twierdzi, ze nikogo takiego tu nie widzial... obchodze jeszcze kilka kawiarenek na pobliskich ulicach, ale w zadnej z nich nie ma Ani. wracam na pierwsze miejsce i sprawdzam znowu. nic. gdzie ona sie podziala. siadam na schodach poblisku budynku i czekam 20 minut. nic. moze wrocila do hotelu? tylko po co, skoro nie ma klucza..? jestem strasznie glodna wiec zachodze do wczesniej mijanej piekarni i kupuje cos do jedzenia. wracam na ulice z kawiarenkami i czekam. nic. moze poszla do pralni? ide tam i nic. postanawiam wrocic do hotelu. nic. po drodze mijam w koncu jakis otwarty market. wchodze do niego po... czekolade;) kilka innych rzeczy. wracam do hotelu. wracam na ulice z kawiarenkami. o boshe, a moze ja porwali?! pff... Anie..? kto by sie odwazyl. wracam w kierunku hotelu... po chwlil zauwazam Anie spokojnie maszerujaca po placu centralnym z pieknym szaszlykiem na patyku... o jak milo, gdzie bylas przez ostatnie 2 godziny..?
wina palanta w ciemnych okularach przeciwslonecznych zalozonych z pomieszczeniu bez okien, pewnie przez nie byl w stanie rozpoznawac barw... ech...
idziemy na maly spacer (zdecydowanie mam juz dosyc chodzenia na dzisiaj), a potem wracamy do hotelu... zdobylysmy dzisiaj brytyjskiego Focusa wiec bedziemy zaglebiac nasza wiedze na temat wszystkiego...:)
m.
dzien: 145 prawie jak w Londynie 22.02.10
kiedy wychodzimy na miasto... czuje sie jakby ktos przeniosl mnie w nocy w inne miejsce. po ulicach chodzi tyle ludzie, ze trudno przejsc, a kazde mijane okno jest oknem wystawowym jakiegos sklepu. to sie nazywa dzien pracujacy!
idziemy odebrac nasze wyprane rzeczy, ale po drodze, musimy zajsc do apteki. Ania zaczyna sie bardzo zle czuc i dobrze byloby temu zaradzic zanim zachoruje. pani farmacetka pyta ja o objawy, a potem sugeruje jakies super tabletki ze wszystkim. kiedy Ania przystaje na propozycje, ta pyta sie ile ich chce, a potem odcina odpowiednia liczbe z 'plasterka' tabletek. to, ze w aptece mozna kupic tabletki na sztuki to juz wiedzialam wczesniej (nawet raz sama kupowalam je tak w Meksyku), ale nie wyobrazacie sobie, ze w Ekwadorze na sztuki mozna kupic rowniez... syrop! wystarczy powiedziec ile lyzeczek syropu jest potrzebna, a farmaceta naleje je ci do foliowego woreczka. nigdy wiecej wydawania pieniedzy na niepotrzebne leki!
odbieramy pachnace swiezoscia rzeczy (gorzej jest z czystoscia, bo w calej Ameryce Srodkowej i Poludniowej uzywa sie glupich amerykanskich pralek... ktore zasadniczo nie piora...), wpadamy na male sniadanie do jednej z miliona otwartych dzis kawiarni, a potem idziemy na market. potrzebna mi ekwadorska banderka.
wracamy do hotelu, pakujemy plecaki - ja moj nadal smierdzacy owczym gownem i schodzimy do hotelowej restauracji. dwa almerza w cenie 1.75$ kazde. dobra oferta, a jedzenie bardzo smaczne, nie mniej jednak, obiecujemy sobie juz wiecej nigdy ich nie jesc...
lapiemy taksowke (ta kosztuje o polowe taniej niz poprzednia) i jedziemy na terminal, skad lapiemy autobus do Lojy (czyt. lohy).
z wszystkich hoteli o dzwiecznych nazwach America, Mexico... wybieramy ten wydajacy sie nam najbardziej przyjazny - Londres (hiszp. Londyn). i musze napisac, ze to najdziwniejsze miejsce, w ktorym spalam. sufity w pokojach maja tylko odrobinke wiecej niz 2 metry, a lazienki znajduja sie w zupelnie bezsensownych, dziwnych miejscach, do jednej wchodzi sie ze 'swietlicy', druga jest na korytarzu... a trzecia w poczekalni, przy wejsciu do gabinetu lekarskiego... az strach pomyslec, jakby to wygladalo w hotelu Meksyk ;)
wychodzimy szybko na empaniadowa kolacje... a potem spac.
m.
kiedy wychodzimy na miasto... czuje sie jakby ktos przeniosl mnie w nocy w inne miejsce. po ulicach chodzi tyle ludzie, ze trudno przejsc, a kazde mijane okno jest oknem wystawowym jakiegos sklepu. to sie nazywa dzien pracujacy!
idziemy odebrac nasze wyprane rzeczy, ale po drodze, musimy zajsc do apteki. Ania zaczyna sie bardzo zle czuc i dobrze byloby temu zaradzic zanim zachoruje. pani farmacetka pyta ja o objawy, a potem sugeruje jakies super tabletki ze wszystkim. kiedy Ania przystaje na propozycje, ta pyta sie ile ich chce, a potem odcina odpowiednia liczbe z 'plasterka' tabletek. to, ze w aptece mozna kupic tabletki na sztuki to juz wiedzialam wczesniej (nawet raz sama kupowalam je tak w Meksyku), ale nie wyobrazacie sobie, ze w Ekwadorze na sztuki mozna kupic rowniez... syrop! wystarczy powiedziec ile lyzeczek syropu jest potrzebna, a farmaceta naleje je ci do foliowego woreczka. nigdy wiecej wydawania pieniedzy na niepotrzebne leki!
odbieramy pachnace swiezoscia rzeczy (gorzej jest z czystoscia, bo w calej Ameryce Srodkowej i Poludniowej uzywa sie glupich amerykanskich pralek... ktore zasadniczo nie piora...), wpadamy na male sniadanie do jednej z miliona otwartych dzis kawiarni, a potem idziemy na market. potrzebna mi ekwadorska banderka.
wracamy do hotelu, pakujemy plecaki - ja moj nadal smierdzacy owczym gownem i schodzimy do hotelowej restauracji. dwa almerza w cenie 1.75$ kazde. dobra oferta, a jedzenie bardzo smaczne, nie mniej jednak, obiecujemy sobie juz wiecej nigdy ich nie jesc...
lapiemy taksowke (ta kosztuje o polowe taniej niz poprzednia) i jedziemy na terminal, skad lapiemy autobus do Lojy (czyt. lohy).
z wszystkich hoteli o dzwiecznych nazwach America, Mexico... wybieramy ten wydajacy sie nam najbardziej przyjazny - Londres (hiszp. Londyn). i musze napisac, ze to najdziwniejsze miejsce, w ktorym spalam. sufity w pokojach maja tylko odrobinke wiecej niz 2 metry, a lazienki znajduja sie w zupelnie bezsensownych, dziwnych miejscach, do jednej wchodzi sie ze 'swietlicy', druga jest na korytarzu... a trzecia w poczekalni, przy wejsciu do gabinetu lekarskiego... az strach pomyslec, jakby to wygladalo w hotelu Meksyk ;)
wychodzimy szybko na empaniadowa kolacje... a potem spac.
m.
dzien: 146 transit (cz.1) 23.02.10
nasza podroz zdecydowanie zaczyna nabierac tempa. wciaz jestesmy w Ekwadorze, a juz za 6 dni powinnysmy byc w Argentynie, dlatego jak najszybciej chcemy sie dostac do Limy, zeby stamtad moc zlapac bezposredni autobus do Buenos Aires.
a skoro dzis juz wyjezdzamy z Ekwadoru, pora by sprobowac tutejszego specjalu empaniada verde. sprawdzamy w przewodniku, gdzie mozna zjesc cos takiego i ruszamy do wybranej restauracji. na miejsu okazuje sie, ze tajemnicza empaniada verde (zwykle empaniady to smazone w glebokim oleju ciasta w ksztalcie duzych pierogow wypelnione serem, kurczakiem lub carne), zrobiona jest nie z maki, ale z platanos i do tego wypelniona miesem. jakos zadna z nas nie ma na to ochoty... zamawiamy wiec gimbolito... i cos jeszcze...;) jedno z nich to gotowane w lisciu z kukurydzy ciasto z rodzynkami i wanilia, a drugie jest mniej-wiecej tym samym, tylko, ze zrobionym z maki kukurydzianej i bez rodzynkow...:) dania sa bardzo smaczne, wiec zamawiamy dokladke.
zabieramy nasze rzeczy i ruszamy na terminal. lapiemy 8 godzinny autobus do Piury w Peru (w tym miejscu nastapi przekierowanie do specjalnej zakladki '(transit)' poniewaz nastepne kraje bedziemy przejezdzac w zastraszajaco szybkim tempie...;)
m.
nasza podroz zdecydowanie zaczyna nabierac tempa. wciaz jestesmy w Ekwadorze, a juz za 6 dni powinnysmy byc w Argentynie, dlatego jak najszybciej chcemy sie dostac do Limy, zeby stamtad moc zlapac bezposredni autobus do Buenos Aires.
a skoro dzis juz wyjezdzamy z Ekwadoru, pora by sprobowac tutejszego specjalu empaniada verde. sprawdzamy w przewodniku, gdzie mozna zjesc cos takiego i ruszamy do wybranej restauracji. na miejsu okazuje sie, ze tajemnicza empaniada verde (zwykle empaniady to smazone w glebokim oleju ciasta w ksztalcie duzych pierogow wypelnione serem, kurczakiem lub carne), zrobiona jest nie z maki, ale z platanos i do tego wypelniona miesem. jakos zadna z nas nie ma na to ochoty... zamawiamy wiec gimbolito... i cos jeszcze...;) jedno z nich to gotowane w lisciu z kukurydzy ciasto z rodzynkami i wanilia, a drugie jest mniej-wiecej tym samym, tylko, ze zrobionym z maki kukurydzianej i bez rodzynkow...:) dania sa bardzo smaczne, wiec zamawiamy dokladke.
zabieramy nasze rzeczy i ruszamy na terminal. lapiemy 8 godzinny autobus do Piury w Peru (w tym miejscu nastapi przekierowanie do specjalnej zakladki '(transit)' poniewaz nastepne kraje bedziemy przejezdzac w zastraszajaco szybkim tempie...;)
m.