meksyk gwatemala honduras nicaragua costa rica panama kolumbia
ekwador transit (peru - bolivia) argentyna - chile
ekwador transit (peru - bolivia) argentyna - chile
mapa (google maps)
dzien: 1 bienvenidos a mexico 01.10.09
w Meksyku ladujemy po 19.00 (meksykanskiego czasu - w Polsce jest 2.00 w nocy nastepnego dnia) i po wypelnieniu tysiaca straaasznie waznych formularzy, ktorymi zaczeto nas czestowac juz w samolocie, jakas godzine(!) pozniej mozemy w koncu opuscic terminal. po przekroczeniu magicznych wrot okazuje sie jednak, ze nie ma za nimi Alberta, ktory powinien tam na nas czekac. niczym koncza sie tez proby dodzwonienia do niego poniewaz zadna z zapytanych osob (chyba polowa obslugi lotniska) nie potrafi nam powiedziec, jakie cyferki skladaja sie na magiczny numer kierunkowy. w zwiazku z tym Ania obiecuje go zabic trzy razy, kiedy/jesli tylko sie pojawi. na szczescie dla niego, kiedy zestresowany i przerazony wbiega w koncu na lotnisko nie ma jej akurat w poblizu.
okazuje sie, ze do niedawna w Mexico City (Mexico - koniecznie czytane przez 'h') byl tylko jeden terminal miedzynarodowy i dopiero jakis czas temu otworzono drugi, na ktorym do tej pory ladowaly tylko krajowe samoloty. poniewaz Alberto zapomnial zorientowac sie, na ktorym terminalu wyladujemy my, uznal, ze logiczne bedzie udac sie na stary, wiekszy terminal nr 2. oczywiscie w tym czasie my czekamy na terminalu nr 1...
no i jestesmy. po 15 godzinach lotu - Mexico City, najwiekszy zespol miejski swiata - ponad 20 milionow mieszkancow (prawie tyle, co polowa Polski..! i to w jednym miejscu!), polozone na wysokosci 2240m.n.p - czyli mniej-wiecej tyle ile maja tatrzanskie Rysy! a do tego wyglada zupelnie jak na filmach! na ulicach stoja stare samochody - krolowie szos prosto z pobliskich USA, po drogach jezdza taksowki zrobione z garbusow i autobusy troche wieksze od busow, na rogach stoiska z taco, a na ulicach prawdziwi Meksykanie - niektorzy nawet w kapeluszach i obowiazkowo z wasami! a najlepsze jest to, ze wszystko jest prawdziwe.
dom rodzicow Alberto lezy w polnocno-wschodniej czesci Mexico City. kiedy tam w koncu dojezdzamy, pokonujac meksykanski traffic, ktory mozna porownac chyba tylko do tego w Bombaju, okazuje sie, ze dom wyglada zupelnie jak z telenoweli. elegancki, blyszczacy, wszedzie stoja kwiaty, najprzerozniejsze firgurki, no i falbanki. mam wrazenie, iz jest tu tego wszystkiego tak duzo, ze boje sie jakkolwiek ruszyc z plecakiem, aby tylko niczego nie zrzucic.
juz od progu witaja nas rodzice Alberto, ktorzy, jak mowi, nie mogli sie doczekac naszego przyjazdu. oprocz nich wita nas takze wujek, kuzynka, brat (Jose aka Pepe), dziewczyna Alberto (Klara z Danii) i 8 miesiecznych szczeniakow slicznej suczki Candy.
nie spimy juz od ponad 20 godzin... ale to nie znaczy, ze pojdziemy spac w najlbizszym czasie. w przeciagu godziny w domu pojawia sie dodatkowe 20 osob - kuzynow, kuzynek i przyjaciol Alberto i Peppe. let´s get the party started! piwo, jak najbardziej meksykanskie hot-dogi, coca-cola w plastykowych wymiennych butelkach, no i oczywiscie tequila - podana w, przyrzekam, najsmaczniejszy sposob na swiecie!
impreza konczy sie po 4.00 nad ranem... my jednak odpadamy troche wczesniej... w koncu sen po 26 godzinach.
m.
dzien: 2 quesadilla z czarnym grzybkiem 02.10.09
mimo ucieczki z imprezy poprzedniej nocy i tak nie udaje nam sie wyspac. dopada nas jetlag - syndrom wystepujacy u osob zmieniajacych zbyt szybko strefy czasowe. budzimy sie na zmiane po kilka razy w ciagu nocy, a o 6.00 nad ranem jestesmy zupelnie gotowe (przynajmniej teoretycznie) do dalszych przygod. oczywiscie, musimy poczekac jeszcze troche zanim obudzi sie cala reszta.
kiedy w koncu wszyscy sa juz na nogach, schodzimy na sniadanie przygotowane przez mame Alberto. chyba pierwszy raz w zyciu mam okazje jesc trzydaniowe(!) sniadanie. najpierw swieze owocow z jogurtem dla kazdego i swiezo wyciskany sok z arbuza(!) - pychota! potem, na drugie danie, w ktorego polowie zaczynam powoli odpadac, ogromne croissanty podane na goraco z serem i szynka, i na koniec deser - ciasteczka maslane i (upragniona) kawa. po takim posilku, naprawde ledwo moge sie ruszyc.
w Meksyku jest akurat jesien, ale raczej trudno byloby to stwierdzic po panujacej na dworzu temperaturze osiagajecej prawie 30 stopni C.
Poniewaz, jak nie patrzec, jestesmy goscmi, grzecznie poddajemy sie planom gospodarzy. Tak wiec, Klara i Alberto zabieraja nas najpierw do muzeum Museo Universitario de Ciencias y Arte.
aby tam dotrzec wsiadamy w pomaranczowe, kanciaste, jezdzace na kolach z oponami meksykanskie metro (swoja droga ciekawe, co sie stanie, jesli ktorys z waganow zlapie gume?).
w Meksyku jezdzi 11 linii metra, ktore oznaczone sa poprostu numerami lub literami, nie maja jakichs specjalnych nazw wiec Meksykanie nazywaja je od kolorow, ktorymi linie sa oznaczone na mapce. meksykanskie metro to jedno z najtanszych metr na swiecie. za przejazd bez limitu czasowego i odleglosciowego nalezy zaplacic 2 peso, co w przyblizeniu wynosi 50 groszy! (dla porownania: za najtanszy, pojedynczy przejazd metrem w Londynie trzeba zaplacic okolo 7 zlotych!). Alberto utrzymuje, ze metro w Meksyku jest nie tylko tansze niz w Londynie, ale takze o wiele bardziej niezawodne - punktualne i bez przypadkowych postojow miedzy stacjami. ponadto, perony oraz wagony metra maja wyznaczona specjalna czesc 'area exlusiva', w ktorej moga przebywac tylko kobiety i dzieci.
sama jazda metrem to tez zupelnie inna bajka - na niemal kazdej stacji metra wsiadaja ludzie oferujacy do sprzedania najprzerozniejsze rzeczy. poczawszy od plyt, ktorych zawartosci mozemy wysluchac dzieki specjalnie dostosowanym do tego plecakom kryjacym, naprawde duzej mocy, wzmacniacze, poprzez gumy do zucia, chusteczki higieniczne, papierosy na sztuki, krzyzowki, a skonczywszy na kulkach do kwiatow (swoja droga, te akurat ciesza sie najwieksza popularnoscia), puzzlach, torebkach na prezenty, grach i zabawkach. handluje kazdy i czym tylko moze. po takiej przejazdzce londynskie metro wypada po prostu nudno.
Muzeum znajduje sie na terenie kampusu uniwersyteckiego. prace, Cildo Meireles, ktore ogladamy prezentuja najprzerozniejsze style. podziwiamy wiec rysunki techniczne na papierze milimetrowym (he?!), ukryte na banknotach, butelkach coca-coli i w gazetach przekazy antypolityczne, chodzimy po potluczonym szkle i bladzimy w labiryncie zawieszonych pod sufitem skladanych miar, po to, aby wszystko zakonczyc w ciemnej sali, zakopani po kolana w talku...
po wizycie w muzeum, cali biali i zakurzeni, jedziemy na market w dzielnicy Coyoacan, aby tam skosztowac meksykanskich specjalow.
na nasz obiad, podany na plastikowych talerzykach w foliowych woreczkach (ile mniej zmywania!), skladaja sie gorditas i quesadillas, w tym jedna wypelnione huitlacoche - czarnym i kleistym nadzieniem zrobionym z grzyba porastajacego kolby kukurydzy(!), Ania, Klara i Alberto naprawde rozsmakowuja sie w tej potrawie. wlasciciel straganu przyrzadza tez, specjalnie dla nas, mole con nopales, quesadillas z nadzieniem zrobionym z chili i czekolady. wszystko to popijamy przez slomki, napojami sprzedawanymi w szklanych, zwrotnych butelkach, a na koniec placimy plastikowymi banknotami(!).
czesc drogi do domu pokonujemy jednym z tych niewielkich zielonobialych autobusikow.
niektore z nich sa naprawde oryginalne. kierowcy tych pojazdow robia, co im sie podoba, leza na kierownicy, szukaja upuszczonych pod fotelem monet, rozmawiaja ze znajomymi... i oczywiscie wszystko podczas jazdy! z glosnikow leci glosna muzyka, a drzwi do takiego autobusu pozostaja otwarte, aby kazdy mogl do niego wskoczyc, kiedy tylko bedzie mial okazje.
w meksyku kazdy moze miec autobus. wystarczy tylko posiadac odpowiedno duzy samochod i zajestrowac sie jako przewoznik, potem dostaje sie numer autobusu i... rusza na trase.
o tej porze metro jest dosyc zatloczone, nie mniej, zaskakuje nas bardzo spotkanie z meksykanskim studentem Luisem, ktory... mowi po polsku! ba! nie tylko mowi, ale bardzo dobrze zna Polske! jak sie potem okazuje, wszystko dzieki Agatce (jak nazywa ja Luis), Amerykancie polskiego pochodzenia, ktora jest dziewczyna Luisa.
kosmopolityczny Luis opowiada nam o przypadajacej akurat na ten dzien 41. rocznicy masakry na placu Tlatelolco, w ktorej moglo zginac (wedlug roznych zrodel) od kilkuset do nawet kilkutysiecu osob (rzadowe zrodla twierdza, ze liczba ofiar nie przekroczyla 35 osob).
hisotrie koncza nam w domu rodzice Alberto i Pepe: studenci i robotnicy wraz z rodzinami, zebrali sie na placu, aby pokojowo zademontstrowac swoje niezadowolenie z dzialan rzadu, zostali jednak otoczeni przez policje, ktora zaczela strzelac nie tylko do demonstrantow, ale tez do przypadkowych przechodniow. akcja trwala prawie cala noc... rzad tlumaczyl potem, ze powodem byly prowokacje uzbrojonych manifestantow... dzis wiadomo, ze bylo to nieprawda. niektorzy Meksykanie uwazaja, ze wsrod tlumu znajdowali sie uzbrojeni agenci rzadowi w bialych rekawiczkach, ktorzy dla pozoru rzeczywiscie pierwsi zaczeli strzelac. dzieki latwo zauwazalnym rekawiczkom (znak rozpoznawczy) rzadowi prowokatorzy nie zostali nawet ranni.
wieczorem przyjezdza Mariana, siostra Alberto i Pepe, wpada rowniez ich kilku znajomych. oczywiscie wszystko konczy sie znow przy tequili...:)
m.
mimo ucieczki z imprezy poprzedniej nocy i tak nie udaje nam sie wyspac. dopada nas jetlag - syndrom wystepujacy u osob zmieniajacych zbyt szybko strefy czasowe. budzimy sie na zmiane po kilka razy w ciagu nocy, a o 6.00 nad ranem jestesmy zupelnie gotowe (przynajmniej teoretycznie) do dalszych przygod. oczywiscie, musimy poczekac jeszcze troche zanim obudzi sie cala reszta.
kiedy w koncu wszyscy sa juz na nogach, schodzimy na sniadanie przygotowane przez mame Alberto. chyba pierwszy raz w zyciu mam okazje jesc trzydaniowe(!) sniadanie. najpierw swieze owocow z jogurtem dla kazdego i swiezo wyciskany sok z arbuza(!) - pychota! potem, na drugie danie, w ktorego polowie zaczynam powoli odpadac, ogromne croissanty podane na goraco z serem i szynka, i na koniec deser - ciasteczka maslane i (upragniona) kawa. po takim posilku, naprawde ledwo moge sie ruszyc.
w Meksyku jest akurat jesien, ale raczej trudno byloby to stwierdzic po panujacej na dworzu temperaturze osiagajecej prawie 30 stopni C.
Poniewaz, jak nie patrzec, jestesmy goscmi, grzecznie poddajemy sie planom gospodarzy. Tak wiec, Klara i Alberto zabieraja nas najpierw do muzeum Museo Universitario de Ciencias y Arte.
aby tam dotrzec wsiadamy w pomaranczowe, kanciaste, jezdzace na kolach z oponami meksykanskie metro (swoja droga ciekawe, co sie stanie, jesli ktorys z waganow zlapie gume?).
w Meksyku jezdzi 11 linii metra, ktore oznaczone sa poprostu numerami lub literami, nie maja jakichs specjalnych nazw wiec Meksykanie nazywaja je od kolorow, ktorymi linie sa oznaczone na mapce. meksykanskie metro to jedno z najtanszych metr na swiecie. za przejazd bez limitu czasowego i odleglosciowego nalezy zaplacic 2 peso, co w przyblizeniu wynosi 50 groszy! (dla porownania: za najtanszy, pojedynczy przejazd metrem w Londynie trzeba zaplacic okolo 7 zlotych!). Alberto utrzymuje, ze metro w Meksyku jest nie tylko tansze niz w Londynie, ale takze o wiele bardziej niezawodne - punktualne i bez przypadkowych postojow miedzy stacjami. ponadto, perony oraz wagony metra maja wyznaczona specjalna czesc 'area exlusiva', w ktorej moga przebywac tylko kobiety i dzieci.
sama jazda metrem to tez zupelnie inna bajka - na niemal kazdej stacji metra wsiadaja ludzie oferujacy do sprzedania najprzerozniejsze rzeczy. poczawszy od plyt, ktorych zawartosci mozemy wysluchac dzieki specjalnie dostosowanym do tego plecakom kryjacym, naprawde duzej mocy, wzmacniacze, poprzez gumy do zucia, chusteczki higieniczne, papierosy na sztuki, krzyzowki, a skonczywszy na kulkach do kwiatow (swoja droga, te akurat ciesza sie najwieksza popularnoscia), puzzlach, torebkach na prezenty, grach i zabawkach. handluje kazdy i czym tylko moze. po takiej przejazdzce londynskie metro wypada po prostu nudno.
Muzeum znajduje sie na terenie kampusu uniwersyteckiego. prace, Cildo Meireles, ktore ogladamy prezentuja najprzerozniejsze style. podziwiamy wiec rysunki techniczne na papierze milimetrowym (he?!), ukryte na banknotach, butelkach coca-coli i w gazetach przekazy antypolityczne, chodzimy po potluczonym szkle i bladzimy w labiryncie zawieszonych pod sufitem skladanych miar, po to, aby wszystko zakonczyc w ciemnej sali, zakopani po kolana w talku...
po wizycie w muzeum, cali biali i zakurzeni, jedziemy na market w dzielnicy Coyoacan, aby tam skosztowac meksykanskich specjalow.
na nasz obiad, podany na plastikowych talerzykach w foliowych woreczkach (ile mniej zmywania!), skladaja sie gorditas i quesadillas, w tym jedna wypelnione huitlacoche - czarnym i kleistym nadzieniem zrobionym z grzyba porastajacego kolby kukurydzy(!), Ania, Klara i Alberto naprawde rozsmakowuja sie w tej potrawie. wlasciciel straganu przyrzadza tez, specjalnie dla nas, mole con nopales, quesadillas z nadzieniem zrobionym z chili i czekolady. wszystko to popijamy przez slomki, napojami sprzedawanymi w szklanych, zwrotnych butelkach, a na koniec placimy plastikowymi banknotami(!).
czesc drogi do domu pokonujemy jednym z tych niewielkich zielonobialych autobusikow.
niektore z nich sa naprawde oryginalne. kierowcy tych pojazdow robia, co im sie podoba, leza na kierownicy, szukaja upuszczonych pod fotelem monet, rozmawiaja ze znajomymi... i oczywiscie wszystko podczas jazdy! z glosnikow leci glosna muzyka, a drzwi do takiego autobusu pozostaja otwarte, aby kazdy mogl do niego wskoczyc, kiedy tylko bedzie mial okazje.
w meksyku kazdy moze miec autobus. wystarczy tylko posiadac odpowiedno duzy samochod i zajestrowac sie jako przewoznik, potem dostaje sie numer autobusu i... rusza na trase.
o tej porze metro jest dosyc zatloczone, nie mniej, zaskakuje nas bardzo spotkanie z meksykanskim studentem Luisem, ktory... mowi po polsku! ba! nie tylko mowi, ale bardzo dobrze zna Polske! jak sie potem okazuje, wszystko dzieki Agatce (jak nazywa ja Luis), Amerykancie polskiego pochodzenia, ktora jest dziewczyna Luisa.
kosmopolityczny Luis opowiada nam o przypadajacej akurat na ten dzien 41. rocznicy masakry na placu Tlatelolco, w ktorej moglo zginac (wedlug roznych zrodel) od kilkuset do nawet kilkutysiecu osob (rzadowe zrodla twierdza, ze liczba ofiar nie przekroczyla 35 osob).
hisotrie koncza nam w domu rodzice Alberto i Pepe: studenci i robotnicy wraz z rodzinami, zebrali sie na placu, aby pokojowo zademontstrowac swoje niezadowolenie z dzialan rzadu, zostali jednak otoczeni przez policje, ktora zaczela strzelac nie tylko do demonstrantow, ale tez do przypadkowych przechodniow. akcja trwala prawie cala noc... rzad tlumaczyl potem, ze powodem byly prowokacje uzbrojonych manifestantow... dzis wiadomo, ze bylo to nieprawda. niektorzy Meksykanie uwazaja, ze wsrod tlumu znajdowali sie uzbrojeni agenci rzadowi w bialych rekawiczkach, ktorzy dla pozoru rzeczywiscie pierwsi zaczeli strzelac. dzieki latwo zauwazalnym rekawiczkom (znak rozpoznawczy) rzadowi prowokatorzy nie zostali nawet ranni.
wieczorem przyjezdza Mariana, siostra Alberto i Pepe, wpada rowniez ich kilku znajomych. oczywiscie wszystko konczy sie znow przy tequili...:)
m.
dzien: 3 soy y estoy vs. koliberek 03.10.09
slub zaplanowano na sobote.
czyj on dokladnie byl - nie wiemy, ale Alberto i Pepe (oraz ich osoby towarzyszace, czyli Klara i Maye) wybierali sie wlasnie tam. plan byl wiec taki, ze podczas gdy oni beda wywijac na parkecie, my spedzimy czas w pobliskim Cuautla.
tak wiec po kolejnym obfitym sniadaniu wsiedlismy w szostke w samochod, aby udac sie do San Mateo, oddalonego od Mexico City o jakas godzine. po drodze mialysmy okazje zaobserwowac kolejny sposob sprzedawania naprzerozniejszego asortymentu - mianowicie ludzi, kobiety, mezczyzn i dzieci, spracerujacych ze swoimi towarami miedzy samochodami na najruchliwszych skrzyzowaniach i drogach stolicy - to niesamowite, ze zadna z tych osob nie zostala potracana!
niestety, samo wydostanie sie z Mexico City zajelo nam prawie trzy dni, wiec na slub przyjechalismy spoznieni o ponad dwie godziny! poniewaz chlopaki byli juz dosyc zestresowani, postanowilysmy odpuscic sobie kilku nastepnych kilometrow do Cuautla i zostac na przecudownej Fince de Guadalupe, na ktorej odbywal sie slub. miejsce, na ktore przyjechalismy, to chyba najbardziej urokliwe ranczo w calym Meksyku dla tego typu okazji. ogromna posiadlosc ziemska, z rzeczka, jeziorkiem i wyspa (na ktorej odbyla sie przysiega), hotelem, basenem i tlumem obslugi w bialych strojach... ach, nic tylko sie zachwycac!
na miejscu okazalo sie, ze nie tylko my sie spoznilismy... w zasadzie spoznilo sie tylu gosci, ze cala ceremonie przesunieto o... dwie godziny. podczas wiec, gdy pozostala czworka pobiegla wysluchiowac romantycznych 'si' przy akompaniamencie kwartetu smyczkowego przygrywajacego 'ave maria' my znalazlysmy sobie ciche miejsce nad rzeczka, gdzie postanowilysmy w koncu przestudiowac, porwany przez Alberto jeszcze w Londynie, przewodnik po Meksyku i dokladnie ustalic dalsza trase podrozy. poniewaz jednak przewodnik byl jeden, a nas dwie, Ania postanowila zorganizowac mi czas, abym sie nie nudzila... zaczelo sie od czasownikow nieregulanych w jezyku hiszpanskim..! niestety, okazalo sie, ze idzie mi to oporniej niz zakladalam, za to wymyslanie wymowek wychodzilo mi jak najbardziej ;) szala przechylila sie zdecydowanie, kiedy nad naszymi glowami pojawily sie... kolibry! och, moje pierwsze w zyciu kolibry! takie malutkie i tak zasuwaly..! :)
w krotce tez, zadzwonil Alberto, aby powiedziec nam, ze pojawi sie za kilka minut, aby zabrac nas na obiad. przenioslysmy sie wiec w bardziej widoczne miejsce... by nastepnie umierajac z glodu, odliczac tam nastepne kwadranse, podczas ktorych Alberto sie nie pokazywal...
kiedy w koncu pojawil sie na horyzoncie zaraz zaczal sie chwalic, jak to wspaniale rozwiazal problem naszego obiadu (poniewaz stanowczo odmawialysmy pokazania sie w krotkich spodenkach i sandalach na megaposhowym weselu wsrod megaposhowych gosci). wsiedlismy wiec do samochodzika golfowego z kierowca (jednego z wielu jezdzacych na fince, aby ulatwic przemieszczanie sie gosciom... na marginesie dodam, ze juz wczesniej sobie takim pojechalysmy... do ubikacji..:) aby i tak przejezdzajac obok tych wszystkich gosci dac sie powiezc do... namiotu kuchni..! tam Alberto mogl oczekiwac od nas tylko jednej reakcji... nadal cholernie glodne, ale za to dumne, odmaszerowalysmy z powrotem w naszych pieknych sandalkach.
poniewaz czas lecial...a nam konczyly sie miejsca na fince, ostatecznie osiadlysmy na zapomnianym placu zabaw dla dzieci. obraz przedstawial sie raczej tragikomicznie. gdzies tam porzucony na trawie przewodnik po Meksyku, sponiewiarany slownik hiszpansko-polski i my dwie - wcisniete w stare, piszczace hustawki dla kilkuletnich dzieci... naprawde, nic dodac nic ujac... chociaz! czy napisalam juz, ze rano, w pospiechu Alberto i Pepe nie mogli znalezc dodatkowych siedzien do vana wiec na cala impreze przyjechalysmy w bagazniku..? ;)
prawie martwe z glodu zostalysmy w koncu odnalezione dluuugi czas pozniej przez Klare i Alberto, ktorzy w koncu zawiezli nas do Cuautla, gdzie moglysmy pojsc na jakis obiad.
mielismy jeszcze tylko wrocic po Pepe i Maye i pojechac do hotelu, aby spedzic w nim noc... ale znowu nie wyszlo.
kiedy ponownie pojawilismy sie na fince, Alberto zostal obskoczony przez jakichs starych znajomych... ostatecznie wiec, przemaszerwalysmy przez tlum przeeleganckich gosci, by usiasc przy jednym ze stolow, wypic litry tequili, poznac osobiscie pana mlodego, jego kuzynke z Polski(!), zrobic sobie z nimi kilka fotek i dopiero kilka godzin pozniej wyladawac w hotelu, w ktorym z okazji weekendu, podwojono wszystkie ceny. ech, taki busy day...
m.
slub zaplanowano na sobote.
czyj on dokladnie byl - nie wiemy, ale Alberto i Pepe (oraz ich osoby towarzyszace, czyli Klara i Maye) wybierali sie wlasnie tam. plan byl wiec taki, ze podczas gdy oni beda wywijac na parkecie, my spedzimy czas w pobliskim Cuautla.
tak wiec po kolejnym obfitym sniadaniu wsiedlismy w szostke w samochod, aby udac sie do San Mateo, oddalonego od Mexico City o jakas godzine. po drodze mialysmy okazje zaobserwowac kolejny sposob sprzedawania naprzerozniejszego asortymentu - mianowicie ludzi, kobiety, mezczyzn i dzieci, spracerujacych ze swoimi towarami miedzy samochodami na najruchliwszych skrzyzowaniach i drogach stolicy - to niesamowite, ze zadna z tych osob nie zostala potracana!
niestety, samo wydostanie sie z Mexico City zajelo nam prawie trzy dni, wiec na slub przyjechalismy spoznieni o ponad dwie godziny! poniewaz chlopaki byli juz dosyc zestresowani, postanowilysmy odpuscic sobie kilku nastepnych kilometrow do Cuautla i zostac na przecudownej Fince de Guadalupe, na ktorej odbywal sie slub. miejsce, na ktore przyjechalismy, to chyba najbardziej urokliwe ranczo w calym Meksyku dla tego typu okazji. ogromna posiadlosc ziemska, z rzeczka, jeziorkiem i wyspa (na ktorej odbyla sie przysiega), hotelem, basenem i tlumem obslugi w bialych strojach... ach, nic tylko sie zachwycac!
na miejscu okazalo sie, ze nie tylko my sie spoznilismy... w zasadzie spoznilo sie tylu gosci, ze cala ceremonie przesunieto o... dwie godziny. podczas wiec, gdy pozostala czworka pobiegla wysluchiowac romantycznych 'si' przy akompaniamencie kwartetu smyczkowego przygrywajacego 'ave maria' my znalazlysmy sobie ciche miejsce nad rzeczka, gdzie postanowilysmy w koncu przestudiowac, porwany przez Alberto jeszcze w Londynie, przewodnik po Meksyku i dokladnie ustalic dalsza trase podrozy. poniewaz jednak przewodnik byl jeden, a nas dwie, Ania postanowila zorganizowac mi czas, abym sie nie nudzila... zaczelo sie od czasownikow nieregulanych w jezyku hiszpanskim..! niestety, okazalo sie, ze idzie mi to oporniej niz zakladalam, za to wymyslanie wymowek wychodzilo mi jak najbardziej ;) szala przechylila sie zdecydowanie, kiedy nad naszymi glowami pojawily sie... kolibry! och, moje pierwsze w zyciu kolibry! takie malutkie i tak zasuwaly..! :)
w krotce tez, zadzwonil Alberto, aby powiedziec nam, ze pojawi sie za kilka minut, aby zabrac nas na obiad. przenioslysmy sie wiec w bardziej widoczne miejsce... by nastepnie umierajac z glodu, odliczac tam nastepne kwadranse, podczas ktorych Alberto sie nie pokazywal...
kiedy w koncu pojawil sie na horyzoncie zaraz zaczal sie chwalic, jak to wspaniale rozwiazal problem naszego obiadu (poniewaz stanowczo odmawialysmy pokazania sie w krotkich spodenkach i sandalach na megaposhowym weselu wsrod megaposhowych gosci). wsiedlismy wiec do samochodzika golfowego z kierowca (jednego z wielu jezdzacych na fince, aby ulatwic przemieszczanie sie gosciom... na marginesie dodam, ze juz wczesniej sobie takim pojechalysmy... do ubikacji..:) aby i tak przejezdzajac obok tych wszystkich gosci dac sie powiezc do... namiotu kuchni..! tam Alberto mogl oczekiwac od nas tylko jednej reakcji... nadal cholernie glodne, ale za to dumne, odmaszerowalysmy z powrotem w naszych pieknych sandalkach.
poniewaz czas lecial...a nam konczyly sie miejsca na fince, ostatecznie osiadlysmy na zapomnianym placu zabaw dla dzieci. obraz przedstawial sie raczej tragikomicznie. gdzies tam porzucony na trawie przewodnik po Meksyku, sponiewiarany slownik hiszpansko-polski i my dwie - wcisniete w stare, piszczace hustawki dla kilkuletnich dzieci... naprawde, nic dodac nic ujac... chociaz! czy napisalam juz, ze rano, w pospiechu Alberto i Pepe nie mogli znalezc dodatkowych siedzien do vana wiec na cala impreze przyjechalysmy w bagazniku..? ;)
prawie martwe z glodu zostalysmy w koncu odnalezione dluuugi czas pozniej przez Klare i Alberto, ktorzy w koncu zawiezli nas do Cuautla, gdzie moglysmy pojsc na jakis obiad.
mielismy jeszcze tylko wrocic po Pepe i Maye i pojechac do hotelu, aby spedzic w nim noc... ale znowu nie wyszlo.
kiedy ponownie pojawilismy sie na fince, Alberto zostal obskoczony przez jakichs starych znajomych... ostatecznie wiec, przemaszerwalysmy przez tlum przeeleganckich gosci, by usiasc przy jednym ze stolow, wypic litry tequili, poznac osobiscie pana mlodego, jego kuzynke z Polski(!), zrobic sobie z nimi kilka fotek i dopiero kilka godzin pozniej wyladawac w hotelu, w ktorym z okazji weekendu, podwojono wszystkie ceny. ech, taki busy day...
m.
dzien: 4 traci siarka 04.10.09
w srodku nocy budza nas odglosy bombardowania na patio hotelu.
okiej... nie bombardowania tylko piorunow, grzmotow i co tam jeszcze towarzyszy burzy... ale na tej wysokosci, w otoczeniu gor, halas byl tak potezny, ze ludzie rzeczywiscie wybiegli ze swoich pokoi, zeby sprawdzic, co sie dzieje...
a wiec moi drodzy, na dobre budzimy sie jakis czas pozniej i dzien zaczynamy od kapieli w hotelowym basenie w Meksyku (basen ma wymiary chyba 3 na 5 metra, a woda temperature kolo 15 stopni... ale zabrzmialo zajebiscie :)
wloskie sniadanie jemy w hotelowej kawiarni... (to juz naprawde). a potem czekamy jeszcze dwie godziny na Pepe i Maye, ktorzy chyba zabladzili wychodzac z pokoju. bo prawda jest taka, ze na nich wszystkich trzeba tu cholernie dluuugo czekac! serio, czasami dobija nas to masakrycznie.
kiedy w koncu wszyscy zbieraja sie do kupy ruszamy do Agua Hedionda, wod termalnych w poblizu Cuautla. do siarkowych wod termalnych... ktore jestesmy w stanie poczuc, jeszcze zanim dojedziemy na miejsce.
Pepe i Maye ida odwiedzic znajomych w pobliskim hotelu, my zas cala czworka, smialo ruszamy do dwoch, przegromnych (w przewodniku wielkoscia porownywanych do jezior) basenow z woda smierdzaca zgnilymi jajami. poczatek rzeczywiscie jest troche trudny, ale ogrom ludzi, zjezdzalnie, skocznie, masaze i temperatura wody osiagajaca prawie 30 stopni, sprawiaja, ze chwile pozniej pluskamy w najlepsze, opatentowujac nowe sposoby zjezdzania ze slizgawek wodnych, czy dostajac extra punkty za wybitnie artystyczne skoki do wody. kazdemu zanurzeniu w wodzie towarzyszy masa malych babelkow, ktore natychmiast przylegaja do skory - to tak jak gdyby kapac sie w hektolitrach wody gazowanej.
w drodze powrotnej Alberto zawozi nas do hippi miasteczka Tepoztlan, uznawanego za miejsce narodzin boga Aztekow, bedacego mekka dla newage'owcow, wierzacych, ze miejsce wytwarza energie.
poza urokliwymi uliczkami i marketem recznie wyrabianych przedmiotow miasteczko slynnie z piramidy Tepozteco wybudowanej na czesc boga zniw Tepoztecatl, wznoszacej sie na szczycie gorskich klifow otaczajacych Tepoztlan. wlasnie tam sie wybieramy. trasa naszej gorskiej wspinaczki ma 2,5 km dlugosci i... jest wykanczajaca. wszystkie kamienie, po ktorym stapamy sa wilgotne, a wyzej woda wrecz splywa z kamiennych scian. zanim wbijemy sie w rytm pozwalajacy nam isc bez zbednych przystankow jestesmy prawie na szczycie.
sama piramida w zasadzie nie robi na nas wiekszego wrazenia. ale juz widok z niej powala zupelnie.
na szczycie spotykamy tez tych kilku szalonych newage'owcow, ktorzy stojac w zamknietym kregu i wdychajac opary palonej mirry (chyba mirry) oddaja sie rytualowi oczyszczania.
kiedy w koncu zmeczeni i glodni znow jestesmy na dole, z predkoscia swiatla udajemy sie prosto na market by napelnic nasze puste i spragnione zoladki. podczas poszukiwan odpowiedniego miejsca Pepe znika gdzies miedzy straganami, by za chwile pojawic sie z powrotem z... garscia prazonych swierszczy! - tutejszym przysmakiem. swietnie sie sklada, bo zawsze chcialam tego sprobowac. kiedy jednak siegam po owada moja reka po prostu zatrzymuje sie w powietrzu... nagle nachodzi mnie obawa, ze robal wcale nie jest upieczony i zaraz zacznie sie ruszac. przelamuje ten totalnie irracjonalny lek i jednak lapie jednego... po to tylko by go puscic! na szczescie udaje mi sie za drugim razem. wlozenie go do buzi jest o wiele latwiejsze. ale wcale nie smaczne. swierszcz w smaku jest kwasny i przypalony - zupelnie nie to, czego sie spodziewalam... podobno dlatego, ze przyrzadzono go z sokiem z limonki... ale i tak jestem rozczarowana.
na danie glowne Pepe poleca Flor de Calabaza, czyli zapiekane kwiaty dyni... w tym momencie mam absolutna pewnosc, ze europejskie (i amerykanskie tez) wyobrazenie o kuchni meksykanskiej jest zupelnie nietrafione.
pstrykamy jeszcze sto zdjec i uciekamy do Mexico City. zaniem dojezdzamy na miejsce zapada zmrok, totez naszym oczom ukazuje sie przeogromne, niekonczace sie morze swiatel... no tak, pol Polski w jednym miejscu... robi wrazenie.
kiedy wracamy do domu, okazuje sie, ze jeden ze szczeniakow, Barbie, uciekla z Kenem...:P (czyt. odeszla do nowych wlascicieli...)
m.
w srodku nocy budza nas odglosy bombardowania na patio hotelu.
okiej... nie bombardowania tylko piorunow, grzmotow i co tam jeszcze towarzyszy burzy... ale na tej wysokosci, w otoczeniu gor, halas byl tak potezny, ze ludzie rzeczywiscie wybiegli ze swoich pokoi, zeby sprawdzic, co sie dzieje...
a wiec moi drodzy, na dobre budzimy sie jakis czas pozniej i dzien zaczynamy od kapieli w hotelowym basenie w Meksyku (basen ma wymiary chyba 3 na 5 metra, a woda temperature kolo 15 stopni... ale zabrzmialo zajebiscie :)
wloskie sniadanie jemy w hotelowej kawiarni... (to juz naprawde). a potem czekamy jeszcze dwie godziny na Pepe i Maye, ktorzy chyba zabladzili wychodzac z pokoju. bo prawda jest taka, ze na nich wszystkich trzeba tu cholernie dluuugo czekac! serio, czasami dobija nas to masakrycznie.
kiedy w koncu wszyscy zbieraja sie do kupy ruszamy do Agua Hedionda, wod termalnych w poblizu Cuautla. do siarkowych wod termalnych... ktore jestesmy w stanie poczuc, jeszcze zanim dojedziemy na miejsce.
Pepe i Maye ida odwiedzic znajomych w pobliskim hotelu, my zas cala czworka, smialo ruszamy do dwoch, przegromnych (w przewodniku wielkoscia porownywanych do jezior) basenow z woda smierdzaca zgnilymi jajami. poczatek rzeczywiscie jest troche trudny, ale ogrom ludzi, zjezdzalnie, skocznie, masaze i temperatura wody osiagajaca prawie 30 stopni, sprawiaja, ze chwile pozniej pluskamy w najlepsze, opatentowujac nowe sposoby zjezdzania ze slizgawek wodnych, czy dostajac extra punkty za wybitnie artystyczne skoki do wody. kazdemu zanurzeniu w wodzie towarzyszy masa malych babelkow, ktore natychmiast przylegaja do skory - to tak jak gdyby kapac sie w hektolitrach wody gazowanej.
w drodze powrotnej Alberto zawozi nas do hippi miasteczka Tepoztlan, uznawanego za miejsce narodzin boga Aztekow, bedacego mekka dla newage'owcow, wierzacych, ze miejsce wytwarza energie.
poza urokliwymi uliczkami i marketem recznie wyrabianych przedmiotow miasteczko slynnie z piramidy Tepozteco wybudowanej na czesc boga zniw Tepoztecatl, wznoszacej sie na szczycie gorskich klifow otaczajacych Tepoztlan. wlasnie tam sie wybieramy. trasa naszej gorskiej wspinaczki ma 2,5 km dlugosci i... jest wykanczajaca. wszystkie kamienie, po ktorym stapamy sa wilgotne, a wyzej woda wrecz splywa z kamiennych scian. zanim wbijemy sie w rytm pozwalajacy nam isc bez zbednych przystankow jestesmy prawie na szczycie.
sama piramida w zasadzie nie robi na nas wiekszego wrazenia. ale juz widok z niej powala zupelnie.
na szczycie spotykamy tez tych kilku szalonych newage'owcow, ktorzy stojac w zamknietym kregu i wdychajac opary palonej mirry (chyba mirry) oddaja sie rytualowi oczyszczania.
kiedy w koncu zmeczeni i glodni znow jestesmy na dole, z predkoscia swiatla udajemy sie prosto na market by napelnic nasze puste i spragnione zoladki. podczas poszukiwan odpowiedniego miejsca Pepe znika gdzies miedzy straganami, by za chwile pojawic sie z powrotem z... garscia prazonych swierszczy! - tutejszym przysmakiem. swietnie sie sklada, bo zawsze chcialam tego sprobowac. kiedy jednak siegam po owada moja reka po prostu zatrzymuje sie w powietrzu... nagle nachodzi mnie obawa, ze robal wcale nie jest upieczony i zaraz zacznie sie ruszac. przelamuje ten totalnie irracjonalny lek i jednak lapie jednego... po to tylko by go puscic! na szczescie udaje mi sie za drugim razem. wlozenie go do buzi jest o wiele latwiejsze. ale wcale nie smaczne. swierszcz w smaku jest kwasny i przypalony - zupelnie nie to, czego sie spodziewalam... podobno dlatego, ze przyrzadzono go z sokiem z limonki... ale i tak jestem rozczarowana.
na danie glowne Pepe poleca Flor de Calabaza, czyli zapiekane kwiaty dyni... w tym momencie mam absolutna pewnosc, ze europejskie (i amerykanskie tez) wyobrazenie o kuchni meksykanskiej jest zupelnie nietrafione.
pstrykamy jeszcze sto zdjec i uciekamy do Mexico City. zaniem dojezdzamy na miejsce zapada zmrok, totez naszym oczom ukazuje sie przeogromne, niekonczace sie morze swiatel... no tak, pol Polski w jednym miejscu... robi wrazenie.
kiedy wracamy do domu, okazuje sie, ze jeden ze szczeniakow, Barbie, uciekla z Kenem...:P (czyt. odeszla do nowych wlascicieli...)
m.
dzien: 5 Martha Elena - my favorite! 05.10.09
Alberto w koncu dopina swego i z samego rana zabiera nas do piramid Teotihuacan, o ktorych mowil przynajmniej kilka razy dziennie. poczatkowo, jego rodzice chca jechac z nami, ale z powodu panujacego na zewnatrz upalu, ktory podobno jest przesada nawet jak na Meksyk, zmieniaja zdanie.
z drogi, ktora tam jedziemy, mozemy zobaczyc meksykanskie slumsy pobudowane na zboczach gor. widok jest zdecydowanie ciekawy, chociaz, jak mowi Ania, to jeszcze nic w porownaniu ze slumsami w Caracas.
Teotihuacan lezy 50 km od Mexico City i jest najwieksza atrakcja calego regionu. w czasach starozytnych bylo to najwieksze miasto Meksyku. dzisiaj to jeden z najwiekszych kompleksow piramidowych na swiecie. slynie przede wszystkim z dwoch ogromnych piramid: Piramide del Sol (Piramidy Slonca), trzeciej, co do wielkosci piramidy na swiecie (zaraz po Piramidzie Cheopsa w Egipcie i Piramidzie Cholula) oraz Piramide de le Luna (Piramidy Ksiezyca) dominujacych nad ta metropolia.
calosc zostala wybudowana przez pierwszych mieszkancow Teotihuacan (do tej pory nie wiemy, kim byli) i dopiero wiele lat pozniej odnaleziona i ponownie zagospodarowana przez Aztekow.
(to rowniez kolejne miejsce pielgrzymek newage'owcow. zjezdzaja sie oni tutaj co roku by celebrowac rownonoc wiosenna. wierza oni, ze tego dnia skupia sie tutaj mistyczna energia, ktora moga nasiaknac. widac, newage'owcy szczegolnie upodobali sobie piramidy:)
na miejscu placimy za wstep, za parking, a potem za przewodnika... powinnam napisac: przewodniczke - starsza, mowiaca po angielsku, pania - Marthe Elene. spokojna pani podaje nam cene wyzsza, niz poczatkowo nas informowano i nie ma najmniejszego zamiaru z nia zjechac (w ogole Meksykanie nie chca sie targowac..!). jako, ze nie mamy wystarczajacej kwoty, Martha Elena, proponuje nam, ze po skonczonej wycieczce podjedzie z nami do pobliskiego miesteczka, gdzie bedziemy mogli wyplacic pieniadze i jej zaplacic. poniewaz o piramidach wiemy tyle, ze stoja i sa slynne, godzimy sie na propozycje przewodniczki i ruszamy na zwiedzanie.
zaczynamy na poczatku 2 kilometrowej Calzada de los Muertos (Aleji Smierci), polozonej dokladnie w na linii polnoc-poludnie, nazwanej tak przez Aztekow, ktorzy wierzyli, ze wzdluz niej kryja sie grobowce pierwszych zarzadzajacych Teotihuacan. startujemy przy La Ciudadela (Cytadeli), rezydencji rzadzacych i prawdopodbnie centrum administarcyjnym miasta i idziemy w kierunku Piramide de la Luna po drodze sluchajac o Teotihuacanach, Aztekach, ich zwyczajach, architekturze, kolorach piramid, rzezbach, bogach, i oczywiscie azteckim kalendarzu... kiedy tylko mozemy wspinamy sie na kolejne budynki i pstrykamy mnostwo takich samych zdjec (rowniez stuletnich kaktusow nopales). niestety... Martha Elena nie biega z nami. za kazdym razem czeka na nas na dole. wielokrotnie tez powtarza, ze na glowne piramidy tez wejdziemy sami (i oczywiscie kiedy z nich zejdziemy, pojedziemy wszyscy razem szukac bankomatu). nie probujemy wiec z Ania ukryc zdziwienia, kiedy nagle pod Piramida Slonca, Martha Elena oswiadcza, ze nie ma juz czasu wiec musimy jechac do bankomatu wlasnie teraz (na piramidy mozemy ewentuanlnie wrocic pozniej). chyba tylko bardziej zaskakujace jest to, ze Alberto sie na to godzi. malo tego, Martha Elena stwierdza nastepnie, ze nie ma czasu wracac przez cala Aleje Smierci, wiec najlepiej bedzie, jesli Alberto zlapie taksowke... Alberto oczywiscie lapie taksowke.
za nim jednak ja zlapiemy, Martha Elena kaze nam zaczekac, bo musi pojsc do toalety. poniewaz nie mamy za bardzo co robic wchodzimy do sklepu, aby kupic lody... po chwili do sklepu wpada przerazona przewodniczka. widzac nas oswiadcza, nieco zbyt entuzjastycznie, 'estoy aqui, estoy aqui!' (jak gdybysmy to my jej szukali;)
a wiec lapiemy taksowke, jedziemy po samochod na pierwszy parking i potem do pobliskiego miasteczka, zeby wyplacic pieniadze, placimy Marthcie Elenie, odwozimy ja na pierwszy parking i w koncu wracamy pod piramidy by wreszcie sie na nie wspiac. i tak, Piramide del Sol - 248 stopni i 70 metrow wysokosci - Teotihuacan jestes nasze!
droga do domu zajmuje nam wiecej czasu niz powinna z powodu remontu drog, ale za to znow mozemy podziwiac pomyslowosc Meksykanow. staja na drogach z gwizdkami (rzadko), albo jakimis szmatami w rekach (czesciej) i udajac, ze kieruja ruchem, pobieraja oplaty od kierowcow, ktorych wlasnie 'tak sprawnie przeprowadzili'. o dziwo, wielu kierowcow rzeczywiscie im placi!
m.
Alberto w koncu dopina swego i z samego rana zabiera nas do piramid Teotihuacan, o ktorych mowil przynajmniej kilka razy dziennie. poczatkowo, jego rodzice chca jechac z nami, ale z powodu panujacego na zewnatrz upalu, ktory podobno jest przesada nawet jak na Meksyk, zmieniaja zdanie.
z drogi, ktora tam jedziemy, mozemy zobaczyc meksykanskie slumsy pobudowane na zboczach gor. widok jest zdecydowanie ciekawy, chociaz, jak mowi Ania, to jeszcze nic w porownaniu ze slumsami w Caracas.
Teotihuacan lezy 50 km od Mexico City i jest najwieksza atrakcja calego regionu. w czasach starozytnych bylo to najwieksze miasto Meksyku. dzisiaj to jeden z najwiekszych kompleksow piramidowych na swiecie. slynie przede wszystkim z dwoch ogromnych piramid: Piramide del Sol (Piramidy Slonca), trzeciej, co do wielkosci piramidy na swiecie (zaraz po Piramidzie Cheopsa w Egipcie i Piramidzie Cholula) oraz Piramide de le Luna (Piramidy Ksiezyca) dominujacych nad ta metropolia.
calosc zostala wybudowana przez pierwszych mieszkancow Teotihuacan (do tej pory nie wiemy, kim byli) i dopiero wiele lat pozniej odnaleziona i ponownie zagospodarowana przez Aztekow.
(to rowniez kolejne miejsce pielgrzymek newage'owcow. zjezdzaja sie oni tutaj co roku by celebrowac rownonoc wiosenna. wierza oni, ze tego dnia skupia sie tutaj mistyczna energia, ktora moga nasiaknac. widac, newage'owcy szczegolnie upodobali sobie piramidy:)
na miejscu placimy za wstep, za parking, a potem za przewodnika... powinnam napisac: przewodniczke - starsza, mowiaca po angielsku, pania - Marthe Elene. spokojna pani podaje nam cene wyzsza, niz poczatkowo nas informowano i nie ma najmniejszego zamiaru z nia zjechac (w ogole Meksykanie nie chca sie targowac..!). jako, ze nie mamy wystarczajacej kwoty, Martha Elena, proponuje nam, ze po skonczonej wycieczce podjedzie z nami do pobliskiego miesteczka, gdzie bedziemy mogli wyplacic pieniadze i jej zaplacic. poniewaz o piramidach wiemy tyle, ze stoja i sa slynne, godzimy sie na propozycje przewodniczki i ruszamy na zwiedzanie.
zaczynamy na poczatku 2 kilometrowej Calzada de los Muertos (Aleji Smierci), polozonej dokladnie w na linii polnoc-poludnie, nazwanej tak przez Aztekow, ktorzy wierzyli, ze wzdluz niej kryja sie grobowce pierwszych zarzadzajacych Teotihuacan. startujemy przy La Ciudadela (Cytadeli), rezydencji rzadzacych i prawdopodbnie centrum administarcyjnym miasta i idziemy w kierunku Piramide de la Luna po drodze sluchajac o Teotihuacanach, Aztekach, ich zwyczajach, architekturze, kolorach piramid, rzezbach, bogach, i oczywiscie azteckim kalendarzu... kiedy tylko mozemy wspinamy sie na kolejne budynki i pstrykamy mnostwo takich samych zdjec (rowniez stuletnich kaktusow nopales). niestety... Martha Elena nie biega z nami. za kazdym razem czeka na nas na dole. wielokrotnie tez powtarza, ze na glowne piramidy tez wejdziemy sami (i oczywiscie kiedy z nich zejdziemy, pojedziemy wszyscy razem szukac bankomatu). nie probujemy wiec z Ania ukryc zdziwienia, kiedy nagle pod Piramida Slonca, Martha Elena oswiadcza, ze nie ma juz czasu wiec musimy jechac do bankomatu wlasnie teraz (na piramidy mozemy ewentuanlnie wrocic pozniej). chyba tylko bardziej zaskakujace jest to, ze Alberto sie na to godzi. malo tego, Martha Elena stwierdza nastepnie, ze nie ma czasu wracac przez cala Aleje Smierci, wiec najlepiej bedzie, jesli Alberto zlapie taksowke... Alberto oczywiscie lapie taksowke.
za nim jednak ja zlapiemy, Martha Elena kaze nam zaczekac, bo musi pojsc do toalety. poniewaz nie mamy za bardzo co robic wchodzimy do sklepu, aby kupic lody... po chwili do sklepu wpada przerazona przewodniczka. widzac nas oswiadcza, nieco zbyt entuzjastycznie, 'estoy aqui, estoy aqui!' (jak gdybysmy to my jej szukali;)
a wiec lapiemy taksowke, jedziemy po samochod na pierwszy parking i potem do pobliskiego miasteczka, zeby wyplacic pieniadze, placimy Marthcie Elenie, odwozimy ja na pierwszy parking i w koncu wracamy pod piramidy by wreszcie sie na nie wspiac. i tak, Piramide del Sol - 248 stopni i 70 metrow wysokosci - Teotihuacan jestes nasze!
droga do domu zajmuje nam wiecej czasu niz powinna z powodu remontu drog, ale za to znow mozemy podziwiac pomyslowosc Meksykanow. staja na drogach z gwizdkami (rzadko), albo jakimis szmatami w rekach (czesciej) i udajac, ze kieruja ruchem, pobieraja oplaty od kierowcow, ktorych wlasnie 'tak sprawnie przeprowadzili'. o dziwo, wielu kierowcow rzeczywiscie im placi!
m.
dzien: 6 krzeslem go! 06.10.09
w koncu wybieramy sie do centrum Mexico City.
wjezdzamy do niego Paseo de la Reforma, najwiekszym bulwarem w miescie. seniora Elena (mama Alberto), mowi nam, ze dla Mexico City jest on tak samo wazny jak Champs-Elysees dla Paryza. zabieramy rodzicow Alberto i idziemy na meksykanskie sniadanie do Casa de Azulejos, pieknego budynku prawie w calosci wylozonego kafelkami (stad nazwa). wedlug jednego z opowiadan, kafelki do tego ogromnego budynku zostaly specjalnie zrobione i sprowadzone z Chin, wedlug innej historii wykonano je w Meksyku. stroje kelnerek w restauracji, w ktorej jemy, sa tak kolorowe, ze az raza w oczy. panie wygladaja w nich, jakby wybieraly sie na jakies przedtsawienie komediowe. mama Alberto stanowczo stwierdza, ze na pewno, nie sa one zadym strojem ludowym. okazuje sie jednak, ze sie troche myli. stroje, jak opowiada nam jedna z kelnerek, lacza w sobie najbardziej charakterystyczne cechy ubran z trzech roznych regionow.
po sniadaniu, ktore wystarczy nam chyba na nastepne trzy dni, zostawiamy rodzicow i ruszamy na podboj stolicy.
zaczynamy... od kolejnej wystawy...
najpierw Palacio Nacional, siedziba prezydenta Meksyku. pierwotnie wybudowana przez Aztekow, a nastepnie zniszczona i przebudwana przez Cortesa, w ktorej ogladamy wystawe Elgreco oraz namalowane na scianach budynku obrazy Diego Rivery pokazujace historie cywilizacji meksykanskiej od przyjazdu aztekow az po czasy postrewolucyjne.
potem idziemy do starego budynku poczty, Palacio Postal, imponujacego budynku w stylu barokowym z wykonanymi z brazu zdobieniami w srodku. nasz przewodnik zwraca szczegolna uwaga na ogromne schody sprowadzone z Florencji, mi jednak podoba sie stara winda, ktrorej przyciskami zaczynam sie bawic. w momencie, kiedy winda zjezdza na dol odzywaja sie do mnie trzej straznicy pocztowi. z tego, co udaje mi sie zrozumiec, tlumacza mi, ze winda jest wylaczona z uzytku, ale z checia zawiaza mnie do gory, druga identyczna. i tak, zupelnie przypadkiem trafiamy na czwarte pietro, gdzie akurat znajduje sie... muzeum marynistyczne, Museo Naval en Ciudad de México... a potem jeszcze na pierwsze pietro, gdzie miesci sie muzeum poczty, Postal Museum... (okiej, musze przyznac, ze obraz Teotihuacan zrobiony ze znaczkow pocztowych jest naprawde fajny).
w drodze na Plaza de la Constitucion, serca Mexico City, najwiekszego skweru miejskiego na swiecie, na ktorym powiewa gigantycznych rozmiarow flaga Meksyku, Alberto wchodzi do jednego ze sklepow muzycznych i (oprocz tego, ze nie wychodzi stamtad przez godzine, a my umieramy znudzone na parapecie okna wystawowego) kupuje bilety na wieczorny pokaz meksykanskiego wrestlingu - Lucha Libre..!
zwiedzamy Catedral Metropolitana, monumentalna kaplice przy Placu Konstytucji (podobno podniesiona i wyprostowana, po tym jak sie zapadla w podmokly grunt (kiedys bylo tu jezioro), dzieki gigantycznym lewarom), mimo nalegan Alberta tylko rzucamy okiem na Templo Mayor, ruiny azteckiej swiatyni, z ktorej pochodzi dzisiejsze godlo Meksyku (orzel na kaktusie z wezem w dziobie), i ktora wedlug wierzen Aztekow byla centrum wszechswiata i jeszcze szybko przed wrestlingem biegniemy (tym razem z naszej inicjatywy) na wystawe Antonego Gormleya, artysty, ktory jako przedmiot sztuki obral sobie ludzkie cialo (wedlug Klary, seksisty, skupionego tylko na cialach meskich, ewentualnie pokazujego kobiety jako obiekty seksualne...).
zostawiamy Centro Historico (notabene wpisanego na liste Swiatowego Dziedzictwa Unesco) i jedziemy na walki zapasnicze. na mecz ponownie dolaczaja do nas rodzice Alberto i 7 letni(!) Emilio.
panowie (i panie) preza sie na ringu przez prawie dwie godziny. udaja, ze sie bija, przewracaja, kopia, a publicznosc szaleje (zwlaszcza gdy na ringu pojawia sie ich ulubieniec, homoseksualny Maximo!). senior Alberto jest raczej zdegustowany. nie podoba mu sie, ze na walki moga wchodzic takze dzieci (a kto tu przywiozl slodkiego Emilio?), twierdzi, ze to zupelnie nieedukacyjne. ale raczej trudno mu sie dziwic, slyszac takie kilku- i kilkunastolatki wrzeszczace z zapalem w kierunku zawodnikow 'puta!'.
pozno w nocy odwozimy malego Emilio i mamy okazje zobaczyc, jak Meksykanie stroja swoje domy na Halloween... duchow, czarownic, dyn, grobow, czaszek i lizakow jest tu tyle, ze nie wiemy, czy w ogole powinnysmy wchodzic do srodka...:)
m.
w koncu wybieramy sie do centrum Mexico City.
wjezdzamy do niego Paseo de la Reforma, najwiekszym bulwarem w miescie. seniora Elena (mama Alberto), mowi nam, ze dla Mexico City jest on tak samo wazny jak Champs-Elysees dla Paryza. zabieramy rodzicow Alberto i idziemy na meksykanskie sniadanie do Casa de Azulejos, pieknego budynku prawie w calosci wylozonego kafelkami (stad nazwa). wedlug jednego z opowiadan, kafelki do tego ogromnego budynku zostaly specjalnie zrobione i sprowadzone z Chin, wedlug innej historii wykonano je w Meksyku. stroje kelnerek w restauracji, w ktorej jemy, sa tak kolorowe, ze az raza w oczy. panie wygladaja w nich, jakby wybieraly sie na jakies przedtsawienie komediowe. mama Alberto stanowczo stwierdza, ze na pewno, nie sa one zadym strojem ludowym. okazuje sie jednak, ze sie troche myli. stroje, jak opowiada nam jedna z kelnerek, lacza w sobie najbardziej charakterystyczne cechy ubran z trzech roznych regionow.
po sniadaniu, ktore wystarczy nam chyba na nastepne trzy dni, zostawiamy rodzicow i ruszamy na podboj stolicy.
zaczynamy... od kolejnej wystawy...
najpierw Palacio Nacional, siedziba prezydenta Meksyku. pierwotnie wybudowana przez Aztekow, a nastepnie zniszczona i przebudwana przez Cortesa, w ktorej ogladamy wystawe Elgreco oraz namalowane na scianach budynku obrazy Diego Rivery pokazujace historie cywilizacji meksykanskiej od przyjazdu aztekow az po czasy postrewolucyjne.
potem idziemy do starego budynku poczty, Palacio Postal, imponujacego budynku w stylu barokowym z wykonanymi z brazu zdobieniami w srodku. nasz przewodnik zwraca szczegolna uwaga na ogromne schody sprowadzone z Florencji, mi jednak podoba sie stara winda, ktrorej przyciskami zaczynam sie bawic. w momencie, kiedy winda zjezdza na dol odzywaja sie do mnie trzej straznicy pocztowi. z tego, co udaje mi sie zrozumiec, tlumacza mi, ze winda jest wylaczona z uzytku, ale z checia zawiaza mnie do gory, druga identyczna. i tak, zupelnie przypadkiem trafiamy na czwarte pietro, gdzie akurat znajduje sie... muzeum marynistyczne, Museo Naval en Ciudad de México... a potem jeszcze na pierwsze pietro, gdzie miesci sie muzeum poczty, Postal Museum... (okiej, musze przyznac, ze obraz Teotihuacan zrobiony ze znaczkow pocztowych jest naprawde fajny).
w drodze na Plaza de la Constitucion, serca Mexico City, najwiekszego skweru miejskiego na swiecie, na ktorym powiewa gigantycznych rozmiarow flaga Meksyku, Alberto wchodzi do jednego ze sklepow muzycznych i (oprocz tego, ze nie wychodzi stamtad przez godzine, a my umieramy znudzone na parapecie okna wystawowego) kupuje bilety na wieczorny pokaz meksykanskiego wrestlingu - Lucha Libre..!
zwiedzamy Catedral Metropolitana, monumentalna kaplice przy Placu Konstytucji (podobno podniesiona i wyprostowana, po tym jak sie zapadla w podmokly grunt (kiedys bylo tu jezioro), dzieki gigantycznym lewarom), mimo nalegan Alberta tylko rzucamy okiem na Templo Mayor, ruiny azteckiej swiatyni, z ktorej pochodzi dzisiejsze godlo Meksyku (orzel na kaktusie z wezem w dziobie), i ktora wedlug wierzen Aztekow byla centrum wszechswiata i jeszcze szybko przed wrestlingem biegniemy (tym razem z naszej inicjatywy) na wystawe Antonego Gormleya, artysty, ktory jako przedmiot sztuki obral sobie ludzkie cialo (wedlug Klary, seksisty, skupionego tylko na cialach meskich, ewentualnie pokazujego kobiety jako obiekty seksualne...).
zostawiamy Centro Historico (notabene wpisanego na liste Swiatowego Dziedzictwa Unesco) i jedziemy na walki zapasnicze. na mecz ponownie dolaczaja do nas rodzice Alberto i 7 letni(!) Emilio.
panowie (i panie) preza sie na ringu przez prawie dwie godziny. udaja, ze sie bija, przewracaja, kopia, a publicznosc szaleje (zwlaszcza gdy na ringu pojawia sie ich ulubieniec, homoseksualny Maximo!). senior Alberto jest raczej zdegustowany. nie podoba mu sie, ze na walki moga wchodzic takze dzieci (a kto tu przywiozl slodkiego Emilio?), twierdzi, ze to zupelnie nieedukacyjne. ale raczej trudno mu sie dziwic, slyszac takie kilku- i kilkunastolatki wrzeszczace z zapalem w kierunku zawodnikow 'puta!'.
pozno w nocy odwozimy malego Emilio i mamy okazje zobaczyc, jak Meksykanie stroja swoje domy na Halloween... duchow, czarownic, dyn, grobow, czaszek i lizakow jest tu tyle, ze nie wiemy, czy w ogole powinnysmy wchodzic do srodka...:)
m.
dzien: 7 golabki rulez! 07.10.09
Klara i Alberto wylatuja dzis do Los Angeles by potem stamtad wrocic do Londynu. my zas postanawiamy zrobic polska kolacje dla naszych gospodarzy. senior Alberto caly podekscytowany zabiera nas na pobliski market, gdzie bez najmniejszego problemu mozemy kupic wszystkie potrzebne do zrobienia golabkow skladniki (serio, pod tym wzgledem Londyn zupelnie wysiada!). dluzsza chwile spedzamy tez w sklepie miesnym, gdzie przypatrujemy sie przystojnemu rzeznikowi sprzedajacemu nam mieso.
rzewnie zegnamy sie z Klara i Alberto, ktorzy wraz z reszta rodzinki wsiadaja kolo 14.00 w samochod i jada na lotnisko. rodzice Alberto przewiduja swoj powrot na 18.00, wiec kolo 17.00 zwlekamy na dol do kuchni nasze rozleniwione ciala, aby zaczac przygotowania do kolacji.
ledwo stajemy na przeciw okna, kiedy brama wjazdowa na podworko zaczyna sie otwierac. naszym oczom ukazuje sie najpierw bialy van ojca Alberto... a potem sam Alberto... i Klara..!
jestesmy tak zaskoczone tym widokiem, ze nie mozemy wydobyc slowa. pierwsza do kuchni wchodzi pani Elena i cichym glosem tlumaczy nam, ze samolot odlatywal o 4.00 a nie 5.00 jak myslalo tamtych dwoje. kiedy do kuchni wchodzi Alberto nadal nie wiemy, co powiedziec. kiedy w koncu zly mruczy pod nosem, ze przy odrobinie szczescia uda im sie poleciec tym samym lotem nastepnego dnia, Ania zaczyna namietnie kroic cebule, a ja z takim samym zaangazowaniem doprawiac mieso, po to tylko, zeby nie wybuchnac smiechem.
Alberto tez w koncu zaczyna sie smiac, zwlaszcza kiedy przypomina mu sie, ze wieczorem dolacza do nas rowniez Pepe i Maye i na kolacji zamiast czterech osob bedzie nas osmioro.
tylko Klara jeszcze dlugo chodzi przybita (to ona zle sprawdzila godzine odlotu)... a my przeciez juz zabieramy sie za wegetarianska wersje golabkow..!
wszystko pieknie, ladnie, oprocz tego, ze zrobienie tej prostej kolacji zajmuje nam 3 godziny..! dobra strona tego jest to, ze wszyscy sa naprawde glodni.
jeszcze w czasie przygotowan w kuchni pojawia sie, co chwile inny czlonek rodziny i przyglada sie naszym poczynaniom, za kazdym razem rezultat/komentarz jest ten sam: 'it looks weird' .
kiedy w koncu zasiadamy wszyscy przy elegancko przygotowanym stole, nasza meksykanska rodzinka z podejrzeniem zabiera sie do golabkow... oczywiscie, werdykt moze byc tylko jeden: 'son ricos!' :D
(poza tekstem dodam tylko na marginesie, ze oprocz golabkow zachwyt wzbudzily rowniez tzw. 'ziemniaki po polsku' (czyli pokrojone w kostke i ugotowane w wodzie z sola;) na drugim marginesie dodam tez, ze meksykanskie ziemniaki sa zupelnie inne w smaku niz ziemniaki w Polsce... nam nie smakowaly..:)
m.
Klara i Alberto wylatuja dzis do Los Angeles by potem stamtad wrocic do Londynu. my zas postanawiamy zrobic polska kolacje dla naszych gospodarzy. senior Alberto caly podekscytowany zabiera nas na pobliski market, gdzie bez najmniejszego problemu mozemy kupic wszystkie potrzebne do zrobienia golabkow skladniki (serio, pod tym wzgledem Londyn zupelnie wysiada!). dluzsza chwile spedzamy tez w sklepie miesnym, gdzie przypatrujemy sie przystojnemu rzeznikowi sprzedajacemu nam mieso.
rzewnie zegnamy sie z Klara i Alberto, ktorzy wraz z reszta rodzinki wsiadaja kolo 14.00 w samochod i jada na lotnisko. rodzice Alberto przewiduja swoj powrot na 18.00, wiec kolo 17.00 zwlekamy na dol do kuchni nasze rozleniwione ciala, aby zaczac przygotowania do kolacji.
ledwo stajemy na przeciw okna, kiedy brama wjazdowa na podworko zaczyna sie otwierac. naszym oczom ukazuje sie najpierw bialy van ojca Alberto... a potem sam Alberto... i Klara..!
jestesmy tak zaskoczone tym widokiem, ze nie mozemy wydobyc slowa. pierwsza do kuchni wchodzi pani Elena i cichym glosem tlumaczy nam, ze samolot odlatywal o 4.00 a nie 5.00 jak myslalo tamtych dwoje. kiedy do kuchni wchodzi Alberto nadal nie wiemy, co powiedziec. kiedy w koncu zly mruczy pod nosem, ze przy odrobinie szczescia uda im sie poleciec tym samym lotem nastepnego dnia, Ania zaczyna namietnie kroic cebule, a ja z takim samym zaangazowaniem doprawiac mieso, po to tylko, zeby nie wybuchnac smiechem.
Alberto tez w koncu zaczyna sie smiac, zwlaszcza kiedy przypomina mu sie, ze wieczorem dolacza do nas rowniez Pepe i Maye i na kolacji zamiast czterech osob bedzie nas osmioro.
tylko Klara jeszcze dlugo chodzi przybita (to ona zle sprawdzila godzine odlotu)... a my przeciez juz zabieramy sie za wegetarianska wersje golabkow..!
wszystko pieknie, ladnie, oprocz tego, ze zrobienie tej prostej kolacji zajmuje nam 3 godziny..! dobra strona tego jest to, ze wszyscy sa naprawde glodni.
jeszcze w czasie przygotowan w kuchni pojawia sie, co chwile inny czlonek rodziny i przyglada sie naszym poczynaniom, za kazdym razem rezultat/komentarz jest ten sam: 'it looks weird' .
kiedy w koncu zasiadamy wszyscy przy elegancko przygotowanym stole, nasza meksykanska rodzinka z podejrzeniem zabiera sie do golabkow... oczywiscie, werdykt moze byc tylko jeden: 'son ricos!' :D
(poza tekstem dodam tylko na marginesie, ze oprocz golabkow zachwyt wzbudzily rowniez tzw. 'ziemniaki po polsku' (czyli pokrojone w kostke i ugotowane w wodzie z sola;) na drugim marginesie dodam tez, ze meksykanskie ziemniaki sa zupelnie inne w smaku niz ziemniaki w Polsce... nam nie smakowaly..:)
m.
dzien: 8 zaczatki samodzielnosci 08.10.09
kochamy, naprawde bardzo kochamy nasza meksykanska rodzinke, ale jak to Alberto powiedzial, oprocz milosci czlowiek (zwlaszcza dorosly) potrzebuje tez troche wolnosci.
i tak, w koncu, po osmiu dniach wspolzycia rodzinnego wyruszamy na nasza pierwsza niezalezna wycieczke - do Taxco (czyt. Tasko). niestety nie udaje nam sie dotrzec do stacji metra autobusem, bo tatus i mamusia sila wpychaja nas do auta i daja nam ride (ang. i mx. przejazdzka, podwozka).
El Rosario to najblizsze miejsce, gdzie mozemy wskoczyc w pomaranczowa linie, przejechac caly Meksyk z polnocy na poludnie (zaliczajac przy okazji kilka przesiadek) i dostac sie na dworzec autobusow jadacych na poludnie - Terminal del Sur.
zanim zaczne opisywac nasza podroz, jeszcze tylko kilka zdan o metrze. naprawde jest tu dobra organizacja: pociagi jezdza co kilka minut, jest w nich zasieg sieci komorkowych, w srodku mnostwo miejsca, a do tego super wentylacja. Martyna z pewnoscia opisala juz atrakcje, ktore moga spotkac nas w czasie jazdy. jest jednak cos, na co wczesniej nie zwrocilysmy uwagi, a mianowicie niewidomi, a wlasciwie ich rzesze maszerujace po wagonach w ta i z powrotem. nie ublizajac naprawde-niewidzacym, wszyscy wiemy, ze najlepszym sposobem na zdobycie grosza jest litosc ze strony potencjalnych darczycow. jak juz wczesniej zbadali socjolodzy, najlepiej 'wyludza sie' na zwierzeta, dzieci...i kalectwo.
kiedy wiec, zatrzymalismy sie na jednej ze stacji do srodka wsiadl mezczyzna z biala laska i niezrecznie przebijal sie przez tlum proszac o pieniadze. na nastepnym przystanku wysiadl nasz numer 1 i wsiadl kolejny niewidomy. nie byloby w tym nic dziwnego (Meksyk to duze miasto, wiec moze byc w nim wielu niewidomych), gdyby na peronie nie czekal na swoja kolejke (niewidomi wsiadaja do wagonow pojedynczo..!:) nastepny, a za nim jeszcze jeden i kolejnych dwoch, po czym przylaczyl sie nr 7, a zanim 8... metro ruszylo wiec nie mialysmy okazji zliczyc wlasciwej liczby kalekich podroznych...
na terminalu autobusowym okazuje sie oczywiscie, ze bilety sa o 25% drozsze niz mowily nasze zrodla informacji. po przepytaniu wszystkich eleganckich pan za dluuugim biurkiem zrezygnowalysmy z poszukiwania tanszej opcji, gdyz taka nie istniala, i grzecznie wydalysmy za duzo kasy na 2,5 godzinna jazde super-ekstra eleganckim autokarem.
przy wejsciu na poklad powitala nas pracownica linii Costa oferujaca darmowe napoje i pan straznik, ktory od niechcenia obmacal nasz plecak. w srodku czekaly na nas dwie toalety (meska i damska) znajdujace sie na tyle pojazdu, wyjezdzajace z sufitu telewizory i tyle miejsca na nogi, ile dusza zapragnie.
Taxco to 90 tysieczne miasto wybudowane na zboczu stromej gory. wszystko zaczelo sie w XVI w, kiedy to odkryto pokazne zloza srebra. BOOM trwal do poczatku XX wieku. dzisiaj ze srebra nie pozostalo juz prawie nic... no chyba ze, liczymy te tony, ktore do dzis sprzedaje co drugi sklep w miescie. bardzo tanio mozna kupic tu lancuszki, pierscionki, sygnety, kolie, zastawy, rzezby itp.
wszystko tu jest przecudownie usytuowane na waskich, wykladanych kocimi lbami uliczkach, ktorych kat nachylenia jest niebezpiecznie za duzy. mimo to, nie przeszkadza to malym, bialym garbusom, ktore z rykiem silnikow zwoza z gory i wwoza do gory wesole taxonskie rodzinki.
zanim jednak wyruszamy na miasto, bladzimy w labiryncie uliczek, na ktorych znajduje sie potezne targowisko. wszystko to, aby odnalezc zagubiony hotelik Casa de Huespedes Arellano, dowiedziec sie, ze jest mnostwo wolnych pokoi, zaplacic za jeden, poczekac az zostanie wysprzatany, rozpakowac sie i w koncu byc gotowym do drogi.
okazuje sie jednak, ze tak samo trudno jak bylo znalezc nasz hotel, jest wydostac sie z marketu i dotrzec na Zocalo, czyli glowny plac. cale szczescie na tla nieba widac jedna z wiezyczek kosciola, ktora ulatwia nam zlokalizowanie centrum. kosciol Santa Prisca stoi tu od 1755 roku i zostal wybudowany na polecenie Jose de la Borda, Francuza, ktory odkryl najbogatsza zyle srebra wlasnie w tym miejscu.
naszym celem stal sie gorujacy nad miastem posag Jezusa, do ktorego jednak nigdy nie dotarlysmy... za to jednak, znalazlysmy ekspresowa wytwornie kukurydzianych tortilli i stragan z moimi ulubionymi banankami dominicos (albo manzanillos, zalezy jak lezy;). ze szczescia postanowilysmy zrezygnowac z dalszej drogi, rozsiasc sie na jednym z wielu, usytuowanych wysoko nad miastem placow koscielnych i zapchac sie na smierc... przy okazji podziwiajac panorame Taxco:)
reszta dnia uplynela nam dosc leniwie, czyt. chodzeniem w gore i dol, w dol i gore, zakonczonym bladzeniem po targowisku w celu zlokalizowania naszego miejsca zakwaterowania. ups...;) potem spadl deszcz, wiec zamknelysmy sie w pokoju i z euforia ogladalysmy glupie programy rozrywkowe na MTV.
a.
kochamy, naprawde bardzo kochamy nasza meksykanska rodzinke, ale jak to Alberto powiedzial, oprocz milosci czlowiek (zwlaszcza dorosly) potrzebuje tez troche wolnosci.
i tak, w koncu, po osmiu dniach wspolzycia rodzinnego wyruszamy na nasza pierwsza niezalezna wycieczke - do Taxco (czyt. Tasko). niestety nie udaje nam sie dotrzec do stacji metra autobusem, bo tatus i mamusia sila wpychaja nas do auta i daja nam ride (ang. i mx. przejazdzka, podwozka).
El Rosario to najblizsze miejsce, gdzie mozemy wskoczyc w pomaranczowa linie, przejechac caly Meksyk z polnocy na poludnie (zaliczajac przy okazji kilka przesiadek) i dostac sie na dworzec autobusow jadacych na poludnie - Terminal del Sur.
zanim zaczne opisywac nasza podroz, jeszcze tylko kilka zdan o metrze. naprawde jest tu dobra organizacja: pociagi jezdza co kilka minut, jest w nich zasieg sieci komorkowych, w srodku mnostwo miejsca, a do tego super wentylacja. Martyna z pewnoscia opisala juz atrakcje, ktore moga spotkac nas w czasie jazdy. jest jednak cos, na co wczesniej nie zwrocilysmy uwagi, a mianowicie niewidomi, a wlasciwie ich rzesze maszerujace po wagonach w ta i z powrotem. nie ublizajac naprawde-niewidzacym, wszyscy wiemy, ze najlepszym sposobem na zdobycie grosza jest litosc ze strony potencjalnych darczycow. jak juz wczesniej zbadali socjolodzy, najlepiej 'wyludza sie' na zwierzeta, dzieci...i kalectwo.
kiedy wiec, zatrzymalismy sie na jednej ze stacji do srodka wsiadl mezczyzna z biala laska i niezrecznie przebijal sie przez tlum proszac o pieniadze. na nastepnym przystanku wysiadl nasz numer 1 i wsiadl kolejny niewidomy. nie byloby w tym nic dziwnego (Meksyk to duze miasto, wiec moze byc w nim wielu niewidomych), gdyby na peronie nie czekal na swoja kolejke (niewidomi wsiadaja do wagonow pojedynczo..!:) nastepny, a za nim jeszcze jeden i kolejnych dwoch, po czym przylaczyl sie nr 7, a zanim 8... metro ruszylo wiec nie mialysmy okazji zliczyc wlasciwej liczby kalekich podroznych...
na terminalu autobusowym okazuje sie oczywiscie, ze bilety sa o 25% drozsze niz mowily nasze zrodla informacji. po przepytaniu wszystkich eleganckich pan za dluuugim biurkiem zrezygnowalysmy z poszukiwania tanszej opcji, gdyz taka nie istniala, i grzecznie wydalysmy za duzo kasy na 2,5 godzinna jazde super-ekstra eleganckim autokarem.
przy wejsciu na poklad powitala nas pracownica linii Costa oferujaca darmowe napoje i pan straznik, ktory od niechcenia obmacal nasz plecak. w srodku czekaly na nas dwie toalety (meska i damska) znajdujace sie na tyle pojazdu, wyjezdzajace z sufitu telewizory i tyle miejsca na nogi, ile dusza zapragnie.
Taxco to 90 tysieczne miasto wybudowane na zboczu stromej gory. wszystko zaczelo sie w XVI w, kiedy to odkryto pokazne zloza srebra. BOOM trwal do poczatku XX wieku. dzisiaj ze srebra nie pozostalo juz prawie nic... no chyba ze, liczymy te tony, ktore do dzis sprzedaje co drugi sklep w miescie. bardzo tanio mozna kupic tu lancuszki, pierscionki, sygnety, kolie, zastawy, rzezby itp.
wszystko tu jest przecudownie usytuowane na waskich, wykladanych kocimi lbami uliczkach, ktorych kat nachylenia jest niebezpiecznie za duzy. mimo to, nie przeszkadza to malym, bialym garbusom, ktore z rykiem silnikow zwoza z gory i wwoza do gory wesole taxonskie rodzinki.
zanim jednak wyruszamy na miasto, bladzimy w labiryncie uliczek, na ktorych znajduje sie potezne targowisko. wszystko to, aby odnalezc zagubiony hotelik Casa de Huespedes Arellano, dowiedziec sie, ze jest mnostwo wolnych pokoi, zaplacic za jeden, poczekac az zostanie wysprzatany, rozpakowac sie i w koncu byc gotowym do drogi.
okazuje sie jednak, ze tak samo trudno jak bylo znalezc nasz hotel, jest wydostac sie z marketu i dotrzec na Zocalo, czyli glowny plac. cale szczescie na tla nieba widac jedna z wiezyczek kosciola, ktora ulatwia nam zlokalizowanie centrum. kosciol Santa Prisca stoi tu od 1755 roku i zostal wybudowany na polecenie Jose de la Borda, Francuza, ktory odkryl najbogatsza zyle srebra wlasnie w tym miejscu.
naszym celem stal sie gorujacy nad miastem posag Jezusa, do ktorego jednak nigdy nie dotarlysmy... za to jednak, znalazlysmy ekspresowa wytwornie kukurydzianych tortilli i stragan z moimi ulubionymi banankami dominicos (albo manzanillos, zalezy jak lezy;). ze szczescia postanowilysmy zrezygnowac z dalszej drogi, rozsiasc sie na jednym z wielu, usytuowanych wysoko nad miastem placow koscielnych i zapchac sie na smierc... przy okazji podziwiajac panorame Taxco:)
reszta dnia uplynela nam dosc leniwie, czyt. chodzeniem w gore i dol, w dol i gore, zakonczonym bladzeniem po targowisku w celu zlokalizowania naszego miejsca zakwaterowania. ups...;) potem spadl deszcz, wiec zamknelysmy sie w pokoju i z euforia ogladalysmy glupie programy rozrywkowe na MTV.
a.
dzien: 9 miasto widmo?! 09.10.09
tak wiemy, nie ma sezonu i jest kryzys, no i swinska grypa (chrum-chrum!), ale gdzie, do cholery, podziali sie wszyscy backpackerzy?! nie przesadze, jesli napisze, ze dotychczas spotkalysmy pojedyncze sztuki uginajacych sie pod plecakami nieszczesnikow. 'spotkalysmy' to za duzo powiedziane... zauwazylysmy ich, przemykajacych gdzies w oddali ulicami wielkich miast.
Taxco nie jest inne. troche dziwnie jest obudzic sie w kompletnie pustym hotelu. w ksiedze gosci doczytalysmy sie, ze kilka dni przed nami byli tu Polacy. dzis nie ma nikogo! nie ma gwaru, wieczornych opowiesci przy piwie, planowania i przechwalania sie co, gdzie, za ile, kiedy... ciszaaaaa. powtorze jeszcze raz: DZIWNIE.
nie mamy jakis specjalnych planow na dzisiaj. przechadzamy sie wiec, znow, drobnymi uliczkami miasta, zagladajac do tak samo drobnych sklepikow ze srebrem i rekodzielami. za kazdym razem obskakuja nas sprzedawcy i z nadzieja w oczach eksponuja przed nami miejscowe cuda. przykro nam, ale nawet jakbysmy mialy te 100 dolcow wiecej dziennie, to i tak nie sadze, zebysmy kupily nawet polowe z tego, co sie nam proponuje. nie dlatego, ze nam sie nie podoba, ale wleczenie ze soba (oprocz 15 kg plecaka, 1,5 kg aparatu i 5 kg malego plecaka) pelnej srebra walizy na kolkach byloby chyba lekka przesada.
na lunch trafiamy do Cafe Sacha, knajpki polecanej przez przewodnik. w srodku, nie zgadniecie... pusto:) miesce jest slicznie udekorowane i z pewnoscia ma niepowtarzalny klimat... kiedy sa w nim ludzie! bijace setkami kolorow sciany, krzesla i kanapy, przeurocze balkoniki wychodzace na jedna z uliczek - po prostu wymarzone miejce na spotkania i imprezy. jest tu mozliwosc poczytania przewodnikow z calej Ameryki Centralnej i wymiana ksiazek (nic innego jak zostawienie swojej ksiazki i zabranie nowej, ktora pewnie znow gdzies zostawimy).
zamieniamy z Sacha (wlascicielka) kilka zdan i dowiadujemy sie, ze w tym roku straszna bieda z powodu totalnego braku zagranicznych turystow. dziewczyna, mowi ze sama nie jest jeszcze w tak strasznej sytuacji ze wzgledu na podwojne obywatelstwo (meksykansko-amerykanskie), ktore umozliwia jej wyjazdy zarobkowe do USA. gdyby nie to, pewnie przybijalaby do drzwi, tak jak wielu malych przedsiebiorcow, napis 'LIKWIDACJA'.
w autokar do Ciudad de Mexico wsiadamy o 2pm i na miejscu jestesmy 3 godziny pozniej. po drodze dopada nas deszcz, ktory towarzyszy nam az do nastepnego dnia. nareszcie powietrze wydaje sie czystsze. wiatr przewiewa smog i mozna wreszcie normalnie oddychac. oczy nie swedza juz tak bardzo i odtyka sie nos.
z El Rosario lapiemy taksowke i jedziemy do Los Reyes.
a.
tak wiemy, nie ma sezonu i jest kryzys, no i swinska grypa (chrum-chrum!), ale gdzie, do cholery, podziali sie wszyscy backpackerzy?! nie przesadze, jesli napisze, ze dotychczas spotkalysmy pojedyncze sztuki uginajacych sie pod plecakami nieszczesnikow. 'spotkalysmy' to za duzo powiedziane... zauwazylysmy ich, przemykajacych gdzies w oddali ulicami wielkich miast.
Taxco nie jest inne. troche dziwnie jest obudzic sie w kompletnie pustym hotelu. w ksiedze gosci doczytalysmy sie, ze kilka dni przed nami byli tu Polacy. dzis nie ma nikogo! nie ma gwaru, wieczornych opowiesci przy piwie, planowania i przechwalania sie co, gdzie, za ile, kiedy... ciszaaaaa. powtorze jeszcze raz: DZIWNIE.
nie mamy jakis specjalnych planow na dzisiaj. przechadzamy sie wiec, znow, drobnymi uliczkami miasta, zagladajac do tak samo drobnych sklepikow ze srebrem i rekodzielami. za kazdym razem obskakuja nas sprzedawcy i z nadzieja w oczach eksponuja przed nami miejscowe cuda. przykro nam, ale nawet jakbysmy mialy te 100 dolcow wiecej dziennie, to i tak nie sadze, zebysmy kupily nawet polowe z tego, co sie nam proponuje. nie dlatego, ze nam sie nie podoba, ale wleczenie ze soba (oprocz 15 kg plecaka, 1,5 kg aparatu i 5 kg malego plecaka) pelnej srebra walizy na kolkach byloby chyba lekka przesada.
na lunch trafiamy do Cafe Sacha, knajpki polecanej przez przewodnik. w srodku, nie zgadniecie... pusto:) miesce jest slicznie udekorowane i z pewnoscia ma niepowtarzalny klimat... kiedy sa w nim ludzie! bijace setkami kolorow sciany, krzesla i kanapy, przeurocze balkoniki wychodzace na jedna z uliczek - po prostu wymarzone miejce na spotkania i imprezy. jest tu mozliwosc poczytania przewodnikow z calej Ameryki Centralnej i wymiana ksiazek (nic innego jak zostawienie swojej ksiazki i zabranie nowej, ktora pewnie znow gdzies zostawimy).
zamieniamy z Sacha (wlascicielka) kilka zdan i dowiadujemy sie, ze w tym roku straszna bieda z powodu totalnego braku zagranicznych turystow. dziewczyna, mowi ze sama nie jest jeszcze w tak strasznej sytuacji ze wzgledu na podwojne obywatelstwo (meksykansko-amerykanskie), ktore umozliwia jej wyjazdy zarobkowe do USA. gdyby nie to, pewnie przybijalaby do drzwi, tak jak wielu malych przedsiebiorcow, napis 'LIKWIDACJA'.
w autokar do Ciudad de Mexico wsiadamy o 2pm i na miejscu jestesmy 3 godziny pozniej. po drodze dopada nas deszcz, ktory towarzyszy nam az do nastepnego dnia. nareszcie powietrze wydaje sie czystsze. wiatr przewiewa smog i mozna wreszcie normalnie oddychac. oczy nie swedza juz tak bardzo i odtyka sie nos.
z El Rosario lapiemy taksowke i jedziemy do Los Reyes.
a.
dzien: 10 4:1 dla Meksyku! 10.10.09
dzieciaczki Candy rosna bardzo szybko i zaczynaja przypominac prawdziwe psy:) juz nie pelzaja po kafelkach, tylko skacza jak szalone, zamiast piszczec poszczekuja, wyrosly im pazurki i kiedy tylko moga przewracaja plachte odgradzajaca ich od reszty kuchni i szturmem ruszaja do... cyckow mamy. jestem pewna, ze Candy dziekuje Bogu i swoim panom, ze oddali kolejne szczenie (tym razem Fideo), ktory od wczoraj mieszka z Emilio.
10 rano - dzis sniadanie przygotowuje nam Pepe (nie zeby tam jakies cuda, ale osobiscie wsypuje nam platki kukurydziane do miseczek;). dzisiaj widzimy sie z nim po raz ostatni. zaspany sciska nas na do widzenia, a my ruszamy na podboj stolicy.
zaczynamy od Coyoacan, poludniowej dzielnicy miasta, miejsca narodzin i smierci Fridy Kahlo. Casa Azul bo tak sie nazywa olbrzymi dom rodzicow Fridy, znajduje sie na ulicy Londres. wszyscy wiemy, kim byla Frida, ale nie ze wzgledu na jej sztuke, tylko film o jej zyciu, zrealizowany w 2002 roku (z Salma Hayek w roli glownej). artystka, niestety, byla bardziej znana z bycia zona Diego Rivery, niz z wlasnej tworczosci. ich burzliwy zwiazek przerywany byl wieloma zdradami Diego, uznawanego wowczas malarza i architekta. sama Frida podczas swojego zycia doczekala sie zaledwie jednej wystawy w 1953 roku - 12 miesiecy przed jej smiercia.
z Coyoacan ruszamy metrem do Centro Medico, z zamiarem przemaszerowania dzielnicy Roma.
godzine bladzimy po ulicach miasta w poszukiwaniu wlasciwej drogi. wszystkie miejsca wydaja sie podobne do siebie: stragany ze snackami, szybkimi przekaskami, owocami i gazetami.
wszyscy sie na nas patrza, i co gorsze, zaczynaja cmokac (baaardzo tego nie lubie!). w koncu udaje nam sie znalezc dobra droge. niestety, za wyjatkiem polnocnej czesci, enklawa artystow i pisarzy nie wydaje sie duzo roznic od innych czesci miasta. po ponad godzinnym spacerze jestesmy juz niemal zaprazone na smierc.
Zona Rosa, nasz kolejny cel, jest bardziej ozywiona niz Roma. w latach 50' Rozowa Strefa byla kosmopolitycznym placem zabaw bogatych mlodziencow, jak rowniez wysmienitym miejscem na modne zakupy. dzisiaj miejsce to zamieszkuje pokazna populacja Koreanczykow. jest ono rowniez centrum spotkan miejscowej spolecznosci LGBT. Zona Rosa to przede wszystkim zamkniete dla ruchu uliczki pelne kafejek, klubow i boutique'ow. ciekawostka jest, ze zupelnie tak jak londynskie Soho, Rozowa Dzielnica pelna jest teczowych ludzi, azjatow... i Hari Krisznowcow!
Paseo de la Reforma, wsciekle glodne, ruszamy w kierunku Bosque de Chapultepec. niegdys nalezacy do Aztecow, najwiekszy park w Mexico City. zajmuje powierzchnie 4 km kwadratowych, na ktorych mieszcza sie jeziora, zoo, ogrod botaniczny, muzea i zamek - Castillo de Chapultepec. wszystko brzmi cudownie i zapewne tak wyglada... i pewnie moglybysmy to dokladniej opisac, gdybysmy mialy szanse wejsc do srodka! pan straznik zamyka nam wielgachna brame tuz przed nosem... i tyle z naszej wycieczki. w zamian, na szczescie, mozemy podziwiac wystawe zdjec (w duuuzym formacie) z calego kraju, zawieszonych na zelaznym plocie parku, ciagnacych sie przez ponad kilometr!
do domu docieramy zaglodzone. cale szczecie mama i tata czekaja juz na nas z kolacja. i to jaka! kotlety schabowe we wlasnej osobie. tu nazywaja sie milanesa i sa polowe ciensze od naszych polskich. zreszta niewazne, sa tak samo dobre! wiec jemy kotlety, makaron spaghetti z kwasna smietana(sic!) i ogladamy mecz Meksyk - Salwador. piekne bramki, wspaniali aktorzy, goraca publika, a wynik... w tytule:)
a.
dzieciaczki Candy rosna bardzo szybko i zaczynaja przypominac prawdziwe psy:) juz nie pelzaja po kafelkach, tylko skacza jak szalone, zamiast piszczec poszczekuja, wyrosly im pazurki i kiedy tylko moga przewracaja plachte odgradzajaca ich od reszty kuchni i szturmem ruszaja do... cyckow mamy. jestem pewna, ze Candy dziekuje Bogu i swoim panom, ze oddali kolejne szczenie (tym razem Fideo), ktory od wczoraj mieszka z Emilio.
10 rano - dzis sniadanie przygotowuje nam Pepe (nie zeby tam jakies cuda, ale osobiscie wsypuje nam platki kukurydziane do miseczek;). dzisiaj widzimy sie z nim po raz ostatni. zaspany sciska nas na do widzenia, a my ruszamy na podboj stolicy.
zaczynamy od Coyoacan, poludniowej dzielnicy miasta, miejsca narodzin i smierci Fridy Kahlo. Casa Azul bo tak sie nazywa olbrzymi dom rodzicow Fridy, znajduje sie na ulicy Londres. wszyscy wiemy, kim byla Frida, ale nie ze wzgledu na jej sztuke, tylko film o jej zyciu, zrealizowany w 2002 roku (z Salma Hayek w roli glownej). artystka, niestety, byla bardziej znana z bycia zona Diego Rivery, niz z wlasnej tworczosci. ich burzliwy zwiazek przerywany byl wieloma zdradami Diego, uznawanego wowczas malarza i architekta. sama Frida podczas swojego zycia doczekala sie zaledwie jednej wystawy w 1953 roku - 12 miesiecy przed jej smiercia.
z Coyoacan ruszamy metrem do Centro Medico, z zamiarem przemaszerowania dzielnicy Roma.
godzine bladzimy po ulicach miasta w poszukiwaniu wlasciwej drogi. wszystkie miejsca wydaja sie podobne do siebie: stragany ze snackami, szybkimi przekaskami, owocami i gazetami.
wszyscy sie na nas patrza, i co gorsze, zaczynaja cmokac (baaardzo tego nie lubie!). w koncu udaje nam sie znalezc dobra droge. niestety, za wyjatkiem polnocnej czesci, enklawa artystow i pisarzy nie wydaje sie duzo roznic od innych czesci miasta. po ponad godzinnym spacerze jestesmy juz niemal zaprazone na smierc.
Zona Rosa, nasz kolejny cel, jest bardziej ozywiona niz Roma. w latach 50' Rozowa Strefa byla kosmopolitycznym placem zabaw bogatych mlodziencow, jak rowniez wysmienitym miejscem na modne zakupy. dzisiaj miejsce to zamieszkuje pokazna populacja Koreanczykow. jest ono rowniez centrum spotkan miejscowej spolecznosci LGBT. Zona Rosa to przede wszystkim zamkniete dla ruchu uliczki pelne kafejek, klubow i boutique'ow. ciekawostka jest, ze zupelnie tak jak londynskie Soho, Rozowa Dzielnica pelna jest teczowych ludzi, azjatow... i Hari Krisznowcow!
Paseo de la Reforma, wsciekle glodne, ruszamy w kierunku Bosque de Chapultepec. niegdys nalezacy do Aztecow, najwiekszy park w Mexico City. zajmuje powierzchnie 4 km kwadratowych, na ktorych mieszcza sie jeziora, zoo, ogrod botaniczny, muzea i zamek - Castillo de Chapultepec. wszystko brzmi cudownie i zapewne tak wyglada... i pewnie moglybysmy to dokladniej opisac, gdybysmy mialy szanse wejsc do srodka! pan straznik zamyka nam wielgachna brame tuz przed nosem... i tyle z naszej wycieczki. w zamian, na szczescie, mozemy podziwiac wystawe zdjec (w duuuzym formacie) z calego kraju, zawieszonych na zelaznym plocie parku, ciagnacych sie przez ponad kilometr!
do domu docieramy zaglodzone. cale szczecie mama i tata czekaja juz na nas z kolacja. i to jaka! kotlety schabowe we wlasnej osobie. tu nazywaja sie milanesa i sa polowe ciensze od naszych polskich. zreszta niewazne, sa tak samo dobre! wiec jemy kotlety, makaron spaghetti z kwasna smietana(sic!) i ogladamy mecz Meksyk - Salwador. piekne bramki, wspaniali aktorzy, goraca publika, a wynik... w tytule:)
a.
dzien: 11 OMG! - Burdel Senoral 11.10.09
wstajemy rano... to jest, Martyna wywleka mnie z lozka zdecydowanie za wczesnie. czas sie pakowac. swiezutkie i ladnie uczesane zbiegamy po bialych kafelkach wymarzonego domu mamy Alberto, wprost do kuchni na sniadanie, oczywiscie na styropianowych talerzykach (meykanski sposob na niezmywanie). standardowo papaja, jablko i mandarynki, a zaraz po nich kukurydziane muszelki nadziewane pasta z czarnej fasoli i sera - pycha, nawet Martynie udaje sie je pochlanac bez wiekszego placzu (chyba nie jest zbyt wielka zwolenniczka 'prawdziwej' meksykanskiej kuchni).
ACH! musze jeszcze Wam napisac, jakie jestesmy naughty, naughty...:) nie zebysmy same chcialy. nie, nie, nie! zostalysmy wrecz zmuszone, zeby wyrobic sobie falszywe legitymacje studenckie! oczywiscie, strasznie tego zalujemy... ale od dzis jestesmy studentkami etnohistorii w Panstwowej Szkole Antropologii i Historii w Ciudad de Mexico. aaaa wszystko zaczelo sie od tego, ze ceny transportu w tym kraju przewyzszyly nieco nasze oczekiwania. ogolnie rzecz biorac, nie mamy wystarczajaco duuuzo pieniedzy, zeby sobie spokojnie po Meksyku podrozowac stad pomysl naszej rodzinki na maly przekret. mistrzem w tej dziedzinie okazal sie jeden z kuzynow Alberto - Fernando, przemily architekt. za jego posrednictwem stalysmy sie wlascicielkami dwoch, swiecacych, zalaminowanych legitymacji z naszymi zdjeciami (te akuarat zrobilysmy same:P), odciskiami linii papilarnych (znalezionych w internecie) i paskiem magnetycznym (niedzialajacym bo wydrukowanym(sic!) na papierze). i niestety, wszytko to na marne, bo jak sie dowiadujemy na terminalu autobusowym, znizki na transport dla studentow skonczyly sie wraz z ostatnim dniem wakacji!
trudno, wciskamy nasze nowe dokumenty w saszetki, (z zalem) kupujemy drogie bilety i jazda do Morelii.
Primera Plus (choc nie najbardziej luksusowa) obdarowuje nas kanapkami i napojami. pod plecy, pan steward, wciska nam jednorazowe poduszeczki. przed oczyma wyskakuje prywatny telewizor, i zeby jeszcze tego bylo malo, przed odjazdem wchodzi pani z kamera i rejestruje kazdego podroznego oraz zyczy milej podrozy... ech.
na miejscu uciekamy przed deszczem taksowkarzy probujacych upchac nas do swoich aut i lapiemy busa do centrum. razem z nami wsiada babka ze stolicy, ktora jedzie w tym samym kierunku. razem z nia wysiadamy, a nastepnie maszerujemy do glownej plazy miasta. pani Alania okazuje sie byc lekarka, ktora przyjechala do Morelii, aby nastepnie z grupa tubylczych medykow udac sie stad do Uruapan i spedzic tam tydzien ratujac od nieszczescia choroby co biedniejszych Meksykanow. zanim jednak to nastapi musi spedzic noc w jakims hotelu. zabieramy ja wiec ze soba. 1,5 km dalej, sapiace pod ciezarem plecakow (pani Alania sapie troszke mniej, bo na lotnisku zgubili jej bagaz i nic jej nie ciazy), z dyndajaca w rekach mapa udaje nam sie dotrzec do Hotelu Senoral. w najtanszym w miescie, polecanym przez Lonely Planet miejscu zakwaterowania, pani Alania omalo nie przekreca sie na widok prezentowanych nam pokoi. ja tez omalo nie przekrecam sie, za to Martyna twardo - spimy tu i kropka! (dla porownania: zwykly tani hotel 200-250 peso, hotel Senoral 70 peso! cena oczywiscie dotyczy pokoju dwuosobowego!) ok, obiecuje zaprowadzic pania doktor do innego 'polecanego' przez przewodnik hotelu, ale nic za darmo:) tak naprawde doktor Alania okazuje sie byc darem z nieba, bo od kilku dni poszukiwalysmy rady jakiegos lekarza... jakis czas temu Martynie wyskoczyly dwie dziwaczne gulki na szyi i nie chcialy zniknac. zaczelo nas to troche stresowac, no i prosze zjawia sie pani doktor. nie dosc, ze diagnozuje nasza pacjetke (nic jej nie jest - drobna infekcja) to jeszcze spisuje nam swoje numery telefonu i mowi, ze jakby co, to mozemy smialo do niej walic... i to za darmo:)
po wielkiej ucieczce z hotelu Senoral, pani Alani udaje sie znalezc przyzwoity hostel, a nam nie pozostaje nic innego jak rozgoscic sie w strasznym pokoju.
w trzech slowach (mimo, ze mozna by o tym elaborat napisac): pokoj ma moze z 5m kwadratowych, metalowe drzwi i okno wychodzace na balkon prowadzacy do innych klitek. w srodku stoi lozko, na nim powleczone w czarne, dlugie wlosy poduszki. zarowka wkrecona jest w sciane, na ktorej setki mrowek urzadzily sobie autostrade wychodzaca z kontaktu i prowadzaca w kilka znaczacych (dla nich) miejsc - podloga, lozko, inny kotakt... duchota. na korytarzu dwie lazienki, w zadnej nie zamykaja sie drzwi i nie ma swiatla. grzyb i smrod sprawia, ze odechciewa ci sie na zawsze myc i sikac. do glownych atrakcji nalezy za to mnogosc 'par bez bagazu'. wchodza i wychodza. 15-30 min namietnie pojekuja i znikaja zostawiajac po sobie zapach perfum i posciele, ktorych nikt nie zmienia! tak, Martyna kazala mi tu spac!!!
ZANIM jeszcze... zasypiamy i sie budzimy, i zasypiamy, i mordujemy komary, budzimy sie, komary morduja nas, kolejne pary wychodza i wchodza, zasypiamy, zeby sie w koncu rano obudzic... idziemy podziwiac uroki Moreli.
miasto jest naprawde wyjatkowe. cudowna architektura kolonialna. domy ze slicznymi patio. ulice pelne rodzin i par. grajkowie i wystepy. bezpiecznie, cieplo i milo.
a.
wstajemy rano... to jest, Martyna wywleka mnie z lozka zdecydowanie za wczesnie. czas sie pakowac. swiezutkie i ladnie uczesane zbiegamy po bialych kafelkach wymarzonego domu mamy Alberto, wprost do kuchni na sniadanie, oczywiscie na styropianowych talerzykach (meykanski sposob na niezmywanie). standardowo papaja, jablko i mandarynki, a zaraz po nich kukurydziane muszelki nadziewane pasta z czarnej fasoli i sera - pycha, nawet Martynie udaje sie je pochlanac bez wiekszego placzu (chyba nie jest zbyt wielka zwolenniczka 'prawdziwej' meksykanskiej kuchni).
ACH! musze jeszcze Wam napisac, jakie jestesmy naughty, naughty...:) nie zebysmy same chcialy. nie, nie, nie! zostalysmy wrecz zmuszone, zeby wyrobic sobie falszywe legitymacje studenckie! oczywiscie, strasznie tego zalujemy... ale od dzis jestesmy studentkami etnohistorii w Panstwowej Szkole Antropologii i Historii w Ciudad de Mexico. aaaa wszystko zaczelo sie od tego, ze ceny transportu w tym kraju przewyzszyly nieco nasze oczekiwania. ogolnie rzecz biorac, nie mamy wystarczajaco duuuzo pieniedzy, zeby sobie spokojnie po Meksyku podrozowac stad pomysl naszej rodzinki na maly przekret. mistrzem w tej dziedzinie okazal sie jeden z kuzynow Alberto - Fernando, przemily architekt. za jego posrednictwem stalysmy sie wlascicielkami dwoch, swiecacych, zalaminowanych legitymacji z naszymi zdjeciami (te akuarat zrobilysmy same:P), odciskiami linii papilarnych (znalezionych w internecie) i paskiem magnetycznym (niedzialajacym bo wydrukowanym(sic!) na papierze). i niestety, wszytko to na marne, bo jak sie dowiadujemy na terminalu autobusowym, znizki na transport dla studentow skonczyly sie wraz z ostatnim dniem wakacji!
trudno, wciskamy nasze nowe dokumenty w saszetki, (z zalem) kupujemy drogie bilety i jazda do Morelii.
Primera Plus (choc nie najbardziej luksusowa) obdarowuje nas kanapkami i napojami. pod plecy, pan steward, wciska nam jednorazowe poduszeczki. przed oczyma wyskakuje prywatny telewizor, i zeby jeszcze tego bylo malo, przed odjazdem wchodzi pani z kamera i rejestruje kazdego podroznego oraz zyczy milej podrozy... ech.
na miejscu uciekamy przed deszczem taksowkarzy probujacych upchac nas do swoich aut i lapiemy busa do centrum. razem z nami wsiada babka ze stolicy, ktora jedzie w tym samym kierunku. razem z nia wysiadamy, a nastepnie maszerujemy do glownej plazy miasta. pani Alania okazuje sie byc lekarka, ktora przyjechala do Morelii, aby nastepnie z grupa tubylczych medykow udac sie stad do Uruapan i spedzic tam tydzien ratujac od nieszczescia choroby co biedniejszych Meksykanow. zanim jednak to nastapi musi spedzic noc w jakims hotelu. zabieramy ja wiec ze soba. 1,5 km dalej, sapiace pod ciezarem plecakow (pani Alania sapie troszke mniej, bo na lotnisku zgubili jej bagaz i nic jej nie ciazy), z dyndajaca w rekach mapa udaje nam sie dotrzec do Hotelu Senoral. w najtanszym w miescie, polecanym przez Lonely Planet miejscu zakwaterowania, pani Alania omalo nie przekreca sie na widok prezentowanych nam pokoi. ja tez omalo nie przekrecam sie, za to Martyna twardo - spimy tu i kropka! (dla porownania: zwykly tani hotel 200-250 peso, hotel Senoral 70 peso! cena oczywiscie dotyczy pokoju dwuosobowego!) ok, obiecuje zaprowadzic pania doktor do innego 'polecanego' przez przewodnik hotelu, ale nic za darmo:) tak naprawde doktor Alania okazuje sie byc darem z nieba, bo od kilku dni poszukiwalysmy rady jakiegos lekarza... jakis czas temu Martynie wyskoczyly dwie dziwaczne gulki na szyi i nie chcialy zniknac. zaczelo nas to troche stresowac, no i prosze zjawia sie pani doktor. nie dosc, ze diagnozuje nasza pacjetke (nic jej nie jest - drobna infekcja) to jeszcze spisuje nam swoje numery telefonu i mowi, ze jakby co, to mozemy smialo do niej walic... i to za darmo:)
po wielkiej ucieczce z hotelu Senoral, pani Alani udaje sie znalezc przyzwoity hostel, a nam nie pozostaje nic innego jak rozgoscic sie w strasznym pokoju.
w trzech slowach (mimo, ze mozna by o tym elaborat napisac): pokoj ma moze z 5m kwadratowych, metalowe drzwi i okno wychodzace na balkon prowadzacy do innych klitek. w srodku stoi lozko, na nim powleczone w czarne, dlugie wlosy poduszki. zarowka wkrecona jest w sciane, na ktorej setki mrowek urzadzily sobie autostrade wychodzaca z kontaktu i prowadzaca w kilka znaczacych (dla nich) miejsc - podloga, lozko, inny kotakt... duchota. na korytarzu dwie lazienki, w zadnej nie zamykaja sie drzwi i nie ma swiatla. grzyb i smrod sprawia, ze odechciewa ci sie na zawsze myc i sikac. do glownych atrakcji nalezy za to mnogosc 'par bez bagazu'. wchodza i wychodza. 15-30 min namietnie pojekuja i znikaja zostawiajac po sobie zapach perfum i posciele, ktorych nikt nie zmienia! tak, Martyna kazala mi tu spac!!!
ZANIM jeszcze... zasypiamy i sie budzimy, i zasypiamy, i mordujemy komary, budzimy sie, komary morduja nas, kolejne pary wychodza i wchodza, zasypiamy, zeby sie w koncu rano obudzic... idziemy podziwiac uroki Moreli.
miasto jest naprawde wyjatkowe. cudowna architektura kolonialna. domy ze slicznymi patio. ulice pelne rodzin i par. grajkowie i wystepy. bezpiecznie, cieplo i milo.
a.
dzien: 12 Morelia Moralesa 12.10.09
nastepnego dnia, sladem doktor Alani, uciekamy do Hotelu San Jorge. skaczemy na widok czystych korytarzy, prywatnej lazienki, fantazyjnie ulozonych na lozku recznikow i mydla, darmowej kawy i wody. po wczorajszych przygodach (brr..!) obowiazkowo zaliczamy prysznic i wychodzimy.
po drodze na Plaza de Armas zatrzymujemy sie na chwilke na sniadanie. pod noz wlasciciela sklepiku wpadaja wybrane przez nas owoce: arbuz, ananas i pomarancza. wszystko to drobno posiekane i wymieszane laduje w wielkim kubku. zostaja tylko dodatki. ser?... Jezu, nie! Morelia nsol? ...nie, nieee! chili... razem wykrzykujemy ponowne NIE! dziwne tu maja upodobania.
Valladolid bylo pierwszym miastem zalozonym w Nowej Hiszpanii. po tym jak NH zostala zamieniona w Republike Meksykanska, miasto nazwano na czesc lokalnego bohatera Jose Maria Moralesa, kluczowej postaci w meksykanskiej walce o niepodleglosc. ogolnie wiec rzecz biorac, w Moreli wszystko jest Moralesa: place, ulice, palace, pomniki, szkoly... Morales jest tu krolem.
miasto slynie takze z wyrobu slodyczy, ktore mozna zakupic na Meracado de Dulces. ich skladnikami sa owoce, orzechy, mleko i cukier - brzmi niezle, prawda? skuszone przepysznymi opisami i zachetami sklepikarzy kupujemy dulces de mago i tamarindo. tamarindo okazuje sie byc calkiem dobre (no moze bylby lepszy, gdyby nie tony pestek i wlokien), za to mango z dodatkiem soli i palacego chili zostanie chyba przeznaczone dla niegrzecznych dzieci...
w oparach ulicznego smogu (Meksyk ma bardzo liberalne normy dotyczace zanieczyszczania powietrza) udajemy sie na zwiedzanie okolicy.
na aleji Poniente odbywa sie wlasnie demonstracja Indian z okolicznych wiosek. ida kobiety, mezczyzni i dzieci. prawie wszyscy ubrani w tradycyjne stroje. w rekach niosa flagi i transparenty. wykrzykuja hasla antyrzadowe: 'faszystowska polityka', 'za wysokie podatki', 'edukacja tylko dla bogatych?'.
w regionie Morelii mieszka wiele grup Indian. skupieni sa przede wszystkim w miejscowosciach Angangueo, Zitacuaro oraz wokol jeziora Patzcuaro (tu wlasnie najhuczniej(sic!) odbchodzone jest, co roku, Swieto Zmarlych).
jakis czas idziemy z piketa. potem skrecamy w male uliczki w poszukiwaniu kantora. mamy jeszcze do wymiany troche funtow i euro . tak, jak z tymi drugimi w ogole nie ma problemu, tak angielskich banknotow, za cholere, nigdzie nie skupuja. z jednego miejsca odsylaja nas do drugiego, i tak w kolko.
zrezygnowane postanawiamy odlozyc to na pozniej i kierujemy sie ku psychodelicznemu (jak pisza w przewodniku) Santuario de Guadalupe.
tubylcy wciaz na nas trabia, a jak nie, to gapia sie niemilosiernie i zaczepiaja. kolejny facet dolacza, tak po prostu, do naszego spaceru. ten akurat, mowi calkiem niezle po angielsku. chwali sie znajomoscia Polski i wciaz wymienia wazne dla nas nazwiska. okazuje sie, ze Humberto Gonzalez mial przyjemonosc odwiedzic (co prawda wielki temu) nasza wspaniala ojczyzne, i nawet umie przytoczyc kilka polskich nazw miast. waznjeszy dla nas jest jednak fakt, ze nasz nowy znajomy prowadzi kantor i wymienia w nim funty! idziemy jeszcze chwilke razem, potem wymieniamy sie mailami. Humberto obiecuje zadzwonic do swoich pracownikow i wyszykowac dla nas dobra oferte. cud!
naszym celem jest dotarcie do Orchidarium. a poniewaz, dojscie tam zajmuje nam pol dnia zaliczamy pod drodze dlugi na 253 luki akwedukt, promenade pelna Indian i Sanktuarium (wnetrze przypomina olbrzymi, lukrowany tort weselny i podobno bylo natchnieniem dla Timothy´ego Leary´ego do stworzenia tabletek halucynogennych o wdziecznej nazwie 'Virgen de Guadalupe'). orchidee okazuja sie byc wielkim niewypalem... wiec nie bede o nich pisac. za to w drodze powrotnej zahaczamy o targ, robimy zakupy i dostajemy zaproszenie na drinka od jakiegos pana ...nie korzystamy.
wieczor spedzamy w kawiarence internetowej stukajac na klawiaturze przez cztery godziny! na koniec blagam Martyne, zebysmy juz skonczyly. wszystko przez ten tani Internet. w drodze powrotnej z mercado odkrylysmy kilka miejsc oferujacych wirtualny surfing w cenie dwa razy nizszej niz w calym miescie. grzechem byloby nie skorzystac z takiej okazji. no wiec, siedzimy i piszemy. cala salka sklada sie z 3(!) stanowisk. kilku chlopakow wynajmujacych pokoje postanowilo dorobic sobie na boku i oferuje elitarne warunki dla takich jak my :)
glownym powodem odwiedzania stanu Michoacan przez turystow, oprocz Morelii i obchodow Dnia Zmarlych, jest Reserva Mariposa Monarca (czyli Rezerwat Motyli Monarca). kazdego roku miliony tych stworzonek osiada na drzewach meksykanskich wyzyn, aby zapasc w zimowa hibernacje. owady leca z predkoscia 12 km/h, 150 metrow nad ziemia. niektore z nich pokonuja dystans 4,5 tysiaca kilometrow startujac z regionow Wielkich Jezior w USA i Kanadzie. aby co roku zatoczyc takie koleczko potrzeba kilka generacji motylkow. podczas tego cyklu samice Monarca prowadza ozywione zycie seksualne. nie moga jednak liczyc na samcow, ktorzy zaraz po stosunku... umieraja!
najlepszy czas dla ogladania owadow przypada na luty (niestety...), wtedy to galezie drzew w rezerwacie uginaja sie pod ich ciezarem. noce motyle spedzaja na drzewach, w dzien, aby schronic sie przed palacym sloncem, gromnie zlatuja na ziemie i pokrywaja ja calkowicie, tworzac zywe barwne dywany.
a.
nastepnego dnia, sladem doktor Alani, uciekamy do Hotelu San Jorge. skaczemy na widok czystych korytarzy, prywatnej lazienki, fantazyjnie ulozonych na lozku recznikow i mydla, darmowej kawy i wody. po wczorajszych przygodach (brr..!) obowiazkowo zaliczamy prysznic i wychodzimy.
po drodze na Plaza de Armas zatrzymujemy sie na chwilke na sniadanie. pod noz wlasciciela sklepiku wpadaja wybrane przez nas owoce: arbuz, ananas i pomarancza. wszystko to drobno posiekane i wymieszane laduje w wielkim kubku. zostaja tylko dodatki. ser?... Jezu, nie! Morelia nsol? ...nie, nieee! chili... razem wykrzykujemy ponowne NIE! dziwne tu maja upodobania.
Valladolid bylo pierwszym miastem zalozonym w Nowej Hiszpanii. po tym jak NH zostala zamieniona w Republike Meksykanska, miasto nazwano na czesc lokalnego bohatera Jose Maria Moralesa, kluczowej postaci w meksykanskiej walce o niepodleglosc. ogolnie wiec rzecz biorac, w Moreli wszystko jest Moralesa: place, ulice, palace, pomniki, szkoly... Morales jest tu krolem.
miasto slynie takze z wyrobu slodyczy, ktore mozna zakupic na Meracado de Dulces. ich skladnikami sa owoce, orzechy, mleko i cukier - brzmi niezle, prawda? skuszone przepysznymi opisami i zachetami sklepikarzy kupujemy dulces de mago i tamarindo. tamarindo okazuje sie byc calkiem dobre (no moze bylby lepszy, gdyby nie tony pestek i wlokien), za to mango z dodatkiem soli i palacego chili zostanie chyba przeznaczone dla niegrzecznych dzieci...
w oparach ulicznego smogu (Meksyk ma bardzo liberalne normy dotyczace zanieczyszczania powietrza) udajemy sie na zwiedzanie okolicy.
na aleji Poniente odbywa sie wlasnie demonstracja Indian z okolicznych wiosek. ida kobiety, mezczyzni i dzieci. prawie wszyscy ubrani w tradycyjne stroje. w rekach niosa flagi i transparenty. wykrzykuja hasla antyrzadowe: 'faszystowska polityka', 'za wysokie podatki', 'edukacja tylko dla bogatych?'.
w regionie Morelii mieszka wiele grup Indian. skupieni sa przede wszystkim w miejscowosciach Angangueo, Zitacuaro oraz wokol jeziora Patzcuaro (tu wlasnie najhuczniej(sic!) odbchodzone jest, co roku, Swieto Zmarlych).
jakis czas idziemy z piketa. potem skrecamy w male uliczki w poszukiwaniu kantora. mamy jeszcze do wymiany troche funtow i euro . tak, jak z tymi drugimi w ogole nie ma problemu, tak angielskich banknotow, za cholere, nigdzie nie skupuja. z jednego miejsca odsylaja nas do drugiego, i tak w kolko.
zrezygnowane postanawiamy odlozyc to na pozniej i kierujemy sie ku psychodelicznemu (jak pisza w przewodniku) Santuario de Guadalupe.
tubylcy wciaz na nas trabia, a jak nie, to gapia sie niemilosiernie i zaczepiaja. kolejny facet dolacza, tak po prostu, do naszego spaceru. ten akurat, mowi calkiem niezle po angielsku. chwali sie znajomoscia Polski i wciaz wymienia wazne dla nas nazwiska. okazuje sie, ze Humberto Gonzalez mial przyjemonosc odwiedzic (co prawda wielki temu) nasza wspaniala ojczyzne, i nawet umie przytoczyc kilka polskich nazw miast. waznjeszy dla nas jest jednak fakt, ze nasz nowy znajomy prowadzi kantor i wymienia w nim funty! idziemy jeszcze chwilke razem, potem wymieniamy sie mailami. Humberto obiecuje zadzwonic do swoich pracownikow i wyszykowac dla nas dobra oferte. cud!
naszym celem jest dotarcie do Orchidarium. a poniewaz, dojscie tam zajmuje nam pol dnia zaliczamy pod drodze dlugi na 253 luki akwedukt, promenade pelna Indian i Sanktuarium (wnetrze przypomina olbrzymi, lukrowany tort weselny i podobno bylo natchnieniem dla Timothy´ego Leary´ego do stworzenia tabletek halucynogennych o wdziecznej nazwie 'Virgen de Guadalupe'). orchidee okazuja sie byc wielkim niewypalem... wiec nie bede o nich pisac. za to w drodze powrotnej zahaczamy o targ, robimy zakupy i dostajemy zaproszenie na drinka od jakiegos pana ...nie korzystamy.
wieczor spedzamy w kawiarence internetowej stukajac na klawiaturze przez cztery godziny! na koniec blagam Martyne, zebysmy juz skonczyly. wszystko przez ten tani Internet. w drodze powrotnej z mercado odkrylysmy kilka miejsc oferujacych wirtualny surfing w cenie dwa razy nizszej niz w calym miescie. grzechem byloby nie skorzystac z takiej okazji. no wiec, siedzimy i piszemy. cala salka sklada sie z 3(!) stanowisk. kilku chlopakow wynajmujacych pokoje postanowilo dorobic sobie na boku i oferuje elitarne warunki dla takich jak my :)
glownym powodem odwiedzania stanu Michoacan przez turystow, oprocz Morelii i obchodow Dnia Zmarlych, jest Reserva Mariposa Monarca (czyli Rezerwat Motyli Monarca). kazdego roku miliony tych stworzonek osiada na drzewach meksykanskich wyzyn, aby zapasc w zimowa hibernacje. owady leca z predkoscia 12 km/h, 150 metrow nad ziemia. niektore z nich pokonuja dystans 4,5 tysiaca kilometrow startujac z regionow Wielkich Jezior w USA i Kanadzie. aby co roku zatoczyc takie koleczko potrzeba kilka generacji motylkow. podczas tego cyklu samice Monarca prowadza ozywione zycie seksualne. nie moga jednak liczyc na samcow, ktorzy zaraz po stosunku... umieraja!
najlepszy czas dla ogladania owadow przypada na luty (niestety...), wtedy to galezie drzew w rezerwacie uginaja sie pod ich ciezarem. noce motyle spedzaja na drzewach, w dzien, aby schronic sie przed palacym sloncem, gromnie zlatuja na ziemie i pokrywaja ja calkowicie, tworzac zywe barwne dywany.
a.
dzien: 13 witamy w bajce 13.10.09
opuszczamy nasz hotelik okolo 11am. zostawiam Martyne pod fontanna w poblizu Palacio Clavijero i biegne do banku wymienic nasze ostatnie euro. w drodze powrotnej mam za zadanie kupic loda czekoladowego, i juz. yyyy... wpadam do sklepu z lodami. w lodowie lezy 100 roznych smakow. najbardziej apetycznie wygladaja prawdziwe owoce mrozone w kremie (jest kiwi, ananasy, truskawki, jablka, arbuz...). wszystkie maja prostokatny ksztalt i nie posiadaja papierka... tylko przezroczysta folie. wybieram truskawki. pan pyta ktore? pytam wiec, jaka jest roznica miedzy tym zoltym z truskawkami i tym bialym z truskawkami. pan odpowiada, ze te pierwsze sa z kremem, a te drugie z... kremem. aha,ok... yyy... no to wlasnie te, z kremem, poprosze. pan sie denerwuje: no to ktore? te czy te? cholera! TE, wskazuje palcem. pan wyjmuje loda z zamrazarki, zaklada papierowa oslonke na patyczek (zeby po paluchach nie cieklo) i topi loda w czekoladzie. jak sie chce, mozna dodac orzechy, lentilki, kokosowe wiorki, czekoladowe wiorki - cuda niewidy. zanim konczy sie to przedstawienie i caly personel biega w poszukiwaniu reszty dla mnie, lod Martyny topi mi sie w rece... a tak pieknie wygladal
docieramy mikro, naprawde, mikro-busem na terminal.
najpierw patrzymy dlugo na mijajace nas autobusiki i zastanawiamy, jak wcisniemy sie do srodka z naszymi plecakami. udaje sie bez problemu. ale o malo mi nogi nie odpadaja, kiedy po 20 minutach sciagam mojego Karrimora z kolan.
na stacji okazuje sie, ze mamy trzy mozliwosci dojazdu do Guanajuato: 1.Primera Plus - pierwsza klasa za 145 peso, 2.Primera Plus Economico - za 132 peso, 3. cos tam z przesiadka w cos innego - za 128 peso. nie chce nam sie przesiadac wiec wybieramy opcje nr 2, na ktora musimy czekac... dwie godziny. 100 kilometrowa podroz (przynajmniej tak to wyglada na mapie) zajmuje nam 5 godzin! a i tak, kierowca naszego autobusu okazuje sie byc bardzo pomyslowym. zamiast stac w korku z innymi samochodami, zjezdza na pobocze (dokladniej rzecz ujmujac zjezdza z drogi) i po wyboistych, piaskowych gankach czyichs domow przebija sie do ronda. brawo! do Guanajuato docieramy w nocy.
miasto zostalo wpisane na Swiatowa Liste Dziedzictwa Kulturowego UNESCO. Guanajuato zalozono w 1559 roku, kiedy to odkryto w tym regionie bardzo bogate zloza srebra i zlota. dzis jedno z najbardziej urokliwych miejsc, jakie mozna sobie wyobrazic. polozone na wzgorzach, na wysokosci 2017 m n.p.m., z populacja 71 tysiecy ludzi (w tym 20 tysiecy studentow) jest domem dla jednego z najwazniejszych festiwali w Meksyku - Cervantino. co roku zjezdzaja sie tu grupy z calego swiata, aby uczestniczyc w teatralnych i muzycznych performancach. calemu zdarzeniu towarzysza liczne wystawy artystyczne, wyswietlanie filmow, spiewy, tance itd...
docieramy akurat w przeddzien rozpoczecia sie Cervantino. waziutkie uliczki, bajeczne placyki i ogrody, wprost kipia od gromkich smiechow studentow. restauracyjki i bary wypelnione sa po brzegi. grupy wystrojonych mariachis klebia sie w Jardin Union czekajac na dobra okazje. wystarczy tylko skinac glowa i otaczaja cie z kazdej strony grajac i spiewajac. przepieknie oswietlone kolonialne koscioly, teatry, palace nadaja temu miejscu wyjatkowej atmosfery. bajka, normalnie bajka!
aby dostac sie do centrum wsiadlysmy w duza kamionete. ryczacy wehikul wytoczyl sie na droge, zeby za chwilke zniknac w jednym z Guanajuatowskich tuneli. ruch w tym miejscu odbywa sie zawsze i wylacznie tylko w jedna strone: na powierzchni ze wschodu na zachod, a pod ziemia z zachodu na wschod. Guanajuato to, tak naprawde, dwa miasta w jednym. nad i pod powierzchnia ziemi. podziemne tunele sa dosyc skomplikowane, maja wiele skrzyzowan, parkingi i przystanki autobusowe, a z niemal kazdego miejsca prowadza schodki na powierzchnie. glowna, podziemna droga jest Subterranea Padre Miguel Hidalgo. powstala w miejscu wyschnietej rzeki Rio Guanajuato, ktorej bieg sztucznie zmieniono po zalaniu miasta w 1905 roku. kolejne tunele zostaly wybudowane, aby walczyc z problemem narastajacych w miescie korkow.
kiedy wychodzimy z tunelu, wprost na plac Jardin Union, zakochujemy sie w Guanajuato od pierwszego wejrzenia! przeuprzejmy kelner z jedenej z wielu knajpek pomaga nam odnalezc droge pelna hotelikow. tam, wybieramy najlepsza oferte - Hostel Santuario (tani i centralnie polozony), robimy makijaze (okazja jest przeciez!) i... idziemy sie lansowac;) hippisowski klimat udziela sie tu chyba wszytkim. kolorowo ubrana mlodziez, turysci(!), miejscowi - wszycy rozesmiani siedza w grupkach, pija piwo i sluchaja ulicznych grajkow. my tez. wtapiamy sie w tlum z kolbami upackanej w majonezie, serze i chili kukurydzy. oczka nam swieca z radosci:)
a.
opuszczamy nasz hotelik okolo 11am. zostawiam Martyne pod fontanna w poblizu Palacio Clavijero i biegne do banku wymienic nasze ostatnie euro. w drodze powrotnej mam za zadanie kupic loda czekoladowego, i juz. yyyy... wpadam do sklepu z lodami. w lodowie lezy 100 roznych smakow. najbardziej apetycznie wygladaja prawdziwe owoce mrozone w kremie (jest kiwi, ananasy, truskawki, jablka, arbuz...). wszystkie maja prostokatny ksztalt i nie posiadaja papierka... tylko przezroczysta folie. wybieram truskawki. pan pyta ktore? pytam wiec, jaka jest roznica miedzy tym zoltym z truskawkami i tym bialym z truskawkami. pan odpowiada, ze te pierwsze sa z kremem, a te drugie z... kremem. aha,ok... yyy... no to wlasnie te, z kremem, poprosze. pan sie denerwuje: no to ktore? te czy te? cholera! TE, wskazuje palcem. pan wyjmuje loda z zamrazarki, zaklada papierowa oslonke na patyczek (zeby po paluchach nie cieklo) i topi loda w czekoladzie. jak sie chce, mozna dodac orzechy, lentilki, kokosowe wiorki, czekoladowe wiorki - cuda niewidy. zanim konczy sie to przedstawienie i caly personel biega w poszukiwaniu reszty dla mnie, lod Martyny topi mi sie w rece... a tak pieknie wygladal
docieramy mikro, naprawde, mikro-busem na terminal.
najpierw patrzymy dlugo na mijajace nas autobusiki i zastanawiamy, jak wcisniemy sie do srodka z naszymi plecakami. udaje sie bez problemu. ale o malo mi nogi nie odpadaja, kiedy po 20 minutach sciagam mojego Karrimora z kolan.
na stacji okazuje sie, ze mamy trzy mozliwosci dojazdu do Guanajuato: 1.Primera Plus - pierwsza klasa za 145 peso, 2.Primera Plus Economico - za 132 peso, 3. cos tam z przesiadka w cos innego - za 128 peso. nie chce nam sie przesiadac wiec wybieramy opcje nr 2, na ktora musimy czekac... dwie godziny. 100 kilometrowa podroz (przynajmniej tak to wyglada na mapie) zajmuje nam 5 godzin! a i tak, kierowca naszego autobusu okazuje sie byc bardzo pomyslowym. zamiast stac w korku z innymi samochodami, zjezdza na pobocze (dokladniej rzecz ujmujac zjezdza z drogi) i po wyboistych, piaskowych gankach czyichs domow przebija sie do ronda. brawo! do Guanajuato docieramy w nocy.
miasto zostalo wpisane na Swiatowa Liste Dziedzictwa Kulturowego UNESCO. Guanajuato zalozono w 1559 roku, kiedy to odkryto w tym regionie bardzo bogate zloza srebra i zlota. dzis jedno z najbardziej urokliwych miejsc, jakie mozna sobie wyobrazic. polozone na wzgorzach, na wysokosci 2017 m n.p.m., z populacja 71 tysiecy ludzi (w tym 20 tysiecy studentow) jest domem dla jednego z najwazniejszych festiwali w Meksyku - Cervantino. co roku zjezdzaja sie tu grupy z calego swiata, aby uczestniczyc w teatralnych i muzycznych performancach. calemu zdarzeniu towarzysza liczne wystawy artystyczne, wyswietlanie filmow, spiewy, tance itd...
docieramy akurat w przeddzien rozpoczecia sie Cervantino. waziutkie uliczki, bajeczne placyki i ogrody, wprost kipia od gromkich smiechow studentow. restauracyjki i bary wypelnione sa po brzegi. grupy wystrojonych mariachis klebia sie w Jardin Union czekajac na dobra okazje. wystarczy tylko skinac glowa i otaczaja cie z kazdej strony grajac i spiewajac. przepieknie oswietlone kolonialne koscioly, teatry, palace nadaja temu miejscu wyjatkowej atmosfery. bajka, normalnie bajka!
aby dostac sie do centrum wsiadlysmy w duza kamionete. ryczacy wehikul wytoczyl sie na droge, zeby za chwilke zniknac w jednym z Guanajuatowskich tuneli. ruch w tym miejscu odbywa sie zawsze i wylacznie tylko w jedna strone: na powierzchni ze wschodu na zachod, a pod ziemia z zachodu na wschod. Guanajuato to, tak naprawde, dwa miasta w jednym. nad i pod powierzchnia ziemi. podziemne tunele sa dosyc skomplikowane, maja wiele skrzyzowan, parkingi i przystanki autobusowe, a z niemal kazdego miejsca prowadza schodki na powierzchnie. glowna, podziemna droga jest Subterranea Padre Miguel Hidalgo. powstala w miejscu wyschnietej rzeki Rio Guanajuato, ktorej bieg sztucznie zmieniono po zalaniu miasta w 1905 roku. kolejne tunele zostaly wybudowane, aby walczyc z problemem narastajacych w miescie korkow.
kiedy wychodzimy z tunelu, wprost na plac Jardin Union, zakochujemy sie w Guanajuato od pierwszego wejrzenia! przeuprzejmy kelner z jedenej z wielu knajpek pomaga nam odnalezc droge pelna hotelikow. tam, wybieramy najlepsza oferte - Hostel Santuario (tani i centralnie polozony), robimy makijaze (okazja jest przeciez!) i... idziemy sie lansowac;) hippisowski klimat udziela sie tu chyba wszytkim. kolorowo ubrana mlodziez, turysci(!), miejscowi - wszycy rozesmiani siedza w grupkach, pija piwo i sluchaja ulicznych grajkow. my tez. wtapiamy sie w tlum z kolbami upackanej w majonezie, serze i chili kukurydzy. oczka nam swieca z radosci:)
a.
dzien: 14 Callejones 14.10.09
bzz.. bzzzzz... bzzzzzzzzzzzz.... Bzzzzz... BZZZZZ... BZZZZ. BZZZZZZZZZZZZZZZ!!!! komary doprowadzaja nas tu do szalu! budze sie od uderzenia wlasna reka we wlasne czolo! zaciagam spiwor na glowe - wole sie udusic niz dac im sie pozrec!
rano bladzimy po cudownych, slonecznych uliczkach, co raz napotykajac ukryte gdzies placyki, schody, promenady. w warzywniaku, a raczej owocniaku robimy sniadaniowe zakupy: mandarynki, dominikos, guanabana i bulki. siadamy na jednych z wielu laweczek i rozkoszujemy sie cieplym porankiem. tu zycie wydaje sie byc bardziej spokojne niz w innych miejscach. Guanajuato oprocz zwyczjnych uliczek pelne jest waziutkich callejones czyli betonowych, schodkowych drozek wbitych pomiedzy siatke domow, oplatajacych strome wzgorza miasta. probujac wrocic do centrum z Mercado Hidalgo gubimy sie w ich labiryncie. schodek za schodkiem - nie mamy juz sily wdrapywac sie wyzej. niektore czesci callejones sa tak waskie, ze musimy przepuscic najpierw ludzi z przeciwka zanim pomaszerujemy dalej.
w koncu, z pomoca napotkanej na gorze kobiety, udaje sie nam odnalezc droge powrotna i... muzeum Diego Rivera (znowu on..?). Ow, opisywany juz przez nas wczesniej, pan urodzil sie wlasnie w Guanajuato. niestety, socjalistyczne poglady Diego, sprawily, ze stal sie w miescie persona non grata.
w muzeum ryzykujemy... uzywamy po raz pierwszy naszych studenckich legitymacji... z powodzeniem :)
spacerkiem wracamy do centrum miasteczka. co kilka krokow rozwieszone sa plakaty reklamujace festiwal. na uniwersytecie, w galeriach, muzeach - wszedzie gdzie jest troche przestrzeni odbywaja sie poszczegolne fragmenty Cervantino - wystawy, projekcje, odczyty, przedstawienia.
przypadkiem zagladamy do jednego z tych miejsc. na scianach rozwieszone zostaly czarno-biale zdjecia w duzym formacie. elegancko ubranego chlopaka pytamy czy mozna obejrzec fotografie. zaprasza nas do srodka. w tym samym czasie dolacza do nas szpakowaty mezczyzna nerwowo wskazujac miejsce, od ktorego mamy zaczac zwiedzanie. domyslamy sie, ze mamy do czynienia z samym autorem wystawy - Jose Antonio Martinezem. zatrzymujemy sie przed pierwszym dzielem. zdjecia maja piekne swiatlo i specyficzny klimat... zaraz, zaraz... dziwny klimat. dopiero po chwili orientujemy sie, ze sa to obrazy zmarlych osob w trakcie sekcji zwlok albo zaraz po niej! kobiety, mezczyzni i dzieci z otwartymi czaszkami i brzuchami. robi sie nam slabo. fotograf sledzi nas wzrokiem. nie chcac robic mu przykrosci szybko przebiegamy obok kolejnych zdjec... adios! - krzyczymy przy drzwiach i juz nas nie ma. dopiero na zewnatrz zauwazamy wielki plakat promujacy pokaz fotografii pt. ELEGIA... brrrrrrrrrr.
nie daleko Teatru Juarez wsiadamy w mini kolejke, ktora wciaga nas na szczyt panujacej nad Guanajuato gory. znajduje sie tam wielki posag El Pipila - lokalnego bohatera wojujacego o niepodleglosc. wieczorem statule widac z kazdego miejsca w miescie, za sprawa wirujacych laserow. z gory juz nie zjezdzamy, ale schodzimy waskimi uliczkami do jednego z najbardziej romantycznych spotow w Guanajuato - Callejon de Beso (Uliczka Calusow). legenda glosi, ze corka z bogatej rodziny (bo jakze inaczej) zakochala sie (pewnie od pierwszego wejrzenia) w ubogim (oczywiscie) gorniku. zamozna familia zabronila widywac sie mlodym kochankom (jaka niespodzianka), wiec chlopak wynajal pokoj na przeciw ich mieszkania, aby moc wymieniac buziaki ze swoja ukochana (zakochani zawsze sobie poradza). bylo to mozliwe tylko dlatego, ze balkoniki obydwu lokali niemal sie ze soba stykaja. (mozna sobie wyobrazic jak waskie sa callejones w miasteczku Guanajuato.) dodam tylko, ze mloda pare spotkal tragiczny koniec (nie wiemy jak tragiczny, bo nikt nie wyjasnil nam, co sie stalo...) i tyle bylo z ich mezaliansowej milosci.
w hostelu przygotowujemy multiwarzywne spaghetti na bazie sosu z zielonych i czerwonych pomidorow. cholerne papryki! niewazne, jaki maja ksztalt i kolor zawsze, ale to zawsze wygryza Ci przewod pokarmowy - takie sa ostre male gnojki!
po obiedzie padamy na lozka... zeby zaraz sie z nich zerwac. rozpoczyna sie oficjalne otwarcie Cervantino i cale niebo az jasnieje od fajerwerkow. wybiegamy na zatloczone ulice. ludzie zbieraja sie w poblizu teatru Juarez (w srodku gra kanadyjska orkiestra symfoniczna). na zewnatrz reporter przy reporterze nadaje relacje na zywo.
siedzimy troche na jednym murku, potem przenosimy sie na laweczke, a nastepnie na kraweznik. fajnie, gwarnie, ale nic szczegolnego sie nie dzieje. zbieramy lopatki i idziemy do domu...
i wtedy... dwie ulice dalej, na uroczym placyku, z przesliczna fontanna zauwazamy tanczace i pokrzykujace w rytm muzyki stadko lokalnych babc. zaraz podbiegamy do tego zgromadzenia i geby nam sie smieja na widok rozszalalych emerytek. trafilysmy na CALLEJONES (chodzona imprezka, ktora wspoltworza grajkowie i towarzyszaca im publicznosc). odswietnie ubrani Mariachi (zupelnie jak w filmach o ZORRO:)) graja na basie, gitarze, mandolinie, grzechotkach i tamburynie. do tego spiewaja, gwizdza i dowcipkuja. chodzimy wiec sobie po uliczkach sluchajac (wiekszosc pan zna slowa i wtoruje wesolemu zespolowi) milosnych piesni. pochod konczy sie na schodach majestatycznego uniwersytetu. publika roziada sie na uczelnianych stopniach, a grajkowie zostaja w dole. zaczyna sie finalne przedstawienie. chlopak grajacy na tamburynie zaczyna odstawiac prawdziwe tance - wywijance uderzajac w rytm muzyki instrumentem o podeszwy butow i kolana. skacze przy tym tak wysoko i widowiskowo, ze wszyscy wpatruja sie w niego oniemiali. kto by pomyslal, ze tamburyn to taki interesujacy przedmiot. kilka piesni pozniej zadowolone stadko rozchodzi sie do domow. my wpadamy jeszcze na chwilke do podziemnych tuneli (wciaz nie mozemy sie nadziwic jak to wszystko jest zorganizowane). tym razem trafiamy na taki otwarty u gory, ale za to naprawde wysoki. najnizsze okno jest chyba 15 metrow nad nami. sciany budynkow sa z kamieni, a drewnianie werandy, wygladaja, jakby zaraz mialy sie rozpasc. podziwiamy chwile ten oryginalny guanajuatowski styl budowania i wracamy do naszego Sanctuario.
a.
bzz.. bzzzzz... bzzzzzzzzzzzz.... Bzzzzz... BZZZZZ... BZZZZ. BZZZZZZZZZZZZZZZ!!!! komary doprowadzaja nas tu do szalu! budze sie od uderzenia wlasna reka we wlasne czolo! zaciagam spiwor na glowe - wole sie udusic niz dac im sie pozrec!
rano bladzimy po cudownych, slonecznych uliczkach, co raz napotykajac ukryte gdzies placyki, schody, promenady. w warzywniaku, a raczej owocniaku robimy sniadaniowe zakupy: mandarynki, dominikos, guanabana i bulki. siadamy na jednych z wielu laweczek i rozkoszujemy sie cieplym porankiem. tu zycie wydaje sie byc bardziej spokojne niz w innych miejscach. Guanajuato oprocz zwyczjnych uliczek pelne jest waziutkich callejones czyli betonowych, schodkowych drozek wbitych pomiedzy siatke domow, oplatajacych strome wzgorza miasta. probujac wrocic do centrum z Mercado Hidalgo gubimy sie w ich labiryncie. schodek za schodkiem - nie mamy juz sily wdrapywac sie wyzej. niektore czesci callejones sa tak waskie, ze musimy przepuscic najpierw ludzi z przeciwka zanim pomaszerujemy dalej.
w koncu, z pomoca napotkanej na gorze kobiety, udaje sie nam odnalezc droge powrotna i... muzeum Diego Rivera (znowu on..?). Ow, opisywany juz przez nas wczesniej, pan urodzil sie wlasnie w Guanajuato. niestety, socjalistyczne poglady Diego, sprawily, ze stal sie w miescie persona non grata.
w muzeum ryzykujemy... uzywamy po raz pierwszy naszych studenckich legitymacji... z powodzeniem :)
spacerkiem wracamy do centrum miasteczka. co kilka krokow rozwieszone sa plakaty reklamujace festiwal. na uniwersytecie, w galeriach, muzeach - wszedzie gdzie jest troche przestrzeni odbywaja sie poszczegolne fragmenty Cervantino - wystawy, projekcje, odczyty, przedstawienia.
przypadkiem zagladamy do jednego z tych miejsc. na scianach rozwieszone zostaly czarno-biale zdjecia w duzym formacie. elegancko ubranego chlopaka pytamy czy mozna obejrzec fotografie. zaprasza nas do srodka. w tym samym czasie dolacza do nas szpakowaty mezczyzna nerwowo wskazujac miejsce, od ktorego mamy zaczac zwiedzanie. domyslamy sie, ze mamy do czynienia z samym autorem wystawy - Jose Antonio Martinezem. zatrzymujemy sie przed pierwszym dzielem. zdjecia maja piekne swiatlo i specyficzny klimat... zaraz, zaraz... dziwny klimat. dopiero po chwili orientujemy sie, ze sa to obrazy zmarlych osob w trakcie sekcji zwlok albo zaraz po niej! kobiety, mezczyzni i dzieci z otwartymi czaszkami i brzuchami. robi sie nam slabo. fotograf sledzi nas wzrokiem. nie chcac robic mu przykrosci szybko przebiegamy obok kolejnych zdjec... adios! - krzyczymy przy drzwiach i juz nas nie ma. dopiero na zewnatrz zauwazamy wielki plakat promujacy pokaz fotografii pt. ELEGIA... brrrrrrrrrr.
nie daleko Teatru Juarez wsiadamy w mini kolejke, ktora wciaga nas na szczyt panujacej nad Guanajuato gory. znajduje sie tam wielki posag El Pipila - lokalnego bohatera wojujacego o niepodleglosc. wieczorem statule widac z kazdego miejsca w miescie, za sprawa wirujacych laserow. z gory juz nie zjezdzamy, ale schodzimy waskimi uliczkami do jednego z najbardziej romantycznych spotow w Guanajuato - Callejon de Beso (Uliczka Calusow). legenda glosi, ze corka z bogatej rodziny (bo jakze inaczej) zakochala sie (pewnie od pierwszego wejrzenia) w ubogim (oczywiscie) gorniku. zamozna familia zabronila widywac sie mlodym kochankom (jaka niespodzianka), wiec chlopak wynajal pokoj na przeciw ich mieszkania, aby moc wymieniac buziaki ze swoja ukochana (zakochani zawsze sobie poradza). bylo to mozliwe tylko dlatego, ze balkoniki obydwu lokali niemal sie ze soba stykaja. (mozna sobie wyobrazic jak waskie sa callejones w miasteczku Guanajuato.) dodam tylko, ze mloda pare spotkal tragiczny koniec (nie wiemy jak tragiczny, bo nikt nie wyjasnil nam, co sie stalo...) i tyle bylo z ich mezaliansowej milosci.
w hostelu przygotowujemy multiwarzywne spaghetti na bazie sosu z zielonych i czerwonych pomidorow. cholerne papryki! niewazne, jaki maja ksztalt i kolor zawsze, ale to zawsze wygryza Ci przewod pokarmowy - takie sa ostre male gnojki!
po obiedzie padamy na lozka... zeby zaraz sie z nich zerwac. rozpoczyna sie oficjalne otwarcie Cervantino i cale niebo az jasnieje od fajerwerkow. wybiegamy na zatloczone ulice. ludzie zbieraja sie w poblizu teatru Juarez (w srodku gra kanadyjska orkiestra symfoniczna). na zewnatrz reporter przy reporterze nadaje relacje na zywo.
siedzimy troche na jednym murku, potem przenosimy sie na laweczke, a nastepnie na kraweznik. fajnie, gwarnie, ale nic szczegolnego sie nie dzieje. zbieramy lopatki i idziemy do domu...
i wtedy... dwie ulice dalej, na uroczym placyku, z przesliczna fontanna zauwazamy tanczace i pokrzykujace w rytm muzyki stadko lokalnych babc. zaraz podbiegamy do tego zgromadzenia i geby nam sie smieja na widok rozszalalych emerytek. trafilysmy na CALLEJONES (chodzona imprezka, ktora wspoltworza grajkowie i towarzyszaca im publicznosc). odswietnie ubrani Mariachi (zupelnie jak w filmach o ZORRO:)) graja na basie, gitarze, mandolinie, grzechotkach i tamburynie. do tego spiewaja, gwizdza i dowcipkuja. chodzimy wiec sobie po uliczkach sluchajac (wiekszosc pan zna slowa i wtoruje wesolemu zespolowi) milosnych piesni. pochod konczy sie na schodach majestatycznego uniwersytetu. publika roziada sie na uczelnianych stopniach, a grajkowie zostaja w dole. zaczyna sie finalne przedstawienie. chlopak grajacy na tamburynie zaczyna odstawiac prawdziwe tance - wywijance uderzajac w rytm muzyki instrumentem o podeszwy butow i kolana. skacze przy tym tak wysoko i widowiskowo, ze wszyscy wpatruja sie w niego oniemiali. kto by pomyslal, ze tamburyn to taki interesujacy przedmiot. kilka piesni pozniej zadowolone stadko rozchodzi sie do domow. my wpadamy jeszcze na chwilke do podziemnych tuneli (wciaz nie mozemy sie nadziwic jak to wszystko jest zorganizowane). tym razem trafiamy na taki otwarty u gory, ale za to naprawde wysoki. najnizsze okno jest chyba 15 metrow nad nami. sciany budynkow sa z kamieni, a drewnianie werandy, wygladaja, jakby zaraz mialy sie rozpasc. podziwiamy chwile ten oryginalny guanajuatowski styl budowania i wracamy do naszego Sanctuario.
a.
dzien: 15 long trip 15.10.09
zeby z Gaunajuato dostac sie do Chihuahuy, jak planujemy, i tam zlapac pociag do Kaniony Coopera, najpierw musimy znalezc sie w Leonie. lapiemy wiec autobus i jedziemy. i... znow ktos nas zaczepia. dwoch panow: Javier i Juan. ten pierwszy mowi nawet nieco po angielsku, wiec tym bardziej staje sie rozmowny i elokwentny w swoich wywodach na temat piekna Meksyku. ale nie ma tego zlego... okazuje sie, ze panowie sa policjantami. ba, maja calkiem wysokie stopnie. daja nam swoje mejle, numery telefonu i kaza dzwonic o kazdej porze dnia i nocy, gdybysmy, jakims niemilym przypadkiem, np. wyladowaly w wiezieniu. Javier, dodaje jeszcze skromnie, ze moze nas wyciagnac nie tylko z wiezienia w Meksyku (oferta dotyczy calej Ameryki Srodkowej i Poludniowej..!) (takze mamusie - nie martwcie sie - nigdzie nas nie zamkna;)
godzine pozniej jestesmy w ponad milionowym Leonie. kupujemy bilety na nocny autobus do Chihuahuy (splukujemy sie z funduszy na najblizszy tydzien) i ruszamy na miasto... w ktorym, jak sie okazuje... nie ma nic. serio, nasz przewodnik wspomina cos o jakiejs katedrze, o jakims placu, ale bardziej sugeruje wybrac sie na zakupy... np. skorzane buty - sprzedawne, w co drugim sklepie, albo w wielkim centrum handlowym o nazwie 'Centrum Buta'... well...
biegniemy wiec szybko (a w tym sloncu zaczyna to byc naprawde trudne!) zobaczyc wspomniana Plaze de los Martires del 2 de Enero (aka Plaze Principal) (uff..!), bokiem mijamy Catedral Basilica, i w koncu (alleluja!) odkrywamy siec sklepow, w ktorych mozna kupic szampony (a juz zaczelysmy podejrzewac, ze Meksykanie myja wlosy w inny sposob...) robimy jeszcze niezdrowe zakupy na podroz i wracamy na terminal by wsiasc w prawie pusty autocar (z nami 6 osob!) do Chihuahuy. przed nami 15 godzin jazdy.
m.
zeby z Gaunajuato dostac sie do Chihuahuy, jak planujemy, i tam zlapac pociag do Kaniony Coopera, najpierw musimy znalezc sie w Leonie. lapiemy wiec autobus i jedziemy. i... znow ktos nas zaczepia. dwoch panow: Javier i Juan. ten pierwszy mowi nawet nieco po angielsku, wiec tym bardziej staje sie rozmowny i elokwentny w swoich wywodach na temat piekna Meksyku. ale nie ma tego zlego... okazuje sie, ze panowie sa policjantami. ba, maja calkiem wysokie stopnie. daja nam swoje mejle, numery telefonu i kaza dzwonic o kazdej porze dnia i nocy, gdybysmy, jakims niemilym przypadkiem, np. wyladowaly w wiezieniu. Javier, dodaje jeszcze skromnie, ze moze nas wyciagnac nie tylko z wiezienia w Meksyku (oferta dotyczy calej Ameryki Srodkowej i Poludniowej..!) (takze mamusie - nie martwcie sie - nigdzie nas nie zamkna;)
godzine pozniej jestesmy w ponad milionowym Leonie. kupujemy bilety na nocny autobus do Chihuahuy (splukujemy sie z funduszy na najblizszy tydzien) i ruszamy na miasto... w ktorym, jak sie okazuje... nie ma nic. serio, nasz przewodnik wspomina cos o jakiejs katedrze, o jakims placu, ale bardziej sugeruje wybrac sie na zakupy... np. skorzane buty - sprzedawne, w co drugim sklepie, albo w wielkim centrum handlowym o nazwie 'Centrum Buta'... well...
biegniemy wiec szybko (a w tym sloncu zaczyna to byc naprawde trudne!) zobaczyc wspomniana Plaze de los Martires del 2 de Enero (aka Plaze Principal) (uff..!), bokiem mijamy Catedral Basilica, i w koncu (alleluja!) odkrywamy siec sklepow, w ktorych mozna kupic szampony (a juz zaczelysmy podejrzewac, ze Meksykanie myja wlosy w inny sposob...) robimy jeszcze niezdrowe zakupy na podroz i wracamy na terminal by wsiasc w prawie pusty autocar (z nami 6 osob!) do Chihuahuy. przed nami 15 godzin jazdy.
m.
dzien: 16 oh, chihuahua..! 16.10.09
jeszcze w autocarze budzi nas wschod slonca nad pustynia.
a po 15 godzinach jazdy okazuje sie, ze... przed nami jeszcze kawal drogi..!
dojadamy resztki pokruszonych ciastek i zdesperowane zabieramy sie za pelne pestek i wlokien tamarindo. na miejsce dojezdzamy 3 godziny pozniej. mamy dosc autobusow, a szczegolnie linii Chihuahaenca (w ktorej nie zaserwowali nam napoji, ani przekasek..! a jeszcze w autocarze zepsul sie odtwarzac dvd, wiec filmow tez nie bylo..! taa... autobusy pierwszej klasy troche nas rozpsuly...).
ruszamy na poszukiwanie hotelu. do wyrobu mamy dwa rodzaje: bardzo drogie (nie!) albo ze stojacymi przed nimi paniami, w troche zbyt mocnych, jak na te pore dnia, makijazach (po Morelii: nie, nie, nie! i jeszcze raz nie!) kiedy zaczynamy brac pod uwage nocleg na stacji kolejowej (po to tu przyjechalysmy, by zalapac sie na jedyny w Meksyku(!) pociag), wylania sie przed nami Hotel San Juan, kiedys jeden z najbardziej eleganckich hoteli w miescie, dzis juz moze nieco zuzyty, ale nadal klimatyczny i w bardzo atrakcyjnej cenie;)
przeslynna Chihuahua to 700 tysieczne miasto na srodku pustyni. ta czesc Meksyku, w ktorej lezy jest juz w nastepnej strefie czasowej (a wiec roznica miedzy Polska wzrasta do 8 godzin) raczej przebiegamy obok wspomnianych przez przewodnik (nieciekawych) obiektow: Katedry i Plazy Mayor, katem oka przygladamy sie panom w kowbojkach i kapeluszach (Chihuahua lezy tylko 150km od granicy z USA, wiec zaczynamy slyszec zaczepki rowniez w jezyku angielskim), robimy male zakupy (poniewaz miasto lezy... na pustyni, wokol nie ma zadnych upraw, wszystko trzeba sprowadzac z bardziej zielonych... i oddalonych regionow Meksyku... co oczywiscie skutkuje w wyzsze ceny...) i zasuwamy na stacje by kupic bilety na Ferrocarril Chihuahua Pacifico (w skrocie CHEPE), ktory, jak juz pisalam wczesniej, ale co jest niebywale, wiec powtorze znowu, jest jedynym pociagem w calym Meksyku!
linia kolejowa byla budowana przez wiele dekad. ale jej trasa jest chyba jedna z najbardziej spektakularnych na swiecie. ma 37 mostow, 86 tuneli i 653 kilometry dlugosci (tyle, co cala Polska wzdluz). pociag startuje w Chihuale i konczy w Los Mochis, 23 kilometry przed zachodnim wybrzezem, po drodze przejezdzajac przez Barranca del Cobre (Kanion Coopera - nazwa mylnie nadana przez Hiszpanow, ktorzy blednie rozpoznali roslinki rosnace w kanionie...;) - zespol ponad 20 kanionow, ktorych powierzchnia 4 razy przekracza obszar zajmowany przez Wielki Kanion w Arizonie, a glebokosc kilku czesci jest rowniez znacznie glebsza (Barranca del Urique - gleboskosc 1879m).
zanim jednak dostaniemy upragnione bilety bedziemy bladzic po calej Chihuale, poniewaz, jak zwykle, zadna z napotkanych osob nie jest w stanie wyjasnic nam jak mozemy sie dostac na stacje.
maksymalnie wkurzone i zmeczone pustynnym sloncem (ktore doslownie, napierdziela z nieba!) osiagamy w koncu nasz cel. zanim nawet powiemy 'dzien dobry', pan z okienka odzywa sie do nas: 'dwa bilety do Creel, na jutro, klasa ekonomiczna...' coz, nic dodac, nic ujac.
pociag CHEPE, jest ciekawy rowniez dlatego, ze jezdzi... raz na 24 godziny... znaczy sie, dwa razy drozsza klasa Primera Express, jezdzi co 24h. pociag klasy Economica jezdzi tylko trzy razy w tyodniu! - mamy wiec szczescie, ze zalapiemy sie na ten jutrzejszy.
podobno Chihuahua slynnie z jednych z najlepszych nightclubow... niestety nie mozemy sie o tym przekonac, za nami noc w autocarze, a przed nami pobudka o 5 rano. idziemy spac.
(i... wbrew temu, czego moznaby oczekiwac od miasta o tak znamiennej nazwie, nie widzimy tu ani jednego pieska chihuahua...! buu...)
m.
jeszcze w autocarze budzi nas wschod slonca nad pustynia.
a po 15 godzinach jazdy okazuje sie, ze... przed nami jeszcze kawal drogi..!
dojadamy resztki pokruszonych ciastek i zdesperowane zabieramy sie za pelne pestek i wlokien tamarindo. na miejsce dojezdzamy 3 godziny pozniej. mamy dosc autobusow, a szczegolnie linii Chihuahaenca (w ktorej nie zaserwowali nam napoji, ani przekasek..! a jeszcze w autocarze zepsul sie odtwarzac dvd, wiec filmow tez nie bylo..! taa... autobusy pierwszej klasy troche nas rozpsuly...).
ruszamy na poszukiwanie hotelu. do wyrobu mamy dwa rodzaje: bardzo drogie (nie!) albo ze stojacymi przed nimi paniami, w troche zbyt mocnych, jak na te pore dnia, makijazach (po Morelii: nie, nie, nie! i jeszcze raz nie!) kiedy zaczynamy brac pod uwage nocleg na stacji kolejowej (po to tu przyjechalysmy, by zalapac sie na jedyny w Meksyku(!) pociag), wylania sie przed nami Hotel San Juan, kiedys jeden z najbardziej eleganckich hoteli w miescie, dzis juz moze nieco zuzyty, ale nadal klimatyczny i w bardzo atrakcyjnej cenie;)
przeslynna Chihuahua to 700 tysieczne miasto na srodku pustyni. ta czesc Meksyku, w ktorej lezy jest juz w nastepnej strefie czasowej (a wiec roznica miedzy Polska wzrasta do 8 godzin) raczej przebiegamy obok wspomnianych przez przewodnik (nieciekawych) obiektow: Katedry i Plazy Mayor, katem oka przygladamy sie panom w kowbojkach i kapeluszach (Chihuahua lezy tylko 150km od granicy z USA, wiec zaczynamy slyszec zaczepki rowniez w jezyku angielskim), robimy male zakupy (poniewaz miasto lezy... na pustyni, wokol nie ma zadnych upraw, wszystko trzeba sprowadzac z bardziej zielonych... i oddalonych regionow Meksyku... co oczywiscie skutkuje w wyzsze ceny...) i zasuwamy na stacje by kupic bilety na Ferrocarril Chihuahua Pacifico (w skrocie CHEPE), ktory, jak juz pisalam wczesniej, ale co jest niebywale, wiec powtorze znowu, jest jedynym pociagem w calym Meksyku!
linia kolejowa byla budowana przez wiele dekad. ale jej trasa jest chyba jedna z najbardziej spektakularnych na swiecie. ma 37 mostow, 86 tuneli i 653 kilometry dlugosci (tyle, co cala Polska wzdluz). pociag startuje w Chihuale i konczy w Los Mochis, 23 kilometry przed zachodnim wybrzezem, po drodze przejezdzajac przez Barranca del Cobre (Kanion Coopera - nazwa mylnie nadana przez Hiszpanow, ktorzy blednie rozpoznali roslinki rosnace w kanionie...;) - zespol ponad 20 kanionow, ktorych powierzchnia 4 razy przekracza obszar zajmowany przez Wielki Kanion w Arizonie, a glebokosc kilku czesci jest rowniez znacznie glebsza (Barranca del Urique - gleboskosc 1879m).
zanim jednak dostaniemy upragnione bilety bedziemy bladzic po calej Chihuale, poniewaz, jak zwykle, zadna z napotkanych osob nie jest w stanie wyjasnic nam jak mozemy sie dostac na stacje.
maksymalnie wkurzone i zmeczone pustynnym sloncem (ktore doslownie, napierdziela z nieba!) osiagamy w koncu nasz cel. zanim nawet powiemy 'dzien dobry', pan z okienka odzywa sie do nas: 'dwa bilety do Creel, na jutro, klasa ekonomiczna...' coz, nic dodac, nic ujac.
pociag CHEPE, jest ciekawy rowniez dlatego, ze jezdzi... raz na 24 godziny... znaczy sie, dwa razy drozsza klasa Primera Express, jezdzi co 24h. pociag klasy Economica jezdzi tylko trzy razy w tyodniu! - mamy wiec szczescie, ze zalapiemy sie na ten jutrzejszy.
podobno Chihuahua slynnie z jednych z najlepszych nightclubow... niestety nie mozemy sie o tym przekonac, za nami noc w autocarze, a przed nami pobudka o 5 rano. idziemy spac.
(i... wbrew temu, czego moznaby oczekiwac od miasta o tak znamiennej nazwie, nie widzimy tu ani jednego pieska chihuahua...! buu...)
m.
dzien: 17 CHEPE i Creel 17.10.09
o piatej rano na pustyni jest zupelnie ciemno.
o szostej rano tez. kiedy wiec o tej godzinie stajemy na przystanku (Chihuahua, podobnie jak Guanahuato ma przystanki autobusowe!) nie widzimy zadnych ludzi i zadnych samochodow. a juz zdecydowanie na pewno zadnych autobusow. dlatego z euforia rzucamy sie na pierwszy, ktory nadjezdza jakis kwadrans pozniej. oczywiscie, nie jedzie tam, gdzie chcialybysmy aby jechal... ale pan kierowca, mowi, ze to dla niego zaden problem... zawieze nas, gdzie chcemy... i w ten sposob, jakies 10 minut pozniej wysiadamy prawie przed sama stacja Cooper Canyon Railway (jeszcze inna nazwa dla CHEPE).
tym razem na stacji jest duzo osob. sciskamy bilety i probujemy znalezc nasze, jak obiecal wczoraj pan z okienka, najlepsze w calym pociagu, miejsca (koniecznie po lewej stronie, bo to stamtad sa najwspanielsze widoki).
wagony sa ogromne. szerokie i taaaakie dlugie. rozkladane siedzenia, w oknach zaluzje, klimatyzacja... i do tego ci panowie. konduktorzy w eleganckich muszkach, kamizelkach, dlugich zielonych marynarkach i okraglych czarnych czapeczkach. slicznie.
podekscytowane wpatrujemy sie w okna. zanim jednak wjedziemy na teren kanionu przed nami kawal drogi, zdarzymy sie jeszcze znudzic. w zasadzie na poczatku nie widac nic ciekawego... latajace sepy z lysymi glowami... i przeooogromne sady jablkowe. zmienia sie tez krajobraz. zaczynaja sie pojawiac drzewa, lasy... i gory. dobrze, ze pan z okienka dal nam wczoraj magazyn o CHEPE, w ktorym jest opisany kazdy(!) kilometr czekajacej nas podrozy. Ania prawie skacze z zadowolenia, kiedy czyta w nim o zyjacych w tych stronach (dokladnie w Cuauhtemoc) Mennonitach. mezczyznach w workowatych kombinezonach i kobietach w amerykanskich gotyckich sukienkach i czarnych czepkach na glowach, mowiacych starym dialektem niemieckim do swoich blond dzieci. Mennonici, to sekta (jak podaje Lonely Planet) zalozona w XVI w. w Niemczech. maja bardzo pacyfistyczne poglady, a posluszenstwo moga przysiac tylko Bogu. wlasnie przez to byli potepiani w Europie i dlatego przeniesli sie stamtad najpierw do Kanady, a potem do Polnocnego Meksyku. do dzis, zyja w izolacji, prawie nie mowia po hiszpansku, i zenia sie tylko pomiedzy soba. tak jak Amisze, unikaja postepu technologii, a do pewnego czasu przeklinali nawet elektrycznosc. nie przepadaja za turystami i na pewno beda unikac konwersacji z kims z poza sekty. zyja z produkcji sera, sprzedawanego w stanie Chihuahua i sadow jablkowych.
kiedy wiec dojezdzamy do okolic Cuauhtemoc prawie przyklejamy sie do szyb, by moze przypadkiem przyuwazyc przemykajace gdzies w oddali blond postacie czyniace znaki krzyza w powietrzu... oczywiscie, nikogo nie widzimy, a rozczarowanie Ani rosnie z kazdym kilometrem oddalajacym nas od Cuauhtemoc.
znaczy sie... do czasu... bo na ostatniej stacji przed nasza docelowa, w San Juanito, pojawia sie grupkach takich osobnikow. bialy, odstajacy swoja bladoscia od Meksykan i Indian Raramuri(!) (o nich pozniej) mezczyzna i trzy kobiety w czarnych grubych sukniach i czepkach na glowach wsiadaja do naszego pociagu. Ania az wybiega z przedzialu by sie im dodatkowo (oczywiscie ukradkiem;) przyjrzec.
pociag wjezdza do Creel. najwyzej polozonej miejscowosci na obszarze Barranca del Cobre (elewacja: 2338 m.n.p.m!) i naszego pierwszego celu w Kanionie Coopera. w latach '90 ta mala miejscowosc (ok. 5000 ludzi) przezywala prawdziwe oblezenie turystyczne. powstalo tu wowczas mnostwo hoteli, hosteli i agencji. Creel jest wiec wspaniala baza do jakichkolwiek wypadow w Barranca del Cobre.
to jednak, co dzieje sie po naszym wyjsciu z pociagu, zupelnie przerasta moje wyobrazenie. zanim dobrze zdarzymy rozejrzec sie w okol zostajemy scisle okrazane kordonem wlascicieli miejscowych hotelow. jeden przez drugiego stara sie nas namowic na pobyt w wlasnie ich miejscu. wciskaja nam do rak tony ulotek i wizytowek i przekrzykuja sie nawzajem. zanim w ogole sie odezwiemy zaczynaja nad naszymi glowami prawdziwa licytacje. podaja coraz nizsze ceny za pokoje, dorzucaja darmowy internet, jedzenie... nie mam pojecia, co powinno sie robic w takiej sytuacji. Ania tymczasem usmiecha sie tylko i czeka az panom ostygna troche emocje.
w koncu wybieramy, wygladajacego na Brytyjczyka i mowiacego po angielsku Mario (ktory potem okaze sie rodowitym Meksykaninem;D), ktorego oferta jest najbardziej atrakcyjna. (poza tanim miejscem, internetem, jedzeniem i zorganizowanymi tourami dorzuca darmowy pokoj na pierwsza noc... well... marketing robi swoje). trafiamy wiec do slicznego i czysciutkiego hostelu La Posada del Creel. tam tez poznajemy drugiego wlasciciela, troche starszego Rogerio... i mame Mario, ktora z miejsca serwuje nam na obiad enchilades (musze przyznac, ze te sa pyszne..!)
w koncu tez spotykamy jakichs turystow. dwoch, troche malomownych, Francuzow, pracujacych w Chuhuale, polecajacych nam organizowana przez hostel wycieczke do wodospadu nastepnego dnia, i wycieczke pickup'em z nimi, dwa dni pozniej.
rozgaszczamy sie w naszym pokoju i biegniemy poznac miasteczko, ktore sklada sie z dwoch, rownoleglych do siebie ulic, i kilku pomniejszych laczacych je ze soba w paru miejscach.
wieczorem Mario organizuje impreze z ogniskiem na patio hostelu, na ktora wpadaja rowniez jego znajomi... i Marie z Paul'em. Kanadyjka niemieckiego pochodzenia i Kanadyjczyk pochodzenia hiszpanskiego, ktorzy spragnieni innych (mlodych!) ludzi daja sie zwabic dzwiekami imprezy w La Posada del Creel. szczesliwa Marie daje nawet pokaz z plonacym(!) hulahopem. nikt by chyba nie pomyslal, ze jeszcze kilka miesiecy temu, ta tanczaca w plomieniach dziewczyna byla powazna artystka malarka i nauczycielka angielskiego oraz sztuki, a zarosniety Paul to fotograf, psycholog i prawie nauczyciel geografii... Paul juz kilka razy byl w podrozy po Ameryce Srodkowej i Poludniowej, Marie natomiast podrozowala sama po Europie... i z rodzina po Meksyku, po tym jak jej powazny i szanowany tata rzucil prace i kupil wielki uzywany karawan, ktorym potem zjechali cale Mexico... Ania jest pewna, ze jeszcze ich spotakmy... well, zobaczymy...:)
m.
o piatej rano na pustyni jest zupelnie ciemno.
o szostej rano tez. kiedy wiec o tej godzinie stajemy na przystanku (Chihuahua, podobnie jak Guanahuato ma przystanki autobusowe!) nie widzimy zadnych ludzi i zadnych samochodow. a juz zdecydowanie na pewno zadnych autobusow. dlatego z euforia rzucamy sie na pierwszy, ktory nadjezdza jakis kwadrans pozniej. oczywiscie, nie jedzie tam, gdzie chcialybysmy aby jechal... ale pan kierowca, mowi, ze to dla niego zaden problem... zawieze nas, gdzie chcemy... i w ten sposob, jakies 10 minut pozniej wysiadamy prawie przed sama stacja Cooper Canyon Railway (jeszcze inna nazwa dla CHEPE).
tym razem na stacji jest duzo osob. sciskamy bilety i probujemy znalezc nasze, jak obiecal wczoraj pan z okienka, najlepsze w calym pociagu, miejsca (koniecznie po lewej stronie, bo to stamtad sa najwspanielsze widoki).
wagony sa ogromne. szerokie i taaaakie dlugie. rozkladane siedzenia, w oknach zaluzje, klimatyzacja... i do tego ci panowie. konduktorzy w eleganckich muszkach, kamizelkach, dlugich zielonych marynarkach i okraglych czarnych czapeczkach. slicznie.
podekscytowane wpatrujemy sie w okna. zanim jednak wjedziemy na teren kanionu przed nami kawal drogi, zdarzymy sie jeszcze znudzic. w zasadzie na poczatku nie widac nic ciekawego... latajace sepy z lysymi glowami... i przeooogromne sady jablkowe. zmienia sie tez krajobraz. zaczynaja sie pojawiac drzewa, lasy... i gory. dobrze, ze pan z okienka dal nam wczoraj magazyn o CHEPE, w ktorym jest opisany kazdy(!) kilometr czekajacej nas podrozy. Ania prawie skacze z zadowolenia, kiedy czyta w nim o zyjacych w tych stronach (dokladnie w Cuauhtemoc) Mennonitach. mezczyznach w workowatych kombinezonach i kobietach w amerykanskich gotyckich sukienkach i czarnych czepkach na glowach, mowiacych starym dialektem niemieckim do swoich blond dzieci. Mennonici, to sekta (jak podaje Lonely Planet) zalozona w XVI w. w Niemczech. maja bardzo pacyfistyczne poglady, a posluszenstwo moga przysiac tylko Bogu. wlasnie przez to byli potepiani w Europie i dlatego przeniesli sie stamtad najpierw do Kanady, a potem do Polnocnego Meksyku. do dzis, zyja w izolacji, prawie nie mowia po hiszpansku, i zenia sie tylko pomiedzy soba. tak jak Amisze, unikaja postepu technologii, a do pewnego czasu przeklinali nawet elektrycznosc. nie przepadaja za turystami i na pewno beda unikac konwersacji z kims z poza sekty. zyja z produkcji sera, sprzedawanego w stanie Chihuahua i sadow jablkowych.
kiedy wiec dojezdzamy do okolic Cuauhtemoc prawie przyklejamy sie do szyb, by moze przypadkiem przyuwazyc przemykajace gdzies w oddali blond postacie czyniace znaki krzyza w powietrzu... oczywiscie, nikogo nie widzimy, a rozczarowanie Ani rosnie z kazdym kilometrem oddalajacym nas od Cuauhtemoc.
znaczy sie... do czasu... bo na ostatniej stacji przed nasza docelowa, w San Juanito, pojawia sie grupkach takich osobnikow. bialy, odstajacy swoja bladoscia od Meksykan i Indian Raramuri(!) (o nich pozniej) mezczyzna i trzy kobiety w czarnych grubych sukniach i czepkach na glowach wsiadaja do naszego pociagu. Ania az wybiega z przedzialu by sie im dodatkowo (oczywiscie ukradkiem;) przyjrzec.
pociag wjezdza do Creel. najwyzej polozonej miejscowosci na obszarze Barranca del Cobre (elewacja: 2338 m.n.p.m!) i naszego pierwszego celu w Kanionie Coopera. w latach '90 ta mala miejscowosc (ok. 5000 ludzi) przezywala prawdziwe oblezenie turystyczne. powstalo tu wowczas mnostwo hoteli, hosteli i agencji. Creel jest wiec wspaniala baza do jakichkolwiek wypadow w Barranca del Cobre.
to jednak, co dzieje sie po naszym wyjsciu z pociagu, zupelnie przerasta moje wyobrazenie. zanim dobrze zdarzymy rozejrzec sie w okol zostajemy scisle okrazane kordonem wlascicieli miejscowych hotelow. jeden przez drugiego stara sie nas namowic na pobyt w wlasnie ich miejscu. wciskaja nam do rak tony ulotek i wizytowek i przekrzykuja sie nawzajem. zanim w ogole sie odezwiemy zaczynaja nad naszymi glowami prawdziwa licytacje. podaja coraz nizsze ceny za pokoje, dorzucaja darmowy internet, jedzenie... nie mam pojecia, co powinno sie robic w takiej sytuacji. Ania tymczasem usmiecha sie tylko i czeka az panom ostygna troche emocje.
w koncu wybieramy, wygladajacego na Brytyjczyka i mowiacego po angielsku Mario (ktory potem okaze sie rodowitym Meksykaninem;D), ktorego oferta jest najbardziej atrakcyjna. (poza tanim miejscem, internetem, jedzeniem i zorganizowanymi tourami dorzuca darmowy pokoj na pierwsza noc... well... marketing robi swoje). trafiamy wiec do slicznego i czysciutkiego hostelu La Posada del Creel. tam tez poznajemy drugiego wlasciciela, troche starszego Rogerio... i mame Mario, ktora z miejsca serwuje nam na obiad enchilades (musze przyznac, ze te sa pyszne..!)
w koncu tez spotykamy jakichs turystow. dwoch, troche malomownych, Francuzow, pracujacych w Chuhuale, polecajacych nam organizowana przez hostel wycieczke do wodospadu nastepnego dnia, i wycieczke pickup'em z nimi, dwa dni pozniej.
rozgaszczamy sie w naszym pokoju i biegniemy poznac miasteczko, ktore sklada sie z dwoch, rownoleglych do siebie ulic, i kilku pomniejszych laczacych je ze soba w paru miejscach.
wieczorem Mario organizuje impreze z ogniskiem na patio hostelu, na ktora wpadaja rowniez jego znajomi... i Marie z Paul'em. Kanadyjka niemieckiego pochodzenia i Kanadyjczyk pochodzenia hiszpanskiego, ktorzy spragnieni innych (mlodych!) ludzi daja sie zwabic dzwiekami imprezy w La Posada del Creel. szczesliwa Marie daje nawet pokaz z plonacym(!) hulahopem. nikt by chyba nie pomyslal, ze jeszcze kilka miesiecy temu, ta tanczaca w plomieniach dziewczyna byla powazna artystka malarka i nauczycielka angielskiego oraz sztuki, a zarosniety Paul to fotograf, psycholog i prawie nauczyciel geografii... Paul juz kilka razy byl w podrozy po Ameryce Srodkowej i Poludniowej, Marie natomiast podrozowala sama po Europie... i z rodzina po Meksyku, po tym jak jej powazny i szanowany tata rzucil prace i kupil wielki uzywany karawan, ktorym potem zjechali cale Mexico... Ania jest pewna, ze jeszcze ich spotakmy... well, zobaczymy...:)
m.
dzien: 18 Raramuri i bifteci 18.10.09
wycieczke zaplanowano na 9.00... a przed 9.00 Rogerio zrobil nam sniadanie. jak milo. napelniamy wiec brzuszki i wsiadamy w specjalnie na nas czekajaca hostelowa kamionete - sredniej wielkosci autobus, w ktorym oprocz nas i psa Mario - Mangasa, nie ma nikogo.
(w miedzy czasie, okazuje sie, ze Francuzi zbiegli z hostelu wczesnym rankiem, wiec nici z naszej jutrzejszej wycieczki pickup'em... czyzby nie spodobala im sie impreza (w ktorej nie brali udzialu) do poznej nocy..?)
pierwsza atrakcja przewidziana na dzis jest wiec Cascada Cusarare, 30 metrowy wodospad niedaleko wioski Cusarare, w ktorej zyja Indianie Raramuri.
jesli chodzi o Indian, w oczy rzucaja sie przede wszystkim kobiety w ich barwnych strojach, sprzedajace recznie robione ozdoby i pamiatki. mezczyzni Raramuri chodza w zwyklych ubraniach... (a wszyscy nosza niezniszczalne sandaly zrobione z opon i rzemykow) i raczej trudno zobaczyc ich gdziekolwiek (Rogerio twierdzi, ze to przez alkohol... na pewno gdzies teraz pija... albo ewentualnie pracuja... na jednej w wielu w tych okolicach, plantacji narkotykow... marihuany albo opium...). niestety, wspolczesna cywilizacja nie przyniosla nic dobrego Indianom z tych okolic... moze wiecej szczescia maja ci, mieszkajacy na dnie kanionu...
zostawiamy nasz autobus i idziemy na kilkukilometrowego treka... po drodze Rogerio przypomina sobie, ze... zapomial o psie! stwierdza, ze Mangas musi go juz szczerze za to nienawidziec... (wczoraj Rogerio pojechal w gory i zostawil go wlasnie gdzies tam... pies wrocil dopiero zmeczony kilka godzin pozniej, w ciemna noc...) pytamy Rogerio, czy w tych okolicach mozna spotkac skorpiony. nasz przewodnik stanowczo temu zaprzecza... tutaj zyja tylko weze, zmije, tarantule i pumy.
spotykamy tez jakas wieksza, wycieczke... Ania twierdzi, ze z Kanady... ale podejrzane jest to, ze niektorzy z nich mowia po angielsku, a drudzy odpowiadaja im... po niemiecku! wiekszosc z nich to nastolaki. mijamy sie z nimi cala droge do kaskady... bardzo zaczepny jest zwlaszcza ich opiekun, z mega profesjonalnym aparatem fotograficznym, ktory zagaduje nas po angielsku na kazdym glupim zakrecie... rowniez przy kaskadzie (woda jest cholernie zimna, a chcialysmy sie kapac...) i w drodze powrotnej... ech... tam zaczynaja zagadywac nas rowniez inni, mlodsi uczestnicy wycieczki... kiedy Ania pyta ich skad sa, mowia, ze rzeczywiscie z Kanady, ale mieszkaja tu, niedaleko... na misji..! i nagle sie okazuje, ze wycieczkujemy sie z Mennonitami! tylko, ze wygladaja troche inaczej... ubrani normalnie, kazdy z aparatem cyfrowym, mowia po angielsku, hiszpansku i niemiecku... przyjechali z darami dla Misji San Ignacio, w ktorej mieszkaja Raramuri... i co... czepkow i czarnych sukni prawie wcale nie nosza... mowia w trzech jezykach i sa bardzo towarzyscy i otwarci... owszem, wierza w Boga i to mocno (sa protestantami, ale Biblie interpretuja na swoj wlasny, sluszny sposob...), nauka w szkole tez opiera sie przede wszystkim na religii i konczy sie... po trzech klasach! mlodzi Mennonici trafiaja pozniej do pracy (przede wszystkim mennonickich fabryk), gdzie od malego ciezko pracuja... oczywiscie, jesli rodzice chca (i stac ich na to), moga poslac dzieci na dalsza nauke do Kanady... taaak... tyle by bylo na temat Lonely Planet...
kiedy docieramy do naszej kamionety nagle wychodzi z pod niej... nikt inny jak Mangas. madry piesek;)
potem jedziemy na Misje San Ignacio, na ktorej mieszka czesci Indian, a takze znajduje sie szkola i internat dla mlodych Indian, ktorych chatki znajduja sie w odleglosci uniemozliwiajacej im codziennie dotarcie na lekcje...
jest niedziela... w niedziele Indianie... siedza. wszedzie. naprawde. pod murami, na lawkach, na boisku, pod sklepem. mlodzi, starzy, dzieci. siedza. mam nadzieje, ze przynajmniej poniedzialek przyniesie im troche aktywnosci.
obowiazkowo zaliczami Loyola Museum, sluchamy gry na indianskim instrumencie ciapareke, kiju z trzema strunami, ktory z jednej strony trzyma sie w ustach (dzwieki instrumentu wydobywaja sie z buzi grajacego!), a z drugiej w rece, pobrzdekujac na strunach wolna dlonia, rozdajemy kilka monet biegajacym za nami i powtarzajacym bezustannie 'peso?' indianskim dzieciom, kupujemy mennonicki zolty ser (pychotka) i jedziemy nad Laga de Arareco, jezioro w ksztalcie podkowy na wysokosci 2522 m!
wazne dla Indian kamienie (piedry) maja odpowiednie dla swojego wygladu nazwy. i tak, po kolei zaliczamy: piedre zolwia, slonia, doline grzybow i piedre zaby. a pod kazdym takim kamieniem, chocby znajdowal sie w najglupszym miejscu, zawsze siedzi kilka Indianek probujacych sprzedac swoje hand crafty.
a potem jedziemy do prawdziwych Indian... mieszkajacych w skalnych grotach! znaczy grota jest tylko jedna (podobno jest wiecej takich, wyzej w gorach) i mieszka w niej tylko jedna rodzina, ale i tak robi na nas wrazenie. Indianie sa oczywiscie ubrani zupelnie normalnie (znaczy indiansko), a jaskinia jest podzielona na kuchnie, sypialnie, spizarnie (czyli calkiem jak w domu, albo w mieszkaniu), ale nie zmienia to faktu, ze to ciagle jaskinia, a oni w niej mieszkaja, wiec przez chwile przypatrujemy sie temu wszystkiemu z otwartymi buziami.
w drodze powrotnej Rogelio pyta nas o ceny marihuany w Polsce... kiedy podajemy mu mniej-wiecej cene za jeden gram trawki, z wrazenia prawie zatrzymuje samochod. a potem jeszcze dlugo nie chce uwierzyc w to, co mowimy. na koniec stwierdza, ze Polacy sa bardzo biedni z tego powodu, bo on tutaj, za te cene kupilby... ze dwa kilogramy dobrej jakosci ziola.
poniewaz podczas calej wycieczki za wszystkie napoje czy sery;) placil Rogerio, czujemy sie troche zobowiazane i w zamian chcemy zaprosic go na obiad, oczywiscie taki domowej roboty. Roger zabiera wiec nas autobusem:) do marketu. kupujemy, co potrzebujemy, a kiedy przy kasie chcemy zaplacic za nasze zakupy Rogerio prawie sie na nas obraza, bo obiad to przeciez byl jego pomysl. dajemy mu wiec te satysfakcje, a same wracamy jeszcze po wielka butle tequili. tym razem przy kasie okazuje sie, ze Roger nie zaplacil jeszcze za jedzenie bo czekal nas... aby zaplacic za wszystko. kiedy Ania probuje wytlumaczyc mu, ze tequila ma byc od nas dla niego, prawie sie obraza... robi sie strasznie powazny i nie wiemy, co z nim zrobic... dla spokoju dajemy wiec zaplacic mu za wszystko... zadowolony Rogerio stwierdza, ze po prostu lubi byc mily dla ludzi, ktorych lubi...
mile milym... ale dla nas zdaje sie byc to troche podejrzane...
po powrocie do hostelu przez chwlie powaznie zastanawiamy sie, czy nie przeszukac naszych plecakow w celu znalezienia w nich podrzuconych narkotykow... postanawiamy tez uwazniej pilnowac naszych paszportow.
(jak sie oczywiscie pozniej okaze, Rogelio... byl po prostu bardzo mily...;)
jemy pyszny obiadek - bifsteci... po ktorym Ania pada kolo 18.00 i... spi do nastepnego dnia...
m.
wycieczke zaplanowano na 9.00... a przed 9.00 Rogerio zrobil nam sniadanie. jak milo. napelniamy wiec brzuszki i wsiadamy w specjalnie na nas czekajaca hostelowa kamionete - sredniej wielkosci autobus, w ktorym oprocz nas i psa Mario - Mangasa, nie ma nikogo.
(w miedzy czasie, okazuje sie, ze Francuzi zbiegli z hostelu wczesnym rankiem, wiec nici z naszej jutrzejszej wycieczki pickup'em... czyzby nie spodobala im sie impreza (w ktorej nie brali udzialu) do poznej nocy..?)
pierwsza atrakcja przewidziana na dzis jest wiec Cascada Cusarare, 30 metrowy wodospad niedaleko wioski Cusarare, w ktorej zyja Indianie Raramuri.
jesli chodzi o Indian, w oczy rzucaja sie przede wszystkim kobiety w ich barwnych strojach, sprzedajace recznie robione ozdoby i pamiatki. mezczyzni Raramuri chodza w zwyklych ubraniach... (a wszyscy nosza niezniszczalne sandaly zrobione z opon i rzemykow) i raczej trudno zobaczyc ich gdziekolwiek (Rogerio twierdzi, ze to przez alkohol... na pewno gdzies teraz pija... albo ewentualnie pracuja... na jednej w wielu w tych okolicach, plantacji narkotykow... marihuany albo opium...). niestety, wspolczesna cywilizacja nie przyniosla nic dobrego Indianom z tych okolic... moze wiecej szczescia maja ci, mieszkajacy na dnie kanionu...
zostawiamy nasz autobus i idziemy na kilkukilometrowego treka... po drodze Rogerio przypomina sobie, ze... zapomial o psie! stwierdza, ze Mangas musi go juz szczerze za to nienawidziec... (wczoraj Rogerio pojechal w gory i zostawil go wlasnie gdzies tam... pies wrocil dopiero zmeczony kilka godzin pozniej, w ciemna noc...) pytamy Rogerio, czy w tych okolicach mozna spotkac skorpiony. nasz przewodnik stanowczo temu zaprzecza... tutaj zyja tylko weze, zmije, tarantule i pumy.
spotykamy tez jakas wieksza, wycieczke... Ania twierdzi, ze z Kanady... ale podejrzane jest to, ze niektorzy z nich mowia po angielsku, a drudzy odpowiadaja im... po niemiecku! wiekszosc z nich to nastolaki. mijamy sie z nimi cala droge do kaskady... bardzo zaczepny jest zwlaszcza ich opiekun, z mega profesjonalnym aparatem fotograficznym, ktory zagaduje nas po angielsku na kazdym glupim zakrecie... rowniez przy kaskadzie (woda jest cholernie zimna, a chcialysmy sie kapac...) i w drodze powrotnej... ech... tam zaczynaja zagadywac nas rowniez inni, mlodsi uczestnicy wycieczki... kiedy Ania pyta ich skad sa, mowia, ze rzeczywiscie z Kanady, ale mieszkaja tu, niedaleko... na misji..! i nagle sie okazuje, ze wycieczkujemy sie z Mennonitami! tylko, ze wygladaja troche inaczej... ubrani normalnie, kazdy z aparatem cyfrowym, mowia po angielsku, hiszpansku i niemiecku... przyjechali z darami dla Misji San Ignacio, w ktorej mieszkaja Raramuri... i co... czepkow i czarnych sukni prawie wcale nie nosza... mowia w trzech jezykach i sa bardzo towarzyscy i otwarci... owszem, wierza w Boga i to mocno (sa protestantami, ale Biblie interpretuja na swoj wlasny, sluszny sposob...), nauka w szkole tez opiera sie przede wszystkim na religii i konczy sie... po trzech klasach! mlodzi Mennonici trafiaja pozniej do pracy (przede wszystkim mennonickich fabryk), gdzie od malego ciezko pracuja... oczywiscie, jesli rodzice chca (i stac ich na to), moga poslac dzieci na dalsza nauke do Kanady... taaak... tyle by bylo na temat Lonely Planet...
kiedy docieramy do naszej kamionety nagle wychodzi z pod niej... nikt inny jak Mangas. madry piesek;)
potem jedziemy na Misje San Ignacio, na ktorej mieszka czesci Indian, a takze znajduje sie szkola i internat dla mlodych Indian, ktorych chatki znajduja sie w odleglosci uniemozliwiajacej im codziennie dotarcie na lekcje...
jest niedziela... w niedziele Indianie... siedza. wszedzie. naprawde. pod murami, na lawkach, na boisku, pod sklepem. mlodzi, starzy, dzieci. siedza. mam nadzieje, ze przynajmniej poniedzialek przyniesie im troche aktywnosci.
obowiazkowo zaliczami Loyola Museum, sluchamy gry na indianskim instrumencie ciapareke, kiju z trzema strunami, ktory z jednej strony trzyma sie w ustach (dzwieki instrumentu wydobywaja sie z buzi grajacego!), a z drugiej w rece, pobrzdekujac na strunach wolna dlonia, rozdajemy kilka monet biegajacym za nami i powtarzajacym bezustannie 'peso?' indianskim dzieciom, kupujemy mennonicki zolty ser (pychotka) i jedziemy nad Laga de Arareco, jezioro w ksztalcie podkowy na wysokosci 2522 m!
wazne dla Indian kamienie (piedry) maja odpowiednie dla swojego wygladu nazwy. i tak, po kolei zaliczamy: piedre zolwia, slonia, doline grzybow i piedre zaby. a pod kazdym takim kamieniem, chocby znajdowal sie w najglupszym miejscu, zawsze siedzi kilka Indianek probujacych sprzedac swoje hand crafty.
a potem jedziemy do prawdziwych Indian... mieszkajacych w skalnych grotach! znaczy grota jest tylko jedna (podobno jest wiecej takich, wyzej w gorach) i mieszka w niej tylko jedna rodzina, ale i tak robi na nas wrazenie. Indianie sa oczywiscie ubrani zupelnie normalnie (znaczy indiansko), a jaskinia jest podzielona na kuchnie, sypialnie, spizarnie (czyli calkiem jak w domu, albo w mieszkaniu), ale nie zmienia to faktu, ze to ciagle jaskinia, a oni w niej mieszkaja, wiec przez chwile przypatrujemy sie temu wszystkiemu z otwartymi buziami.
w drodze powrotnej Rogelio pyta nas o ceny marihuany w Polsce... kiedy podajemy mu mniej-wiecej cene za jeden gram trawki, z wrazenia prawie zatrzymuje samochod. a potem jeszcze dlugo nie chce uwierzyc w to, co mowimy. na koniec stwierdza, ze Polacy sa bardzo biedni z tego powodu, bo on tutaj, za te cene kupilby... ze dwa kilogramy dobrej jakosci ziola.
poniewaz podczas calej wycieczki za wszystkie napoje czy sery;) placil Rogerio, czujemy sie troche zobowiazane i w zamian chcemy zaprosic go na obiad, oczywiscie taki domowej roboty. Roger zabiera wiec nas autobusem:) do marketu. kupujemy, co potrzebujemy, a kiedy przy kasie chcemy zaplacic za nasze zakupy Rogerio prawie sie na nas obraza, bo obiad to przeciez byl jego pomysl. dajemy mu wiec te satysfakcje, a same wracamy jeszcze po wielka butle tequili. tym razem przy kasie okazuje sie, ze Roger nie zaplacil jeszcze za jedzenie bo czekal nas... aby zaplacic za wszystko. kiedy Ania probuje wytlumaczyc mu, ze tequila ma byc od nas dla niego, prawie sie obraza... robi sie strasznie powazny i nie wiemy, co z nim zrobic... dla spokoju dajemy wiec zaplacic mu za wszystko... zadowolony Rogerio stwierdza, ze po prostu lubi byc mily dla ludzi, ktorych lubi...
mile milym... ale dla nas zdaje sie byc to troche podejrzane...
po powrocie do hostelu przez chwlie powaznie zastanawiamy sie, czy nie przeszukac naszych plecakow w celu znalezienia w nich podrzuconych narkotykow... postanawiamy tez uwazniej pilnowac naszych paszportow.
(jak sie oczywiscie pozniej okaze, Rogelio... byl po prostu bardzo mily...;)
jemy pyszny obiadek - bifsteci... po ktorym Ania pada kolo 18.00 i... spi do nastepnego dnia...
m.
dzien: 19 na krawedzi 19.10.09
na sniadanie dolaczaja do nas wczorajsi nowi przybysze, Elen i Russel, emerytowane malzenstwo z Australi, ktorzy w kanionie koncza swoja czteromiesieczna podroz i prace wolontaryjna w Meksyku oraz bardzo denerwujacy mnie, Randy z USA. Randy kreci sie po kuchni opowiadajac wspaniale historie o swojej pracy dla Raramuri i inne ochy i achy... wszystko zapija ziolowymi herbatkami i zagryza jakimis trocinami albo weat free i vegan carrot cakiem. gada wiec, o swoich wspanialych kolegach, z ktorych kazdy jest kims slawnym, bogatym, wspanialym... mowi, jak to wielkie i zle korporacje chca wykurzyc Indian z ich miejsc i pobudowac tam hotele, i jak to dzieki niemu, nie moga tego zrobic... wspomina cos o waznych podpisach, po ktore przyjechal tu specjalnie z Chihuahuy... przy okazji przypomina mu sie, ze miejsce, w ktorym musi je zdobyc jest tak pieknie polozone, ma wspaniale widoki i wprost prosi sie o zrobienie w nim treka... zaprasza na wycieczke Elen i Russela, a potem dosiada sie do stolu i zjada nasza(!) jajecznice... taa...
po takim sowitym sniadaniu postanawiamy zaczerpnac dzis troche aktywnosci. planujemy dostac sie do Rekowata Aguas Termales, goracych zrodel oddalonych od Creel 22 kilometry... na rowerach. wypozyczamy wiec sprzet z hostelu. Rogerio dopompowuje jeszcze powietrza w kola, udziela ostatnich wyjasnien, co do trasy... no i w droge.
spokojnie przejezdzamy przez miasteczko, skrecamy na glownym rondzie i zaczynamy wspinaczke na pierwsza gore... podczas ktorej umieram w ciagu zaledwie kilku minut! gardlo zaczyna mnie bolec od zbyt szybkiego wdychania zimnego, gorskiego powietrza, a nogi zupelnie odmawiaja wspolpracy z pedalami rowera. nie mam sily nawet pchac go pod gorke. stoje wiec i dysze ciezko i nie mam pojecia, o co w ogole chodzi. well, najwyrazniej wybierajac sie na wycieczke, zapomialam, ze jestem na wysokosci 2500 metrow, i ze w zwiazku z tym moze byc troszeczke ciezej... na drugiej gorce ambicje biora gore... na trzeciej ledwo posuwamy sie do przodu - i to na najnizszych przerzutkach..! a za kazdym zakretem wylania sie nowa gora. i kiedy w koncu udaje nam sie wbic w miare przyzwoity rytm... nagle slyszymy przeciagle 'ssssss.....' rower Ani lapie flaka... jak bardzo moze byc wkurzona Ania (wczesniej zrezygnowalysmy z zaproszenia Randy'ego w urocza okolice (jajecznica go zobowiazala...:p), wiec zostajemy bez planu...) wiedza chyba tylko ci, ktorzy ja znaja... tym bardziej, kiedy okazuje sie, ze powrot zajmuje nam mase czasu, bo dojechalysmy o wiele dalej niz nam sie wydawalo... Rogerio zauwaza nas jeszcze zanim wejdziemy do hostelu. widzac mine Ani od razu proponuje wypozycznie nam nowych rowerow (nawet z innego miejsca), ale tych pierwszych czterech gorek, na pewno nie chcemy pokonywac jeszcze raz. Roger sugeruje wiec nam wycieczke do Divisadero, najpopularniejszego miejsca widokowego na Barranca del Cobre, autobusem, ktory odjezdza, doslownie za 5 minut.
biegniemy szybko na przystanek i lapiemy autobus pelen Indian. droga do Divisadero prowadzi w gore... i w dol... i w gore... i w lewo... i w lewo... i w prawo... i w dol... kiedy po godzinie dojezdzamy na miejsce, jest na zupelnie obojetnie, gdzie jestesmy... siadamy na pierwszym lepszym krawezniku i probujemy opanowac meczace nas zawroty glowy i nudnosci. dopiero po jakichs 10 minutach ruszamy do pierwszego tarasu widokowego. widok rzeczywiscie jest imponujacy. ale podejrzewamy, ze z klifu, juz po za wyznaczona trasa, bylby jeszcze ciekawszy... sciagamy wiec rzepy sandalkow i ruszamy szybko w jego kierunku.
w Divisadero nie mieszkaja zadni ludzie. to tylko stacja z trasa widokowa, malym marketem z indianskimi wyrobami i drogim hotelem na skraju kanionu.
przemierzamy cala trase, zaliczajac po drodze wszystkie niebezpieczne, wiszace mosty linowe i tarasy ze szklanymi podlogami i pstrykamy ryzykowne zdjecia nad krawedzia.
obrany przez nas klif, jest ogolniedostepny, ale ogrodzony plotem, ktory ma utrudnic wydostanie sie zwierzetom. kiedy to sobie uswiadamiamy, najpierw wiec konsternujemy sie na widok lisa... ktory okazuje sie byc tylko wiewiorka... i naprawde przerazamy na na odglos gardlowych dzwiekow wydawanych przez jakies wielkie zwierze w pobliskich zaroslach. stajemy przerazone wpatrujac sie w obrany punkt, a ja szybko probuje sobie przypomiec, czy znam strategie postepowania w wypadku spotkania z np. puma... na szczescie okazuje sie... ze to tylko... krowa (pelno ich tu wszedzie). jeszcze bardziej przerazona niz my.
zostawiamy biedne stworzenie i finiszujemy nasza wyprawe.
ogladamy druga strone kanionu i biegniemy z powrotem na ostatni autobus do Creel. ...ktory oczywiscie, przyjedzie spozniony.
w hostelu jemy pyszne (pewnie dlatego, ze nie meksykanskie, tylko wloskie) spaghetti, a potem obowiazkowe ognisko i tequila.
(a na ognisko dolacza do nasz Mike, adwokat specjalizujacy sie w obronie praw Raramuri..! zagadujemy go o Randy'ego... ktory ostatecznie okazal, ze marketingowcem, a nie prawnikiem... o ktorym Mike nie chce powiedziec nic wiecej... bo nie lubi mowic o ludziach zle...)
m.
na sniadanie dolaczaja do nas wczorajsi nowi przybysze, Elen i Russel, emerytowane malzenstwo z Australi, ktorzy w kanionie koncza swoja czteromiesieczna podroz i prace wolontaryjna w Meksyku oraz bardzo denerwujacy mnie, Randy z USA. Randy kreci sie po kuchni opowiadajac wspaniale historie o swojej pracy dla Raramuri i inne ochy i achy... wszystko zapija ziolowymi herbatkami i zagryza jakimis trocinami albo weat free i vegan carrot cakiem. gada wiec, o swoich wspanialych kolegach, z ktorych kazdy jest kims slawnym, bogatym, wspanialym... mowi, jak to wielkie i zle korporacje chca wykurzyc Indian z ich miejsc i pobudowac tam hotele, i jak to dzieki niemu, nie moga tego zrobic... wspomina cos o waznych podpisach, po ktore przyjechal tu specjalnie z Chihuahuy... przy okazji przypomina mu sie, ze miejsce, w ktorym musi je zdobyc jest tak pieknie polozone, ma wspaniale widoki i wprost prosi sie o zrobienie w nim treka... zaprasza na wycieczke Elen i Russela, a potem dosiada sie do stolu i zjada nasza(!) jajecznice... taa...
po takim sowitym sniadaniu postanawiamy zaczerpnac dzis troche aktywnosci. planujemy dostac sie do Rekowata Aguas Termales, goracych zrodel oddalonych od Creel 22 kilometry... na rowerach. wypozyczamy wiec sprzet z hostelu. Rogerio dopompowuje jeszcze powietrza w kola, udziela ostatnich wyjasnien, co do trasy... no i w droge.
spokojnie przejezdzamy przez miasteczko, skrecamy na glownym rondzie i zaczynamy wspinaczke na pierwsza gore... podczas ktorej umieram w ciagu zaledwie kilku minut! gardlo zaczyna mnie bolec od zbyt szybkiego wdychania zimnego, gorskiego powietrza, a nogi zupelnie odmawiaja wspolpracy z pedalami rowera. nie mam sily nawet pchac go pod gorke. stoje wiec i dysze ciezko i nie mam pojecia, o co w ogole chodzi. well, najwyrazniej wybierajac sie na wycieczke, zapomialam, ze jestem na wysokosci 2500 metrow, i ze w zwiazku z tym moze byc troszeczke ciezej... na drugiej gorce ambicje biora gore... na trzeciej ledwo posuwamy sie do przodu - i to na najnizszych przerzutkach..! a za kazdym zakretem wylania sie nowa gora. i kiedy w koncu udaje nam sie wbic w miare przyzwoity rytm... nagle slyszymy przeciagle 'ssssss.....' rower Ani lapie flaka... jak bardzo moze byc wkurzona Ania (wczesniej zrezygnowalysmy z zaproszenia Randy'ego w urocza okolice (jajecznica go zobowiazala...:p), wiec zostajemy bez planu...) wiedza chyba tylko ci, ktorzy ja znaja... tym bardziej, kiedy okazuje sie, ze powrot zajmuje nam mase czasu, bo dojechalysmy o wiele dalej niz nam sie wydawalo... Rogerio zauwaza nas jeszcze zanim wejdziemy do hostelu. widzac mine Ani od razu proponuje wypozycznie nam nowych rowerow (nawet z innego miejsca), ale tych pierwszych czterech gorek, na pewno nie chcemy pokonywac jeszcze raz. Roger sugeruje wiec nam wycieczke do Divisadero, najpopularniejszego miejsca widokowego na Barranca del Cobre, autobusem, ktory odjezdza, doslownie za 5 minut.
biegniemy szybko na przystanek i lapiemy autobus pelen Indian. droga do Divisadero prowadzi w gore... i w dol... i w gore... i w lewo... i w lewo... i w prawo... i w dol... kiedy po godzinie dojezdzamy na miejsce, jest na zupelnie obojetnie, gdzie jestesmy... siadamy na pierwszym lepszym krawezniku i probujemy opanowac meczace nas zawroty glowy i nudnosci. dopiero po jakichs 10 minutach ruszamy do pierwszego tarasu widokowego. widok rzeczywiscie jest imponujacy. ale podejrzewamy, ze z klifu, juz po za wyznaczona trasa, bylby jeszcze ciekawszy... sciagamy wiec rzepy sandalkow i ruszamy szybko w jego kierunku.
w Divisadero nie mieszkaja zadni ludzie. to tylko stacja z trasa widokowa, malym marketem z indianskimi wyrobami i drogim hotelem na skraju kanionu.
przemierzamy cala trase, zaliczajac po drodze wszystkie niebezpieczne, wiszace mosty linowe i tarasy ze szklanymi podlogami i pstrykamy ryzykowne zdjecia nad krawedzia.
obrany przez nas klif, jest ogolniedostepny, ale ogrodzony plotem, ktory ma utrudnic wydostanie sie zwierzetom. kiedy to sobie uswiadamiamy, najpierw wiec konsternujemy sie na widok lisa... ktory okazuje sie byc tylko wiewiorka... i naprawde przerazamy na na odglos gardlowych dzwiekow wydawanych przez jakies wielkie zwierze w pobliskich zaroslach. stajemy przerazone wpatrujac sie w obrany punkt, a ja szybko probuje sobie przypomiec, czy znam strategie postepowania w wypadku spotkania z np. puma... na szczescie okazuje sie... ze to tylko... krowa (pelno ich tu wszedzie). jeszcze bardziej przerazona niz my.
zostawiamy biedne stworzenie i finiszujemy nasza wyprawe.
ogladamy druga strone kanionu i biegniemy z powrotem na ostatni autobus do Creel. ...ktory oczywiscie, przyjedzie spozniony.
w hostelu jemy pyszne (pewnie dlatego, ze nie meksykanskie, tylko wloskie) spaghetti, a potem obowiazkowe ognisko i tequila.
(a na ognisko dolacza do nasz Mike, adwokat specjalizujacy sie w obronie praw Raramuri..! zagadujemy go o Randy'ego... ktory ostatecznie okazal, ze marketingowcem, a nie prawnikiem... o ktorym Mike nie chce powiedziec nic wiecej... bo nie lubi mowic o ludziach zle...)
m.
dzien: 21 daleko tak daleko, daleko tak 21.10.09
wstajemy o 6.00 rano, bo przed nami prawie 30km trek (w dwie strony of course;). Monse tez wstaje, zeby pokazac nam 'te proste droge', ale kiedy umawiamy sie z nia (i od razu placimy) na kolacje wieczorem, mowi nam tylko, ze mamy trzymac sie lewej strony rzeki, zostawia nas i idzie do kosciola...
okazuje sie jednak, ze wyjscie z miasteczka i znalezenie trasy jest o wiele trudniejsze, niz mialo byc. i oczywiscie, nikt nam nie potrafi pomoc. dodatkowo, trafiamy na jakichs podejrzanych typow (i kobiete), ktorzy o tej godzinie sa juz (albo jeszcze) wstawieni (pewnie najtanszym Tecate) i bardziej od drogi zaineresowuja ich nasze buty trekingowe. chca wiedziec skad i za ile je mamy i w ogole, wszystko wyglada jak na poczatku jakiegos thrillera... mowimy im wiec, ze buty sa uzywane i byly prawie za darmo, a potem uciekamy cale w usmiechach, w glowach obmyslajac dziesiec tysiecy strategii obrony, w przypadku, gdyby wymachujac bronia (tu kazdy moze ja miec) zaczeli za nami poscig swoim pick up'em... po to oczywiscie, zeby ukrasc nasze buty (w filmach zawsze to sie glupio zaczyna, ale na koniec nikt nie przezywa...)
w koncu, juz dobry kawalek od miasta, spotykamy jakas stara babcie (oczywiscie, przy domku posrodku niczego), ktora wyjasnia nam droge.
mamy swietna pogode, bo slonce chowa sie za chmurami, a wszystkie napotkane osoby witaja sie z nami usmiechnietym 'buenos dias'. wszyscy, znaczy np. elegancki pan schodzacy z gory z czterema zaprzegnietymi osiolkami:) przy okazji pan mowi nam o jakims skrocie, ale niestety nie potrafimy zrozumiec, gdzie on dokladnie jest.
w pewnym momencie zauwazamy, ze jakis kawalek za nami ida trzej obladowani worami Indianie Raramuri (tutaj mowi sie na nich Taramura, przynajmniej tak to rozumiemy... i taka mamy nadzieje, bo gdyby ktos powiedzial o nich Tarahamura (od nazwy jezyka, ktorym sie posluguja) byloby to bardzo niepoprawne politycznie).
maja bardzo, bardzo kolorowe koszule i biale spodniczki. sa dobry kawal za nami, ale wiemy, ze pewnie dogonia nas za kilka minut ('raramuri' znaczy 'ci, ktorzy szybko biegaja', a wzielo sie stad, ze potrafia oni bardzo szybko biegac na bardzo dlugie dystanse (moga np. biec bez przerwy przez 20(!) godzin!)) poniewaz na tle czerwonej ziemi (acha, ziemia jest tu czerwona!) i soczyscie zielonych drzew, wygladaja przecudownie, postanawiamy zaczekac na nich za najblizszym zakretem z nadzieja na kilka zdjec. wiec czekamy... czekamy... czekamy... i po kilku minutach jestesmy juz pewne, ze Indianie tez slyszeli i skrocie, o ktorym wspominal pan od osiolkow.
nie mylimy sie. kiedy docieramy na brzeg rzeki, Indanie i ich barwne koszule sa juz daleko przed nami.
nasze rozczarowanie trwa jednak bardzo krotko, bo perspektywa przekroczania rzeki, wprawia nas w nowa ekscytacje.
sciagamy nasze buty i chwiejac sie z powodu bolu powodowanego przez kamieniste dno rzeki (a rzeka ogolnie jest bardzo plytka) i dosyc mocny prad, cale w smiechach i hihach zdobywamy drugi brzeg (chociaz, mimo wszystko, zaczynamy zazdroscic Indianom ich sandalkow z opon, ktorych na pewno nie musieli sciagac przed wejsciem do wody).
idziemy dalej. mijamy kolejny slodki domek na drugim, stromym brzegu rzeki... i nagle znow spotykamy Indian. siedza sobie po drugiej stronie Rio Cerra Colorado (ktora najwyrazniej znow musimy przekroczyc) i patrza na nas usmiechnieci. postanawiamy zrobic sobie przerwe i w koncu cos zjesc... po tej stronie (chwiac sie i piszczec z bolu bedziemy bez swiadkow:)
zajadamy wiec tortile z frijoles, kiedy dolacza do nas jakis starszawy pan. Jesus Torres, bo tak sie nazywa, wraca wlasnie od sasiada... okazuje sie, ze to wlasnie on mieszka we wczesniej mijanym, slodkim domku. opowiada nam o zyciu w oddali od wszystkiego i zaprasza do siebie w drodze powrotnej. razem przekraczamy rzeke (Jesus ma na sobie slynne juz sandalki z bieznikiem - mowi, ze buty tez ma, ale sandalki sa najlepsze;) i umawiamy sie na spotkanie za jakas godzine.
jest juz prawie poludnie i slonce naprawde zaczyna parzyc. jak najszybciej wiec pokonujemy kolejne zakrety i wzniesienia. staczamy walke o droge ze stadem napotkanych krow (i troche odwazniejszym bykiem (niewiarygodne, ze byki tez tak po prostu sa wypuszczane bez zadnych lancuchow czy sznurow..!)), i rojem muszek piaskowych (ktora jednakze przegrywamy i zostajemy przez nie pozarte z kazdej mozliwej strony..!) i w koncu zdobywamy zupelnie nieciekawa i zwykla wies Cerra Colorado. ale widok jest ladny (bo nazwa wsi wziela sie od gory, pod ktora ona lezy, wielokolorowej, choc w wiekszosci czerwonej, Cerro Colorado).
wracamy do domku Jesusa, ktory z bliska okazuje sie bardzo skromna chatka, choc Jesus Torres goraco zapewnie, ze po drugiej stronie gory ma farme z koniami... i wciaz dzialajaca kopalnie zlota;) (btw, wlasnie dlatego powstalo Batopilas, jako baza i miejsce zamieszkania dla gornikow i wlascicieli odkrytych tu w XIXw. kopalni srebra) chce nawet nas tam zabrac, zebysmy przekonaly sie na wlasne oczy, ale my musimy wracac, zanim zrobi sie ciemno. troche rozczarowany Jesus odprowadza nas wiec jedna z niewidocznych sciezek na skroty, dzieki czemu zyskujemy naprawde kawal drogi.
z tej okazji postanawiamy zaczerpnac orzezwiajacej kapieli w rzece:)
w momencie, kiedy konczymy, na horyzoncie pojawia sie... kolejny Indianin. przekracza rzeke i kiedy znajduje sie kolo nas - zagaduje(!) to jest naprawde niezwykle wydarzenie, zeby Indianin meskiej plci sam sie odezwal do nieIndianina - potem wszyscy beda sluchali tej historii z lekka zazdroscia...;) do tego okazuje sie, ze Abelardo jest wodzem w najblizszej indianskiej wiosce! (w najblizszej, czyli jeszcze 2 godziny za Cerra Colorado..!) wodz okazuje sie calkiem gadatliwy (pewnie dzieki magicznemu Tecate). opowiada nam, jak to podniesiony poziom rzeki uniemozliwia mu poruszanie sie samochodem(!), czestuje orzechami, pstryka z nami zdjecia, a na koniec zaprasza do swojej wioski - mamy tylko powiedziec, ze jestesmy znajomymi wodza i wszyscy potraktuja nas jak nalezy:)
wracamy do Batopilas. po drodze znow spotykamy babcie, ktora wczesniej pomogla nam z droga. tym razem Maria Karolina... rowniez zaprasza nas do siebie. siedzimy wiec chwile w jej ogrodku, sluchajac o hodowli orzeszkow ziemnych, reumatyzmie i jej czternastu(!) ciazach.
przed samym wejsciem do miasta ponownie spotykamy eleganckiego pana z osiolkami. tym razem kazdy ze zwierzakow dzwiga na sobie pelne worki i kartony. pan mowi nam, ze to dostawa towaru do jego sklepu w Cerra Colorado. przed nim wiec, jakies 5 - 6 godzin drogi. na pewno bedzie wracal juz po ciemku (ciekawe jak sobie poradzi z rzeka..?)
juz w miescie zaczepia nas bialy mezczyzna. po angielsku pyta nas czy to my jestesmy z Polski. okazuje sie, ze zamieszkal w Casa Monse i wlascicielka powiedziala mu o nas. pan przedstawia sie jako John z Anglii. a potem dodaje, ze pracuje... dla Lonely Planet! w zasadzie jest redaktorem naczelnym wydania o Meksyku..! John Noble, musi sprawdzic jeszcze kilka hoteli w Batopilas... a potem pewna restauracje... wiec zaprasza na drinki. oczywiscie placi Lonely Planet. dziekujemy mu, poniewaz przed samym wyjazdem z Creel Rogerio wreczyl nam butelke tequili (zeby wycieczka byla lepsza:) wiec proponujemy Johnowi margarity w ogrodzie Monse. zgadza sie i wraca do pracy, my tymczasem idziemy na nasza oplacona, pol meksykanska, pol indianska kolacje.
ogolnie John sprawia wrazenie bardzo zmeczonego i zamknietego faceta. ale po kilku tequilach rozmawia sie z nim calkiem dobrze. nie mozemy wytrzymac i korzystajac z okazji opowiadamy mu o strasznym hotelu w Morelii. o dziwo, jak dla mnie, pan redaktor wykazuje wielkie zainteresowanie sprawa. notuje nazwe, nasze skargi i zapewnia, ze Lonely Planet na pewno sie tym zajmie. heh, jak fajnie;)
konczymy drinkowanie i idziemy spac, bo jutro nasz wszystkich czeka bardzo wczesna pobudka.
m.
wstajemy o 6.00 rano, bo przed nami prawie 30km trek (w dwie strony of course;). Monse tez wstaje, zeby pokazac nam 'te proste droge', ale kiedy umawiamy sie z nia (i od razu placimy) na kolacje wieczorem, mowi nam tylko, ze mamy trzymac sie lewej strony rzeki, zostawia nas i idzie do kosciola...
okazuje sie jednak, ze wyjscie z miasteczka i znalezenie trasy jest o wiele trudniejsze, niz mialo byc. i oczywiscie, nikt nam nie potrafi pomoc. dodatkowo, trafiamy na jakichs podejrzanych typow (i kobiete), ktorzy o tej godzinie sa juz (albo jeszcze) wstawieni (pewnie najtanszym Tecate) i bardziej od drogi zaineresowuja ich nasze buty trekingowe. chca wiedziec skad i za ile je mamy i w ogole, wszystko wyglada jak na poczatku jakiegos thrillera... mowimy im wiec, ze buty sa uzywane i byly prawie za darmo, a potem uciekamy cale w usmiechach, w glowach obmyslajac dziesiec tysiecy strategii obrony, w przypadku, gdyby wymachujac bronia (tu kazdy moze ja miec) zaczeli za nami poscig swoim pick up'em... po to oczywiscie, zeby ukrasc nasze buty (w filmach zawsze to sie glupio zaczyna, ale na koniec nikt nie przezywa...)
w koncu, juz dobry kawalek od miasta, spotykamy jakas stara babcie (oczywiscie, przy domku posrodku niczego), ktora wyjasnia nam droge.
mamy swietna pogode, bo slonce chowa sie za chmurami, a wszystkie napotkane osoby witaja sie z nami usmiechnietym 'buenos dias'. wszyscy, znaczy np. elegancki pan schodzacy z gory z czterema zaprzegnietymi osiolkami:) przy okazji pan mowi nam o jakims skrocie, ale niestety nie potrafimy zrozumiec, gdzie on dokladnie jest.
w pewnym momencie zauwazamy, ze jakis kawalek za nami ida trzej obladowani worami Indianie Raramuri (tutaj mowi sie na nich Taramura, przynajmniej tak to rozumiemy... i taka mamy nadzieje, bo gdyby ktos powiedzial o nich Tarahamura (od nazwy jezyka, ktorym sie posluguja) byloby to bardzo niepoprawne politycznie).
maja bardzo, bardzo kolorowe koszule i biale spodniczki. sa dobry kawal za nami, ale wiemy, ze pewnie dogonia nas za kilka minut ('raramuri' znaczy 'ci, ktorzy szybko biegaja', a wzielo sie stad, ze potrafia oni bardzo szybko biegac na bardzo dlugie dystanse (moga np. biec bez przerwy przez 20(!) godzin!)) poniewaz na tle czerwonej ziemi (acha, ziemia jest tu czerwona!) i soczyscie zielonych drzew, wygladaja przecudownie, postanawiamy zaczekac na nich za najblizszym zakretem z nadzieja na kilka zdjec. wiec czekamy... czekamy... czekamy... i po kilku minutach jestesmy juz pewne, ze Indianie tez slyszeli i skrocie, o ktorym wspominal pan od osiolkow.
nie mylimy sie. kiedy docieramy na brzeg rzeki, Indanie i ich barwne koszule sa juz daleko przed nami.
nasze rozczarowanie trwa jednak bardzo krotko, bo perspektywa przekroczania rzeki, wprawia nas w nowa ekscytacje.
sciagamy nasze buty i chwiejac sie z powodu bolu powodowanego przez kamieniste dno rzeki (a rzeka ogolnie jest bardzo plytka) i dosyc mocny prad, cale w smiechach i hihach zdobywamy drugi brzeg (chociaz, mimo wszystko, zaczynamy zazdroscic Indianom ich sandalkow z opon, ktorych na pewno nie musieli sciagac przed wejsciem do wody).
idziemy dalej. mijamy kolejny slodki domek na drugim, stromym brzegu rzeki... i nagle znow spotykamy Indian. siedza sobie po drugiej stronie Rio Cerra Colorado (ktora najwyrazniej znow musimy przekroczyc) i patrza na nas usmiechnieci. postanawiamy zrobic sobie przerwe i w koncu cos zjesc... po tej stronie (chwiac sie i piszczec z bolu bedziemy bez swiadkow:)
zajadamy wiec tortile z frijoles, kiedy dolacza do nas jakis starszawy pan. Jesus Torres, bo tak sie nazywa, wraca wlasnie od sasiada... okazuje sie, ze to wlasnie on mieszka we wczesniej mijanym, slodkim domku. opowiada nam o zyciu w oddali od wszystkiego i zaprasza do siebie w drodze powrotnej. razem przekraczamy rzeke (Jesus ma na sobie slynne juz sandalki z bieznikiem - mowi, ze buty tez ma, ale sandalki sa najlepsze;) i umawiamy sie na spotkanie za jakas godzine.
jest juz prawie poludnie i slonce naprawde zaczyna parzyc. jak najszybciej wiec pokonujemy kolejne zakrety i wzniesienia. staczamy walke o droge ze stadem napotkanych krow (i troche odwazniejszym bykiem (niewiarygodne, ze byki tez tak po prostu sa wypuszczane bez zadnych lancuchow czy sznurow..!)), i rojem muszek piaskowych (ktora jednakze przegrywamy i zostajemy przez nie pozarte z kazdej mozliwej strony..!) i w koncu zdobywamy zupelnie nieciekawa i zwykla wies Cerra Colorado. ale widok jest ladny (bo nazwa wsi wziela sie od gory, pod ktora ona lezy, wielokolorowej, choc w wiekszosci czerwonej, Cerro Colorado).
wracamy do domku Jesusa, ktory z bliska okazuje sie bardzo skromna chatka, choc Jesus Torres goraco zapewnie, ze po drugiej stronie gory ma farme z koniami... i wciaz dzialajaca kopalnie zlota;) (btw, wlasnie dlatego powstalo Batopilas, jako baza i miejsce zamieszkania dla gornikow i wlascicieli odkrytych tu w XIXw. kopalni srebra) chce nawet nas tam zabrac, zebysmy przekonaly sie na wlasne oczy, ale my musimy wracac, zanim zrobi sie ciemno. troche rozczarowany Jesus odprowadza nas wiec jedna z niewidocznych sciezek na skroty, dzieki czemu zyskujemy naprawde kawal drogi.
z tej okazji postanawiamy zaczerpnac orzezwiajacej kapieli w rzece:)
w momencie, kiedy konczymy, na horyzoncie pojawia sie... kolejny Indianin. przekracza rzeke i kiedy znajduje sie kolo nas - zagaduje(!) to jest naprawde niezwykle wydarzenie, zeby Indianin meskiej plci sam sie odezwal do nieIndianina - potem wszyscy beda sluchali tej historii z lekka zazdroscia...;) do tego okazuje sie, ze Abelardo jest wodzem w najblizszej indianskiej wiosce! (w najblizszej, czyli jeszcze 2 godziny za Cerra Colorado..!) wodz okazuje sie calkiem gadatliwy (pewnie dzieki magicznemu Tecate). opowiada nam, jak to podniesiony poziom rzeki uniemozliwia mu poruszanie sie samochodem(!), czestuje orzechami, pstryka z nami zdjecia, a na koniec zaprasza do swojej wioski - mamy tylko powiedziec, ze jestesmy znajomymi wodza i wszyscy potraktuja nas jak nalezy:)
wracamy do Batopilas. po drodze znow spotykamy babcie, ktora wczesniej pomogla nam z droga. tym razem Maria Karolina... rowniez zaprasza nas do siebie. siedzimy wiec chwile w jej ogrodku, sluchajac o hodowli orzeszkow ziemnych, reumatyzmie i jej czternastu(!) ciazach.
przed samym wejsciem do miasta ponownie spotykamy eleganckiego pana z osiolkami. tym razem kazdy ze zwierzakow dzwiga na sobie pelne worki i kartony. pan mowi nam, ze to dostawa towaru do jego sklepu w Cerra Colorado. przed nim wiec, jakies 5 - 6 godzin drogi. na pewno bedzie wracal juz po ciemku (ciekawe jak sobie poradzi z rzeka..?)
juz w miescie zaczepia nas bialy mezczyzna. po angielsku pyta nas czy to my jestesmy z Polski. okazuje sie, ze zamieszkal w Casa Monse i wlascicielka powiedziala mu o nas. pan przedstawia sie jako John z Anglii. a potem dodaje, ze pracuje... dla Lonely Planet! w zasadzie jest redaktorem naczelnym wydania o Meksyku..! John Noble, musi sprawdzic jeszcze kilka hoteli w Batopilas... a potem pewna restauracje... wiec zaprasza na drinki. oczywiscie placi Lonely Planet. dziekujemy mu, poniewaz przed samym wyjazdem z Creel Rogerio wreczyl nam butelke tequili (zeby wycieczka byla lepsza:) wiec proponujemy Johnowi margarity w ogrodzie Monse. zgadza sie i wraca do pracy, my tymczasem idziemy na nasza oplacona, pol meksykanska, pol indianska kolacje.
ogolnie John sprawia wrazenie bardzo zmeczonego i zamknietego faceta. ale po kilku tequilach rozmawia sie z nim calkiem dobrze. nie mozemy wytrzymac i korzystajac z okazji opowiadamy mu o strasznym hotelu w Morelii. o dziwo, jak dla mnie, pan redaktor wykazuje wielkie zainteresowanie sprawa. notuje nazwe, nasze skargi i zapewnia, ze Lonely Planet na pewno sie tym zajmie. heh, jak fajnie;)
konczymy drinkowanie i idziemy spac, bo jutro nasz wszystkich czeka bardzo wczesna pobudka.
m.
dzien: 22 malownicza podroz wzdluz Kanionu Copper 22.10.09
wstajemy o 4.30 rano , zeby zdazyc na poranny (jedyny) autobus do Creel. wybiegamy po ciemku na rynek, gdzie czeka na nas maly, bialy van. Johna jeszcze nie widac i Martyna wraca, zeby go szukac. po chwili, wszyscy jestesmy juz zapakowani do srodka i samochod rusza.
nasze obawy zwiazane z powrotem okazuja sie byc bezpodstawne, przynajmniej jesli chodzi o bezpieczenstwo jazdy. az do najgrozniej wygladajacego punktu widokowego La Buffa niebo jest czarne jak sadza - nie widzimy ani drogi, ani przepasci wiec w ogole sie nie przejmujemy. jazda vanem ma jednak wady. trzesie i wciaz podrzuca nas niemilosiernie. na poczatku nie robi nam to wielkiej roznicy, ale z czasem zaczynamy odczuwac skutki. rozsiadamy sie, zeby moc sie jakos ulozyc. w pedzacym aucie wcinamy sniadanie: slodka bulke i banana. kilkanascie minut pozniej zaczynamy sie zle czuc. jest nam niedobrze. Martyna kladzie sie na wspak na siedzieniu i zasypia na troszke. ja nie moge znalezc sobie miejsca. jest mi coraz gorzej i gorzej. kiedy dobijamy do Creel z trudem wypelzam z vana i siadam na krawezniku. Martynie przeszlo juz w trakcie jazdy i teraz prowadzi mnie do Posada de Creel. liczylysmy, ze po wyjsciu z samochodu ustanie moja choroba lokomocyjna, tak sie jednak nie stalo. dostaje butelke zimnej coli (ona podobno wszystko potrafi przeczyscic - nawet rury w ubikacji!). wduszenie w siebie 0,5 litra napoju zajmuje mi chyba godzine. nie moge chodzic. Martyna wychodzi na miasto, zeby zrobic zakupy na droge do Los Mochis - niedlugo bedzie tu nasz pociag. Rogerio jest cudowny. opiekuje sie nami, daje darmowe vouchery na kawe...
nie bede sie rozpisywac, co wydarzylo sie w czasie czekania na pociag, powiem tylko, ze ulzylo mi nieco, kiedy zobaczylam zawartosc butelki po coli... raz jeszcze. Martyna jest bardzo dzielna i sama (ze slownikiem;) idzie do apteki, zeby kupic mi tabletki.
kiedy w Creelu pojawia sie pelna po brzegi ciufcia czekamy juz na peronie. wszytkich nas wpychaja do wagonu barowego. ludzie siedza na ziemi. ogolnie rzecz biorac... jest mi wszystko jedno, ale Martyna sie troche denerwuje. na szczescie, kilka minut pozniej znajduja sie dla nas siedzenia. najlepsze sa po lewej stronie - tam, gdzie najpiekniejsze widoki. my dostajemy te po prawej... wagon nie ma przedzialow. dlugie rzedy siedzen ciagna sie przez 30 metrow - 30 metrow rozkrzyczanej wycieczki meksykanskich emerytow (a moznaby pomyslec, ze koszmarem jest podrozowanie w towarzystwie wycieczki gimazjalistow..!).
co do przepieknej, niepowtarzalnej podrozy koleja po Kanionie Copper, moge napisac tylko tyle: siedzenia sa wygodne, ale moglyby sie bardziej rozkladac, a toalety (tam spedzilam najwiecej czasu) naprawde czyste i obszerne - zdecydowanie trzesie w nich najmniej:) od Martyny dowiedzialam sie, jakie piekne krajobrazy mijalismy, jakie niepowtarzalne wodospady spadaly z nieba, jak dlugie tunele byly na trasie, i jak wysokie mosty...
nasza podroz (zdecydowalysmy sie jechac do El Fuerte zamiast Los Mochis) trwala 8 godzin. na rozkladzie sa zupelnie inne godziny odjazdow i przyjazdow wiec trudno zaplanowac sobie dzien. postanowilysmy zatrzymac sie w El Fuerte bo pociag mial byc tam po 10pm, a w Los Mochis po 1am. w nocy trudniej znalezc hotel... szczegolnie, jesli stacja znajduje sie 10 albo 17 km za miastem.
tuz przed wysiadka Martyna zaczyna slabnac... mi, po dlugich, toaletnich sesjach, na szczescie robi sie troszke lepiej...
dworzec w El Fuerte nie jest w El Fuerte tylko 8 km za nim. w zwiazku z tym zostajemy rzucone na pozarcie miejscowym taksiarzom. zaraz obiegaja nas tlumy oferujace podwozke (80 peso) i hotel (1000 peso!). transport stargowalysmy do 60, za hotel podziekowalysmy, mimo ze pan byl przeuroczy, mowil biegle po angielsku i zbil cene o polowe. (buuu... do dzis mysle o tym pieciogwiazdkowym, przecudownym hotelu ze spa...).
my wyladowalysmy w Hotelu Guerrero w centrum miasteczka. tu tez sie udalo zbic cene. chyba wszystkim bylo nas szkoda. obraz byl rzeczywiscie mizerny: Martyna lustrujaca nerwowo otoczenie w poszukiwaniu ewenutalnego miejsca do... i ja blada jak smierc, ledwo stojaca na dwoch nogach. tak, czy owak dostalysmy czysciutki pokoj bez okna, za to z wielkim wiatrakiem i moglysmy sobie w spokoju wymiotowac... az do rana.
a.
wstajemy o 4.30 rano , zeby zdazyc na poranny (jedyny) autobus do Creel. wybiegamy po ciemku na rynek, gdzie czeka na nas maly, bialy van. Johna jeszcze nie widac i Martyna wraca, zeby go szukac. po chwili, wszyscy jestesmy juz zapakowani do srodka i samochod rusza.
nasze obawy zwiazane z powrotem okazuja sie byc bezpodstawne, przynajmniej jesli chodzi o bezpieczenstwo jazdy. az do najgrozniej wygladajacego punktu widokowego La Buffa niebo jest czarne jak sadza - nie widzimy ani drogi, ani przepasci wiec w ogole sie nie przejmujemy. jazda vanem ma jednak wady. trzesie i wciaz podrzuca nas niemilosiernie. na poczatku nie robi nam to wielkiej roznicy, ale z czasem zaczynamy odczuwac skutki. rozsiadamy sie, zeby moc sie jakos ulozyc. w pedzacym aucie wcinamy sniadanie: slodka bulke i banana. kilkanascie minut pozniej zaczynamy sie zle czuc. jest nam niedobrze. Martyna kladzie sie na wspak na siedzieniu i zasypia na troszke. ja nie moge znalezc sobie miejsca. jest mi coraz gorzej i gorzej. kiedy dobijamy do Creel z trudem wypelzam z vana i siadam na krawezniku. Martynie przeszlo juz w trakcie jazdy i teraz prowadzi mnie do Posada de Creel. liczylysmy, ze po wyjsciu z samochodu ustanie moja choroba lokomocyjna, tak sie jednak nie stalo. dostaje butelke zimnej coli (ona podobno wszystko potrafi przeczyscic - nawet rury w ubikacji!). wduszenie w siebie 0,5 litra napoju zajmuje mi chyba godzine. nie moge chodzic. Martyna wychodzi na miasto, zeby zrobic zakupy na droge do Los Mochis - niedlugo bedzie tu nasz pociag. Rogerio jest cudowny. opiekuje sie nami, daje darmowe vouchery na kawe...
nie bede sie rozpisywac, co wydarzylo sie w czasie czekania na pociag, powiem tylko, ze ulzylo mi nieco, kiedy zobaczylam zawartosc butelki po coli... raz jeszcze. Martyna jest bardzo dzielna i sama (ze slownikiem;) idzie do apteki, zeby kupic mi tabletki.
kiedy w Creelu pojawia sie pelna po brzegi ciufcia czekamy juz na peronie. wszytkich nas wpychaja do wagonu barowego. ludzie siedza na ziemi. ogolnie rzecz biorac... jest mi wszystko jedno, ale Martyna sie troche denerwuje. na szczescie, kilka minut pozniej znajduja sie dla nas siedzenia. najlepsze sa po lewej stronie - tam, gdzie najpiekniejsze widoki. my dostajemy te po prawej... wagon nie ma przedzialow. dlugie rzedy siedzen ciagna sie przez 30 metrow - 30 metrow rozkrzyczanej wycieczki meksykanskich emerytow (a moznaby pomyslec, ze koszmarem jest podrozowanie w towarzystwie wycieczki gimazjalistow..!).
co do przepieknej, niepowtarzalnej podrozy koleja po Kanionie Copper, moge napisac tylko tyle: siedzenia sa wygodne, ale moglyby sie bardziej rozkladac, a toalety (tam spedzilam najwiecej czasu) naprawde czyste i obszerne - zdecydowanie trzesie w nich najmniej:) od Martyny dowiedzialam sie, jakie piekne krajobrazy mijalismy, jakie niepowtarzalne wodospady spadaly z nieba, jak dlugie tunele byly na trasie, i jak wysokie mosty...
nasza podroz (zdecydowalysmy sie jechac do El Fuerte zamiast Los Mochis) trwala 8 godzin. na rozkladzie sa zupelnie inne godziny odjazdow i przyjazdow wiec trudno zaplanowac sobie dzien. postanowilysmy zatrzymac sie w El Fuerte bo pociag mial byc tam po 10pm, a w Los Mochis po 1am. w nocy trudniej znalezc hotel... szczegolnie, jesli stacja znajduje sie 10 albo 17 km za miastem.
tuz przed wysiadka Martyna zaczyna slabnac... mi, po dlugich, toaletnich sesjach, na szczescie robi sie troszke lepiej...
dworzec w El Fuerte nie jest w El Fuerte tylko 8 km za nim. w zwiazku z tym zostajemy rzucone na pozarcie miejscowym taksiarzom. zaraz obiegaja nas tlumy oferujace podwozke (80 peso) i hotel (1000 peso!). transport stargowalysmy do 60, za hotel podziekowalysmy, mimo ze pan byl przeuroczy, mowil biegle po angielsku i zbil cene o polowe. (buuu... do dzis mysle o tym pieciogwiazdkowym, przecudownym hotelu ze spa...).
my wyladowalysmy w Hotelu Guerrero w centrum miasteczka. tu tez sie udalo zbic cene. chyba wszystkim bylo nas szkoda. obraz byl rzeczywiscie mizerny: Martyna lustrujaca nerwowo otoczenie w poszukiwaniu ewenutalnego miejsca do... i ja blada jak smierc, ledwo stojaca na dwoch nogach. tak, czy owak dostalysmy czysciutki pokoj bez okna, za to z wielkim wiatrakiem i moglysmy sobie w spokoju wymiotowac... az do rana.
a.
dzien: 23 paw i ja 23.10.09
rano odkrywamy przyczyny naszej niemocy. jak na chorobe lokomocyjna przebieg naszych dolegliwosci byl zbyt drastyczny i dlugotrwaly, musiala to byc wiec choroba wysokosciowa. Batopolis polozone jest na ok 500 m n.p.m. a Creel 2500 m n.p.m., roznica 2000 metrow, pokonana trzykrotnie w ciagu kilku dni, okazala sie byc dla nas nie do przeskoczenia. dolozmy do tego telepiacego nasze zoladki na wszytkie strony vana i wizyta w WC gotowa.
Martyna przechodzi przez to, przez co ja przechodzilam wczoraj. ogolnie rzecz biorac lezy i nie moze. postanawiamy zostac w El Fuerte na rekonwalescencji.
wyskakuje wiec do miasta zeby kupic UWAGA! parowki w sosie pomidorowym (czyli to, co Martynom mamy Martyn zwykle podaja na chore brzuszki).
El Fuerte jest 11 tysieczna miescinka polozona nad rzeka wsrod zadkich juz, suchych lasow tropikalnych. typowe kolonialne miasteczko, nieco juz dzis zapomniane. gdzieniegdzie widac pozostalosci z czasow swietnosci: fontanienki, plac centralny, palac.
chodze po uliczkach w poszukiwaniu supermarketu z parowkami i apteki ze srodkiem na owady (zaczynaja nam troche dokuczac). temperatura staje sie nie do wytrzymania. w koncu pojawiam sie w hotelu z paczka smakolykow. pani wlascicielka pozwala mi skorzystac z kuchni po tym, jak opisuje ciezki stan Martyny. 20 minut pozniej wcinamy parowki w sosie pomidorowym i rosolek z makaronem. po tej pracochlonnej i jakze meczacej czynnosci zapadamy w gleboki sen.
3 godziny pozniej, zeby nie byc zupelnie bezuzytecznymi, wychodzimy na 'zwiedzanie'. kierujemy swoje kroki na El Fuerte (repliki fortu na Cerro de las Pilas), a potem nad rzeke (uciekamy stamtad w oku mgnienia, bo robale chca nas pozrec) i wracamy... spac.
a.
rano odkrywamy przyczyny naszej niemocy. jak na chorobe lokomocyjna przebieg naszych dolegliwosci byl zbyt drastyczny i dlugotrwaly, musiala to byc wiec choroba wysokosciowa. Batopolis polozone jest na ok 500 m n.p.m. a Creel 2500 m n.p.m., roznica 2000 metrow, pokonana trzykrotnie w ciagu kilku dni, okazala sie byc dla nas nie do przeskoczenia. dolozmy do tego telepiacego nasze zoladki na wszytkie strony vana i wizyta w WC gotowa.
Martyna przechodzi przez to, przez co ja przechodzilam wczoraj. ogolnie rzecz biorac lezy i nie moze. postanawiamy zostac w El Fuerte na rekonwalescencji.
wyskakuje wiec do miasta zeby kupic UWAGA! parowki w sosie pomidorowym (czyli to, co Martynom mamy Martyn zwykle podaja na chore brzuszki).
El Fuerte jest 11 tysieczna miescinka polozona nad rzeka wsrod zadkich juz, suchych lasow tropikalnych. typowe kolonialne miasteczko, nieco juz dzis zapomniane. gdzieniegdzie widac pozostalosci z czasow swietnosci: fontanienki, plac centralny, palac.
chodze po uliczkach w poszukiwaniu supermarketu z parowkami i apteki ze srodkiem na owady (zaczynaja nam troche dokuczac). temperatura staje sie nie do wytrzymania. w koncu pojawiam sie w hotelu z paczka smakolykow. pani wlascicielka pozwala mi skorzystac z kuchni po tym, jak opisuje ciezki stan Martyny. 20 minut pozniej wcinamy parowki w sosie pomidorowym i rosolek z makaronem. po tej pracochlonnej i jakze meczacej czynnosci zapadamy w gleboki sen.
3 godziny pozniej, zeby nie byc zupelnie bezuzytecznymi, wychodzimy na 'zwiedzanie'. kierujemy swoje kroki na El Fuerte (repliki fortu na Cerro de las Pilas), a potem nad rzeke (uciekamy stamtad w oku mgnienia, bo robale chca nas pozrec) i wracamy... spac.
a.
dzien: 24 Los Mochis - Mazatlan 24.10.09
mamy szczescie - gdy tylko wychodzimy z hotelu wsiadamy do autobusu, ktory wiezie nas do Los Mochis. dwie godziny spedzamy na zapadnietych siedzeniach.
na miejscu jest... wkurzajaco! zwykle wszytkie autobusy odjezdzaja z jednego miejsca, terminalu. Los Mochis jest inne. kazda firma ma swoje biuro i parking w innym miejscu miasta. trudno jest w ten sposob dowiedziec sie, kto i za ile moze nas zawiezc tam, gdzie chcemy. z pomoca w odnalezieniu jakiegokolwiek przewoznika przychodzi napotkany na ulicy, pod drzewem - dokladnie rzecz ujmujac, Pewien Pan. prowadzi nas na jeden z malutkich terminali i mowi, ze jesli nie podobaja sie nam ceny, to zaprasza do siebie, do samochodu, ktorym pojedziemy na inny terminalik. uwielbiam latynosow, sa kochani i szalenie pomocni, ale od kilku dni mam faze 'ZOSTAWCIE MNIE W SPOKOJU' i nie mam ochoty na kolejne, nowe, wspaniale znjomosci, w zwiazku z tym decydujemy sie zostac tu, gdzie jestesmy i jechac z ta, a nie inna firma do Mazatlanu.
jestesmy glodne, ale na wyroby z kukurydzy nie mozemy patrzec... zostaja nam tylko chipsy, slodycze i instant zupki chinskie. okolo 1pm, wsiadamy do kolejnego autobusu, aby spedzic w nim 6 godzin w drodze do Mazatlanu. w naszym srodku transportu jest moze 7 innych osob. podroz uplywa niewygodnie, ale calkiem spokojnie. w trakcie zagaduje nas mezczyzna o azjatyckich rysach. okazuje sie, ze pochodzi z Panamy, ale mieszka w Meksyku ze wzgledu na swoja prace: mianowicie, jest on chodowca krewetek. dokladniej mowiac, zajmuje sie nianczeniem baby krewetek, zeby moc je sprzedac meksykanskim chodowca, aby ci mogli wychodowac z nich duze i zdrowe krewetki - pasjonujace:) w rzeczywistosci wynika bardzo przyjemna pogawedka, gdyz pan Panamczyk mowi biegle po angielsku.
w Mazatlanie czeka nas niemila niespodzianka - glupi autobus wyrzuca nas za miastem, zamiast na glownym terminalu. wszystko dlatego, ze ten przewodnik wlasnie tu ma swoja poczekalnie. podczas drogi zdazylam wyczytac jak dostac sie do hotelu, ale z Playa Norte, a nie z Zadupia. uciekamy sie o pomoc do Krewetkarza: jak, do cholery, mamy sie stad wydostac, he?! wszyscy polecaja nam oczywiscie taksowke, na ktora nas nie stac. sprawa z autobusem okazuje sie bys skopmlikowana. i wtedy Pan Panamczyk obwieszcza: place za Wasza taksowke! o nie, nie, nie krzyczymy - az tak zdesperowane nie jestesmy. Pan nalega. Lapie taksiarza, pokazuje mu nasza mape z Lonely Planet, wciska kase w reke i mowi, zeby nas zawiozl na rog Zaragoza i Juarez. BEZ DWOCH ZDAN! zmieszane i wdzieczne pakujemy graty do auta. tego dnia postanawiamy nigdy wiecej nie powiedziec zlego slowa o smierdzacych-ups-krewetkach.
jest bardzo duszno. docieramy do Hotelu del Rio okolo 8 wieczorem. dostajemy przyzwoity pokoj za bardzo przyzwoita cene w naprawde przyzwoitym miejscu. rzucamy plecaki i idziemy na podboj miasta.
Mazatlan dzieli sie, turystycznie na dwie strefy Zona Dorada i Mazatlan Viejo czyli Stary. my mieszkamy w tym drugim. spacerkiem docieramy do Plazuela Machado - centrum Gringos ('gringo' - troszeczke obrazliwie o bialych, wzielo sie prawdopodobnie od angielskiego 'green go' czyli 'zielony odejdz' i bylo skierowane do amerykanskich zolnierzy). rzeczywiscie spotykamy tu wiele bialych twarzy. sa to ludzie raczej w starszym wieku. po akcencie rozpoznajemy w nich amerykanow. placyk wypelniony jest kafejkami i restauracjami, ktore, z kolei, wypelnione sa po brzegi ludzmi. z Plazuela wydostajemy sie na promenade otaczajaca nadmorska czesc miasta. przewodnik poleca Mazatlan, a szczegolnie jego cudownie odnowiona stara czesc... hmmm... chyba jestesmy slepe, ale jak dla nas jest tu wyjatkowo nieatrakcyjnie. tak jak wszedzie sklep na sklepie, puste place, rozpadajace sie domy, przyuliczne stragany gastronomiczne. nadmorska czesc lata swietnosci przezywala chyba ze 45 lat temu. wyludniale hotele i odpadajacy z nich tynk moga to potwierdzic. postanawiamy wrocic do hotelu Avenida del Mar. mijamy kamieniste plazyczki miasta i stada zakochanych par. promenada wypelniona jest lokalnymi rodzinami i stoiskami z kukurydza, platanos (bananami) i owocami morza. Martyna decyduje sie na ELOTE (gotowana kukurydza, posmarowana majonezem, polana sokiem z lemonki, a nastepnie posypana serem i chili - dodatki wedle uznania), ja dopadam budke z hamburgerami :)
a.
mamy szczescie - gdy tylko wychodzimy z hotelu wsiadamy do autobusu, ktory wiezie nas do Los Mochis. dwie godziny spedzamy na zapadnietych siedzeniach.
na miejscu jest... wkurzajaco! zwykle wszytkie autobusy odjezdzaja z jednego miejsca, terminalu. Los Mochis jest inne. kazda firma ma swoje biuro i parking w innym miejscu miasta. trudno jest w ten sposob dowiedziec sie, kto i za ile moze nas zawiezc tam, gdzie chcemy. z pomoca w odnalezieniu jakiegokolwiek przewoznika przychodzi napotkany na ulicy, pod drzewem - dokladnie rzecz ujmujac, Pewien Pan. prowadzi nas na jeden z malutkich terminali i mowi, ze jesli nie podobaja sie nam ceny, to zaprasza do siebie, do samochodu, ktorym pojedziemy na inny terminalik. uwielbiam latynosow, sa kochani i szalenie pomocni, ale od kilku dni mam faze 'ZOSTAWCIE MNIE W SPOKOJU' i nie mam ochoty na kolejne, nowe, wspaniale znjomosci, w zwiazku z tym decydujemy sie zostac tu, gdzie jestesmy i jechac z ta, a nie inna firma do Mazatlanu.
jestesmy glodne, ale na wyroby z kukurydzy nie mozemy patrzec... zostaja nam tylko chipsy, slodycze i instant zupki chinskie. okolo 1pm, wsiadamy do kolejnego autobusu, aby spedzic w nim 6 godzin w drodze do Mazatlanu. w naszym srodku transportu jest moze 7 innych osob. podroz uplywa niewygodnie, ale calkiem spokojnie. w trakcie zagaduje nas mezczyzna o azjatyckich rysach. okazuje sie, ze pochodzi z Panamy, ale mieszka w Meksyku ze wzgledu na swoja prace: mianowicie, jest on chodowca krewetek. dokladniej mowiac, zajmuje sie nianczeniem baby krewetek, zeby moc je sprzedac meksykanskim chodowca, aby ci mogli wychodowac z nich duze i zdrowe krewetki - pasjonujace:) w rzeczywistosci wynika bardzo przyjemna pogawedka, gdyz pan Panamczyk mowi biegle po angielsku.
w Mazatlanie czeka nas niemila niespodzianka - glupi autobus wyrzuca nas za miastem, zamiast na glownym terminalu. wszystko dlatego, ze ten przewodnik wlasnie tu ma swoja poczekalnie. podczas drogi zdazylam wyczytac jak dostac sie do hotelu, ale z Playa Norte, a nie z Zadupia. uciekamy sie o pomoc do Krewetkarza: jak, do cholery, mamy sie stad wydostac, he?! wszyscy polecaja nam oczywiscie taksowke, na ktora nas nie stac. sprawa z autobusem okazuje sie bys skopmlikowana. i wtedy Pan Panamczyk obwieszcza: place za Wasza taksowke! o nie, nie, nie krzyczymy - az tak zdesperowane nie jestesmy. Pan nalega. Lapie taksiarza, pokazuje mu nasza mape z Lonely Planet, wciska kase w reke i mowi, zeby nas zawiozl na rog Zaragoza i Juarez. BEZ DWOCH ZDAN! zmieszane i wdzieczne pakujemy graty do auta. tego dnia postanawiamy nigdy wiecej nie powiedziec zlego slowa o smierdzacych-ups-krewetkach.
jest bardzo duszno. docieramy do Hotelu del Rio okolo 8 wieczorem. dostajemy przyzwoity pokoj za bardzo przyzwoita cene w naprawde przyzwoitym miejscu. rzucamy plecaki i idziemy na podboj miasta.
Mazatlan dzieli sie, turystycznie na dwie strefy Zona Dorada i Mazatlan Viejo czyli Stary. my mieszkamy w tym drugim. spacerkiem docieramy do Plazuela Machado - centrum Gringos ('gringo' - troszeczke obrazliwie o bialych, wzielo sie prawdopodobnie od angielskiego 'green go' czyli 'zielony odejdz' i bylo skierowane do amerykanskich zolnierzy). rzeczywiscie spotykamy tu wiele bialych twarzy. sa to ludzie raczej w starszym wieku. po akcencie rozpoznajemy w nich amerykanow. placyk wypelniony jest kafejkami i restauracjami, ktore, z kolei, wypelnione sa po brzegi ludzmi. z Plazuela wydostajemy sie na promenade otaczajaca nadmorska czesc miasta. przewodnik poleca Mazatlan, a szczegolnie jego cudownie odnowiona stara czesc... hmmm... chyba jestesmy slepe, ale jak dla nas jest tu wyjatkowo nieatrakcyjnie. tak jak wszedzie sklep na sklepie, puste place, rozpadajace sie domy, przyuliczne stragany gastronomiczne. nadmorska czesc lata swietnosci przezywala chyba ze 45 lat temu. wyludniale hotele i odpadajacy z nich tynk moga to potwierdzic. postanawiamy wrocic do hotelu Avenida del Mar. mijamy kamieniste plazyczki miasta i stada zakochanych par. promenada wypelniona jest lokalnymi rodzinami i stoiskami z kukurydza, platanos (bananami) i owocami morza. Martyna decyduje sie na ELOTE (gotowana kukurydza, posmarowana majonezem, polana sokiem z lemonki, a nastepnie posypana serem i chili - dodatki wedle uznania), ja dopadam budke z hamburgerami :)
a.
dzien: 25 prosto z folderu 25.10.09
oh... co to byla za noc! przyzwoity pokoj okazal sie byc bomba zegarowa. niby wszystko ok, ale z braku powietrza omalo w nocy nie umarlysmy. dorzucmy do tego odor wydobywajacy sie z rur naszej prywatnej lazienki i nici ze snu. budzilysmy sie zdecydowanie zbyt wiele razy. nastawiony na 5 wentylator, wraczal dziko cala noc, a powietrza i tak nie przybywalo.
dzis postanowilysmy wybrac sie do Zona Dorada. wczorajszego wieczoru ta, blyszczaca od kolorowych swiatel, czesc miasta wydawala sie byc bardziej atrakcyjna. wychodzimy na promenade. ocean jest dzis przepieknie szmaragdowy. pelikany lataja nad malymi, rybackimi lodkami, za to ludzi prawie nie ma. zdesperowani restauratorzy co raz wybiegaja ze swoich przybytkow, zeby namowic nas na jakas rybke albo languste. krecimy nosami - na morskie pychoty jakos nie mamy ochoty. po drodze postanawiamy zajsc na terminal w poszukiwaniu autobusu do San Blas. najpierw musimy dostac sie do Tepic i stamtad zlapac cos nad morze. autobusy jezdza co godzinke wiec nie ma problemu. odwrot!
po Mazatlanie jezdza dwa rodzaje autobusow miejskich: biale za 6 peso i zielone, z klima, za 9. oprocz nich sa dwa rodzaje taksowek: biale samochody i biale samochodziki golfowe. postanawiamy zrobic sobie przyjemnosc i zlapac ten drugi. dojazd do Zona Dorada wynosi 50 peso! przez chwilke wygladamy jak amerykanscy turysci - biale ciala swiecace sie w drogim, bialym samochodziku. taksiarz wyrzuca nas na glownej ulicy. przechodzimy pasarz z pamiatkami, zeby dostac sie na plaze. nie jest tu za czysto... idziemy wzdlurz wyludnionego wybrzeza, przy ktrorym stoja wielkie, obdrapane hotele. gdzieniegdzie widac grupki bialasow popijajacych drinki w hotelowych barach. gdzie te wspaniale kurorty ze zdjec?! nigdzie nie mozemy znalezc miejsca, zeby sie przebrac wiec kapieli nie bedzie.
wracamy na ulice, zeby kupic sobie mrozone banany w czekoladzie - mniam niam:) po tym deserze postanawiamy udac sie na obiad. Martyna krzyczy - twarda jest! - ze nie mamy kasy, na restauracje, ktora mi przypadla do gustu... twarda, ale ja twardsza i w zwiazku z tym jemy pyszny, drogi obiad:)
do Starego Mazatlanu wrocilysmy juz autobusem. mamy spore zaleglosci - czas na internet! najblizszy okazuje sie byc po drugiej stronie ulicy... w aptece. kiedy wchodzimy do srodka (trudno nazwac to srodkiem, bo lokal za bardzo nie ma scian) przy komputerze siedzi mloda dziewczyna. reszta przedpotopowych machin stoi sobie z poodwracanymi do gory nogami klawiaturami. czekamy na wlascicielke przybytku. kilka razy krzyczymy buenos tardes, hola, ale bez skutku. w koncu, chyba po 10 min, wychodzi (slamazarnie) z zaplecza pulchna kobieta i dowiadujemy sie, ze wszystkie, dzialajace komputery (czyt. jeden) sa zajete. wracamy na ulice i idziemy do starego centrum. po drodze kupujemy super wynalazek: napoj z glukoza i witaminami (pomoc dla tych co przeczyszczaja sie zbyt szybko, zbyt czesto i w zbyt krotkim czasie).
do internetu nie mamy szczescia. dzis niedziela i prawie wszystko jest zamkniete. na placu przed katedra panuje wieksze ozywienie: rodzinne karaoke. spacerujemy jeszcze chwilke z nadzieja odnalezienia ukrytych zalet Mazatlanu. nie ma. no nie ma tu nic, co mogloby sie nam spodobac. w drodze powrotnej wstepujemy do naszej 'skomputeryzowanej' farmacji. wszystkie dzialajace stanowiska sa wolne:) siadamy, klikamy i caly system sie zawiesza... wracamy do naszej norki i idziemy spac.
a.
oh... co to byla za noc! przyzwoity pokoj okazal sie byc bomba zegarowa. niby wszystko ok, ale z braku powietrza omalo w nocy nie umarlysmy. dorzucmy do tego odor wydobywajacy sie z rur naszej prywatnej lazienki i nici ze snu. budzilysmy sie zdecydowanie zbyt wiele razy. nastawiony na 5 wentylator, wraczal dziko cala noc, a powietrza i tak nie przybywalo.
dzis postanowilysmy wybrac sie do Zona Dorada. wczorajszego wieczoru ta, blyszczaca od kolorowych swiatel, czesc miasta wydawala sie byc bardziej atrakcyjna. wychodzimy na promenade. ocean jest dzis przepieknie szmaragdowy. pelikany lataja nad malymi, rybackimi lodkami, za to ludzi prawie nie ma. zdesperowani restauratorzy co raz wybiegaja ze swoich przybytkow, zeby namowic nas na jakas rybke albo languste. krecimy nosami - na morskie pychoty jakos nie mamy ochoty. po drodze postanawiamy zajsc na terminal w poszukiwaniu autobusu do San Blas. najpierw musimy dostac sie do Tepic i stamtad zlapac cos nad morze. autobusy jezdza co godzinke wiec nie ma problemu. odwrot!
po Mazatlanie jezdza dwa rodzaje autobusow miejskich: biale za 6 peso i zielone, z klima, za 9. oprocz nich sa dwa rodzaje taksowek: biale samochody i biale samochodziki golfowe. postanawiamy zrobic sobie przyjemnosc i zlapac ten drugi. dojazd do Zona Dorada wynosi 50 peso! przez chwilke wygladamy jak amerykanscy turysci - biale ciala swiecace sie w drogim, bialym samochodziku. taksiarz wyrzuca nas na glownej ulicy. przechodzimy pasarz z pamiatkami, zeby dostac sie na plaze. nie jest tu za czysto... idziemy wzdlurz wyludnionego wybrzeza, przy ktrorym stoja wielkie, obdrapane hotele. gdzieniegdzie widac grupki bialasow popijajacych drinki w hotelowych barach. gdzie te wspaniale kurorty ze zdjec?! nigdzie nie mozemy znalezc miejsca, zeby sie przebrac wiec kapieli nie bedzie.
wracamy na ulice, zeby kupic sobie mrozone banany w czekoladzie - mniam niam:) po tym deserze postanawiamy udac sie na obiad. Martyna krzyczy - twarda jest! - ze nie mamy kasy, na restauracje, ktora mi przypadla do gustu... twarda, ale ja twardsza i w zwiazku z tym jemy pyszny, drogi obiad:)
do Starego Mazatlanu wrocilysmy juz autobusem. mamy spore zaleglosci - czas na internet! najblizszy okazuje sie byc po drugiej stronie ulicy... w aptece. kiedy wchodzimy do srodka (trudno nazwac to srodkiem, bo lokal za bardzo nie ma scian) przy komputerze siedzi mloda dziewczyna. reszta przedpotopowych machin stoi sobie z poodwracanymi do gory nogami klawiaturami. czekamy na wlascicielke przybytku. kilka razy krzyczymy buenos tardes, hola, ale bez skutku. w koncu, chyba po 10 min, wychodzi (slamazarnie) z zaplecza pulchna kobieta i dowiadujemy sie, ze wszystkie, dzialajace komputery (czyt. jeden) sa zajete. wracamy na ulice i idziemy do starego centrum. po drodze kupujemy super wynalazek: napoj z glukoza i witaminami (pomoc dla tych co przeczyszczaja sie zbyt szybko, zbyt czesto i w zbyt krotkim czasie).
do internetu nie mamy szczescia. dzis niedziela i prawie wszystko jest zamkniete. na placu przed katedra panuje wieksze ozywienie: rodzinne karaoke. spacerujemy jeszcze chwilke z nadzieja odnalezienia ukrytych zalet Mazatlanu. nie ma. no nie ma tu nic, co mogloby sie nam spodobac. w drodze powrotnej wstepujemy do naszej 'skomputeryzowanej' farmacji. wszystkie dzialajace stanowiska sa wolne:) siadamy, klikamy i caly system sie zawiesza... wracamy do naszej norki i idziemy spac.
a.
dzien: 26 pssssst..! 26.10.09
przed hotelem Del Rio przejezdzaja autobusy jadace w kierunku terminalu. jednym z najwygodniejszych wynalazkow krajow Trzeciego Swiata sa przystanki komunikacji miejskiej i dalekobieznej w miejscu... gdzie wlasnie stoisz. wystaczy ze skiniesz glowa na kierowce, albo gwizdniesz i pojazd zatrzymuje sie dokladnie na przeciw Ciebie.
nie wazne czy masz ze soba torebke, plecak, walizke, piec kartonow z chipsami, siedem palet z jajkami i do tego tuzin skrzyn z mandarynkami, jesli zmiescisz sie do wybranego autobusu, vana czy taksowki kolektywnej to nikt nie zrobi z tego problemu. na nikim wiec nie robi wrazenia, kiedy wciskamy sie do malego auta z 17 kilogramowymi Karrimorami, aparatem i malym plecakiem. kiedy zbliza sie miejsce wysiadki cala zaloga autobusu wskazuje je nam palcami i daje znaki do prowadzacego, zeby otworzyl drzwi - uroczo:) wywlekamy sie zatem na topiacy sie z goraca asfalt i po 10 minutach wedrowki docieramy do dworca.
bilety do Tepic sa stosunkowo niedrogie (klasa II to koszt 170 peso na glowe) zwazajac na dlugosc trasy. bus odjezdza doslownie za 3 minuty wiec biegniemy na parking. na zewnatrz jest chyba ze 20 stanowisk...´´+`$¡ç-%.,?# prawo czy lewo?! nie zwazajac na syczenie i machanie faceta po prawej rzucamy sie na lewo. kilkanascie krokow dalej dopadamy jednego z kierowcow, ktory mowi, ze nasz autobus stoi jednak... po prawej. gdy tylko sie odwracamy wpadamy wprost w ramiona 'syczacego' kolesia, ktory z wyrzutem macha rekoma i daje nam do zrozumienia, ze glupie z nas gesi, bo zamiast biec tam, gdzie nas wolal, zupelnie go olalysmy. ja na to, ze nie bede reagowac na dziwne odglosy paszczowo-gardlowe (w wydaniu osobnikow meskich) skierowane w moja strone. i jak chce, to se moze na psy tak wolac! moj tupet bardzo rozgniewuje kierowce i zaczyna sie wymiana zdan:
syczacy pan: jakie psy?!
ania: tak sie gwizdze na psy, a nie na ludzi!
sp: a jak mam Cie wolac, jesli nie znam Twojego imienia, he?
a: hola..., chicas...
sp: Ty nie wiesz, o czym mowisz! w Meksyku wlasnie tak sie wola na ludzi!
a: do szalu doprowadza mnie, kiedy ide ulica i stada macho syczy, probujac zwrocic moja uwage! czy to ok, Twoim zdaniem?!
sp: to jest co innego! ja tu Cie wolam, zebys na autobus zdarzyla!
a: dobra, nie wazne...
jeszcze nie zdazamy sie nawet dobrze rozsiasc, podczas gdy wiesc o 'syczeniu na psy' rozchodzi sie po calym terminalu... ech.
wszystko wraca do normy, kiedy w czasie jazdy przychodzi do nas usmiechniety Syczyciel i wesola gadka rozladowuje moje wstrzasniete emocje. tak, wiem w Meksyku posykiwanie jest sposobem na zwrocenie czyjejs uwagi. po prostu mam zly dzien. w rezultacie zaczynamy sie nawzajem przepraszac i do Tepicu dojezdzamy juz jako najlepsi kumple.
miasto wydaje sie byc calkiem przyzwoite, ale nie mamy czasu sie po nim rozejrzec bo minute po tym jak wysiadamy z autobusu wciagaja nas do nastepnego... z napisem San Blas. z jednej strony kamien z serca - nie musimy sie pchac przez cale miasto do innego terminalu (transport do naszego miejsca docelowego mial odjezdzac z drugiego konca Tepicu), z drugiej nie mialysmy chwili, zeby kupic cos do jedzenia i umieramy z glodu.
kierowca nowego autobusu jest tak zadowolony z naszej obecnosci, ze wybiera dla nas miejsca z przodu pojazdu (normalnie zarezerwowane dla obsugi), wciaz zagaduje, wypytuje, a na koniec pokazuje nam w komorce zdjecie jego ukochanego przyjaciela - Jana Pawla II. papiez jest tu bardzo wazna osobistoscia i informacja o naszym pochodzeniu z Polski, zawsze wywoluje usmiech na twarzach tubylcow. jak sie okazuje Juan Pablo Segundo wciaz cieszy sie olbrzymia popularnoscia i kazdy podkresla, ze Ten Nowy Papiez to nie to samo, i wszyscy kochaja Naszego Papieza.
droga do San Blas jest baardzo kreta. dodatkowo, co chwilke pojazd zatrzymuje sie aby zabrac nowych pasazerow. wszystkie miejsca siedzace i stojace sa juz zajete. ludzie jada po kilka kilometrow, z wioski do wioski. na miejsce dojezdzamy okolo 6 pm, dokladnie w pore obiadu... moskitow i muszek piaskowych. nie musze chyba dodawac, ze tym obiadem jestesmy MY! cale szczescie, ze pan kierowca uprzedzil nas w pore o slawie miejscowych owadow. wsymarowane srodkiem owadobojczym od stop do glow, zarzucamy plecaki i maszerujemy kilometr do Stoner's Surf Camp z nadzieja rozbicia tam namiotu.
polecane miejsce znajduje sie na dlugiej, piaszczystej plazy. Niemka - Nikky, oswiadcza nam, ze ze wzgledu na przyplywy lepiej nie rozbijac sie nad morzem. inne opcje zakladaja kamping pod jednym z dwoch domkow na palach lub nocleg w jednym z nich. poniewaz ceny sa ok, postanawiamy nie meczyc sie na ziemi i wybieramy chwiejaca sie na wszystkie strony chatynke. z zewnatrz wszystko wydaje sie super atrakcyjne i az podskakujemy z radosci na mozliwosc spedzenia nocy na drzewie! Martyna nie moze opanowac zachwytu i podekscytowania... do czasu napotkania w srodku zestawu ciem, karaluchow, pajakow, mrowek, sankudow i komarow.
szczelnie ubrane, kolacje urzadzamy w kuchni pod palowym dachem. w towarzystwie Jonathana i Jima z Devon, na zmiane wcinamy instant ryz i mordujemy komary. potem juz tylko wslizgujemy sie z wiatrakiem pod moskitiere (z bardzo drobniutkiej siateczki), polujemy na owady i zlane potem zasypiamy.
a.
przed hotelem Del Rio przejezdzaja autobusy jadace w kierunku terminalu. jednym z najwygodniejszych wynalazkow krajow Trzeciego Swiata sa przystanki komunikacji miejskiej i dalekobieznej w miejscu... gdzie wlasnie stoisz. wystaczy ze skiniesz glowa na kierowce, albo gwizdniesz i pojazd zatrzymuje sie dokladnie na przeciw Ciebie.
nie wazne czy masz ze soba torebke, plecak, walizke, piec kartonow z chipsami, siedem palet z jajkami i do tego tuzin skrzyn z mandarynkami, jesli zmiescisz sie do wybranego autobusu, vana czy taksowki kolektywnej to nikt nie zrobi z tego problemu. na nikim wiec nie robi wrazenia, kiedy wciskamy sie do malego auta z 17 kilogramowymi Karrimorami, aparatem i malym plecakiem. kiedy zbliza sie miejsce wysiadki cala zaloga autobusu wskazuje je nam palcami i daje znaki do prowadzacego, zeby otworzyl drzwi - uroczo:) wywlekamy sie zatem na topiacy sie z goraca asfalt i po 10 minutach wedrowki docieramy do dworca.
bilety do Tepic sa stosunkowo niedrogie (klasa II to koszt 170 peso na glowe) zwazajac na dlugosc trasy. bus odjezdza doslownie za 3 minuty wiec biegniemy na parking. na zewnatrz jest chyba ze 20 stanowisk...´´+`$¡ç-%.,?# prawo czy lewo?! nie zwazajac na syczenie i machanie faceta po prawej rzucamy sie na lewo. kilkanascie krokow dalej dopadamy jednego z kierowcow, ktory mowi, ze nasz autobus stoi jednak... po prawej. gdy tylko sie odwracamy wpadamy wprost w ramiona 'syczacego' kolesia, ktory z wyrzutem macha rekoma i daje nam do zrozumienia, ze glupie z nas gesi, bo zamiast biec tam, gdzie nas wolal, zupelnie go olalysmy. ja na to, ze nie bede reagowac na dziwne odglosy paszczowo-gardlowe (w wydaniu osobnikow meskich) skierowane w moja strone. i jak chce, to se moze na psy tak wolac! moj tupet bardzo rozgniewuje kierowce i zaczyna sie wymiana zdan:
syczacy pan: jakie psy?!
ania: tak sie gwizdze na psy, a nie na ludzi!
sp: a jak mam Cie wolac, jesli nie znam Twojego imienia, he?
a: hola..., chicas...
sp: Ty nie wiesz, o czym mowisz! w Meksyku wlasnie tak sie wola na ludzi!
a: do szalu doprowadza mnie, kiedy ide ulica i stada macho syczy, probujac zwrocic moja uwage! czy to ok, Twoim zdaniem?!
sp: to jest co innego! ja tu Cie wolam, zebys na autobus zdarzyla!
a: dobra, nie wazne...
jeszcze nie zdazamy sie nawet dobrze rozsiasc, podczas gdy wiesc o 'syczeniu na psy' rozchodzi sie po calym terminalu... ech.
wszystko wraca do normy, kiedy w czasie jazdy przychodzi do nas usmiechniety Syczyciel i wesola gadka rozladowuje moje wstrzasniete emocje. tak, wiem w Meksyku posykiwanie jest sposobem na zwrocenie czyjejs uwagi. po prostu mam zly dzien. w rezultacie zaczynamy sie nawzajem przepraszac i do Tepicu dojezdzamy juz jako najlepsi kumple.
miasto wydaje sie byc calkiem przyzwoite, ale nie mamy czasu sie po nim rozejrzec bo minute po tym jak wysiadamy z autobusu wciagaja nas do nastepnego... z napisem San Blas. z jednej strony kamien z serca - nie musimy sie pchac przez cale miasto do innego terminalu (transport do naszego miejsca docelowego mial odjezdzac z drugiego konca Tepicu), z drugiej nie mialysmy chwili, zeby kupic cos do jedzenia i umieramy z glodu.
kierowca nowego autobusu jest tak zadowolony z naszej obecnosci, ze wybiera dla nas miejsca z przodu pojazdu (normalnie zarezerwowane dla obsugi), wciaz zagaduje, wypytuje, a na koniec pokazuje nam w komorce zdjecie jego ukochanego przyjaciela - Jana Pawla II. papiez jest tu bardzo wazna osobistoscia i informacja o naszym pochodzeniu z Polski, zawsze wywoluje usmiech na twarzach tubylcow. jak sie okazuje Juan Pablo Segundo wciaz cieszy sie olbrzymia popularnoscia i kazdy podkresla, ze Ten Nowy Papiez to nie to samo, i wszyscy kochaja Naszego Papieza.
droga do San Blas jest baardzo kreta. dodatkowo, co chwilke pojazd zatrzymuje sie aby zabrac nowych pasazerow. wszystkie miejsca siedzace i stojace sa juz zajete. ludzie jada po kilka kilometrow, z wioski do wioski. na miejsce dojezdzamy okolo 6 pm, dokladnie w pore obiadu... moskitow i muszek piaskowych. nie musze chyba dodawac, ze tym obiadem jestesmy MY! cale szczescie, ze pan kierowca uprzedzil nas w pore o slawie miejscowych owadow. wsymarowane srodkiem owadobojczym od stop do glow, zarzucamy plecaki i maszerujemy kilometr do Stoner's Surf Camp z nadzieja rozbicia tam namiotu.
polecane miejsce znajduje sie na dlugiej, piaszczystej plazy. Niemka - Nikky, oswiadcza nam, ze ze wzgledu na przyplywy lepiej nie rozbijac sie nad morzem. inne opcje zakladaja kamping pod jednym z dwoch domkow na palach lub nocleg w jednym z nich. poniewaz ceny sa ok, postanawiamy nie meczyc sie na ziemi i wybieramy chwiejaca sie na wszystkie strony chatynke. z zewnatrz wszystko wydaje sie super atrakcyjne i az podskakujemy z radosci na mozliwosc spedzenia nocy na drzewie! Martyna nie moze opanowac zachwytu i podekscytowania... do czasu napotkania w srodku zestawu ciem, karaluchow, pajakow, mrowek, sankudow i komarow.
szczelnie ubrane, kolacje urzadzamy w kuchni pod palowym dachem. w towarzystwie Jonathana i Jima z Devon, na zmiane wcinamy instant ryz i mordujemy komary. potem juz tylko wslizgujemy sie z wiatrakiem pod moskitiere (z bardzo drobniutkiej siateczki), polujemy na owady i zlane potem zasypiamy.
a.
dzien 27: z championem pod jedna palma 27.10.09
Boshee, ale tu goraco! w nocy nasz maly wiatraczek nie dawal rady. na szczescie w dzien jest delikatna bryza z nad Pacyfiku i az chce sie zyc. bez trzymanki (poreczy brak) schodzimy po niechlujnie zbitych schodkach na ziemie, gdzie czekaja nasze dwa super-cool rowery. pojazdy te otrzymalysmy na uzytek wlasny wraz z wynajmem palmowego domku. rowery sa, a raczej byly niebieskie, bo dzis rdza zezarla juz prawie caly kolor. maja grubasne opony, szerokie prawie na metr kierownice i podwojna, fantazyjnie wygieta rame. z lekka przypominaja stare, dobre BMXy i prawie cale miasteczko sie na nich porusza. predkosci swiatla na nich nie osiagniemy, ale w 5 min jestesmy w centrum.
jest jeszcze wczesnie rano, ale uliczki sa juz pelne porannych zakupowiczow. na skrzyzowaniu miedzy plaza Zocolo i obdrapanym kosciolkiem ulokowaly sie kobiety sprzedajace swieze krewetki i ryby. stragany pelne sa dziwnie, dla nas, wygladajacych stworzen morskich. omijamy je i wchodzimy do budynku, gdzie znajduje sie lokalne mercado - targ. zaraz przy drzwiach zwabia nas, apetycznie wygladajacymi koktajlami, potezny mezczyzna, caly ubrany na bialo. wybieramy prawie litrowa mieszanke mleczno-truskawkowa, chleb bananowy i siadamy na barowych stolkach, tuz przy blacie stoiska.
napelnione po brzegi, kierujemy kroki ku straganom warzywno-owocowym. w Stoner's Camp mozna korzystac z kuchni, wiec postanowiamy cos sobie ugotowac. w koncu, jakis pozadny obiad. wybieramy jajka, pomidory, salate lodowa, ogorka, ryz i zwijamy kilka zabkow czosnku. na ulicy kupujemy filetowana, biala rybe i gotowe. wracamy z zakupami nad morze.
San Blas jest jednym z popularniejszych miejsc na nauke surfingu w Meksyku. przyjechalysmy tu, wlasnie z nadzieja zdobycia tej umiejetnosci. nieszczesliwie, kilka dni temu, przez wioske przeszedl huragan Rick i wyrownal dno oceanu. w zwiazku z tym fale sa jakies takie slabiutkie. na miejscu jest kilka osob, ktore z nadzieja w oczach wyskakuja kazdego ranka, zeby sprawdzic morskie warunki.
Stoner's jest wlasnoscia Pompisa, ktory wielokrotnie reprezentowal swoj region, a nawet caly kraj na konkursach surfingowych. Pompis jest nieduzym facetem-kuleczka (swoje lata swietnosci ma juz chyba za soba) z dlugimi do pol plecow wlosami. kiedy pytamy go o lekcje mowi, ze dzis jest srednio i lepiej poczekac kilka godzin, moze cos sie zmieni. idziemy wiec na plaze. szeroki pas ciemnego piasku ciagnie sie setkami metrow. ze wzgledu na ten ciemno-szary kolor piasku woda w oceanie wydaje sie byc metna. szczerze mowic, przypomina troche Baltyk: przejrzystosc zostawia wiele do zyczenia, a calosc z lekka smierdzi ryba... tak czy owak, fale maja tu byc najlepsze dla poczatkujacych, wiec zostajemy!
w sklad kampingu wchodzi rowniez restauracja, znajdujaca sie pod wielkim palmowym dachem (palapa). po prawej stronie sasiadujemy z inna restauracja... po lewej tez. obok tej po prawej, ulokowana jest inna restauracja. kolo tej po lewej - tez. lokale gastronomiczne ciagna sie wzdluz calej Playa Borrego. w srodku tygonia wszystkie, jak jeden maz, swieca pustkami. bez przesady moge napisac, ze od poniedzialku do srody, nie zaglada do nich zaden klient. smutno mi sie robi ogladajac co rano chudziutka jak przecinek pania, ktora od 8am sprzata wszystkie stoliki i przygotowuje kuchnie. po calym dniu wyczekiwania, ta sama pani sprzata znow te same stoliki, sklada krzesla i zamyka caly przybytek, aby nastepnego dnia rano zaczac wszystko od nowa.
po kapieli w 'swojskim Baltyku' bierzemy prysznic (woda jest cholernie slona) i idziemy robic obiad. razem z znami zasiadaja chlopcy z UK. Jim, 19-latek, ktory spedzi kolejne 9 miesiecy samodzielnie podrozujac z Meksyku do Panamy i 24-letni Jonathan, ktory juz to zrobil i za kilka dni wraca do Devon. Gap Year (doslowienie znaczy tyle co, Rok Dziura) jest wsrod mlodych Anglikow czyms zupelnie naturalnym. rok spedzony na podrozach (najczesciej po Ameryce Lacinskiej i Azji) i wolontariacie, to cos, na co decyduje sie prawie kazdy. najczesciej, taka 'dziure' robi sie przed rozpoczeciem studiow, w ich trakcie, albo tuz po zakonczeniu nauki i przed rozpoczeciem pracy. w Polsce pojawily sie juz firmy pomagajace w zorganizowaniu Gap Year. zwiazane jest to oczywiscie z kosztami, na ktore wiekszosc Polakow nie moze sobie pozwolic.
po poludniu fale wcale nie sa wyzsze i surfingu na bank dzis nie bedzie. jedziemy wiec znow do miasteczka, zeby poklikac troche na klawiaturach. w kawiarence internetowej, mimo stada wiatrakow, prawie nie mozna wytrzymac. zaduch jest niemozliwy. otwieramy szeroko usta zeby zaczerpnac powietrza i prawie nic nie wpada do pluc! ponad 4 godziny pozniej zmaltretowane doszczetnie, wsiadamy znow na nasze rowery i pedzimy do domu. wszyscy juz okupuja kuchnie. oprocz Anglikow jest tez wlosko-szwajcarska parka, ktora zwiedzila juz prawie caly swiat. smazymy nasza rybe, gotujemy ryz, robimy salatke i zasiadamy wspolnie przy stole. chlopcy zwijaja wielkiego skreta. na chwilke przychodzi Pompis ze swoja trawka. moskity daja nam dzis fory i wszystkim udaje sie dosiedziec na zewnatrz do 10 wieczorem. kazdy ma w zanadrzu jakies podroznicze historyjki. szum fal, plaza (wieczorem smierdzi mniej:), dach z palm i grupa rozentuzjowanych dzieciakow. naprawde mily wieczor.
a.
Boshee, ale tu goraco! w nocy nasz maly wiatraczek nie dawal rady. na szczescie w dzien jest delikatna bryza z nad Pacyfiku i az chce sie zyc. bez trzymanki (poreczy brak) schodzimy po niechlujnie zbitych schodkach na ziemie, gdzie czekaja nasze dwa super-cool rowery. pojazdy te otrzymalysmy na uzytek wlasny wraz z wynajmem palmowego domku. rowery sa, a raczej byly niebieskie, bo dzis rdza zezarla juz prawie caly kolor. maja grubasne opony, szerokie prawie na metr kierownice i podwojna, fantazyjnie wygieta rame. z lekka przypominaja stare, dobre BMXy i prawie cale miasteczko sie na nich porusza. predkosci swiatla na nich nie osiagniemy, ale w 5 min jestesmy w centrum.
jest jeszcze wczesnie rano, ale uliczki sa juz pelne porannych zakupowiczow. na skrzyzowaniu miedzy plaza Zocolo i obdrapanym kosciolkiem ulokowaly sie kobiety sprzedajace swieze krewetki i ryby. stragany pelne sa dziwnie, dla nas, wygladajacych stworzen morskich. omijamy je i wchodzimy do budynku, gdzie znajduje sie lokalne mercado - targ. zaraz przy drzwiach zwabia nas, apetycznie wygladajacymi koktajlami, potezny mezczyzna, caly ubrany na bialo. wybieramy prawie litrowa mieszanke mleczno-truskawkowa, chleb bananowy i siadamy na barowych stolkach, tuz przy blacie stoiska.
napelnione po brzegi, kierujemy kroki ku straganom warzywno-owocowym. w Stoner's Camp mozna korzystac z kuchni, wiec postanowiamy cos sobie ugotowac. w koncu, jakis pozadny obiad. wybieramy jajka, pomidory, salate lodowa, ogorka, ryz i zwijamy kilka zabkow czosnku. na ulicy kupujemy filetowana, biala rybe i gotowe. wracamy z zakupami nad morze.
San Blas jest jednym z popularniejszych miejsc na nauke surfingu w Meksyku. przyjechalysmy tu, wlasnie z nadzieja zdobycia tej umiejetnosci. nieszczesliwie, kilka dni temu, przez wioske przeszedl huragan Rick i wyrownal dno oceanu. w zwiazku z tym fale sa jakies takie slabiutkie. na miejscu jest kilka osob, ktore z nadzieja w oczach wyskakuja kazdego ranka, zeby sprawdzic morskie warunki.
Stoner's jest wlasnoscia Pompisa, ktory wielokrotnie reprezentowal swoj region, a nawet caly kraj na konkursach surfingowych. Pompis jest nieduzym facetem-kuleczka (swoje lata swietnosci ma juz chyba za soba) z dlugimi do pol plecow wlosami. kiedy pytamy go o lekcje mowi, ze dzis jest srednio i lepiej poczekac kilka godzin, moze cos sie zmieni. idziemy wiec na plaze. szeroki pas ciemnego piasku ciagnie sie setkami metrow. ze wzgledu na ten ciemno-szary kolor piasku woda w oceanie wydaje sie byc metna. szczerze mowic, przypomina troche Baltyk: przejrzystosc zostawia wiele do zyczenia, a calosc z lekka smierdzi ryba... tak czy owak, fale maja tu byc najlepsze dla poczatkujacych, wiec zostajemy!
w sklad kampingu wchodzi rowniez restauracja, znajdujaca sie pod wielkim palmowym dachem (palapa). po prawej stronie sasiadujemy z inna restauracja... po lewej tez. obok tej po prawej, ulokowana jest inna restauracja. kolo tej po lewej - tez. lokale gastronomiczne ciagna sie wzdluz calej Playa Borrego. w srodku tygonia wszystkie, jak jeden maz, swieca pustkami. bez przesady moge napisac, ze od poniedzialku do srody, nie zaglada do nich zaden klient. smutno mi sie robi ogladajac co rano chudziutka jak przecinek pania, ktora od 8am sprzata wszystkie stoliki i przygotowuje kuchnie. po calym dniu wyczekiwania, ta sama pani sprzata znow te same stoliki, sklada krzesla i zamyka caly przybytek, aby nastepnego dnia rano zaczac wszystko od nowa.
po kapieli w 'swojskim Baltyku' bierzemy prysznic (woda jest cholernie slona) i idziemy robic obiad. razem z znami zasiadaja chlopcy z UK. Jim, 19-latek, ktory spedzi kolejne 9 miesiecy samodzielnie podrozujac z Meksyku do Panamy i 24-letni Jonathan, ktory juz to zrobil i za kilka dni wraca do Devon. Gap Year (doslowienie znaczy tyle co, Rok Dziura) jest wsrod mlodych Anglikow czyms zupelnie naturalnym. rok spedzony na podrozach (najczesciej po Ameryce Lacinskiej i Azji) i wolontariacie, to cos, na co decyduje sie prawie kazdy. najczesciej, taka 'dziure' robi sie przed rozpoczeciem studiow, w ich trakcie, albo tuz po zakonczeniu nauki i przed rozpoczeciem pracy. w Polsce pojawily sie juz firmy pomagajace w zorganizowaniu Gap Year. zwiazane jest to oczywiscie z kosztami, na ktore wiekszosc Polakow nie moze sobie pozwolic.
po poludniu fale wcale nie sa wyzsze i surfingu na bank dzis nie bedzie. jedziemy wiec znow do miasteczka, zeby poklikac troche na klawiaturach. w kawiarence internetowej, mimo stada wiatrakow, prawie nie mozna wytrzymac. zaduch jest niemozliwy. otwieramy szeroko usta zeby zaczerpnac powietrza i prawie nic nie wpada do pluc! ponad 4 godziny pozniej zmaltretowane doszczetnie, wsiadamy znow na nasze rowery i pedzimy do domu. wszyscy juz okupuja kuchnie. oprocz Anglikow jest tez wlosko-szwajcarska parka, ktora zwiedzila juz prawie caly swiat. smazymy nasza rybe, gotujemy ryz, robimy salatke i zasiadamy wspolnie przy stole. chlopcy zwijaja wielkiego skreta. na chwilke przychodzi Pompis ze swoja trawka. moskity daja nam dzis fory i wszystkim udaje sie dosiedziec na zewnatrz do 10 wieczorem. kazdy ma w zanadrzu jakies podroznicze historyjki. szum fal, plaza (wieczorem smierdzi mniej:), dach z palm i grupa rozentuzjowanych dzieciakow. naprawde mily wieczor.
a.
dzien: 28 na fali 28.10.09
9 rano. elegancko zagrabiony piasek i rozlozone stoliki to znak, ze restauracja jest juz przygotowana na kolejny dzien... bez klientow. na sniadanie mamy kupiony wczoraj organiczny chleb z bananow i czekolady oraz szklanke mleka. po drodze do wioski znajduje sie piekarnia przeroznych smakolykow, poczawszy od: slodkich chlebow, ciastek, na domowym jogurcie z granola skonczywszy. wszystko ekologiczne i zdrowe. Meksyk wydaje sie sledzic europejskie, zdrowe nawyki zywieniowe. niemal na kazdym rogu (w duzych miastach) sa sklepy z ziolami, bio zywnoscia i soja. bycie wegetarianinem w Ameryce Centralnej jest niezlym wyczynem, nie wspominajac juz o weganach. Meksyk wydaje sie byc wyjatkiem. wiele kawiarni sprzedaje warzywne odpowiedniki tutejszych smakolykow. na miejscowym targu mozna zjesc tacos z liscmi kaktusow i kwiatami. wszystko jest bardzo kolorowe i apetyczne.
dobra. to juz nasz trzeci dzien w San Blas, a fal nie widac. lapiemy Pompisa i wypytujemy o dzisiejsze warunki. jest ok, ale musimy poczekac jeszcze troche. nudzi nas ten zastoj, ale przynajmniej wiemy, ze nikt nas naciagna na kase. Pompis po prostu chce, zebysmy mogli wyciagnac jak najwiecej z jego lekcji. dajemy falom kilka godzin. w miedzy czasie jedziemy zrobic pranie. miejscowe lavaderias (pralnie) sa niedrogie. pani wazy, na oko, nasze ciuchy i mowi, ze za 1.5 h wszystko bedzie gotowe.
kiedy wracamy na kamping, wszyscy mieszkancy siedza w rzedzie na plazy i wpatruja sie w horyzont. do ekipy z wczoraj dalaczyli jeszcze Frank (dziennikarz ze Szwajcarii) i Joseph (kucharz z New Jersey). czekamy...
Stefani i Luca postanawiaja wypozyczyc deske i samodzielnie wyruszaja na morze. po chwili decydujemy sie zrobic to samo. za nami ruszaja Jim i Jonathan. ...no i siedzimy wszyscy w wodzie po pachy. chlopcy z UK sa juz nieco wprawieni i daja nam rady. latwo im mowic, kiedy machamy lapami jak dzikie, a wszystkie fale i tak maja nas w dupie. Luca jest chyba najlepszy - druga fala i juz stoi na desce. Jim lapie wszystko, co sie pojawia na horyzoncie i przychodzi mu to z taka latwoscia, ze nie mozemy uwierzyc jakie z nas fajtlapy. Martyna przejmuje deske i pierwsza fala ponosi ja az do brzegu. dystans ten przeplywa, niestety, lezac na brzuchu, a nie na stojac na nogach. to jednak zawsze krok do przodu :)
opracowujemy metode 'popychania'. kiedy zbliza sie fala pomagamy sobie nawzajem. podczas gdy ja leze na desce Martyna wypatruje fal i kiedy nadchodzi ta odpowiednia popycha mnie w kierunku brzegu. tu pojawia sie ten najtrudniejszy (jak na razie) moment - trzeba wioslowac rekoma, aby nabrac troche predkosci, zlapac te fale i dac sie poniesc. huraaa!!! udaje sie! teraz tylko HOP i stoje... razem z klebami bialej piany sune ku plazy. niesamowite uczucie! i jaka satysfakcja:) kiedy sila wody slabnie wpadam do oceanu. linka wiazaca moja nage z deska nie pozwala odplynac jej za daleko. ciagne za sznurek, wskakuje na deche i z wielkim, ociekajacym sola usmiechem plyne do Martyny - CHCE JESZCZE RAZ! udaje mi sie zasurfowac moze jeszcze ze 2 razy (Martynie tez;).
ta zabawa jest dla nas szalenie meczaca. nie mamy sil w rekach, nie mozemy sie odpychac. poobcierane od wosku (deski naciera sie woskiem, aby nie byly slizgie) i piasku kolana zaczynaja nas coraz bardziej szczypac. sponiewierane przez Pacyfik wychodzimy na plaze. minela tylko godzina... przyznaje, straszna mamy kondycje. 60 minut kapieli, a my ledwo dyszymy. na domiar zlego, jestesmy wsciekle glodne. oddajemy deche i ruszamy do kuchni. dzis na obiad mamy salatka z pomidorow, salaty lodowej i jajek gotowanych na twardo z sosem vinegret. jeszcze niezupelnie suche siadamy do stolu. dolaczaja do nas Frank i Joseph.
po lekkim posilku (nie uwzgledniajac 4 bulek, ktore wciagnelysmy do naszej salatki) postanawiamy jechac na rozpoznanie terenu (rychlo w czas:). wsiadamy na nasze zardzewiale rumaki i jedziemy w nieznane. kiedy mijamy ostatnia, nadmorska restauracje wjezdzamy w wysoke trawy - siedlisko malych krwiopijcow. w sekunde zmieniamy kierunek jazdy i tyle bylo z naszej wycieczki. inny, mozliwy kierunek to centrum San Blas. w te strone jest duzo przyjemniej. zmeczone poscigiem muszki piaskowe w koncu odpuszczasa i mozemy spokojnie jechac na Zocolo. wybieramy sie na lody. w lokalnej lodziarni wita nas zmeczona pogoda (i zyciem) ekspedientka. gapimy sie w zamrazarke. jest w niej przynajmniej ze 30 roznych smakow. prosimy o pomoc sprzedawczynie, po czym nastepuje dlugi na 2 minuty wywod:
cajeta (karmel na bazie koziego mleka), blabla, blabla, truskawka, blabla, blabla, blabla, owocowy, krem, blabla, blabla, blabla, blabla, blabla, blabla,blabla. Martyna wybrala cajete, ja owocowy.
zaraz przy Zocalo rozstawil sie sprzedawca churros. ledwie zdazyl zrobic pierwsza porcje, przy stoisku ustawila sie kolejka lokalnych klientow. te niezwykle tlusciutkie ciasteczka staly sie naszym przysmakiem. jeszcze zanim konczymy nasze lody biegniemy kupic siatke swiezo smazonych, cieniutkich paczkow. z pelnymi brzuchami zajezdzamy do sklepu po jakis prowiant na jutrzejsza, dluuuuuga podroz. chyba godzine (w minimarkecie wielkosci sredniego pokoju) zajmuje nam (za kazdym razem z reszta) wybranie produktow. w Stoner'sie przygotowujemy kanapki z serem i spaghetti, ktore wkladamy do wielkiego, styropianowego kubka po porannym soku pomaranczowym - to bedzie nasze danie instant na jutro.
a.
9 rano. elegancko zagrabiony piasek i rozlozone stoliki to znak, ze restauracja jest juz przygotowana na kolejny dzien... bez klientow. na sniadanie mamy kupiony wczoraj organiczny chleb z bananow i czekolady oraz szklanke mleka. po drodze do wioski znajduje sie piekarnia przeroznych smakolykow, poczawszy od: slodkich chlebow, ciastek, na domowym jogurcie z granola skonczywszy. wszystko ekologiczne i zdrowe. Meksyk wydaje sie sledzic europejskie, zdrowe nawyki zywieniowe. niemal na kazdym rogu (w duzych miastach) sa sklepy z ziolami, bio zywnoscia i soja. bycie wegetarianinem w Ameryce Centralnej jest niezlym wyczynem, nie wspominajac juz o weganach. Meksyk wydaje sie byc wyjatkiem. wiele kawiarni sprzedaje warzywne odpowiedniki tutejszych smakolykow. na miejscowym targu mozna zjesc tacos z liscmi kaktusow i kwiatami. wszystko jest bardzo kolorowe i apetyczne.
dobra. to juz nasz trzeci dzien w San Blas, a fal nie widac. lapiemy Pompisa i wypytujemy o dzisiejsze warunki. jest ok, ale musimy poczekac jeszcze troche. nudzi nas ten zastoj, ale przynajmniej wiemy, ze nikt nas naciagna na kase. Pompis po prostu chce, zebysmy mogli wyciagnac jak najwiecej z jego lekcji. dajemy falom kilka godzin. w miedzy czasie jedziemy zrobic pranie. miejscowe lavaderias (pralnie) sa niedrogie. pani wazy, na oko, nasze ciuchy i mowi, ze za 1.5 h wszystko bedzie gotowe.
kiedy wracamy na kamping, wszyscy mieszkancy siedza w rzedzie na plazy i wpatruja sie w horyzont. do ekipy z wczoraj dalaczyli jeszcze Frank (dziennikarz ze Szwajcarii) i Joseph (kucharz z New Jersey). czekamy...
Stefani i Luca postanawiaja wypozyczyc deske i samodzielnie wyruszaja na morze. po chwili decydujemy sie zrobic to samo. za nami ruszaja Jim i Jonathan. ...no i siedzimy wszyscy w wodzie po pachy. chlopcy z UK sa juz nieco wprawieni i daja nam rady. latwo im mowic, kiedy machamy lapami jak dzikie, a wszystkie fale i tak maja nas w dupie. Luca jest chyba najlepszy - druga fala i juz stoi na desce. Jim lapie wszystko, co sie pojawia na horyzoncie i przychodzi mu to z taka latwoscia, ze nie mozemy uwierzyc jakie z nas fajtlapy. Martyna przejmuje deske i pierwsza fala ponosi ja az do brzegu. dystans ten przeplywa, niestety, lezac na brzuchu, a nie na stojac na nogach. to jednak zawsze krok do przodu :)
opracowujemy metode 'popychania'. kiedy zbliza sie fala pomagamy sobie nawzajem. podczas gdy ja leze na desce Martyna wypatruje fal i kiedy nadchodzi ta odpowiednia popycha mnie w kierunku brzegu. tu pojawia sie ten najtrudniejszy (jak na razie) moment - trzeba wioslowac rekoma, aby nabrac troche predkosci, zlapac te fale i dac sie poniesc. huraaa!!! udaje sie! teraz tylko HOP i stoje... razem z klebami bialej piany sune ku plazy. niesamowite uczucie! i jaka satysfakcja:) kiedy sila wody slabnie wpadam do oceanu. linka wiazaca moja nage z deska nie pozwala odplynac jej za daleko. ciagne za sznurek, wskakuje na deche i z wielkim, ociekajacym sola usmiechem plyne do Martyny - CHCE JESZCZE RAZ! udaje mi sie zasurfowac moze jeszcze ze 2 razy (Martynie tez;).
ta zabawa jest dla nas szalenie meczaca. nie mamy sil w rekach, nie mozemy sie odpychac. poobcierane od wosku (deski naciera sie woskiem, aby nie byly slizgie) i piasku kolana zaczynaja nas coraz bardziej szczypac. sponiewierane przez Pacyfik wychodzimy na plaze. minela tylko godzina... przyznaje, straszna mamy kondycje. 60 minut kapieli, a my ledwo dyszymy. na domiar zlego, jestesmy wsciekle glodne. oddajemy deche i ruszamy do kuchni. dzis na obiad mamy salatka z pomidorow, salaty lodowej i jajek gotowanych na twardo z sosem vinegret. jeszcze niezupelnie suche siadamy do stolu. dolaczaja do nas Frank i Joseph.
po lekkim posilku (nie uwzgledniajac 4 bulek, ktore wciagnelysmy do naszej salatki) postanawiamy jechac na rozpoznanie terenu (rychlo w czas:). wsiadamy na nasze zardzewiale rumaki i jedziemy w nieznane. kiedy mijamy ostatnia, nadmorska restauracje wjezdzamy w wysoke trawy - siedlisko malych krwiopijcow. w sekunde zmieniamy kierunek jazdy i tyle bylo z naszej wycieczki. inny, mozliwy kierunek to centrum San Blas. w te strone jest duzo przyjemniej. zmeczone poscigiem muszki piaskowe w koncu odpuszczasa i mozemy spokojnie jechac na Zocolo. wybieramy sie na lody. w lokalnej lodziarni wita nas zmeczona pogoda (i zyciem) ekspedientka. gapimy sie w zamrazarke. jest w niej przynajmniej ze 30 roznych smakow. prosimy o pomoc sprzedawczynie, po czym nastepuje dlugi na 2 minuty wywod:
cajeta (karmel na bazie koziego mleka), blabla, blabla, truskawka, blabla, blabla, blabla, owocowy, krem, blabla, blabla, blabla, blabla, blabla, blabla,blabla. Martyna wybrala cajete, ja owocowy.
zaraz przy Zocalo rozstawil sie sprzedawca churros. ledwie zdazyl zrobic pierwsza porcje, przy stoisku ustawila sie kolejka lokalnych klientow. te niezwykle tlusciutkie ciasteczka staly sie naszym przysmakiem. jeszcze zanim konczymy nasze lody biegniemy kupic siatke swiezo smazonych, cieniutkich paczkow. z pelnymi brzuchami zajezdzamy do sklepu po jakis prowiant na jutrzejsza, dluuuuuga podroz. chyba godzine (w minimarkecie wielkosci sredniego pokoju) zajmuje nam (za kazdym razem z reszta) wybranie produktow. w Stoner'sie przygotowujemy kanapki z serem i spaghetti, ktore wkladamy do wielkiego, styropianowego kubka po porannym soku pomaranczowym - to bedzie nasze danie instant na jutro.
a.
dzien: 29 time trubels 29.10.09
wstajemy o 5.00 rano, zeby zdarzyc przemierzyc 2km ciemnych ulic San Blas i o 6.00 zlapac autobus do Tepicu, a stamtad nastepny do Acapulco.
kiedy w koncu zmachane i uginajace sie od ciezaru plecakow docieramy na terminal... okazuje sie, ze nikogo tam nie ma. ciemno wszedzie, glucho wszedzie. po chwili odkrywamy, ze terminalowy zegar wskazuje dopiero godzine 5.00. ale jak to?! znow jakas zmiana stref czasowych? kiedy, gdzie? wertujemy przewodnik w te i we w te... i nic. strefa sie zmienia, i owszem, ale jeszcze nie teraz... dopiero po chwili przychodzi rozwiazanie. od czterech dni nieswiadome zyjemy w czasie zimowym. przestawiamy wiec zegarki... i czekamy dodatkowa godzine na pustym terminalu.
w Tepicu zastanawiamy sie nad wyborem najbardziej komfortowej linii autobusowej - skoro znow na bilety wydajemy kilkutygodniowy fundusz, niech przynajmniej bedzie wygodnie.
no i... wsiadamy do naszego blyszczacego autokaru i spedzamy w nim kolejne 20(!) godzin... caly dzien, i cala noc... az do nastepnego dnia... po drodze ogladajac chyba z 10 dubbingowanych po hiszpansku filmow.
m.
wstajemy o 5.00 rano, zeby zdarzyc przemierzyc 2km ciemnych ulic San Blas i o 6.00 zlapac autobus do Tepicu, a stamtad nastepny do Acapulco.
kiedy w koncu zmachane i uginajace sie od ciezaru plecakow docieramy na terminal... okazuje sie, ze nikogo tam nie ma. ciemno wszedzie, glucho wszedzie. po chwili odkrywamy, ze terminalowy zegar wskazuje dopiero godzine 5.00. ale jak to?! znow jakas zmiana stref czasowych? kiedy, gdzie? wertujemy przewodnik w te i we w te... i nic. strefa sie zmienia, i owszem, ale jeszcze nie teraz... dopiero po chwili przychodzi rozwiazanie. od czterech dni nieswiadome zyjemy w czasie zimowym. przestawiamy wiec zegarki... i czekamy dodatkowa godzine na pustym terminalu.
w Tepicu zastanawiamy sie nad wyborem najbardziej komfortowej linii autobusowej - skoro znow na bilety wydajemy kilkutygodniowy fundusz, niech przynajmniej bedzie wygodnie.
no i... wsiadamy do naszego blyszczacego autokaru i spedzamy w nim kolejne 20(!) godzin... caly dzien, i cala noc... az do nastepnego dnia... po drodze ogladajac chyba z 10 dubbingowanych po hiszpansku filmow.
m.
dzien: 30 Acapulcooo..! 30.10.09
do Acapulco dojezdzamy o 5.00 rano (znow zmiana czasu: roznica z Polska - 7 godzin). jestesmy wykonczone, a na dworzu wciaz ciemno. nic, z wyborem hotelu musimy poczekac przynajmniej do switu.
ale nie wytrzymujemy. po poltorej godziny wyczekiwania na terminalowych krzeselkach ruszamy do boju. oczywiscie, zaraz po przekroczeniu magicznych wrot terminalu obskakuje nasz stado taksowkarzy (czy oni nie sypiaja?) ci jednak, maja naprawde przyzwoite ceny. ladujemy sie wiec do bialo-niebieskiego garbusa (nasze bagaze sie nie laduja, bo garbus jest za maly, wiec pan umieszcza je na dachu samochodu) i ruszamy do hotelu La Torre Eiffel. na miejscu jestesmy jeszcze przed 7.00. doba hotelowa zaczyna sie zapewne kolo 11.00, albo 12.00, ale Ania namietnie cisnie przycisk dzwonka. po chwili w oknie ukazuje sie zaspany, polnagi wlasciciel hotelu. z miejsca krzyczy, ze jego Torre jest w Lonely Planet, wiec zawyzona cena, ktora nam podaje, oczywiscie nie podlega zadnej negocjacji. niewazne, jestesmy tak zmeczone, ze wszystko nam jedno. niestety Ania popelnia jeden maly blad - pyta goscia o ciepla wode... a ten w odpowiedzi udziela nam wykladu na temat: kalendarza Majow, konca swiata, filmikow na You Tube, tanich restauracji w miescie (tu dodatkowo rysuje dwie mapki), sklepow ze sprzetem RTV i AGD, zachodow slonca mozliwych do podziwiania z tarasu hotelu i klubow nocnych... konczy pol godziny pozniej. w tym momencie najchetniej bym go zastrzelila.
z trudem wdrapujemy sie na pierwsze pietro... i padamy na lozka... tylko na chwilke. za oknem pieje jakis ambitny kogut, ktory bardzo denerwuje Anie, ale ja zasypiam chyba w 5 sekund...
budzimy sie jakies dwie godziny pozniej (pewnie dzieki kogutowi, ktory nie przestal przez ten czas piac) i udajac pelne energii ruszamy sprawdzic, jak sie miewa przeslynne miasto.
'Perla Pacyfiku' (jak zwyklo nazywac sie Acapulco w latach jego swietnosci - tj. w '50), byla miejscem wypoczynku m.in. takich slaw, jak: Frank Sinatra, Elvis Presley, Elizabeth Taylor, Judy Garland czy John F. Kennedy i jego zony Jacqueline. niestety, w latach '70, ten modny resort przegral walke o popularnosc z nowym kurortem - Cancun. dopiero 20 lat pozniej, w latach '90, wladze miasta postanowily zrealizowac bardzo ambitny plan rewitalizacji. na oczyszczanie i odnawianie miasta wydano miliony... wielki przelom nastapil w 2002 roku, kiedy to amerykanscy studenci skuszeni atrakcyjnymi i konkurencyjnymi w porownaniu z Cancun cenami, zaczeli masowo przybywac na swoje wakacje do Acapulco rozpoczynajac ponowny ruch turystyczny. dzis miasto, ze swoimi eleganckimi hotelami, czystymi plazami, luksusowymi spa, boutique'ami i restauracjami przezywa swoistego rodzaju renesans, po cichu liczac na odzyskanie dawnego tytulu.
nasze zwiedzanie zaczynamy, od prawie widocznego z okien naszego pokoju, La Quebrada Clavadistas, wizytowki Acapulco - przeslynnego, znanego z filmow, 35 metrowego klifu, z ktorego wykonywano skoki do wody. juz w ciagu dnia robi wrazenie, ale na specjalny pokaz skokow, wybieramy pozna godzine ciemna noca.
Acapulco, 700 tysieczne miasto, zasadniczo dzieli sie na trzy czesci, Stara (zwana Acapulco Nautico) na wschodzie, Acapulco Dorado, lezace wzdluz najglowniejszych plaz miasta i Acapulco Diamente, typowo kurortowa strefe z najbardziej luksusowymi hotelami.
spacerujemy wiec na Zocalo, glowny plac, znajdujacy sie w Starej czesci, nad ktorym goruje Nuestra Senora de la Soledad Cathedral. z zachwytem przygladamy sie ogromnym drzewom, ktore tam rosna, i ktore sprawiaja, ze na Zocalo zawsze znajdzie sie cien. idziemy na nadbrzeze po drugiej stronie ulicy, a potem lapiemy jeden z tych szalonych autobusow, w ktorych od poziomu glosnosci muzyki i sily basow niemal gluchniemy. jedziemy do Dorado, osobiscie sprawdzic najpiekniejsze plaze miasta. ech, to jest to na co czekalysmy - cudowanie niebieska woda i czysta, zlota plaza (chociaz zamiast piasku maja tu... zwirek). jest akurat troche po poludniu i slonce grzeje tak niemilosiernie, ze o plazowaniu nie ma zupelnie mowy. odkladamy to wiec na jutro.
poczatkowo spacerem, a pozniej ponownie, kolejnym szalonym, wymalowanym w grafitti autobusem (na spacer tez jest za goraco..!) wracamy na Zocalo. pora cos przekasic.
poniewaz od jakiegos czasu zupelnie nie jadamy meksykanskiego jedzenia (i nie tylko my! niemal wszystkie napotkane osoby z zalem opowiadaja, jak wielkimi fanami kuchni meksykanskiej byly... zanim nie przyjechaly do Meksyku... czyzby im tez nie smakowal chicharron - smazona swinska skora..?) postanawiamy nadrobic zaleglosci. idziemy do polecanej wczesniej przez wlasciciela hotelu restauracji. dlugo stoimy na zewnatrz i studiujemy, calkiem bogate, menu. w koncu decydujemy... odwracamy sie i wchodzimy do... chinskiej restauracji na przeciw. well, tortilli jeszcze damy szanse... dzis wygrywaja noodle:]
zadowolone, z napelnionymi brzuszkami wracamy do hotelu, zeby z jego najwyzszego tarasu podziwiac zachod slonca nad oceanem... och, jak romantycznie;)
przed pokazem skokow jeszcze raz wpadamy do miasta. wszystkie przewodniki jednoglosnie ostrzegaja przed niebezpieczenstwami czychajacymi w Acapulco. a to zlodzieje, a to porywacze, a to wojny gangow narkotykowych i przypadkowe strzaly do turystow... nam miasto wydaje sie zupelnym przeciwienstwem tych opisow. na ulicach pelno rodzin z malymi dziecmi, wszedzie sprzedawcy slodyczy, napojow i bardzo popularnych w Meksyku, galaretek, wszyscy sie do nas usmiechaja i pozdrawiaja. Acapulco nas zachwyca.
kiedy w koncu docieramy do La Quebrada Clavadistas jest juz zupelnie, zupelnie ciemno. na wode i klif skierowano olbrzymie reflektory, aby widzowie nie stracili nawet sekundy z pokazu. wkrotce tez pojawiaja sie opaleni chlopcy w kapielowkach w barwach meksyku. co ciekawe, zamiast wejsc na klif od strony ladu, najpierw skacza do wody z nizszego klifu (e tam, moze z 15 metrow...) a potem, niemal nadzy i zupelnie w nocy, zaczynaja wspinaczke skalna na ten odpowiedni. miejsce, w ktorym beda skakac to mala zatoczka pomiedzy wysokimi skalami. co chwlie wpadaja tu ogromne fale, ktore z hukiem rozbijaja sie o sciany. robi sie naprawde ekscytujaco. chlopcy (najmlodszy z nich ma moze 13 lat) musza wiec nie tylko skoczyc do wody z wysokosci 25-35 metrow (skacza z roznych wystajacych polek klifu) i nie trafic w skaly pod nimi, ale tez bardzo, bardzo wazne jest, aby ladowanie w wodzie odbylo sie dokladnie w momecie nadejscia fali, w przeciwnym razie, poziom wody w zatoczce moze byc za niski i moga rozbic sie... o dno.
pierwszy skok, proscizna, tylem na glowke... przysiegam, myslalam, ze chlopak zginie..! wygladalo to, jakby lecial prosto w ostre krawedzie skal... wzrok mialam tak mocno wbity w miejsce, gdzie wedlug moich obliczen mial sobie rozlupac czaszke i roztrzaskac kregoslup, ze nawet nie zauwazylam jak idealnie laduje w wodzie.
drugi skok, z wyzszego poziomu przodem na glowke... znow przegapiam wejscie do wody. potem skok tylem z saltem po drodze, skoki synchroniczne przodem... znow z saltem, zeby nie bylo nudno... i skok z samego szczytu. na gorze sa dwie male kapliczki (tak na marginesie, kapliczek w Meksyku jest o wiele, wiele wiecej niz w Polsce) i chlopak, zanim skoczy, wielokrotnie sie przed nimi zegna i caluje posazki... potem wraca na krawedz, ale nie wyglada na to, zeby miala nadejsc jakas dobra fala. czeka chwile, a potem znow wraca do kapliczek. dopiero po kilku minutach oczekiwania jego koledzy krzycza z dolu, ze o to nadchodzi ta odpowiednia. chlopak staje na skraju... i skacze z 35 metrow. a potem wynurza sie usmiechniety i dolacza do reszty ekipy. wow!
Acapulco to jedna wielka impreza. z kazdego rogu rozbrzmiewa inna muzyka (w Ameryce Lacinskiej i Poludniowej nie ma czegos takiego, jak cisza nocna), a na ulicach pojawiaja sie pasjonaci motocyklow, ktorzy palac gume i jezdzac na jednym kole robia wiecej halasu nic wszystkie pobliskie kluby. od czasu do czasu przejezdzaja tez radiowozy na sygnalach (tak profilaktycznie;), a od okolo 3 rano, w co 10 sekundowych odstepach, zaczyna piac nasz ulubiony kogut.
tak naprawde, mam to wszystko gdzies... zasypiam w ciagu minuty. nie potrzbuje nawet earplug'ow.
m.
do Acapulco dojezdzamy o 5.00 rano (znow zmiana czasu: roznica z Polska - 7 godzin). jestesmy wykonczone, a na dworzu wciaz ciemno. nic, z wyborem hotelu musimy poczekac przynajmniej do switu.
ale nie wytrzymujemy. po poltorej godziny wyczekiwania na terminalowych krzeselkach ruszamy do boju. oczywiscie, zaraz po przekroczeniu magicznych wrot terminalu obskakuje nasz stado taksowkarzy (czy oni nie sypiaja?) ci jednak, maja naprawde przyzwoite ceny. ladujemy sie wiec do bialo-niebieskiego garbusa (nasze bagaze sie nie laduja, bo garbus jest za maly, wiec pan umieszcza je na dachu samochodu) i ruszamy do hotelu La Torre Eiffel. na miejscu jestesmy jeszcze przed 7.00. doba hotelowa zaczyna sie zapewne kolo 11.00, albo 12.00, ale Ania namietnie cisnie przycisk dzwonka. po chwili w oknie ukazuje sie zaspany, polnagi wlasciciel hotelu. z miejsca krzyczy, ze jego Torre jest w Lonely Planet, wiec zawyzona cena, ktora nam podaje, oczywiscie nie podlega zadnej negocjacji. niewazne, jestesmy tak zmeczone, ze wszystko nam jedno. niestety Ania popelnia jeden maly blad - pyta goscia o ciepla wode... a ten w odpowiedzi udziela nam wykladu na temat: kalendarza Majow, konca swiata, filmikow na You Tube, tanich restauracji w miescie (tu dodatkowo rysuje dwie mapki), sklepow ze sprzetem RTV i AGD, zachodow slonca mozliwych do podziwiania z tarasu hotelu i klubow nocnych... konczy pol godziny pozniej. w tym momencie najchetniej bym go zastrzelila.
z trudem wdrapujemy sie na pierwsze pietro... i padamy na lozka... tylko na chwilke. za oknem pieje jakis ambitny kogut, ktory bardzo denerwuje Anie, ale ja zasypiam chyba w 5 sekund...
budzimy sie jakies dwie godziny pozniej (pewnie dzieki kogutowi, ktory nie przestal przez ten czas piac) i udajac pelne energii ruszamy sprawdzic, jak sie miewa przeslynne miasto.
'Perla Pacyfiku' (jak zwyklo nazywac sie Acapulco w latach jego swietnosci - tj. w '50), byla miejscem wypoczynku m.in. takich slaw, jak: Frank Sinatra, Elvis Presley, Elizabeth Taylor, Judy Garland czy John F. Kennedy i jego zony Jacqueline. niestety, w latach '70, ten modny resort przegral walke o popularnosc z nowym kurortem - Cancun. dopiero 20 lat pozniej, w latach '90, wladze miasta postanowily zrealizowac bardzo ambitny plan rewitalizacji. na oczyszczanie i odnawianie miasta wydano miliony... wielki przelom nastapil w 2002 roku, kiedy to amerykanscy studenci skuszeni atrakcyjnymi i konkurencyjnymi w porownaniu z Cancun cenami, zaczeli masowo przybywac na swoje wakacje do Acapulco rozpoczynajac ponowny ruch turystyczny. dzis miasto, ze swoimi eleganckimi hotelami, czystymi plazami, luksusowymi spa, boutique'ami i restauracjami przezywa swoistego rodzaju renesans, po cichu liczac na odzyskanie dawnego tytulu.
nasze zwiedzanie zaczynamy, od prawie widocznego z okien naszego pokoju, La Quebrada Clavadistas, wizytowki Acapulco - przeslynnego, znanego z filmow, 35 metrowego klifu, z ktorego wykonywano skoki do wody. juz w ciagu dnia robi wrazenie, ale na specjalny pokaz skokow, wybieramy pozna godzine ciemna noca.
Acapulco, 700 tysieczne miasto, zasadniczo dzieli sie na trzy czesci, Stara (zwana Acapulco Nautico) na wschodzie, Acapulco Dorado, lezace wzdluz najglowniejszych plaz miasta i Acapulco Diamente, typowo kurortowa strefe z najbardziej luksusowymi hotelami.
spacerujemy wiec na Zocalo, glowny plac, znajdujacy sie w Starej czesci, nad ktorym goruje Nuestra Senora de la Soledad Cathedral. z zachwytem przygladamy sie ogromnym drzewom, ktore tam rosna, i ktore sprawiaja, ze na Zocalo zawsze znajdzie sie cien. idziemy na nadbrzeze po drugiej stronie ulicy, a potem lapiemy jeden z tych szalonych autobusow, w ktorych od poziomu glosnosci muzyki i sily basow niemal gluchniemy. jedziemy do Dorado, osobiscie sprawdzic najpiekniejsze plaze miasta. ech, to jest to na co czekalysmy - cudowanie niebieska woda i czysta, zlota plaza (chociaz zamiast piasku maja tu... zwirek). jest akurat troche po poludniu i slonce grzeje tak niemilosiernie, ze o plazowaniu nie ma zupelnie mowy. odkladamy to wiec na jutro.
poczatkowo spacerem, a pozniej ponownie, kolejnym szalonym, wymalowanym w grafitti autobusem (na spacer tez jest za goraco..!) wracamy na Zocalo. pora cos przekasic.
poniewaz od jakiegos czasu zupelnie nie jadamy meksykanskiego jedzenia (i nie tylko my! niemal wszystkie napotkane osoby z zalem opowiadaja, jak wielkimi fanami kuchni meksykanskiej byly... zanim nie przyjechaly do Meksyku... czyzby im tez nie smakowal chicharron - smazona swinska skora..?) postanawiamy nadrobic zaleglosci. idziemy do polecanej wczesniej przez wlasciciela hotelu restauracji. dlugo stoimy na zewnatrz i studiujemy, calkiem bogate, menu. w koncu decydujemy... odwracamy sie i wchodzimy do... chinskiej restauracji na przeciw. well, tortilli jeszcze damy szanse... dzis wygrywaja noodle:]
zadowolone, z napelnionymi brzuszkami wracamy do hotelu, zeby z jego najwyzszego tarasu podziwiac zachod slonca nad oceanem... och, jak romantycznie;)
przed pokazem skokow jeszcze raz wpadamy do miasta. wszystkie przewodniki jednoglosnie ostrzegaja przed niebezpieczenstwami czychajacymi w Acapulco. a to zlodzieje, a to porywacze, a to wojny gangow narkotykowych i przypadkowe strzaly do turystow... nam miasto wydaje sie zupelnym przeciwienstwem tych opisow. na ulicach pelno rodzin z malymi dziecmi, wszedzie sprzedawcy slodyczy, napojow i bardzo popularnych w Meksyku, galaretek, wszyscy sie do nas usmiechaja i pozdrawiaja. Acapulco nas zachwyca.
kiedy w koncu docieramy do La Quebrada Clavadistas jest juz zupelnie, zupelnie ciemno. na wode i klif skierowano olbrzymie reflektory, aby widzowie nie stracili nawet sekundy z pokazu. wkrotce tez pojawiaja sie opaleni chlopcy w kapielowkach w barwach meksyku. co ciekawe, zamiast wejsc na klif od strony ladu, najpierw skacza do wody z nizszego klifu (e tam, moze z 15 metrow...) a potem, niemal nadzy i zupelnie w nocy, zaczynaja wspinaczke skalna na ten odpowiedni. miejsce, w ktorym beda skakac to mala zatoczka pomiedzy wysokimi skalami. co chwlie wpadaja tu ogromne fale, ktore z hukiem rozbijaja sie o sciany. robi sie naprawde ekscytujaco. chlopcy (najmlodszy z nich ma moze 13 lat) musza wiec nie tylko skoczyc do wody z wysokosci 25-35 metrow (skacza z roznych wystajacych polek klifu) i nie trafic w skaly pod nimi, ale tez bardzo, bardzo wazne jest, aby ladowanie w wodzie odbylo sie dokladnie w momecie nadejscia fali, w przeciwnym razie, poziom wody w zatoczce moze byc za niski i moga rozbic sie... o dno.
pierwszy skok, proscizna, tylem na glowke... przysiegam, myslalam, ze chlopak zginie..! wygladalo to, jakby lecial prosto w ostre krawedzie skal... wzrok mialam tak mocno wbity w miejsce, gdzie wedlug moich obliczen mial sobie rozlupac czaszke i roztrzaskac kregoslup, ze nawet nie zauwazylam jak idealnie laduje w wodzie.
drugi skok, z wyzszego poziomu przodem na glowke... znow przegapiam wejscie do wody. potem skok tylem z saltem po drodze, skoki synchroniczne przodem... znow z saltem, zeby nie bylo nudno... i skok z samego szczytu. na gorze sa dwie male kapliczki (tak na marginesie, kapliczek w Meksyku jest o wiele, wiele wiecej niz w Polsce) i chlopak, zanim skoczy, wielokrotnie sie przed nimi zegna i caluje posazki... potem wraca na krawedz, ale nie wyglada na to, zeby miala nadejsc jakas dobra fala. czeka chwile, a potem znow wraca do kapliczek. dopiero po kilku minutach oczekiwania jego koledzy krzycza z dolu, ze o to nadchodzi ta odpowiednia. chlopak staje na skraju... i skacze z 35 metrow. a potem wynurza sie usmiechniety i dolacza do reszty ekipy. wow!
Acapulco to jedna wielka impreza. z kazdego rogu rozbrzmiewa inna muzyka (w Ameryce Lacinskiej i Poludniowej nie ma czegos takiego, jak cisza nocna), a na ulicach pojawiaja sie pasjonaci motocyklow, ktorzy palac gume i jezdzac na jednym kole robia wiecej halasu nic wszystkie pobliskie kluby. od czasu do czasu przejezdzaja tez radiowozy na sygnalach (tak profilaktycznie;), a od okolo 3 rano, w co 10 sekundowych odstepach, zaczyna piac nasz ulubiony kogut.
tak naprawde, mam to wszystko gdzies... zasypiam w ciagu minuty. nie potrzbuje nawet earplug'ow.
m.
dzien: 31 slonce swieci nad nami 31.10.09
zgodnie z planem, zaraz po sniadaniu wskakujemy w stroje kapielowe i pedzimy na wybrana plaze (na drugim koncu Acapulco) zostawiamy nasze rzeczy pod opieka rozentuzjazmowanych emerytow z Francji i wskakujemy do blekitnej wody. i tu zdziwienie. ledwo woda siegala nam do kostek, a wystarczyl krok i juz siedzimy (a raczej stoimy) w niej po szyje. zatoka, w ktorej lezy Acapulco, jak przekonujemy sie na wlasnej skorze, jest bardzo gleboka, a fale sa bardzo silne. prawie wcale ich nie widac, ale utrzymanie sie na nogach w miejscu, gdzie rozbijaja sie o brzeg, jest niemal niemozliwe.
po chwilowym zdziwieniu odkrywamy jednak nowa zabawe, ktora polega na poddaniu sie takiemu silnemu pradowi i zupelnie bez uzycia sily, plywaniu to w te, to w tamta strone. zabawne, ze nie tylko my na to wpadamy. kiedy dolaczaja do nas plazowicze z pobliskich hoteli wkrotce w oceanie widac stado usmiechnietych glow, ktore daja sie nosic falom w te i z powrotem. wspomne tylko, ze niektore silne fale nakladaja sie na siebie, a wtedy 'efekt prania' murowany (wyglada to tak, ze jedna fala porywa cie w jedna strone, druga w druga, obie wciagaja cie pod wode, kreca w gore i w dol i w lewo i w prawo (kolejnosc zupelnie przypadkowa i najczesciej powtarzana wielokrotnie), i zupelnie zdezorientowana/nego i wyprana/nego wyrzacuja gdzies na brzegu, albo porywaja do wody). zabawa - przednia!:D
kiedy tylko wychodzimy na brzeg za zmiane obskakuja nas sprzedawcy: owocow, koszulek, kapeluszow, srebnej bizuterii, recznie robionej bizuteri, tortilli, quesadilli, enchilad, tatuazysci, masazysci, pleciarze warkoczykow... ech, nie ma to jak relaks w sloncu i ciszy przerywanej tylko szumem fal...
dotrzymujemy obietnicy i w drodze powrotnej wstepujemy, na trzydaniowy (+ deser:), meksykanski obiad. zjadamy... pieczonego kurczaka i wieprzowine...:P i jestesmy bardzo z siebie dumne:)
poniewaz jutro hucznie obchodzony tu Dia de Muertos - Dzien Zmarlych, na ulicach pojawiaja sie sprzedawcy tradycyjnych pomaranczowych kwiatow i Pan de Muerto - Chleb Smierci, jedzony 1 listopada na czesc tych, ktorzy odeszli. w domach, na ulicach i nawet w centrach handlowych, ludzie buduja strojne oltarzyki i pala wonne ziola.
niestety, pomimo tego, ze Acapulco zupelnie nas urzeklo, jestemy troche zle, ze Die de Muertos przyjdzie nam spedzic wlasnie tu, a nie w jakiejs malej wiosce, w ktorej w ten dzien cale rodziny zbieraja sie cmentarzach, a nastepnie, siedza, stoja, tancza i gotuja (doslownie) na grobach, a calosci towarzysza wspaniale obrzedy.
mimo to, kupujemy Chleb z Trupa (doslowne tlumaczenie), a wieczorem wychodzimy na Zocalo, gdzie cale rodziny swietuja Halloween.
na nadbrzezu przy placu robrzmiewaja dzwieki salsy, do ktorej tanczy mnostwo (emerytowanych) par - urocze, a wszedzie wkolo biegaja dzieci w kolorowych strojach (tu nie chodzi sie po domach by zebrac slodycze - zaczepia sie przechodniow, turystow, wchodzi do sklepow...) - wprost zakochujemy sie, w moze dwuletnim, chlopcu... przebranym za... dynie:)
kupujemy prawdziwego loda - skrobanego z wielkiej bryly lodu i polanego syropem i obserwujemy grupke chlopakow, ktorzy w maskach do nurkowania plywaja przy nadbrzezu krzyczac do ludzi o monety - zabawa polega na tym, ze widz wrzuca do wody monete, a chlopaki po ciemku po nia nurkuja - kto ja zlapie jest jego.
w nocy jest jeszcze glosniej niz wczoraj..!
m.
zgodnie z planem, zaraz po sniadaniu wskakujemy w stroje kapielowe i pedzimy na wybrana plaze (na drugim koncu Acapulco) zostawiamy nasze rzeczy pod opieka rozentuzjazmowanych emerytow z Francji i wskakujemy do blekitnej wody. i tu zdziwienie. ledwo woda siegala nam do kostek, a wystarczyl krok i juz siedzimy (a raczej stoimy) w niej po szyje. zatoka, w ktorej lezy Acapulco, jak przekonujemy sie na wlasnej skorze, jest bardzo gleboka, a fale sa bardzo silne. prawie wcale ich nie widac, ale utrzymanie sie na nogach w miejscu, gdzie rozbijaja sie o brzeg, jest niemal niemozliwe.
po chwilowym zdziwieniu odkrywamy jednak nowa zabawe, ktora polega na poddaniu sie takiemu silnemu pradowi i zupelnie bez uzycia sily, plywaniu to w te, to w tamta strone. zabawne, ze nie tylko my na to wpadamy. kiedy dolaczaja do nas plazowicze z pobliskich hoteli wkrotce w oceanie widac stado usmiechnietych glow, ktore daja sie nosic falom w te i z powrotem. wspomne tylko, ze niektore silne fale nakladaja sie na siebie, a wtedy 'efekt prania' murowany (wyglada to tak, ze jedna fala porywa cie w jedna strone, druga w druga, obie wciagaja cie pod wode, kreca w gore i w dol i w lewo i w prawo (kolejnosc zupelnie przypadkowa i najczesciej powtarzana wielokrotnie), i zupelnie zdezorientowana/nego i wyprana/nego wyrzacuja gdzies na brzegu, albo porywaja do wody). zabawa - przednia!:D
kiedy tylko wychodzimy na brzeg za zmiane obskakuja nas sprzedawcy: owocow, koszulek, kapeluszow, srebnej bizuterii, recznie robionej bizuteri, tortilli, quesadilli, enchilad, tatuazysci, masazysci, pleciarze warkoczykow... ech, nie ma to jak relaks w sloncu i ciszy przerywanej tylko szumem fal...
dotrzymujemy obietnicy i w drodze powrotnej wstepujemy, na trzydaniowy (+ deser:), meksykanski obiad. zjadamy... pieczonego kurczaka i wieprzowine...:P i jestesmy bardzo z siebie dumne:)
poniewaz jutro hucznie obchodzony tu Dia de Muertos - Dzien Zmarlych, na ulicach pojawiaja sie sprzedawcy tradycyjnych pomaranczowych kwiatow i Pan de Muerto - Chleb Smierci, jedzony 1 listopada na czesc tych, ktorzy odeszli. w domach, na ulicach i nawet w centrach handlowych, ludzie buduja strojne oltarzyki i pala wonne ziola.
niestety, pomimo tego, ze Acapulco zupelnie nas urzeklo, jestemy troche zle, ze Die de Muertos przyjdzie nam spedzic wlasnie tu, a nie w jakiejs malej wiosce, w ktorej w ten dzien cale rodziny zbieraja sie cmentarzach, a nastepnie, siedza, stoja, tancza i gotuja (doslownie) na grobach, a calosci towarzysza wspaniale obrzedy.
mimo to, kupujemy Chleb z Trupa (doslowne tlumaczenie), a wieczorem wychodzimy na Zocalo, gdzie cale rodziny swietuja Halloween.
na nadbrzezu przy placu robrzmiewaja dzwieki salsy, do ktorej tanczy mnostwo (emerytowanych) par - urocze, a wszedzie wkolo biegaja dzieci w kolorowych strojach (tu nie chodzi sie po domach by zebrac slodycze - zaczepia sie przechodniow, turystow, wchodzi do sklepow...) - wprost zakochujemy sie, w moze dwuletnim, chlopcu... przebranym za... dynie:)
kupujemy prawdziwego loda - skrobanego z wielkiej bryly lodu i polanego syropem i obserwujemy grupke chlopakow, ktorzy w maskach do nurkowania plywaja przy nadbrzezu krzyczac do ludzi o monety - zabawa polega na tym, ze widz wrzuca do wody monete, a chlopaki po ciemku po nia nurkuja - kto ja zlapie jest jego.
w nocy jest jeszcze glosniej niz wczoraj..!
m.
dzien: 32 uff, jak goraco..! 01.11.09
zanim zabierzemy sie do sniadania sprawdzamy wszystkie mozliwe sposoby zemsty na piejacym kogucie. zwierz jest niepokonany w swoim, co 10 sekundowym, pianiu od rana do nocy. nie robi sobie przerwy nawet w niedziele.
dzis wyjezdzamy z Acapulco, przed nami znow kilkugodzinna, nocna jazda autokarem. ale zanim to nastapi mamy caly dzien tutaj. oddajemy wiec bagaze do przechowalni, wsiadamy do autobusu i tym razem, jedziemy w druga strone miasta. wysiadamy przy dwoch malenkich plazach Playa Caleta i Playa Caletilla. sa to jedyne miejsca w Acapulco, gdzie woda nie jest tak gleboka i prawie nie ma fal, przez co w kazdy weekend, plaze sa oblegane przez rodziny z dziecmi. tak jest i tym razem - scisk, ze nie ma gdzie przejsc. pewnie dlatego sprzedawcy pamiatek stoja ze swoimi stoiskami... w wodzie.
lunch jemy na plazy - ceviche ze swiezej ryby (surowej ryby... marynowanej w soku z limonek). krecimy sie tam jeszcze troche czasu, a potem dluuugi powrotony spacer do Starego Acapulco.
jest tak goraco, ze calkiem na serio zaczynamy szukac miejsca z klimatyzacja. w restauracji, 100% Natural, gdzie serwuja tylko zdrowe, naturalne i organiczne jedzenie, spedzamy chyba z dwie godziny, przeciagajac moment, w ktorym trzeba bedzie znow wyjsc na gorac.
wieczorem na deptaku, przy nadbrzezu znow rozbrzmiewa salsa. na Zocalo impreza rodzinna. przenosimy sie do pobliskiego parku by troche odpoczac od zgielku i tlumu.
poniewaz nie wiem, skad dokladnie odjezdza autobus na terminal, Ania pyta o to jednego ze sprzedawcow galaretek, pan tak bardzo przejmuje sie swoja rola, ze zostawia swoje stoisko na srodku tlumnej ulicy(!), wyciaga innego pana z pobliskiego sklepu(!), by nastepnie w dwojke dowiedziec sie skad odjezdzaja autobusy. kiedy podjezdza jeden z nich, pan od galaretek osobiscie go zatrzymuje, a nastepnie rozmawia z kierowca by uzyskac stuprocentowa pewnosc, ze zawiezie nas dokladnie tam, gdzie powinien. dopiero kiedy kierowca potwierdza, a my wsiadamy do autobusu, pan wraca spokojny do swojego stoiska.
zajezdzamy na terminal jeszcze przed czasem i to czego, jestesmy absolutnie pewne, to to, ze nie bedziemy znow siedziec na jego plastikowych krzeselkach. rozsiadamy sie wiec na ziemi, troche nieco konfundujac ochrone terminala;)
droga do Peurto Escondido zajmie nam nastepne 8 godzin.
m.
zanim zabierzemy sie do sniadania sprawdzamy wszystkie mozliwe sposoby zemsty na piejacym kogucie. zwierz jest niepokonany w swoim, co 10 sekundowym, pianiu od rana do nocy. nie robi sobie przerwy nawet w niedziele.
dzis wyjezdzamy z Acapulco, przed nami znow kilkugodzinna, nocna jazda autokarem. ale zanim to nastapi mamy caly dzien tutaj. oddajemy wiec bagaze do przechowalni, wsiadamy do autobusu i tym razem, jedziemy w druga strone miasta. wysiadamy przy dwoch malenkich plazach Playa Caleta i Playa Caletilla. sa to jedyne miejsca w Acapulco, gdzie woda nie jest tak gleboka i prawie nie ma fal, przez co w kazdy weekend, plaze sa oblegane przez rodziny z dziecmi. tak jest i tym razem - scisk, ze nie ma gdzie przejsc. pewnie dlatego sprzedawcy pamiatek stoja ze swoimi stoiskami... w wodzie.
lunch jemy na plazy - ceviche ze swiezej ryby (surowej ryby... marynowanej w soku z limonek). krecimy sie tam jeszcze troche czasu, a potem dluuugi powrotony spacer do Starego Acapulco.
jest tak goraco, ze calkiem na serio zaczynamy szukac miejsca z klimatyzacja. w restauracji, 100% Natural, gdzie serwuja tylko zdrowe, naturalne i organiczne jedzenie, spedzamy chyba z dwie godziny, przeciagajac moment, w ktorym trzeba bedzie znow wyjsc na gorac.
wieczorem na deptaku, przy nadbrzezu znow rozbrzmiewa salsa. na Zocalo impreza rodzinna. przenosimy sie do pobliskiego parku by troche odpoczac od zgielku i tlumu.
poniewaz nie wiem, skad dokladnie odjezdza autobus na terminal, Ania pyta o to jednego ze sprzedawcow galaretek, pan tak bardzo przejmuje sie swoja rola, ze zostawia swoje stoisko na srodku tlumnej ulicy(!), wyciaga innego pana z pobliskiego sklepu(!), by nastepnie w dwojke dowiedziec sie skad odjezdzaja autobusy. kiedy podjezdza jeden z nich, pan od galaretek osobiscie go zatrzymuje, a nastepnie rozmawia z kierowca by uzyskac stuprocentowa pewnosc, ze zawiezie nas dokladnie tam, gdzie powinien. dopiero kiedy kierowca potwierdza, a my wsiadamy do autobusu, pan wraca spokojny do swojego stoiska.
zajezdzamy na terminal jeszcze przed czasem i to czego, jestesmy absolutnie pewne, to to, ze nie bedziemy znow siedziec na jego plastikowych krzeselkach. rozsiadamy sie wiec na ziemi, troche nieco konfundujac ochrone terminala;)
droga do Peurto Escondido zajmie nam nastepne 8 godzin.
m.
dzien: 33 ahoj, marynarzu..! 02.11.09
Peurto Escondido, to male miasteczko rybckie (30 tysiecy ludzi), ale takze, jedno z najslyniejszych miejsc na swiecie do uprawiania surfingu. ma swiatowej klasy plaze, na ktorych dobre fale sa przez wieksza czesc roku, a w sezonie (od maja do lipca) moga osiagnac nawet ponad 12m! to wlasnie tu zaczyna sie 'olimpiada' sportow ekstremalnych (ESPN's X Games). stad tez pochodzi, jeden z najslynniejszych surferow - Mexican Pipeline.
zameldowujemy sie w Cabanas Edda, dostajemy, jak do tej pory, najwiekszy pokoj w naszej podrozy (w zasadzie jest to murowany domek), za bardzo mila cene, a do plazy mamy 5 minut.
od razu chcemy biec nad wode i kontynuuowac nasz trening surfowania, ale 8 godzinna podroz w polaczeniu z wystepujacym tu klimatem tropikalnym, zwala nas z nog. zgodnie zauwazamy, ze po poludniu tez beda fale... i ucinamy sobie dusznego napa pod moskitera.
w Peurto Escondido jest mnostwo profesjonalnych szkol surfowania i jeszcze wiecej wypozyczalni sprzetu. zanim wiec podejmiemy jakas decyzje postanawiamy przejsc sie, ciagnaca wzdlug najwazniejszych plaz, Calle del Morro i dokladnie sprawdzic, co proponuja poszczegolne miejsca. wypytujemy o ceny, dlugosci kursow... i nagle, jak nie walnie! w ciagu kilku minut nad oceanem zbieraja sie ciemne chmury, zaczynaja rozblyskiwac pioruny i slychac odglos grzmotow. burza jest doslownie za zakretem. wpadamy wiec do sklepu po kilka rzeczy i juz w pierwszych kroplach deszcze wracamy do naszej cabana.
w kuchni komunalnej spotkykamy jednego z mieszkancow innej cabana. wlosokiego marynarza (po 40tce), ktory wlasnie pazy sobie espresso. marynarz (niestety, imienia nie ustalono), opowiada nam troche o swoim zyciu. okazuje, ze gosciu na stale mieszka w Meksyku, a do Wloch wraca tylko wtedy, gdy musi wejsc na statek. na morzu spedza 4 miesiace, po czym za zarobione pieniadze zyje przez nastepnych 8 miesiecy w Meksyku. robi tak o 8 lat. z czego przez 4 ostatnie mieszka w tym samym domku w Cabanas Edda. zatyka mnie zupelnie. Ania dopytuje pana o szczegoly. marynarz wybral to miejsce, bo najbardziej na swiecie kocha surfowac (no i kocha Meksyk). niby gdzies tam ma swoja ziemie, ale w takim wynajetym domku jest mu najzupelniej wygodnie. jest przestrony, ma lazienke. do plazy kawaleczek. a niedlugo bedzie wi-fi. czego chciec wiecej? well, ja nie moge w to uwierzyc jeszcze dobra chwile po jego wyjsciu.
(a akapit ten dedukuje wszystkim marynarzom, ktorzy lubia Meksyk - czyli specjalnie dla Agaty:)
so, leje cale popoludnie. ambitnie wiec uzupelniamy wpisy na stronie i wertujemy przewodniki.
kiedy przestaje padac wpadamy do jednego z surfingowych barow na kolacje... i pyszna pinacolade;)
niestety, permamenta klimatyzacja w autokarach, zmiany klimatow i pogody daja sie we znaki i wieczorem Ania zaczyna sie czuc kompletnie beznadziejnie.
m.
Peurto Escondido, to male miasteczko rybckie (30 tysiecy ludzi), ale takze, jedno z najslyniejszych miejsc na swiecie do uprawiania surfingu. ma swiatowej klasy plaze, na ktorych dobre fale sa przez wieksza czesc roku, a w sezonie (od maja do lipca) moga osiagnac nawet ponad 12m! to wlasnie tu zaczyna sie 'olimpiada' sportow ekstremalnych (ESPN's X Games). stad tez pochodzi, jeden z najslynniejszych surferow - Mexican Pipeline.
zameldowujemy sie w Cabanas Edda, dostajemy, jak do tej pory, najwiekszy pokoj w naszej podrozy (w zasadzie jest to murowany domek), za bardzo mila cene, a do plazy mamy 5 minut.
od razu chcemy biec nad wode i kontynuuowac nasz trening surfowania, ale 8 godzinna podroz w polaczeniu z wystepujacym tu klimatem tropikalnym, zwala nas z nog. zgodnie zauwazamy, ze po poludniu tez beda fale... i ucinamy sobie dusznego napa pod moskitera.
w Peurto Escondido jest mnostwo profesjonalnych szkol surfowania i jeszcze wiecej wypozyczalni sprzetu. zanim wiec podejmiemy jakas decyzje postanawiamy przejsc sie, ciagnaca wzdlug najwazniejszych plaz, Calle del Morro i dokladnie sprawdzic, co proponuja poszczegolne miejsca. wypytujemy o ceny, dlugosci kursow... i nagle, jak nie walnie! w ciagu kilku minut nad oceanem zbieraja sie ciemne chmury, zaczynaja rozblyskiwac pioruny i slychac odglos grzmotow. burza jest doslownie za zakretem. wpadamy wiec do sklepu po kilka rzeczy i juz w pierwszych kroplach deszcze wracamy do naszej cabana.
w kuchni komunalnej spotkykamy jednego z mieszkancow innej cabana. wlosokiego marynarza (po 40tce), ktory wlasnie pazy sobie espresso. marynarz (niestety, imienia nie ustalono), opowiada nam troche o swoim zyciu. okazuje, ze gosciu na stale mieszka w Meksyku, a do Wloch wraca tylko wtedy, gdy musi wejsc na statek. na morzu spedza 4 miesiace, po czym za zarobione pieniadze zyje przez nastepnych 8 miesiecy w Meksyku. robi tak o 8 lat. z czego przez 4 ostatnie mieszka w tym samym domku w Cabanas Edda. zatyka mnie zupelnie. Ania dopytuje pana o szczegoly. marynarz wybral to miejsce, bo najbardziej na swiecie kocha surfowac (no i kocha Meksyk). niby gdzies tam ma swoja ziemie, ale w takim wynajetym domku jest mu najzupelniej wygodnie. jest przestrony, ma lazienke. do plazy kawaleczek. a niedlugo bedzie wi-fi. czego chciec wiecej? well, ja nie moge w to uwierzyc jeszcze dobra chwile po jego wyjsciu.
(a akapit ten dedukuje wszystkim marynarzom, ktorzy lubia Meksyk - czyli specjalnie dla Agaty:)
so, leje cale popoludnie. ambitnie wiec uzupelniamy wpisy na stronie i wertujemy przewodniki.
kiedy przestaje padac wpadamy do jednego z surfingowych barow na kolacje... i pyszna pinacolade;)
niestety, permamenta klimatyzacja w autokarach, zmiany klimatow i pogody daja sie we znaki i wieczorem Ania zaczyna sie czuc kompletnie beznadziejnie.
m.
dzien: 34 hostel, ja?! 03.11.09
rano Ania wcale nie czuje sie lepiej... postanawia wiec wszczac blyskawiczna kuracacje i nigdzie nie wychodzic, a juz na pewno nie plywac w oceanie. w tym samym czasie ja mam zdobywac kolejne stopnie mistrzowskiego wtajemniczenia w sztuce surfowania.
obserwuje ocean i swoim profesjonalnym okiem stwierdzam, ze fale sa nie za duze. omijam wiec pierwsza wypozyczalnie i udaje sie do dalszej, lazecej blizej nastepnej plazy, na ktorej widac surferow.
deske dobiera mi sam Rene Salinas (podobno bardzo dobrze znany lokalny surfer). Rene sugeruje mi wziecie dlugiej deski (od takich sie zaczyna), ale ta jest naprawde tak wielka, ze nawet nie wyobrazam sobie, jak moglabym dotachac ja na druga strone ulicy. w koncu wybieramy inna deske. Rene mowi mi jeszcze, gdzie moge znalezc latwe fale dla poczatkujacych (wspomina np. o plazy, ktora specjalnie ominelam). dziekuje mu za pomoc, chwytam deske i biegne nad wode. jestem zadowolona bo deska jest w miare lekka, swiezo nawoskowana i ma trzy stery, co oznacza, ze bedzie stabilniejsza na wodzie. wybieram odpowiednie miejsce i zaczyna sie.
jeszcze zanim wejde dobrze do wody... ba! kurde, nie wchodze dobrze do wody wcale, bo podstepne, zle i zmowione fale przewracaja mnie zaraz na poczatku, wyrywaja mi deske i porywaja z powrotem na brzeg. ale, kurcze, nie ze mna te numery! wracam z wiekszym zaangazowaniem. i udaje mi sie wejsc calkiem daleko. tylko, ze w momencie, w ktorym powinnam zaczac plynac, jakas okropna i zawistna fala wyrywa mi deske i wyrzuca ja wysoko w powietrze. nie mam czasu nawet dobrze za nia spojrzec, kiedy spada mi na plecy, glowe, a nastepna zdradliwa fala przemiela mnie przez siebie razem z tonami piasku z dna. puszczam polska wiazanke do tych glupich i cholernych tworow wodnych i pne na przod. kolejne kilka fal znow wyrywa mi deske, podrzuca nia, przewraca mnie i zderza razem. przez chwile mysle nawet, ze trzy kochane stery, ktore tak pieknie mialy nadac mi stabilnosci, odciely, a w najlepszym wypadku pociely mi reke. na szczescie nic z tych rzeczy. cala sytuacja przestaje mi sie miescic w glowie. jestem strasznie zla i pastanawiam stanac dzis na desce, chocby nie wiem, co! po dwudziestych minutach... mam kompletnie dosc. wracam na brzeg. zwijam zabawki i pokornie przenosze sie na pierwsza plaze.
tam fale sa zdecydowanie latwiejsze (choc nadal o wiele wieksze i silniejsze niz w San Blas). wchodze do wody, klade sie na desce, lapie fale... i nie mam sily sie zupelnie ruszyc. och, jak zaczynam zalowac, ze nie zdecydowalam sie na Boogie Board..!
wracam na odpiowiednia glebokosc, stoje przy desce i zaczynam nie cierpiec tego oceanu. lapie fale, staje i surfuje przez nastepne 2 i pol sekundy. wychodze na brzeg i padam wykonczona na piasek. niestety, slonce zaczyna prazyc wiec nie moge za dlugo tak lezec. wracam do wody. naiwnie walcze z falami. lapie moze z 5, staje na trzech... konczy mi sie czas. musze oddac deske. nareszcie!:]
Ania czuje sie troche lepiej, ale na pewno nie na tyle, zeby w najblizszym czasie hasac w oceanie. ja, cala zmaltretowana, opowiadam jej tajnym podstepku nienawistnych fal... obawiam sie, ze mam dosc surfowania na najblizszy czas. postanawiamy wiec ominac trzy kolejne slynne wioseczki surferskie i udac sie dalej, na polnoc. po drodze do naszego kolejnego celu Oaxacy (czyt. Lahaki) chcemy wpasc do malej wioski w gorach, San Jose del Pacifico, o ktorej opowiadal nam Jim i na wlasne oczy zobaczyc drugie wcielenie Marii Sabiny (slynnej w Meksyku grzybojadki) - done Cataline.
lapiemy wiec (w koncu!) tani autobus do Pochutli, by spedzic w niej chwile na obskurnym terminalu i stamtad zlapac nastepny transport (znow tani!) do San Jose d.P.
znow bedziemy piac sie pod gore droga wykuta w skale. nasz przewodnik mowi cos o spektakularnych widokach. my widzimy tylko chmury i dodatkow kreci niemilosiernie. chyba zaczniemy inaczej interpretowac slowo 'spektakularny'.
przejechanie jakich 100 km zajmuje nam 4 godziny! jedyna interesujaca rzecza, jaka udaje nam sie zauwazyc w czasie drogi, jest to, jak nagle lasy tropikalne zmieniaja sie w lasy sosnowe. niesamowite wrazenie.
w San Jose del Pacifico, ktorego juz naprawde, nie mozemy sie doczekac, okazuje sie, ze zmienil sie nie tylko krajobraz. nagle z 40 stopni robi sie moze 10! rozdygotane wpadamy do budynku terminalika i wyciagamy nasze wszystkie cieple rzeczy... a potem kupujemy goraca czekolade.
dopiero tak przygotowane ruszamy na poszukiwania La Casa de Catalina.
oczywiscie musimy isc caly czas pod gore, i domek, do ktorego zmierzamy to ten ostatni... ale to, co zastajemy na miejscu, jest warte tego wysilku.
scena wyglada jak z jakiegos filmu: furtke do ogrodu otwiera nam niemowiacy i nic nierozumiejacy (w zadnym z normalnych jezykow) Japonczyk, ktory prowadzi nas do 'salonu'. w pierwszej chwili, kiedy otwiera nam drzwi, nie jestesmy w stanie nic dojrzec. dopiero po chwili z powal dymu wynurza sie 5 upalonych, glupio w nas wptrzonych twarzy. wsrod nich slynna dona Catalina. po pierwszym zdziwieniu, Ania, zaczyna, ze chcialaby zapytac o... 'najpierw usiadzcie i zapalcie, a potem zapytacie!' slyszymy w odpowiedzi na niedokonczone pytanie, polecenie Cataliny.
siadamy potulnie i rozgladamy sie po mega kolorowym, zagraconym pomieszczeniu. Ania stwierdza, ze wyglada tu, jak w jakims domku babajagi. a najzabawniejsze jest to, ze babajaga tez tu jest.
Catalina pyta tylko skad jestesmy, a kiedy odpowiadamy laduja przed nami dwa talerze pelne hiszpanskiej paelli. to chyba znaczy, ze wlasnie nas zakwaterowano.
San Jose del Pacifico, to malutka wioseczka (mieszka tu zaledwie 500 osob), na wysokosci 2750 m.n.p.m., slynaca przede wszystkim z... magicznych grzybkow.
po paelli, przychodzi czas na Mezcal, drink of the hause i wspolne bratanie. mamy wiec, mowiacego tylko po japonsku - Japonczyka Koje; faceta z podmalowanymi na czarno oczami - Jorge; malomownego Hiszpana - Alejandro, pracownika socjalnego, ktory przyjechal do Meksyku na wakacje...i jest tu juz od 4 lat; prawa reke Kataliny - Jordana, ktory wpadl do San Jose d.P., na kilka dni i jest tu od roku; wygladajacego jak joker i bedacego na swojej corocznej mushrooms trip - Leif'a, ktory przynosi porcje, ostatnich juz w tym sezonie, grzybkow; no i babajage - Cataline. na miejscu jest jeszcze kilka osob, ale nie pokazuje sie w salonie przez caly wieczor.
pozostale towarzystwo zas... pali... i pali... i pali... i pali. serio, jointow, jest tu wiecej niz osob, i co chwile zostaje skrecony nastepny! kazda z postaci wyglada jak z innej bajki. prawie kazda wierzy w lecznicza moc grzybkow... medytuje i stara sie naprawic swiat. wierzy w kalendarz majow i chce niesc szczescie innym ludziom.
wieczor zostaje uatrakcyjniony przed flamenco spiewy Cataliny... i jej nagle ataki kaszlu, na ktore nikt, oprocz nas, nie zwraca uwagi, a przy ktorych kazdorazowo mam wrazenie, ze Catalina wlasnie schodzi...
na miejscu sa tylko dormitoria (zeby to jakos ujac...), nam przysluguje to najmniejsze, w ktorym oprocz nas spi jeszcze Alejandro. nie ma ogrzewania, a na dworzu prawdziwy huragan.
zeby sie ogrzac wskakujemy w spiwory, potem jeszcze w jeden duzy i wszystko przykrywamy dwoma, grubymi kocami. do rana powinno wystarczyc.
m.
rano Ania wcale nie czuje sie lepiej... postanawia wiec wszczac blyskawiczna kuracacje i nigdzie nie wychodzic, a juz na pewno nie plywac w oceanie. w tym samym czasie ja mam zdobywac kolejne stopnie mistrzowskiego wtajemniczenia w sztuce surfowania.
obserwuje ocean i swoim profesjonalnym okiem stwierdzam, ze fale sa nie za duze. omijam wiec pierwsza wypozyczalnie i udaje sie do dalszej, lazecej blizej nastepnej plazy, na ktorej widac surferow.
deske dobiera mi sam Rene Salinas (podobno bardzo dobrze znany lokalny surfer). Rene sugeruje mi wziecie dlugiej deski (od takich sie zaczyna), ale ta jest naprawde tak wielka, ze nawet nie wyobrazam sobie, jak moglabym dotachac ja na druga strone ulicy. w koncu wybieramy inna deske. Rene mowi mi jeszcze, gdzie moge znalezc latwe fale dla poczatkujacych (wspomina np. o plazy, ktora specjalnie ominelam). dziekuje mu za pomoc, chwytam deske i biegne nad wode. jestem zadowolona bo deska jest w miare lekka, swiezo nawoskowana i ma trzy stery, co oznacza, ze bedzie stabilniejsza na wodzie. wybieram odpowiednie miejsce i zaczyna sie.
jeszcze zanim wejde dobrze do wody... ba! kurde, nie wchodze dobrze do wody wcale, bo podstepne, zle i zmowione fale przewracaja mnie zaraz na poczatku, wyrywaja mi deske i porywaja z powrotem na brzeg. ale, kurcze, nie ze mna te numery! wracam z wiekszym zaangazowaniem. i udaje mi sie wejsc calkiem daleko. tylko, ze w momencie, w ktorym powinnam zaczac plynac, jakas okropna i zawistna fala wyrywa mi deske i wyrzuca ja wysoko w powietrze. nie mam czasu nawet dobrze za nia spojrzec, kiedy spada mi na plecy, glowe, a nastepna zdradliwa fala przemiela mnie przez siebie razem z tonami piasku z dna. puszczam polska wiazanke do tych glupich i cholernych tworow wodnych i pne na przod. kolejne kilka fal znow wyrywa mi deske, podrzuca nia, przewraca mnie i zderza razem. przez chwile mysle nawet, ze trzy kochane stery, ktore tak pieknie mialy nadac mi stabilnosci, odciely, a w najlepszym wypadku pociely mi reke. na szczescie nic z tych rzeczy. cala sytuacja przestaje mi sie miescic w glowie. jestem strasznie zla i pastanawiam stanac dzis na desce, chocby nie wiem, co! po dwudziestych minutach... mam kompletnie dosc. wracam na brzeg. zwijam zabawki i pokornie przenosze sie na pierwsza plaze.
tam fale sa zdecydowanie latwiejsze (choc nadal o wiele wieksze i silniejsze niz w San Blas). wchodze do wody, klade sie na desce, lapie fale... i nie mam sily sie zupelnie ruszyc. och, jak zaczynam zalowac, ze nie zdecydowalam sie na Boogie Board..!
wracam na odpiowiednia glebokosc, stoje przy desce i zaczynam nie cierpiec tego oceanu. lapie fale, staje i surfuje przez nastepne 2 i pol sekundy. wychodze na brzeg i padam wykonczona na piasek. niestety, slonce zaczyna prazyc wiec nie moge za dlugo tak lezec. wracam do wody. naiwnie walcze z falami. lapie moze z 5, staje na trzech... konczy mi sie czas. musze oddac deske. nareszcie!:]
Ania czuje sie troche lepiej, ale na pewno nie na tyle, zeby w najblizszym czasie hasac w oceanie. ja, cala zmaltretowana, opowiadam jej tajnym podstepku nienawistnych fal... obawiam sie, ze mam dosc surfowania na najblizszy czas. postanawiamy wiec ominac trzy kolejne slynne wioseczki surferskie i udac sie dalej, na polnoc. po drodze do naszego kolejnego celu Oaxacy (czyt. Lahaki) chcemy wpasc do malej wioski w gorach, San Jose del Pacifico, o ktorej opowiadal nam Jim i na wlasne oczy zobaczyc drugie wcielenie Marii Sabiny (slynnej w Meksyku grzybojadki) - done Cataline.
lapiemy wiec (w koncu!) tani autobus do Pochutli, by spedzic w niej chwile na obskurnym terminalu i stamtad zlapac nastepny transport (znow tani!) do San Jose d.P.
znow bedziemy piac sie pod gore droga wykuta w skale. nasz przewodnik mowi cos o spektakularnych widokach. my widzimy tylko chmury i dodatkow kreci niemilosiernie. chyba zaczniemy inaczej interpretowac slowo 'spektakularny'.
przejechanie jakich 100 km zajmuje nam 4 godziny! jedyna interesujaca rzecza, jaka udaje nam sie zauwazyc w czasie drogi, jest to, jak nagle lasy tropikalne zmieniaja sie w lasy sosnowe. niesamowite wrazenie.
w San Jose del Pacifico, ktorego juz naprawde, nie mozemy sie doczekac, okazuje sie, ze zmienil sie nie tylko krajobraz. nagle z 40 stopni robi sie moze 10! rozdygotane wpadamy do budynku terminalika i wyciagamy nasze wszystkie cieple rzeczy... a potem kupujemy goraca czekolade.
dopiero tak przygotowane ruszamy na poszukiwania La Casa de Catalina.
oczywiscie musimy isc caly czas pod gore, i domek, do ktorego zmierzamy to ten ostatni... ale to, co zastajemy na miejscu, jest warte tego wysilku.
scena wyglada jak z jakiegos filmu: furtke do ogrodu otwiera nam niemowiacy i nic nierozumiejacy (w zadnym z normalnych jezykow) Japonczyk, ktory prowadzi nas do 'salonu'. w pierwszej chwili, kiedy otwiera nam drzwi, nie jestesmy w stanie nic dojrzec. dopiero po chwili z powal dymu wynurza sie 5 upalonych, glupio w nas wptrzonych twarzy. wsrod nich slynna dona Catalina. po pierwszym zdziwieniu, Ania, zaczyna, ze chcialaby zapytac o... 'najpierw usiadzcie i zapalcie, a potem zapytacie!' slyszymy w odpowiedzi na niedokonczone pytanie, polecenie Cataliny.
siadamy potulnie i rozgladamy sie po mega kolorowym, zagraconym pomieszczeniu. Ania stwierdza, ze wyglada tu, jak w jakims domku babajagi. a najzabawniejsze jest to, ze babajaga tez tu jest.
Catalina pyta tylko skad jestesmy, a kiedy odpowiadamy laduja przed nami dwa talerze pelne hiszpanskiej paelli. to chyba znaczy, ze wlasnie nas zakwaterowano.
San Jose del Pacifico, to malutka wioseczka (mieszka tu zaledwie 500 osob), na wysokosci 2750 m.n.p.m., slynaca przede wszystkim z... magicznych grzybkow.
po paelli, przychodzi czas na Mezcal, drink of the hause i wspolne bratanie. mamy wiec, mowiacego tylko po japonsku - Japonczyka Koje; faceta z podmalowanymi na czarno oczami - Jorge; malomownego Hiszpana - Alejandro, pracownika socjalnego, ktory przyjechal do Meksyku na wakacje...i jest tu juz od 4 lat; prawa reke Kataliny - Jordana, ktory wpadl do San Jose d.P., na kilka dni i jest tu od roku; wygladajacego jak joker i bedacego na swojej corocznej mushrooms trip - Leif'a, ktory przynosi porcje, ostatnich juz w tym sezonie, grzybkow; no i babajage - Cataline. na miejscu jest jeszcze kilka osob, ale nie pokazuje sie w salonie przez caly wieczor.
pozostale towarzystwo zas... pali... i pali... i pali... i pali. serio, jointow, jest tu wiecej niz osob, i co chwile zostaje skrecony nastepny! kazda z postaci wyglada jak z innej bajki. prawie kazda wierzy w lecznicza moc grzybkow... medytuje i stara sie naprawic swiat. wierzy w kalendarz majow i chce niesc szczescie innym ludziom.
wieczor zostaje uatrakcyjniony przed flamenco spiewy Cataliny... i jej nagle ataki kaszlu, na ktore nikt, oprocz nas, nie zwraca uwagi, a przy ktorych kazdorazowo mam wrazenie, ze Catalina wlasnie schodzi...
na miejscu sa tylko dormitoria (zeby to jakos ujac...), nam przysluguje to najmniejsze, w ktorym oprocz nas spi jeszcze Alejandro. nie ma ogrzewania, a na dworzu prawdziwy huragan.
zeby sie ogrzac wskakujemy w spiwory, potem jeszcze w jeden duzy i wszystko przykrywamy dwoma, grubymi kocami. do rana powinno wystarczyc.
m.
dzien: 35 ale wkolo jest wesolo 04.11.09
pobudka urzadza sie juz przed 8.00 rano. o tej porze wszyscy sa juz na nogach, wiec do nich dolaczamy. poniewaz Casa de Catalina zapewnia nam wersje 'all included', ubieramy sie cieplo i kierujemy nasz kroki do salonu na sniadanie. a w salonie... wszyscy juz spaleni. jeszcze nawet nie zapazyla sie kawa, a Catalina jednoczesnie odpala drugiego jointa, podpala jakies wonne ziola i dusi sie w kaszlu. na sniadanie dostajemy Ciasto z Trupa.
pogoda dzis dopisuje wiec przy sniadaniu pytamy o mozliwosci trekow (przewodnik podaje, ze mozna zrobic w tym miejscu kilka ciekawych tras), ale w odpowiedzi dostajemy tylko smiechy i hihy... (taa...) albo machanie palcem we wszystkie strony i wskazowki typu 'taaam... i tam... albooo... tam...'
wychodzimy na taras zielonego domku (jest na samym skraju zbocza) i Leif pokazuje nam... ocean. ale tym razem na serio:) poniewaz gory, w ktorych jestesmy sa bardzo wysokie (San jose del Pacifico 2750 m.n.p.m!) i nie ma chmur, a w linii prostej odleglosc nie jest znow tak wielka, widocznosc jest znakomita.
poniewaz Jordan mieszka tu juz tak dlugo, probujemy jeszcze raz, i pytamy o mozliwe trasy... chlopak odpowiada nam, ze tez o nich slyszal... ze podobno sa bardzo ladne... ale nie ma pojecia, gdzie one sa. w zamian, pokazuje nam magiczny ogrodek, ktory prowadza z Catalina. hoduja w nim owoce, warzywa i ziola (oprocz medytacji, Catalina uczy go rowniez zielarstwa - poprzedniego wieczoru zapazyl, specjalnie dla chorej Ani, ziolowa herbatke... ktora byla pyszna).
w miedzyczasie pod domek przychodza tutejsze Indianki oferujac w sprzedazy wyroby z miejscowej welny... maja wiec: czapki, szaliki, swetry i skarpety... i dosyc zawyzone ceny... i w dodatku nie chca dac sie zbyc... na szczescie, w ofercie maja cos, co nas zainteresowuje... welniane grzybki:D kupujemy jednego i zadowolone (Indianki sa zadowolone troche mniej, bo grzybek kosztowal tylko 10 peso) postanawiamy udac sie na poranny spacer po wiosce. 5 minut w jedna strone... i konczy nam sie wioska... 5 minut w druga... i znow konczy nam sie wioska... nie ma jeszcze nawet 9.00, a my nie wiemy, co ze soba zrobic. wpadamy na terminalik, kupujemy goraca czekolade, sprawdzamy poczte elektroniczna... i znow nie mamy, co robic... podejmujemy decyzje. wracamy po plecaki i lapiemy pierwszego busa do Oaxaki (czyt. Łahaki).
droga znow kreci i meci... pnie sie w gore i w dol... i w koncu po 4 godzinach jestesmy na miejscu. Oaxaca (Łahaka), 260 tys osob, 1550 m.n.p.m., stolica stanu... Oaxaca. przemaszerowujemy miasto i znajdujemy nasz wybrany hostel Luz y Luna. poniewaz nie maja w nim prywatnych pokoji... wynajmuja nam na prywatnosc 6 osobowe dormitorium - to dopiero duzy pokoj..! jest wiec prywatna lazienka, kuchnia, taras na dachu, metalowe szafki bezpieczenstwa, darmowa kawa i... darmowy wi-fi - z tego cieszymy sie najbardziej;)
na miejsce naszej obiado-kolacji wybieramy wegetarianska restauracyjke... w ktorej zamawiamy dwa dania miesne. trzydaniowa comida corrida z nielimitowanym napojem, w atrakcyjnej cenie:)
w drodze powrotnej przy pierwszym stoisku z kukurydza spotykamy... Marie i Paula. (a jednak!:) okazuje sie, ze wlasnie zjechali do miasta i szukaja hostelu. zabieramy ich wiec ze soba.
m.
pobudka urzadza sie juz przed 8.00 rano. o tej porze wszyscy sa juz na nogach, wiec do nich dolaczamy. poniewaz Casa de Catalina zapewnia nam wersje 'all included', ubieramy sie cieplo i kierujemy nasz kroki do salonu na sniadanie. a w salonie... wszyscy juz spaleni. jeszcze nawet nie zapazyla sie kawa, a Catalina jednoczesnie odpala drugiego jointa, podpala jakies wonne ziola i dusi sie w kaszlu. na sniadanie dostajemy Ciasto z Trupa.
pogoda dzis dopisuje wiec przy sniadaniu pytamy o mozliwosci trekow (przewodnik podaje, ze mozna zrobic w tym miejscu kilka ciekawych tras), ale w odpowiedzi dostajemy tylko smiechy i hihy... (taa...) albo machanie palcem we wszystkie strony i wskazowki typu 'taaam... i tam... albooo... tam...'
wychodzimy na taras zielonego domku (jest na samym skraju zbocza) i Leif pokazuje nam... ocean. ale tym razem na serio:) poniewaz gory, w ktorych jestesmy sa bardzo wysokie (San jose del Pacifico 2750 m.n.p.m!) i nie ma chmur, a w linii prostej odleglosc nie jest znow tak wielka, widocznosc jest znakomita.
poniewaz Jordan mieszka tu juz tak dlugo, probujemy jeszcze raz, i pytamy o mozliwe trasy... chlopak odpowiada nam, ze tez o nich slyszal... ze podobno sa bardzo ladne... ale nie ma pojecia, gdzie one sa. w zamian, pokazuje nam magiczny ogrodek, ktory prowadza z Catalina. hoduja w nim owoce, warzywa i ziola (oprocz medytacji, Catalina uczy go rowniez zielarstwa - poprzedniego wieczoru zapazyl, specjalnie dla chorej Ani, ziolowa herbatke... ktora byla pyszna).
w miedzyczasie pod domek przychodza tutejsze Indianki oferujac w sprzedazy wyroby z miejscowej welny... maja wiec: czapki, szaliki, swetry i skarpety... i dosyc zawyzone ceny... i w dodatku nie chca dac sie zbyc... na szczescie, w ofercie maja cos, co nas zainteresowuje... welniane grzybki:D kupujemy jednego i zadowolone (Indianki sa zadowolone troche mniej, bo grzybek kosztowal tylko 10 peso) postanawiamy udac sie na poranny spacer po wiosce. 5 minut w jedna strone... i konczy nam sie wioska... 5 minut w druga... i znow konczy nam sie wioska... nie ma jeszcze nawet 9.00, a my nie wiemy, co ze soba zrobic. wpadamy na terminalik, kupujemy goraca czekolade, sprawdzamy poczte elektroniczna... i znow nie mamy, co robic... podejmujemy decyzje. wracamy po plecaki i lapiemy pierwszego busa do Oaxaki (czyt. Łahaki).
droga znow kreci i meci... pnie sie w gore i w dol... i w koncu po 4 godzinach jestesmy na miejscu. Oaxaca (Łahaka), 260 tys osob, 1550 m.n.p.m., stolica stanu... Oaxaca. przemaszerowujemy miasto i znajdujemy nasz wybrany hostel Luz y Luna. poniewaz nie maja w nim prywatnych pokoji... wynajmuja nam na prywatnosc 6 osobowe dormitorium - to dopiero duzy pokoj..! jest wiec prywatna lazienka, kuchnia, taras na dachu, metalowe szafki bezpieczenstwa, darmowa kawa i... darmowy wi-fi - z tego cieszymy sie najbardziej;)
na miejsce naszej obiado-kolacji wybieramy wegetarianska restauracyjke... w ktorej zamawiamy dwa dania miesne. trzydaniowa comida corrida z nielimitowanym napojem, w atrakcyjnej cenie:)
w drodze powrotnej przy pierwszym stoisku z kukurydza spotykamy... Marie i Paula. (a jednak!:) okazuje sie, ze wlasnie zjechali do miasta i szukaja hostelu. zabieramy ich wiec ze soba.
m.
dzien: 36 Los Hostos Americanos 05.11.09
od rana korzystamy z przywileju free wi-fi i zalatwiamy wszystkie internetowe sprawy. z servasowa rodzina umowilysmy sie dopiero na 2pm, wiec mamy duzo czasu, zeby sie ogarnac.
zaglada do nas Marie. przyniosla mi tabletki, ktore mam brac na noc. nasi kanadyjcy znajomi wrocili wlasnie z Patzcuaro, gdzie obywa sie najwieksza w calym Meksyku impreza z okazji Dnia Zmarlych. z zazdroscia wysluchujemy barwnych opowiadan i znow jestesmy na siebie wsciekle (czyt. jestesmy wsciekle na Anie), ze zamiast tanczyc z innymi kosciotrupami na jeziornej wysepce obijalysmy sie w turystycznym Acapulco... ech. oprocz drugow dostajemy rowniez wlasnorecznie zrobiona ksiazeczke z poezja. wyglada na to, ze Marie nie tylko uczy sztuki, kreci rozpalonym hula hopem, ale takze tworzy - jestesmy pod wrazeniem.
postanwiamy towarzyszyc jej i Paulowi, oraz dwojce ich znajomych z Portland, na pysznym sniadaniu.
przecinamy kolonialne uliczki Oaxaca, co raz to, wpadajac na jakiegos turyste. miasto wydaje sie byc rajem dla Gringo. gdzie nie spojrzysz mnoza sie przed oczyma Anglicy, Amerykanie, Ozzis, Kanadyjczycy, Francuzi, Holendrzy.
w Cafe los Cuiles (oczywiscie prowadzonym przez obcokrajowca) wcinamy wspaniale, pelnozarniste gofry i popijamy organiczna kawa z regionu San Jose del Pacifico. w miare siedzenia w kawiarni zaczynam sie czuc naprawde nie tegez. Martyna przynosi mi, nie wiadomo skad, Emergen-C (moj ulubiony, sproszkowany srodek uzdrawiajacy, ktory mozna z latwoscia dostac w Uka i Usa). niestety, to tez nie pomaga. bierzemy od Paula klucze (minela juz doba hotelowa i musialysmy zostawic bagaze u nich w pokoju) i wracamy do hostelu.
nie mam nawet sily udzwignac mojego plecaka. wychodzimy wiec na ulice i zaraz pakujemy sie w pierwsza napotkana taksowke. mieszkanie hostow ma sie znajdowac 30 min od centrum. za jakis czas dojezdzamy na ulice Rio Bravo w polnocnej Oaxace. taksowkarz zatrzymuje samochod, wysiada i zamiast wypakowywac nasze ciezary wpatruje sie w dom naszych hostow i mowi: wow..! po chwili slyszymy glos naszego gospodarza: 'hej, drzwi sa od drugiej strony ulicy, zapraszam'. wypychamy zachwyconemu taksiarzowi 30 peso w reke i wchodzimy do srodka. David okazuje sie byc Amerykaninem (kolejny dowod na stopien zdominowania Oaxaci przez Gringos), a jego dom... bajka:) kwiaty i kaktusy pokrywaja olbrzymie tarasy. pierwsze pietro jest wynajmowane kanadyjskiej rodzinie (pisarzowi i artystce oraz trojce ich dzieciakow), ktora postanowila zmienic klimat na pol roku. na drugim mieszkaja wlasciciele. trzecie to kolejny taras - olbrzymi, pokrywajacy caly dach - na ktorym znajduje sie maly basen termiczny, zelazny stol z zestawem krzesel oraz masa roslin doniczkowych. dodajmy do tego przestronne wnetrza wypelnione kolorowymi obrazami, dywanami, ceramikami, rzezbami i kaflami oraz wszechobecne okna, rozsowane drzwi balkonowe i wspanialy widok na otaczajace miasto z gory... calosc naprawde robi wrazenie! dom jest nowy i zostal zaprojektowany przez wlasicieli.
David jest z zawodu elektrykiem-hydraulikiem, a jego zona, Kate, artystka-rzezbiarka. odkad sprowadzili sie do Meksyku ich zycie polega glownie na realizowaniu marzen :) w zwiazu z tym Kate od rana do nocy pracuje nad swoim rozwojem tworczym lepiac w glinie olbrzymie kaktusy, a David robi zakupy, gotuje i bawi sie komputerem. niedawno para wrocila z podrozy do okola swiata, ktora zajela im rok czasu. Kate przygotowuje sie wlasnie do wystawy, ktora odbedzie sie w Californii. hosci oryginalnie pochodza z San Francisco. Kate miala przed Davidem dwoch innych mezow (w tym jednego Meksykanina), David jedna zone. oboje maja dzieci z poprzednich malzenstw. zanim postanowili zamieszkac w Oaxace prowadzili przez 4 lata hotelik w Livingstone w Gwatemali. podczas wakacji, wlasnie w tej miejscowosci, 'szalona' Kate namowila meza na zakup podupadajacego Hostel Rosado. do sprzedazy interesu zmusila ja choroba oraz malo sprzyjajacy, wilgotny klimat Livingstone.
nasz pokoj jest uroczy: wielkie, super wygodne lozko, folklorystyczne obrazy, gliniane figurki, recznie robione ozdobki. mamy tez prywatne lazienke z ciepla woda oraz bezprzewodowy interenet:) na widok tych cudow odzyskuje sily. David jedzie wlasnie odebrac ze studio zone i zabiera nas do centrum. ruszamy wiec na podboj Oaxaci! na poczatek zagladamy na maly, uliczny market. Indianie sprzedaja tu swoje wyroby: bizuterie, ciuchy, obrazy, figurki (drewniane postacie zwierzatek malowane na cudownie zywe kolory). poniewaz jestem chora i upierdliwa, a na dodatek mi zimno, dostaje pozwolenie na kupno welnianego szala :)
zagladamy do Centro Fotografico Alvarez Bravo i trafiamy na kolejna wystawe... trupow! Meksykanie podobno uwielbiaja ten watek... my raczej mniej. w zwiazku z obchodami Dia de Muertos pelno wszedzie plywajcych w sloikach embrionow ludzkich, pocwiartowanych mozgow, znieksztalconych noworodkow, braci syjamskich... klimat doprawiaja zdjecia nieboszczykow oraz szkielety osob w roznym wieku. pychota! wybiegamy z galerii w poszukiwaniu bardziej estetycznych doznan. nastepne w planie jest Museo de los Pintadores Oxaquenos. hmm... nie mamy dzis szczescia do sztuki. wystawa jest srednia. cale szczescie znizki studenckie pozwalaja nam jakos przezyc ten dysonans pozakupowy. z muzeum wychodzimy prosto na plac Zocalo. kupujemy elote (kolbe kukurydzy na patyku) i siadamy na lawkach. w dzien nie mozna wytrzymac w sloncu, a wieczory sa tu naprawde zimne - wracamy! droga do domu okazuje sie byc bardzo prosta. po drodze mijamy Kosciol Santo Domingo i spotykamy rozlozonego (ze swoja bizuteria) przed nim Alejandro - naszego kolege z Casa de Catalina. Hiszpan, tak jak wiekszosc, aretesanos (tworcy bransoletek, wisiorkow, pierscionkow) to free spirit. w dzien siedza w kupie, sprzedaja swoje wyroby, zaczepiaja przechodniow... noca pala trawke, baluja. nie maja zadnych zobowiazan. nic ich nigdzie nie trzyma. zyja miloscia i powietrzem... i marysia :) sa zwykle usmiechnieci, zawsze gotowi do pogawedki - takie Dzieci Kwiaty (w wydaniu artystycznym).
kiedy wracamy, nikogo nie ma w domu. pierwsze pietro puste, na drugim pala sie swiatla, ale tez ani zywej duszy. Martyna zostaje w pokoju, ja ide szukac domownikow. zagladam na dach i znajduje Kate i Davida w hottie'm (goracym baseniku)... zupelnie nagich!
kilkanascie minut pozniej spotykamy sie wszyscy w kuchni. oni sa juz w szlafrokach :) Kate czestuje nas winem, David piwem. dostajemy kubel popcornu i nastepna godzine rozprawiamy o wszystkim i niczym.
a.
od rana korzystamy z przywileju free wi-fi i zalatwiamy wszystkie internetowe sprawy. z servasowa rodzina umowilysmy sie dopiero na 2pm, wiec mamy duzo czasu, zeby sie ogarnac.
zaglada do nas Marie. przyniosla mi tabletki, ktore mam brac na noc. nasi kanadyjcy znajomi wrocili wlasnie z Patzcuaro, gdzie obywa sie najwieksza w calym Meksyku impreza z okazji Dnia Zmarlych. z zazdroscia wysluchujemy barwnych opowiadan i znow jestesmy na siebie wsciekle (czyt. jestesmy wsciekle na Anie), ze zamiast tanczyc z innymi kosciotrupami na jeziornej wysepce obijalysmy sie w turystycznym Acapulco... ech. oprocz drugow dostajemy rowniez wlasnorecznie zrobiona ksiazeczke z poezja. wyglada na to, ze Marie nie tylko uczy sztuki, kreci rozpalonym hula hopem, ale takze tworzy - jestesmy pod wrazeniem.
postanwiamy towarzyszyc jej i Paulowi, oraz dwojce ich znajomych z Portland, na pysznym sniadaniu.
przecinamy kolonialne uliczki Oaxaca, co raz to, wpadajac na jakiegos turyste. miasto wydaje sie byc rajem dla Gringo. gdzie nie spojrzysz mnoza sie przed oczyma Anglicy, Amerykanie, Ozzis, Kanadyjczycy, Francuzi, Holendrzy.
w Cafe los Cuiles (oczywiscie prowadzonym przez obcokrajowca) wcinamy wspaniale, pelnozarniste gofry i popijamy organiczna kawa z regionu San Jose del Pacifico. w miare siedzenia w kawiarni zaczynam sie czuc naprawde nie tegez. Martyna przynosi mi, nie wiadomo skad, Emergen-C (moj ulubiony, sproszkowany srodek uzdrawiajacy, ktory mozna z latwoscia dostac w Uka i Usa). niestety, to tez nie pomaga. bierzemy od Paula klucze (minela juz doba hotelowa i musialysmy zostawic bagaze u nich w pokoju) i wracamy do hostelu.
nie mam nawet sily udzwignac mojego plecaka. wychodzimy wiec na ulice i zaraz pakujemy sie w pierwsza napotkana taksowke. mieszkanie hostow ma sie znajdowac 30 min od centrum. za jakis czas dojezdzamy na ulice Rio Bravo w polnocnej Oaxace. taksowkarz zatrzymuje samochod, wysiada i zamiast wypakowywac nasze ciezary wpatruje sie w dom naszych hostow i mowi: wow..! po chwili slyszymy glos naszego gospodarza: 'hej, drzwi sa od drugiej strony ulicy, zapraszam'. wypychamy zachwyconemu taksiarzowi 30 peso w reke i wchodzimy do srodka. David okazuje sie byc Amerykaninem (kolejny dowod na stopien zdominowania Oaxaci przez Gringos), a jego dom... bajka:) kwiaty i kaktusy pokrywaja olbrzymie tarasy. pierwsze pietro jest wynajmowane kanadyjskiej rodzinie (pisarzowi i artystce oraz trojce ich dzieciakow), ktora postanowila zmienic klimat na pol roku. na drugim mieszkaja wlasciciele. trzecie to kolejny taras - olbrzymi, pokrywajacy caly dach - na ktorym znajduje sie maly basen termiczny, zelazny stol z zestawem krzesel oraz masa roslin doniczkowych. dodajmy do tego przestronne wnetrza wypelnione kolorowymi obrazami, dywanami, ceramikami, rzezbami i kaflami oraz wszechobecne okna, rozsowane drzwi balkonowe i wspanialy widok na otaczajace miasto z gory... calosc naprawde robi wrazenie! dom jest nowy i zostal zaprojektowany przez wlasicieli.
David jest z zawodu elektrykiem-hydraulikiem, a jego zona, Kate, artystka-rzezbiarka. odkad sprowadzili sie do Meksyku ich zycie polega glownie na realizowaniu marzen :) w zwiazu z tym Kate od rana do nocy pracuje nad swoim rozwojem tworczym lepiac w glinie olbrzymie kaktusy, a David robi zakupy, gotuje i bawi sie komputerem. niedawno para wrocila z podrozy do okola swiata, ktora zajela im rok czasu. Kate przygotowuje sie wlasnie do wystawy, ktora odbedzie sie w Californii. hosci oryginalnie pochodza z San Francisco. Kate miala przed Davidem dwoch innych mezow (w tym jednego Meksykanina), David jedna zone. oboje maja dzieci z poprzednich malzenstw. zanim postanowili zamieszkac w Oaxace prowadzili przez 4 lata hotelik w Livingstone w Gwatemali. podczas wakacji, wlasnie w tej miejscowosci, 'szalona' Kate namowila meza na zakup podupadajacego Hostel Rosado. do sprzedazy interesu zmusila ja choroba oraz malo sprzyjajacy, wilgotny klimat Livingstone.
nasz pokoj jest uroczy: wielkie, super wygodne lozko, folklorystyczne obrazy, gliniane figurki, recznie robione ozdobki. mamy tez prywatne lazienke z ciepla woda oraz bezprzewodowy interenet:) na widok tych cudow odzyskuje sily. David jedzie wlasnie odebrac ze studio zone i zabiera nas do centrum. ruszamy wiec na podboj Oaxaci! na poczatek zagladamy na maly, uliczny market. Indianie sprzedaja tu swoje wyroby: bizuterie, ciuchy, obrazy, figurki (drewniane postacie zwierzatek malowane na cudownie zywe kolory). poniewaz jestem chora i upierdliwa, a na dodatek mi zimno, dostaje pozwolenie na kupno welnianego szala :)
zagladamy do Centro Fotografico Alvarez Bravo i trafiamy na kolejna wystawe... trupow! Meksykanie podobno uwielbiaja ten watek... my raczej mniej. w zwiazku z obchodami Dia de Muertos pelno wszedzie plywajcych w sloikach embrionow ludzkich, pocwiartowanych mozgow, znieksztalconych noworodkow, braci syjamskich... klimat doprawiaja zdjecia nieboszczykow oraz szkielety osob w roznym wieku. pychota! wybiegamy z galerii w poszukiwaniu bardziej estetycznych doznan. nastepne w planie jest Museo de los Pintadores Oxaquenos. hmm... nie mamy dzis szczescia do sztuki. wystawa jest srednia. cale szczescie znizki studenckie pozwalaja nam jakos przezyc ten dysonans pozakupowy. z muzeum wychodzimy prosto na plac Zocalo. kupujemy elote (kolbe kukurydzy na patyku) i siadamy na lawkach. w dzien nie mozna wytrzymac w sloncu, a wieczory sa tu naprawde zimne - wracamy! droga do domu okazuje sie byc bardzo prosta. po drodze mijamy Kosciol Santo Domingo i spotykamy rozlozonego (ze swoja bizuteria) przed nim Alejandro - naszego kolege z Casa de Catalina. Hiszpan, tak jak wiekszosc, aretesanos (tworcy bransoletek, wisiorkow, pierscionkow) to free spirit. w dzien siedza w kupie, sprzedaja swoje wyroby, zaczepiaja przechodniow... noca pala trawke, baluja. nie maja zadnych zobowiazan. nic ich nigdzie nie trzyma. zyja miloscia i powietrzem... i marysia :) sa zwykle usmiechnieci, zawsze gotowi do pogawedki - takie Dzieci Kwiaty (w wydaniu artystycznym).
kiedy wracamy, nikogo nie ma w domu. pierwsze pietro puste, na drugim pala sie swiatla, ale tez ani zywej duszy. Martyna zostaje w pokoju, ja ide szukac domownikow. zagladam na dach i znajduje Kate i Davida w hottie'm (goracym baseniku)... zupelnie nagich!
kilkanascie minut pozniej spotykamy sie wszyscy w kuchni. oni sa juz w szlafrokach :) Kate czestuje nas winem, David piwem. dostajemy kubel popcornu i nastepna godzine rozprawiamy o wszystkim i niczym.
a.
dzien: 37 w lozku 06.11.09
budze sie w stanie fatalnym. poce sie jak prosiak, mam dziki kaszel, czerwone poliki i zupelny brak sil! Kate wybyla do swojej pracowni wczesnie rano, wiec kawe robi nam Dave. Martyna o malo nie pada ze szczescia. kawa jest swiezo mielona i mocna (latynoamerykanskie odpowiedniki kawy to straszne lury, na dodatek czesto bezkofeinowe). zaraz po niej podany zostaje nam owocowy smoothie i slodkie ciastka.
dzis dzien marketu z ekologicznymi (organicznymi) wyrobami. wczoraj postanowilismy wszyscy sie na niego wybrac. dzis ja leze w lozku, a David czeka na kolesi od gazu (w Meksyku nie ma gazociagow, dlatego gaz do domow dostarczany jest w ogromych butlach) wiec zostaje tylko Martyna. ide spac.
kiedy Martyna wraca przygotowuje mi mleko z miodem i czosnkiem po czym wychodzi zwiedzac miasto. ide spac. Martyna wraca i opowiada mi o trzech zwiedzonych marketach (Mercado Benito Juarez, 20 de Novembre i Mercado de Artesania) i wytworniach czekolady.
poniewaz nie mam dzis o czym pisac wymienie rzeczy, ktorych nie zrobilysmy (przez moja glupia chorobe) w Oaxace:
- nie pojechalysmy do El Tule zobaczyc, ponoc, najwiekszego na swiecie drzewa El Arbol del Tule (cyprys), ktorego srednica pnia wynosi 11m,
- nie poszlysmy na kurs gotowania. Oaxaca slynie z wyjatkowej kuchni, do ktorej specjalow nalezy aromatyczne mole (sos skladajacy sie z ponad 30 skladnikow),
tlayudas (olbrzymia tortilla z roznorakimi dodatkami, czesto nazywana Oaxaca'nska pizza), quesillo (sznurkowaty ser) i chapulines (pasikoniki smazone z chili, cebula i
czosnkiem)
- nie odwiedzilysmy Pueblos Mancomunados. wiosek polozonych sa wysoko w gorach, w otoczeniu gestych lasow sosnowych. ich glownym dochodem jest dzis... ekoturystyka.
wieczorem jest mi lepiej i kiedy wraca Kate, wszyscy wybieramy sie na kolacje do centrum. restauracja znajduje sie w jednym z wielu kolonialnych patio. w srodku, nie zgadniecie, sami obcokrajowcy (za wyjatkiem obslugi oczywiscie). wszyscy zamawiaja margarite, ja herbate :( wieczor uplywa nam bardzo milo. rozmawiamy o podrozach, interesach, socjalizmie (wszyscy jestesmy zwolennikami systemu Skandynawskiego), edukacji, przeznaczeniu, legalizacji marihuany (jak sie okazuje nasi hosci sa przyjacielami Marysi), Europie i Ameryce, Bushu i Kaczynskim, prawie, wolnosci, naturze i miesie w czekoladzie (sos-mole to duma Oaxaci).
po powrocie czeka nas niespodzianka. hosci specjalnie dla nas nagrzali basenik na dachu. zawiniete w wielkie reczniki wbiegamy na gore. jest zupelnie ciemno. woda w hottiem ma okolo 40º C. zawijam sobie turban na glowie (choroba nie daje mi o sobie zapomniec) i za Martyna wskakuje do srodka. no to jestesmy - dwa golasy w goracym basenie na dachu Oaxaca! siedzimy w ciszy gapiac sie z usmiechem na gwiazdy i kolorowe swiatla miasta.
a.
budze sie w stanie fatalnym. poce sie jak prosiak, mam dziki kaszel, czerwone poliki i zupelny brak sil! Kate wybyla do swojej pracowni wczesnie rano, wiec kawe robi nam Dave. Martyna o malo nie pada ze szczescia. kawa jest swiezo mielona i mocna (latynoamerykanskie odpowiedniki kawy to straszne lury, na dodatek czesto bezkofeinowe). zaraz po niej podany zostaje nam owocowy smoothie i slodkie ciastka.
dzis dzien marketu z ekologicznymi (organicznymi) wyrobami. wczoraj postanowilismy wszyscy sie na niego wybrac. dzis ja leze w lozku, a David czeka na kolesi od gazu (w Meksyku nie ma gazociagow, dlatego gaz do domow dostarczany jest w ogromych butlach) wiec zostaje tylko Martyna. ide spac.
kiedy Martyna wraca przygotowuje mi mleko z miodem i czosnkiem po czym wychodzi zwiedzac miasto. ide spac. Martyna wraca i opowiada mi o trzech zwiedzonych marketach (Mercado Benito Juarez, 20 de Novembre i Mercado de Artesania) i wytworniach czekolady.
poniewaz nie mam dzis o czym pisac wymienie rzeczy, ktorych nie zrobilysmy (przez moja glupia chorobe) w Oaxace:
- nie pojechalysmy do El Tule zobaczyc, ponoc, najwiekszego na swiecie drzewa El Arbol del Tule (cyprys), ktorego srednica pnia wynosi 11m,
- nie poszlysmy na kurs gotowania. Oaxaca slynie z wyjatkowej kuchni, do ktorej specjalow nalezy aromatyczne mole (sos skladajacy sie z ponad 30 skladnikow),
tlayudas (olbrzymia tortilla z roznorakimi dodatkami, czesto nazywana Oaxaca'nska pizza), quesillo (sznurkowaty ser) i chapulines (pasikoniki smazone z chili, cebula i
czosnkiem)
- nie odwiedzilysmy Pueblos Mancomunados. wiosek polozonych sa wysoko w gorach, w otoczeniu gestych lasow sosnowych. ich glownym dochodem jest dzis... ekoturystyka.
wieczorem jest mi lepiej i kiedy wraca Kate, wszyscy wybieramy sie na kolacje do centrum. restauracja znajduje sie w jednym z wielu kolonialnych patio. w srodku, nie zgadniecie, sami obcokrajowcy (za wyjatkiem obslugi oczywiscie). wszyscy zamawiaja margarite, ja herbate :( wieczor uplywa nam bardzo milo. rozmawiamy o podrozach, interesach, socjalizmie (wszyscy jestesmy zwolennikami systemu Skandynawskiego), edukacji, przeznaczeniu, legalizacji marihuany (jak sie okazuje nasi hosci sa przyjacielami Marysi), Europie i Ameryce, Bushu i Kaczynskim, prawie, wolnosci, naturze i miesie w czekoladzie (sos-mole to duma Oaxaci).
po powrocie czeka nas niespodzianka. hosci specjalnie dla nas nagrzali basenik na dachu. zawiniete w wielkie reczniki wbiegamy na gore. jest zupelnie ciemno. woda w hottiem ma okolo 40º C. zawijam sobie turban na glowie (choroba nie daje mi o sobie zapomniec) i za Martyna wskakuje do srodka. no to jestesmy - dwa golasy w goracym basenie na dachu Oaxaca! siedzimy w ciszy gapiac sie z usmiechem na gwiazdy i kolorowe swiatla miasta.
a.
dzien: 38 Łaaa-Ha-Ka 07.11.09
alez to servasowskie lozko jest suuuper wygodne! bierzemy udzial w porannym rytuale kawa, smoothie, slodkie ciacho. Kate jedzie dzis do studio troszke pozniej... wiec zabieramy sie razem z nia. od wczoraj jestem bardzo podekscytowana mozliwoscia odwiedzenia jej pracowni. od poczatku liczylam, ze dostaniemy zaproszenie i wczoraj, w koncu pojawila sie ta propozycja. Kate wynajmuje skrawek pokoju od swojej amerykanskiej kolezanki, takze rzezbiarki. znajduje sie on w centrum Oaxaci, w jednym z kolorowych, kolonialnych domow z duzym patio. wnetrze studio przypomina duza kuchnie.
ogladamy ukonczone rzezby kaktusow (w tym wlasnie specjalizuje sie Kate) oraz technike wyrabiania masy, z ktorej powstaja, wymaga to niezlej pracy fizycznej. w pokoju obok znajduje sie piec. surowa rzezbe nalezy wypalic, a nastepnie pomalowac w wybranych kolorach. po tym zabiegu nalezy wstwic ja z powrotem do pieca, tym razem na dluzej i w o wiele wyzsza temperature. w ten sposob uzyskujemy, gotowe do podziwiania... ceramiczne kaktusy z Oaxaci:) wyroby przyjaciolki Kate spodobaly nam sie chyba troszke bardziej... Rose zajmuje sie tworzeniem ceramiki uzytkowej, czyt. praktycznej. w jej kolekcji znajduja sie kubki, wazony, miseczki, talerzyki. wszystkie one maja oryginalne ksztalty i kolory. niestety, artystki nie ma dzis w studio, gdyz pogryzl ja, jej wlasny pies - bokser i lezy z chora noga w domu...
z pracowni udajemy sie do Museo de las Culturas de Oaxaca, jednego z najlepszych muzeow regionalnych w Meksyku. opowiada ono o historii i kulturach Oaxaci, i znajduje sie w imponujacym budynku przylaczonym do pieknego kosciola Santo Domingo. nad wejsciem widnieje wielki plakat INAH (Narodowy Instytut Antropologii i Historii), ktory jest scisle zwiazany z ENAH, czyli 'nasza' meksykanska uczelnia;) przez chwilke wahamy sie, czy aby nie rozpoznaja naszego triku z legitymacjami... raz sie zyje! okazujemy dokumenty i... wchodzimy za friko:) pedzimy prosto do pokoju III, z napisem Tumba 7 (polecanym przez Kate). znajduje sie w nim wspaniala bizuteria znaleziona w historycznym miescie Zapotecow - Monte Alban (Biala Gora). naleza do niej pieknie rzezbione srebra, zloto, turkus, perly, korale, krysztaly i bursztyn. muzeum jest olbrzymie, a ja znow zle sie czuje. wychodzimy na goraca ulice.
przy deptaku Alcala znajduje sie Instituto de Artes Graficos de Oaxaca. David szczerze je polecal, wiec postanawiamy zajrzec i do niego. kolejny, kolonialny dom z labiryntem korytarzy i pokoi. wlasnie odbywaja sie w nim jakies zajecia i kazde z pomieszczen wyplenione jest stadem studentow wertujacych ksiazki i magazyny. nie wiemy za bardzo, co mialybysmy tu ogladac. gdzie sie nie pojawiamy wbijaja sie w nas dziesiatki oczu. przemykamy z jednej do drugiej sali w poszukiwaniu jakiejs sztuki. w koncu trafiamy na wystawe... czarno-bialych horyzontow. eee..?
czas nadrobic zaleglosci z wczoraj. Martyna prowadzi mnie w miejsca, ktore wczoraj samodzielnie odwiedziala. region Oaxaca slynie z wyrobu czekolady. jej pitna wersje mialysmy okazje posmakowac w San Jose del Pacifico. tutejsza czekolada smakuje raczej jak twor czekoladopodobny i jest mieszanka kakao, cukru i cynamonu.
ulica, na ktorej znajduja sie male fabryki 'dumy' Oaxaci miesci sie tuz przy glownym markecie. kolorowy targ pelen jest Indianek sprzedajacych prazone pasikoniki, ziola, owoce i warzywa. nie znalazlysmy sie tu bez przyczyny. obiecalysmy Kate i Davidowi, ze im dzis cos ugotujemy. wlasciwie to jestem zla, ze im obiecalysmy, bo nie czuje sie w stanie stac na nogach, nie mowiac juz o pichceniu. zwykle, odwiedzanym hostom, robilysmy golabki albo placki ziemniaczane, ale dzis idziemy na latwizne. wybieramy chyba najprostsza z mozliwych potraw - placki z jablkami (i brzoskwiniami). po drodze do domu znow spotykamy Alejandro.
kiedy docieramy na miejsce Martyna idzie do garow, a ja do lozka. kiedy wraca Kate zasiadamy do obiadu, ktory przygotowal David (grilowany tunczyk i salatka). nasze placki zostaly potraktowane drugorzednie ze wzgledu na swoj slodki smak i zamiast na glowne danie, zjedlismy je na deser. ALE co to byl za deser! palce lizac :) wszyscy zajadalismy sie, az sie nam uszy trzesly. Martyna spisala sie na 5, ja tylko na plusa, bo zrobilam do plackow sos orzechowy.
wieczorem zegnamy sie grzecznie i Dave odwozi nas na terminal autobusowy. Kate kazala mi zostac, bo moge przeciez miec swinska grype, ale nie chcemy naduzywac ich goscinnosci. o 9 pm wsiadamy do autobusu do San Cristobal de las Casas w Chiapas.
a.
alez to servasowskie lozko jest suuuper wygodne! bierzemy udzial w porannym rytuale kawa, smoothie, slodkie ciacho. Kate jedzie dzis do studio troszke pozniej... wiec zabieramy sie razem z nia. od wczoraj jestem bardzo podekscytowana mozliwoscia odwiedzenia jej pracowni. od poczatku liczylam, ze dostaniemy zaproszenie i wczoraj, w koncu pojawila sie ta propozycja. Kate wynajmuje skrawek pokoju od swojej amerykanskiej kolezanki, takze rzezbiarki. znajduje sie on w centrum Oaxaci, w jednym z kolorowych, kolonialnych domow z duzym patio. wnetrze studio przypomina duza kuchnie.
ogladamy ukonczone rzezby kaktusow (w tym wlasnie specjalizuje sie Kate) oraz technike wyrabiania masy, z ktorej powstaja, wymaga to niezlej pracy fizycznej. w pokoju obok znajduje sie piec. surowa rzezbe nalezy wypalic, a nastepnie pomalowac w wybranych kolorach. po tym zabiegu nalezy wstwic ja z powrotem do pieca, tym razem na dluzej i w o wiele wyzsza temperature. w ten sposob uzyskujemy, gotowe do podziwiania... ceramiczne kaktusy z Oaxaci:) wyroby przyjaciolki Kate spodobaly nam sie chyba troszke bardziej... Rose zajmuje sie tworzeniem ceramiki uzytkowej, czyt. praktycznej. w jej kolekcji znajduja sie kubki, wazony, miseczki, talerzyki. wszystkie one maja oryginalne ksztalty i kolory. niestety, artystki nie ma dzis w studio, gdyz pogryzl ja, jej wlasny pies - bokser i lezy z chora noga w domu...
z pracowni udajemy sie do Museo de las Culturas de Oaxaca, jednego z najlepszych muzeow regionalnych w Meksyku. opowiada ono o historii i kulturach Oaxaci, i znajduje sie w imponujacym budynku przylaczonym do pieknego kosciola Santo Domingo. nad wejsciem widnieje wielki plakat INAH (Narodowy Instytut Antropologii i Historii), ktory jest scisle zwiazany z ENAH, czyli 'nasza' meksykanska uczelnia;) przez chwilke wahamy sie, czy aby nie rozpoznaja naszego triku z legitymacjami... raz sie zyje! okazujemy dokumenty i... wchodzimy za friko:) pedzimy prosto do pokoju III, z napisem Tumba 7 (polecanym przez Kate). znajduje sie w nim wspaniala bizuteria znaleziona w historycznym miescie Zapotecow - Monte Alban (Biala Gora). naleza do niej pieknie rzezbione srebra, zloto, turkus, perly, korale, krysztaly i bursztyn. muzeum jest olbrzymie, a ja znow zle sie czuje. wychodzimy na goraca ulice.
przy deptaku Alcala znajduje sie Instituto de Artes Graficos de Oaxaca. David szczerze je polecal, wiec postanawiamy zajrzec i do niego. kolejny, kolonialny dom z labiryntem korytarzy i pokoi. wlasnie odbywaja sie w nim jakies zajecia i kazde z pomieszczen wyplenione jest stadem studentow wertujacych ksiazki i magazyny. nie wiemy za bardzo, co mialybysmy tu ogladac. gdzie sie nie pojawiamy wbijaja sie w nas dziesiatki oczu. przemykamy z jednej do drugiej sali w poszukiwaniu jakiejs sztuki. w koncu trafiamy na wystawe... czarno-bialych horyzontow. eee..?
czas nadrobic zaleglosci z wczoraj. Martyna prowadzi mnie w miejsca, ktore wczoraj samodzielnie odwiedziala. region Oaxaca slynie z wyrobu czekolady. jej pitna wersje mialysmy okazje posmakowac w San Jose del Pacifico. tutejsza czekolada smakuje raczej jak twor czekoladopodobny i jest mieszanka kakao, cukru i cynamonu.
ulica, na ktorej znajduja sie male fabryki 'dumy' Oaxaci miesci sie tuz przy glownym markecie. kolorowy targ pelen jest Indianek sprzedajacych prazone pasikoniki, ziola, owoce i warzywa. nie znalazlysmy sie tu bez przyczyny. obiecalysmy Kate i Davidowi, ze im dzis cos ugotujemy. wlasciwie to jestem zla, ze im obiecalysmy, bo nie czuje sie w stanie stac na nogach, nie mowiac juz o pichceniu. zwykle, odwiedzanym hostom, robilysmy golabki albo placki ziemniaczane, ale dzis idziemy na latwizne. wybieramy chyba najprostsza z mozliwych potraw - placki z jablkami (i brzoskwiniami). po drodze do domu znow spotykamy Alejandro.
kiedy docieramy na miejsce Martyna idzie do garow, a ja do lozka. kiedy wraca Kate zasiadamy do obiadu, ktory przygotowal David (grilowany tunczyk i salatka). nasze placki zostaly potraktowane drugorzednie ze wzgledu na swoj slodki smak i zamiast na glowne danie, zjedlismy je na deser. ALE co to byl za deser! palce lizac :) wszyscy zajadalismy sie, az sie nam uszy trzesly. Martyna spisala sie na 5, ja tylko na plusa, bo zrobilam do plackow sos orzechowy.
wieczorem zegnamy sie grzecznie i Dave odwozi nas na terminal autobusowy. Kate kazala mi zostac, bo moge przeciez miec swinska grype, ale nie chcemy naduzywac ich goscinnosci. o 9 pm wsiadamy do autobusu do San Cristobal de las Casas w Chiapas.
a.
dzien: 39 w kosciele z kurami i coca-cola 08.11.09
do San Cristobal dojezdzamy o 7 rano. na dworzu jest zimno, a gory spowite sa pierzynkami z mgly. wychodzimy z autobusu, zeby szybko zawinac sie w cieple ciuchy. lapiemy taksowke i jedziemy do znalezionej w przewodniku Posada Mexico. recepcjonistka oznajmia nam, ze wszystkie pokoje sa zajete wiec mamy do dyspozycji tylko dormitoria. obie opcje sa dosc drogie wiec postanawiamy przejsc sie po miescie zanim wybierzemy odpowiednie miejsce. za zakretem znajduje sie kolejny hostel o nazwie... Posada Mexico. wyciagam przewodnik. gapie sie na te mape i nic nie rozumiem. hostel, ktory odwiedzilysmy jako pierwszy mial nalezec do stowarzyszenia Hostelling International (HI), ten za rogiem tez jest jego czlonkiem. nie wazne. dzwonimy do drzwi. po kilku minutach w drzwiach staje dlugowlosa, zaspana Indianka. pokoje sa i za nas dwie wychodzi 150 peso - pieknie:) jak sie pozniej okazuje to ten sam hostel (w przewodniku o nim nie wspomnieli bo jest za mlody) tyle, ze jego druga czesc.
wyczytujemy w Lonely Planet, za pol godziny pod kosciolem, w centrum zbieraja sie tour operatorzy i turysci chcacy odwiedzic Indianskie wioski. robimy sobie jeszcze tylko ciepla herbate i biegniemy pod Catedral. miasto jest przesliczne! wszystkie ulice przecinaja sie, niemalze pod katem prostym tworzac siec kwadratow. zabudowa jest co najwyzej jednopietrowa. kazdy domek ma inny, zywy kolor i urocze podworko. dachy pokrywaja czerwone dachowki, a okna maja rzezbione okiennice. z kazdego miejsca w San Cristobal roztacza sie wspanialy widok na zielone gory. miasto jest stolica stanu Chiapas (ma 142 tysiace mieszkancow), ale bedac w nim ma sie wrazenie przebywania w atmosferycznej, gorskiej wiosce.
sprzed katedry jedziemy malym, bialym Ogorkiem do San Juan Chamula. po drodze kierowca pokazuje nam wybudowane przez rozne koscioly misje i mowi, ze sa one powodem wielu kofliktow. jak sie pozniej okazuje, misjonarze reprezentujacy wszelakie odlamy chrzescijanstwa nawracaja lokalna ludnosc indianska. zwabiaja ich do specjalnie wybudowanych obozow, namawiaja do porzucenia dotychczasowych praktyk religijnych, tym samym odcinajac ich od indianskich tradycji. 'nawroceni' zostaja wydaleni z wioski. czesto buduja swoje nowe domy na obrzezach San Cristobal. dotychczas wysiedlono juz ponad 40 tysiecy Indian.
San Juan Chamula jest w pelni indianskim pueblo, ktore rzadzi sie swoimi prawami. moga w nim zyc jedynie rdzenni mieszkancy. zabrania sie sprzedawania gruntu osobom z zewnatrz, w tym Mestysom. pelnoprawnym czlonkiem spolecznosci moze zostac jedynie kobieta, ktora poslubi mezczyzne z grupy Tzotzil. jesli jednak kobieta Tzotzil poslubi Mestysa, podaza za nim i przejmuje jego tradycje.
pierwszy stop na trasie to cmentarz. ze wzgledu na obchody Dnia Zmarlych zostal on ozdobiony swierkowymi galazkami (przy kazdym grobie stoja trzy. reprezentuja one Boga, Jezusa i Maryje), kwiatami, swiecami i jedzeniem (zmarlym przynosi sie owoce, ciastka i napoje). kolor krzyza zalezy od wieku zmarlego, i tak dzieci maja biale, osoby starsze - czarne, a wszyscy inni - niebieskie krzyze. cmentarz zostal podzielony na dwie czesci. na pierwszej (duzo bardziej obszernej) chowane sa osoby, ktore zmarly w sposob naturalny, a na drugiej wszyscy nieszczesnicy, ktorzy zgineli na skutek wypadkow losowych.
chamulanscy mezczyzni nosza wiazane w pasie tuniki z czarnej lub bialej welny, ale ci z waznymi religijnymi, badz ceremonialnymi obowiazkami, ubieraja sie w czarne tuniki bez rekawow i biale szale na glowe. kobiety natomiast nosza biale lub niebieskie bluzki, czarne welniane spodnice (wyglada jak futro zdarte z czarnej owcy) i czerwone pasy.
glownym powodem, dla ktorego San Juan cieszy sie taka popularnoscia sa koscielne rytualy. na glownym placu miasta stoi biale Templo de San Juan. luki kosciola zostaly pomalowane na zywe niebieskie i zielone kolory. z zewnatrz wyglada on jak zwykly kolonialny kosciolek, ale przez mysl nigdy by mi nie przeszlo to, co zobaczylysmy w srodku... podloga swiatyni pokryta jest dlugimi na 10 centymetrow iglami sosnowymi i setkami kolorowych swieczek. nad naszymi glowami wisza liczne choragiewki. sciany sa lyse, zamalowane na bialo (ze wzgledu na ilosc palonych swieczek staja sie czarne jak sadza i trzeba je co roku wybielac). po obu stronach oltarza stoja liczne rzezby swietych, a niemal kazda z nich ma zawieszone na piersi lusterko (Indianie modla sie tylko do tych z lusterkami). nie ma lawek, a ludzie siedza i klecza na posadzce. odswietnie ubrane rodziny przynosza do kosciola mase swieczek w 5 kolorach. kazdy z nich jest palony na inna dolegliwosc lub w innej intencji. oprocz swiec grupy Tzotzil przynosza gazowane napoje (w tym coca-cola - Indianie wierza, ze dzieki gazowi zawartemu w napoju, przy beknieciu, pozbywaja sie zlych duchow ), kury (ktore zabija sie w swiatyni) i jajka. przewodnik duchowy odmawia modlitwe, w jego slad ida czlonkowie rodziny. niesamowite jest ogladac ten spowity dymem, zapachami, kolorami i mamrami kosciol. i teraz, zeby bylo jasne... kosciol Templo de San Juan nie podlega Watykanowi. ze wzgledu na stosowanie poganskich praktyk stanowi on niezalezna jednostke religijna, w ktorej pierwotna wiara ludu Tzotzil miesza sie z wyznaniem chrzescijanskim. nie ma Biblii, ani ksiedza. nie ma mszy, ani oplatka. sa za to swieci z lusterkami, swieczki, kury, jajka i coca-cola. ze zgledu na bezwgledny zakaz fotografowania wnetrza kosciola oraz obrzedow religijnych nie moge zobrazowac tego, co widzialysmy. kazdy, przyuwazony na robieniu zdjec, badz filmowaniu musi zaplacic slona kare. miejscowa policja (mezczyzni ubrani w biale tuniki, biale spodnie i biale szale na glowach) moga zarekwirowac aparat lub wyrwac z niego klisze (tudziez karte pamieci).
niedziela jest dniem marketu. na glownym placu zgromadzili sie kolorowo ubrani Indianie i Indianki z dlugimi warkoczami. sprzedwawane jest wszystko, od artykulow spozywczych po buty i welne. San Juan Chamula ma 80 tysiecy mieszkancow, ale zdecydowana ich wiekszosc mieszka w gorach. w samym miescie jest ich moze 10 tysiecy. Indianie posluguja sie swoim jezykiem (jeden z dialektow Maya) i czesto nie potrafia mowic po hiszpansku. kiedy probowalam kupic od chlopca grenadille (owoce) przekonalam sie o tym na wlasnej skorze. przechodzaca kolo nas kobieta musiala przetlumaczyc sprzedawcy moje intencje bo inaczej nic bym nie kupila. bardziej cwane okazuja sie male dziewczynki sprzedajace plecione bransoletki. jest ich na targu mnostwo. chodza za toba jak cien, powtarzajac w roznych jezykach: kup, prosze bransoletke. nasza mala przekupka wyrecytowala wszystko po Polsku, no i musialysmy kupic te cholerne bransoletki :)
nastepny przystanek to dom przywodcy religijnego. San Juan ma swoich przywodcow politycznych, ktorzy wybierani sa poprzez glosowanie na placu glownym. glosowac moga jedynie mezczyzni. kiedy przedstawiany jest nowy kandydat mezczyzni pokazuja swoja aprobate poprzez unoszenie czapek i wiwaty. jesli jednak nie podoba im sie jego kadydatura gwizdza i rzucaja w jego kierunku... co maja pod reka. osoba, ktora dostanie poparcie wiekszosci obejmuje stanowisko przywodcy (jest ich we wiosce kilku) i jest mu wyplacana pensja z urzedu panstwa. przywodcy religijni natomiast wykonuja swoja prace charytatywnie. kazdy zonaty mezczyzna moze zostac przywodca religijnym, wystarczy, ze zglosi swoja kandydature do urzedu San Juan Chamula i poczeka na swoja kolej (moze to potrwac nawet 15-20 lat, gdyz jest wielu chetnych). kiedy nadejdzie odpowiedni czas mezczyzna musi sprowadzic sie z gor do miasta i wynajc w nim na rok czasu dom. bycie mentorem religijnym jest bardzo drogie. czas oczekiwania na to stanowisko wypelnia ciezka praca i zbieranie funduszy. koszty utrzymania wynajmowanego domu i wszystkich potrzebnych do rytualow przedmiotow sa pokrywane z kieszeni przywodcy. w domu znajduje sie pokoj poswiecony na modly. wypelniony on jest przeroznymi roslinami i figurka swietego. na podlodze, tak jak w kosciele, lezy gruba warstwa igiel. na okolo rzezby wisza gesto... nie wiem jak to nazwac... dlugie, na 1.5 metra rosliny. na oltarzyku pala sie swiece i dymia bursztyny. kazda z tych ozdob musi byc wymieniana na nowa co tydzien. rosliny i igly musza byc zawsze swieze i pachnace. wszystkie potrzebne rzeczy kupowane sa przez przywodce na targu i tak, wor igiel kosztuje 10 dolarow, kwiaty 5 dolarow, bursztyny 10... dolozmy do tego petardy i swiece, i wychodzi calkiem duzy , miesieczny rachunek. obrzedom towarzyszy spozywanie wysokoprocentowego alkoholu o nazwie pox (posz), ktory jest charakterystyczny dla tego regionu. osoba, ktora byla przywodca religijnym zyskuje wielki szacunek i prestiz. jego nastepstwem jest, np. mozliwosc otworzenia wlasnego sklepu w rodzinnej okolicy...
z San Juan Chamula udajemy sie do innej wioski indianskiej San Lorenzo Zinacantan. Indianie Zinacantan naleza do tej samej grupy co Chamulans, czyli Tzotzil. mezczyzni nosza piekne, fioletowo-niebieskie tuniki, ktore ozdobione sa motywami kwiatowymi oraz ozdobiony wstazkami palmowy kapelusz. kobiety ubrane sa w rozowe badz purpurowe bluzki, ktore okrywaja szerokimi szalami, oraz pieknie zdobione spodnice. wszystkie stroje sa recznie wyrabiane przez lokalne kobiety. zrobienie kolorowej tuniki zajmuje nawet do 4 miesiecy. kobiety maja bardzo wiele obowiazkow: zajmuja sie domem, gotowaniem, dziecmi, zwierzetami, robieniem ubran. mezczyzni maja rownie trudne zajecia: praca na roli, modlitwy, spotkania w kosciele, picie alkoholu pox :) Indianie Zinacantan zajmuja sie rowniez hodowaniem kwiatow i sa swietnymi ogrodnikami.
po powrocie do San Cristobal udajemy sie na spacer po miescie. odwiedzamy market z wyrobami artystycznymi oraz targ - chyba najpiekniejszy z dotychczasowych, jakie widzialam w Meksyku. nie mozemy sie napatrzec na mnogosc warzyw i owocow. jest wszystko czego dusza zapragnie. kupujemy swiezy groszek, marchew, papryke i cebule oraz piers z kury. wybor miesa jest rownie duzy. wszystko jest swieze. sprzedajace kobiety czesto pracuja cale dnie, a do plecow przylepione maja, za pomoca szala, malutkie dzieci.
po obiedzie idziemy jeszcze do muzeum kawy, ale nie zaliczylabym tego doswiadczenia do najfajniejszych rzeczy, jakie w zyciu widzialam. faktem jest natomiast, ze Chiapas, tak jak i Oaxaca slynie z produkcji tego cudownego napoju. wiekszosc z plantacji nalezy do malych producentow i spelnia standardy ekologiczne.
a.
do San Cristobal dojezdzamy o 7 rano. na dworzu jest zimno, a gory spowite sa pierzynkami z mgly. wychodzimy z autobusu, zeby szybko zawinac sie w cieple ciuchy. lapiemy taksowke i jedziemy do znalezionej w przewodniku Posada Mexico. recepcjonistka oznajmia nam, ze wszystkie pokoje sa zajete wiec mamy do dyspozycji tylko dormitoria. obie opcje sa dosc drogie wiec postanawiamy przejsc sie po miescie zanim wybierzemy odpowiednie miejsce. za zakretem znajduje sie kolejny hostel o nazwie... Posada Mexico. wyciagam przewodnik. gapie sie na te mape i nic nie rozumiem. hostel, ktory odwiedzilysmy jako pierwszy mial nalezec do stowarzyszenia Hostelling International (HI), ten za rogiem tez jest jego czlonkiem. nie wazne. dzwonimy do drzwi. po kilku minutach w drzwiach staje dlugowlosa, zaspana Indianka. pokoje sa i za nas dwie wychodzi 150 peso - pieknie:) jak sie pozniej okazuje to ten sam hostel (w przewodniku o nim nie wspomnieli bo jest za mlody) tyle, ze jego druga czesc.
wyczytujemy w Lonely Planet, za pol godziny pod kosciolem, w centrum zbieraja sie tour operatorzy i turysci chcacy odwiedzic Indianskie wioski. robimy sobie jeszcze tylko ciepla herbate i biegniemy pod Catedral. miasto jest przesliczne! wszystkie ulice przecinaja sie, niemalze pod katem prostym tworzac siec kwadratow. zabudowa jest co najwyzej jednopietrowa. kazdy domek ma inny, zywy kolor i urocze podworko. dachy pokrywaja czerwone dachowki, a okna maja rzezbione okiennice. z kazdego miejsca w San Cristobal roztacza sie wspanialy widok na zielone gory. miasto jest stolica stanu Chiapas (ma 142 tysiace mieszkancow), ale bedac w nim ma sie wrazenie przebywania w atmosferycznej, gorskiej wiosce.
sprzed katedry jedziemy malym, bialym Ogorkiem do San Juan Chamula. po drodze kierowca pokazuje nam wybudowane przez rozne koscioly misje i mowi, ze sa one powodem wielu kofliktow. jak sie pozniej okazuje, misjonarze reprezentujacy wszelakie odlamy chrzescijanstwa nawracaja lokalna ludnosc indianska. zwabiaja ich do specjalnie wybudowanych obozow, namawiaja do porzucenia dotychczasowych praktyk religijnych, tym samym odcinajac ich od indianskich tradycji. 'nawroceni' zostaja wydaleni z wioski. czesto buduja swoje nowe domy na obrzezach San Cristobal. dotychczas wysiedlono juz ponad 40 tysiecy Indian.
San Juan Chamula jest w pelni indianskim pueblo, ktore rzadzi sie swoimi prawami. moga w nim zyc jedynie rdzenni mieszkancy. zabrania sie sprzedawania gruntu osobom z zewnatrz, w tym Mestysom. pelnoprawnym czlonkiem spolecznosci moze zostac jedynie kobieta, ktora poslubi mezczyzne z grupy Tzotzil. jesli jednak kobieta Tzotzil poslubi Mestysa, podaza za nim i przejmuje jego tradycje.
pierwszy stop na trasie to cmentarz. ze wzgledu na obchody Dnia Zmarlych zostal on ozdobiony swierkowymi galazkami (przy kazdym grobie stoja trzy. reprezentuja one Boga, Jezusa i Maryje), kwiatami, swiecami i jedzeniem (zmarlym przynosi sie owoce, ciastka i napoje). kolor krzyza zalezy od wieku zmarlego, i tak dzieci maja biale, osoby starsze - czarne, a wszyscy inni - niebieskie krzyze. cmentarz zostal podzielony na dwie czesci. na pierwszej (duzo bardziej obszernej) chowane sa osoby, ktore zmarly w sposob naturalny, a na drugiej wszyscy nieszczesnicy, ktorzy zgineli na skutek wypadkow losowych.
chamulanscy mezczyzni nosza wiazane w pasie tuniki z czarnej lub bialej welny, ale ci z waznymi religijnymi, badz ceremonialnymi obowiazkami, ubieraja sie w czarne tuniki bez rekawow i biale szale na glowe. kobiety natomiast nosza biale lub niebieskie bluzki, czarne welniane spodnice (wyglada jak futro zdarte z czarnej owcy) i czerwone pasy.
glownym powodem, dla ktorego San Juan cieszy sie taka popularnoscia sa koscielne rytualy. na glownym placu miasta stoi biale Templo de San Juan. luki kosciola zostaly pomalowane na zywe niebieskie i zielone kolory. z zewnatrz wyglada on jak zwykly kolonialny kosciolek, ale przez mysl nigdy by mi nie przeszlo to, co zobaczylysmy w srodku... podloga swiatyni pokryta jest dlugimi na 10 centymetrow iglami sosnowymi i setkami kolorowych swieczek. nad naszymi glowami wisza liczne choragiewki. sciany sa lyse, zamalowane na bialo (ze wzgledu na ilosc palonych swieczek staja sie czarne jak sadza i trzeba je co roku wybielac). po obu stronach oltarza stoja liczne rzezby swietych, a niemal kazda z nich ma zawieszone na piersi lusterko (Indianie modla sie tylko do tych z lusterkami). nie ma lawek, a ludzie siedza i klecza na posadzce. odswietnie ubrane rodziny przynosza do kosciola mase swieczek w 5 kolorach. kazdy z nich jest palony na inna dolegliwosc lub w innej intencji. oprocz swiec grupy Tzotzil przynosza gazowane napoje (w tym coca-cola - Indianie wierza, ze dzieki gazowi zawartemu w napoju, przy beknieciu, pozbywaja sie zlych duchow ), kury (ktore zabija sie w swiatyni) i jajka. przewodnik duchowy odmawia modlitwe, w jego slad ida czlonkowie rodziny. niesamowite jest ogladac ten spowity dymem, zapachami, kolorami i mamrami kosciol. i teraz, zeby bylo jasne... kosciol Templo de San Juan nie podlega Watykanowi. ze wzgledu na stosowanie poganskich praktyk stanowi on niezalezna jednostke religijna, w ktorej pierwotna wiara ludu Tzotzil miesza sie z wyznaniem chrzescijanskim. nie ma Biblii, ani ksiedza. nie ma mszy, ani oplatka. sa za to swieci z lusterkami, swieczki, kury, jajka i coca-cola. ze zgledu na bezwgledny zakaz fotografowania wnetrza kosciola oraz obrzedow religijnych nie moge zobrazowac tego, co widzialysmy. kazdy, przyuwazony na robieniu zdjec, badz filmowaniu musi zaplacic slona kare. miejscowa policja (mezczyzni ubrani w biale tuniki, biale spodnie i biale szale na glowach) moga zarekwirowac aparat lub wyrwac z niego klisze (tudziez karte pamieci).
niedziela jest dniem marketu. na glownym placu zgromadzili sie kolorowo ubrani Indianie i Indianki z dlugimi warkoczami. sprzedwawane jest wszystko, od artykulow spozywczych po buty i welne. San Juan Chamula ma 80 tysiecy mieszkancow, ale zdecydowana ich wiekszosc mieszka w gorach. w samym miescie jest ich moze 10 tysiecy. Indianie posluguja sie swoim jezykiem (jeden z dialektow Maya) i czesto nie potrafia mowic po hiszpansku. kiedy probowalam kupic od chlopca grenadille (owoce) przekonalam sie o tym na wlasnej skorze. przechodzaca kolo nas kobieta musiala przetlumaczyc sprzedawcy moje intencje bo inaczej nic bym nie kupila. bardziej cwane okazuja sie male dziewczynki sprzedajace plecione bransoletki. jest ich na targu mnostwo. chodza za toba jak cien, powtarzajac w roznych jezykach: kup, prosze bransoletke. nasza mala przekupka wyrecytowala wszystko po Polsku, no i musialysmy kupic te cholerne bransoletki :)
nastepny przystanek to dom przywodcy religijnego. San Juan ma swoich przywodcow politycznych, ktorzy wybierani sa poprzez glosowanie na placu glownym. glosowac moga jedynie mezczyzni. kiedy przedstawiany jest nowy kandydat mezczyzni pokazuja swoja aprobate poprzez unoszenie czapek i wiwaty. jesli jednak nie podoba im sie jego kadydatura gwizdza i rzucaja w jego kierunku... co maja pod reka. osoba, ktora dostanie poparcie wiekszosci obejmuje stanowisko przywodcy (jest ich we wiosce kilku) i jest mu wyplacana pensja z urzedu panstwa. przywodcy religijni natomiast wykonuja swoja prace charytatywnie. kazdy zonaty mezczyzna moze zostac przywodca religijnym, wystarczy, ze zglosi swoja kandydature do urzedu San Juan Chamula i poczeka na swoja kolej (moze to potrwac nawet 15-20 lat, gdyz jest wielu chetnych). kiedy nadejdzie odpowiedni czas mezczyzna musi sprowadzic sie z gor do miasta i wynajc w nim na rok czasu dom. bycie mentorem religijnym jest bardzo drogie. czas oczekiwania na to stanowisko wypelnia ciezka praca i zbieranie funduszy. koszty utrzymania wynajmowanego domu i wszystkich potrzebnych do rytualow przedmiotow sa pokrywane z kieszeni przywodcy. w domu znajduje sie pokoj poswiecony na modly. wypelniony on jest przeroznymi roslinami i figurka swietego. na podlodze, tak jak w kosciele, lezy gruba warstwa igiel. na okolo rzezby wisza gesto... nie wiem jak to nazwac... dlugie, na 1.5 metra rosliny. na oltarzyku pala sie swiece i dymia bursztyny. kazda z tych ozdob musi byc wymieniana na nowa co tydzien. rosliny i igly musza byc zawsze swieze i pachnace. wszystkie potrzebne rzeczy kupowane sa przez przywodce na targu i tak, wor igiel kosztuje 10 dolarow, kwiaty 5 dolarow, bursztyny 10... dolozmy do tego petardy i swiece, i wychodzi calkiem duzy , miesieczny rachunek. obrzedom towarzyszy spozywanie wysokoprocentowego alkoholu o nazwie pox (posz), ktory jest charakterystyczny dla tego regionu. osoba, ktora byla przywodca religijnym zyskuje wielki szacunek i prestiz. jego nastepstwem jest, np. mozliwosc otworzenia wlasnego sklepu w rodzinnej okolicy...
z San Juan Chamula udajemy sie do innej wioski indianskiej San Lorenzo Zinacantan. Indianie Zinacantan naleza do tej samej grupy co Chamulans, czyli Tzotzil. mezczyzni nosza piekne, fioletowo-niebieskie tuniki, ktore ozdobione sa motywami kwiatowymi oraz ozdobiony wstazkami palmowy kapelusz. kobiety ubrane sa w rozowe badz purpurowe bluzki, ktore okrywaja szerokimi szalami, oraz pieknie zdobione spodnice. wszystkie stroje sa recznie wyrabiane przez lokalne kobiety. zrobienie kolorowej tuniki zajmuje nawet do 4 miesiecy. kobiety maja bardzo wiele obowiazkow: zajmuja sie domem, gotowaniem, dziecmi, zwierzetami, robieniem ubran. mezczyzni maja rownie trudne zajecia: praca na roli, modlitwy, spotkania w kosciele, picie alkoholu pox :) Indianie Zinacantan zajmuja sie rowniez hodowaniem kwiatow i sa swietnymi ogrodnikami.
po powrocie do San Cristobal udajemy sie na spacer po miescie. odwiedzamy market z wyrobami artystycznymi oraz targ - chyba najpiekniejszy z dotychczasowych, jakie widzialam w Meksyku. nie mozemy sie napatrzec na mnogosc warzyw i owocow. jest wszystko czego dusza zapragnie. kupujemy swiezy groszek, marchew, papryke i cebule oraz piers z kury. wybor miesa jest rownie duzy. wszystko jest swieze. sprzedajace kobiety czesto pracuja cale dnie, a do plecow przylepione maja, za pomoca szala, malutkie dzieci.
po obiedzie idziemy jeszcze do muzeum kawy, ale nie zaliczylabym tego doswiadczenia do najfajniejszych rzeczy, jakie w zyciu widzialam. faktem jest natomiast, ze Chiapas, tak jak i Oaxaca slynie z produkcji tego cudownego napoju. wiekszosc z plantacji nalezy do malych producentow i spelnia standardy ekologiczne.
a.
dzien: 40 szamanskie praktyki 09.11.09
dzien zaczynamy od platkow kukurydzianych z cukrem i mlekem. mamy troszke zaleglosci do nadrobienia, wiec Martyna zmusza mnie do porannego pisania relacji. z domu wychodzimy dopiero po poludniu. na poczatek spedzamy godzine na internecie wlepiajac na strone kolejne 60 zdjec. potem wdrapujemy sie na jedno z miejskich wzniesien, na ktorych znajduje sie kosciolek Iglesia de Guadalupe. na gorze okazuje sie, ze to nie ta gora, z ktorej miala sie roztaczac wspaniala panorama miasta... tylko jakas inna... ale nie chce nam sie juz szukac tej wlasciwej i wracamy na ulice.
w Meksyku, tak jak w innych krajach latynoamerykanskich, do wszystkiego serwuje sie tortille. w zaleznosci od regionu mozemy spotkac placuszki wyrabiane z masy kukurydzianej lub maki pszennej. w biedniejszych domach tortille podgrzewa sie na blaszy, pod ktora pali sie ognisko, w bogatszych proces ten odbywa sie na kuchence gazowej (latynoskie wersje kuchenek maja wbudowana miedzy palniki specjalna blache na tortille). w miastach nikomu nie chce sie ugniatac ciasta wiec wybieraja male fabryki tortilli. niemal za kazdym rogiem wielka, buczaca maszyna produkuje z predkoscia swiatla, mase kukurydzianych placuszkow. mozna je kupic prawie za bezcen. wydajemy 3 peso i stajemy sie wlascicielkami 15 cieplutkich tortilli.
wpadamy na chwilke na market, zeby kupic buraki... wczoraj wpadlysmy na pomysl ugotowania botwinki:) (w listopadzie..!:) wybieramy warzywa, w tym piekne, mlode ziemniaczki oraz kupujemy smietane (oczywiscie pakowana w woreczki jednorazowe). wszystko to wciskamy do plecaka i szybkim krokiem kierujemy sie ku Muzeum Medycyny Majow. budynek znajduje sie prawie za miastem i po drodze mijamy juz niceo brzydsze dzielnice, glownie zamieszkane przez Indian. chcialam jeszcze tylko upewnic sie, ze nie macie zlego wyobrazenia o tym, co wczoraj opisywalam. majac na mysli wioske indianska, nie mowilam ani o szalasach, ani o lepiankach z dachem z palm. te nie sa juz budowane od lat. dzisiaj domy buduje sie tu z... pustakow, a dach stanowi srebrna blacha falowana. wszystko to spowodowane jest ingerencja rzadu meksykanskiego. w zamian za wazne glosy, partia PRI sprezentowala spolecznosciom indianskim wyzej wymienione materialy budowlane. miasteczka zamieszkane przez rdzenna ludnosc sa zatem niezwykle brzydkie. rzadko, niestety, mozna napotkac starodawne glinianki budowane na szkielecie z patykow. takie domy duzo bardziej wspolgraja z otaczajaca je natura i nie psuja krajobrazu.
Museo de la Medicina Maya wprowadza nas w tajniki medycyny stosowanej przez Indian w regionie Chiapas. muzem dziala z inicjatywy okolo 600 indianskich uzdrowicieli. naleza do nich:
1. I' lol - badacz pulsu: badanie odbywa sie poprzez ulozenie 3 palcow na przegubie pacjenta. sluchajac pulsu
uzdrowiciel mowi nam, czy nasze dolegliwosci zwiazane sa ze strachem, zlymi duchami czy natura.
2. Jve' t 'ome - akuszerka: pomaga bezplodnym kobietom zajsc w ciaze, przyjmuje porody, zajmuje sie chorobami
i dolegliwosciami kobiecymi oraz nowonarodzonymi dziecmi. w pracy wykorzystuje znajomosc leczniczych
wlasciwosci flory i fauny.
3. Tzac'Bak - uzdrowiciel kosci: zna sie na stawach i kosciach. w pracy stosuje masaze, gwizdanie, dmuchanie
i modlitwy oraz ziola, swiece i kadzidlo.
4. Ac' vomol - zielarz: zna moc i role ziol. potrafi rozmawiac z roslinami, prosic je o zgode na zerwanie. wie, ze ziola
nalezy zbierac o poranku, wtedy zachowuja swoja energie i wlasciwosci. rosliny, ktore pomagaja sie zrelaksowac,
poskromic strach powinno sie zbierac o zmroku. szaman modli sie do bogow przed wyjsciem z domu, aby pomogli
mu znalezc odpowiednie ziola.
5. Koponej witz - uzdrowiciel modlacy sie na szczycie gor: wdrapuje sie na wierzcholki gor, aby modlic sie do bogow,
gdy we wiosce pojawiaja sie problemy ekonomiczne, polityczne badz kulturowe. w modlach wykorzystuje swiece,
bazylie i kadzidlo.
w leczeniu uzywa sie kur i ich jajek. szaman bada przyczyne problemow, a nastepnie trzymajac za nogi kure przesowa ja po kolejnych partiach ciala pacjenta. ptak ma za zadanie zebrac z chorych wszystkie nieczystosci. po tym zabiegu zabija sie kure ukrecajac jej leb. niezywe zwierze albo zakopuje sie w ziemi, albo gotuje i zjada. jajek uzywa sie w podobny sposob. po ukonczeniu rytualu, uzdrowiciel rozbija je w szkalnce z woda. z tego kogiela-mogiela czyta sie tak samo, jak w naszej kulturze, z kart lub herbacianych fusow. kiedy wiadomo, co dolega pacjentowi szaman przepisuje mu ziola, masaze, modly lub konsumowanie zwierzat, ktore maja magiczne dzialanie. wyzej wimienione praktyki sa w kulturze Indian wielce szanowane. dar uzdrawiania mozna otrzymac w genach lub we snie. kiedy rodzi sie dziecko z szescioma palcami u jednej reki jest to rowniez znakiem posiadania zdolnosci uzdrawiania.
po powrocie do Posada Mexico zabieramy sie za gotowanie. nasza botwinka sklada sie z kostek knora, marchewki, ziemniakow, burakow i ich lisci... wiem troche dziwne :) kiedy konczymy pichcenie z zainteresowaniem zaglada do kuchni pani zajmujaca sie hotelem. ze zdziwieniem dopytuje sie, czy do garnka tez wrzucilysmy buraczane liscie. nalewamy jej wiec miseczke do sprobowania. oznajmia tylko: que rico (jakie pyszne) i podaje coreczce. tej tez musialo zasmakowac bo zabiera mamie talerzyk i znika w drugim pokoju. nakladamy wiec kolejna porcje i oddajemy Indiance. same zjadamy po dwa talerze i jeszcze zostaje na jutro.
wieczorem idziemy na ostatni spacer po San Cristobal. zagladamy do sklepu z wyrobami artystycznymi, zwiedzamy nieodkryte jeszcze deptaki i wcinamy przepysznego wafla z mlekiem kondensowanym. troche szkoda mi juz stad wyjezdzac...
a.
dzien zaczynamy od platkow kukurydzianych z cukrem i mlekem. mamy troszke zaleglosci do nadrobienia, wiec Martyna zmusza mnie do porannego pisania relacji. z domu wychodzimy dopiero po poludniu. na poczatek spedzamy godzine na internecie wlepiajac na strone kolejne 60 zdjec. potem wdrapujemy sie na jedno z miejskich wzniesien, na ktorych znajduje sie kosciolek Iglesia de Guadalupe. na gorze okazuje sie, ze to nie ta gora, z ktorej miala sie roztaczac wspaniala panorama miasta... tylko jakas inna... ale nie chce nam sie juz szukac tej wlasciwej i wracamy na ulice.
w Meksyku, tak jak w innych krajach latynoamerykanskich, do wszystkiego serwuje sie tortille. w zaleznosci od regionu mozemy spotkac placuszki wyrabiane z masy kukurydzianej lub maki pszennej. w biedniejszych domach tortille podgrzewa sie na blaszy, pod ktora pali sie ognisko, w bogatszych proces ten odbywa sie na kuchence gazowej (latynoskie wersje kuchenek maja wbudowana miedzy palniki specjalna blache na tortille). w miastach nikomu nie chce sie ugniatac ciasta wiec wybieraja male fabryki tortilli. niemal za kazdym rogiem wielka, buczaca maszyna produkuje z predkoscia swiatla, mase kukurydzianych placuszkow. mozna je kupic prawie za bezcen. wydajemy 3 peso i stajemy sie wlascicielkami 15 cieplutkich tortilli.
wpadamy na chwilke na market, zeby kupic buraki... wczoraj wpadlysmy na pomysl ugotowania botwinki:) (w listopadzie..!:) wybieramy warzywa, w tym piekne, mlode ziemniaczki oraz kupujemy smietane (oczywiscie pakowana w woreczki jednorazowe). wszystko to wciskamy do plecaka i szybkim krokiem kierujemy sie ku Muzeum Medycyny Majow. budynek znajduje sie prawie za miastem i po drodze mijamy juz niceo brzydsze dzielnice, glownie zamieszkane przez Indian. chcialam jeszcze tylko upewnic sie, ze nie macie zlego wyobrazenia o tym, co wczoraj opisywalam. majac na mysli wioske indianska, nie mowilam ani o szalasach, ani o lepiankach z dachem z palm. te nie sa juz budowane od lat. dzisiaj domy buduje sie tu z... pustakow, a dach stanowi srebrna blacha falowana. wszystko to spowodowane jest ingerencja rzadu meksykanskiego. w zamian za wazne glosy, partia PRI sprezentowala spolecznosciom indianskim wyzej wymienione materialy budowlane. miasteczka zamieszkane przez rdzenna ludnosc sa zatem niezwykle brzydkie. rzadko, niestety, mozna napotkac starodawne glinianki budowane na szkielecie z patykow. takie domy duzo bardziej wspolgraja z otaczajaca je natura i nie psuja krajobrazu.
Museo de la Medicina Maya wprowadza nas w tajniki medycyny stosowanej przez Indian w regionie Chiapas. muzem dziala z inicjatywy okolo 600 indianskich uzdrowicieli. naleza do nich:
1. I' lol - badacz pulsu: badanie odbywa sie poprzez ulozenie 3 palcow na przegubie pacjenta. sluchajac pulsu
uzdrowiciel mowi nam, czy nasze dolegliwosci zwiazane sa ze strachem, zlymi duchami czy natura.
2. Jve' t 'ome - akuszerka: pomaga bezplodnym kobietom zajsc w ciaze, przyjmuje porody, zajmuje sie chorobami
i dolegliwosciami kobiecymi oraz nowonarodzonymi dziecmi. w pracy wykorzystuje znajomosc leczniczych
wlasciwosci flory i fauny.
3. Tzac'Bak - uzdrowiciel kosci: zna sie na stawach i kosciach. w pracy stosuje masaze, gwizdanie, dmuchanie
i modlitwy oraz ziola, swiece i kadzidlo.
4. Ac' vomol - zielarz: zna moc i role ziol. potrafi rozmawiac z roslinami, prosic je o zgode na zerwanie. wie, ze ziola
nalezy zbierac o poranku, wtedy zachowuja swoja energie i wlasciwosci. rosliny, ktore pomagaja sie zrelaksowac,
poskromic strach powinno sie zbierac o zmroku. szaman modli sie do bogow przed wyjsciem z domu, aby pomogli
mu znalezc odpowiednie ziola.
5. Koponej witz - uzdrowiciel modlacy sie na szczycie gor: wdrapuje sie na wierzcholki gor, aby modlic sie do bogow,
gdy we wiosce pojawiaja sie problemy ekonomiczne, polityczne badz kulturowe. w modlach wykorzystuje swiece,
bazylie i kadzidlo.
w leczeniu uzywa sie kur i ich jajek. szaman bada przyczyne problemow, a nastepnie trzymajac za nogi kure przesowa ja po kolejnych partiach ciala pacjenta. ptak ma za zadanie zebrac z chorych wszystkie nieczystosci. po tym zabiegu zabija sie kure ukrecajac jej leb. niezywe zwierze albo zakopuje sie w ziemi, albo gotuje i zjada. jajek uzywa sie w podobny sposob. po ukonczeniu rytualu, uzdrowiciel rozbija je w szkalnce z woda. z tego kogiela-mogiela czyta sie tak samo, jak w naszej kulturze, z kart lub herbacianych fusow. kiedy wiadomo, co dolega pacjentowi szaman przepisuje mu ziola, masaze, modly lub konsumowanie zwierzat, ktore maja magiczne dzialanie. wyzej wimienione praktyki sa w kulturze Indian wielce szanowane. dar uzdrawiania mozna otrzymac w genach lub we snie. kiedy rodzi sie dziecko z szescioma palcami u jednej reki jest to rowniez znakiem posiadania zdolnosci uzdrawiania.
po powrocie do Posada Mexico zabieramy sie za gotowanie. nasza botwinka sklada sie z kostek knora, marchewki, ziemniakow, burakow i ich lisci... wiem troche dziwne :) kiedy konczymy pichcenie z zainteresowaniem zaglada do kuchni pani zajmujaca sie hotelem. ze zdziwieniem dopytuje sie, czy do garnka tez wrzucilysmy buraczane liscie. nalewamy jej wiec miseczke do sprobowania. oznajmia tylko: que rico (jakie pyszne) i podaje coreczce. tej tez musialo zasmakowac bo zabiera mamie talerzyk i znika w drugim pokoju. nakladamy wiec kolejna porcje i oddajemy Indiance. same zjadamy po dwa talerze i jeszcze zostaje na jutro.
wieczorem idziemy na ostatni spacer po San Cristobal. zagladamy do sklepu z wyrobami artystycznymi, zwiedzamy nieodkryte jeszcze deptaki i wcinamy przepysznego wafla z mlekiem kondensowanym. troche szkoda mi juz stad wyjezdzac...
a.
dzien: 41 z gorki na pazurki! 10.11.09
na sniadanie wczorajsza zupa i przedwczorajszy ryz z tortilla. mialysmy wstac wczesnie rano, ale tak dobrze sie spalo, ze na terminalu ladujemy dopiero po 10 am.
rozdzielamy sie i kazda zaglada do innego biura. ze wszystkich wspanialych ofert wybieramy te najtansza i za godzine mamy byc juz w trasie. autobus nie nalezy do najpiekniejszych, ale kosztuje polowe mniej niz te odjezdzajace z terminalu na przeciwko, wiec nie ma o czym gadac. razem z nami wsiadaja do niego sami Indianie (w liczbie 5). cale auto wonieje wedzonka... jak juz wczesniej wspominalam, w biedniejszych domach potrawy gotuje sie na ognisku. wszyscy wiemy, jaki zapach maja nasze ciuchy, kiedy wracamy z kampingu - tak wlasnie pachna Indianie.
po wyjezdzie z miasta autokar zatrzymuje sie i dowiadujemy sie, ze nastapi zmiana srodka transportu. nasz bus nie nazbieral wystarczajaco podroznych wiec przerzucaja nas do innego. no i jazda! z San Cristobal, ktore znajduje sie 2160 m n.p.m. bedziemy zjezdzac do Palenque, poloznego 2080 metrow nizej. czeka nas niezliczona ilosc zakretow. na poczatku wspinamy sie jeszcze troszke do gory. mijamy male chatynki polozone wsrod pol kukurydzy. na zewnatrz mgla i od czasu do czasu pada deszcz.
region Chiapas jest pod panowaniem Zapatystowskiej Armii Wyzwolenia Narodowego (hiszp. Ejército Zapatista de Liberación Nacional, EZLN). swe funkcjonowanie opiera glownie na poparciu ludnosci miejscowej z terenow wiejskich (skladajacej sie w duzej czesci z Indian), chociaz swoich zwolennikow ma rowniez na terenach zurbanizowanych. ich celem jest poprawa warunkow bytowych najbiedniejszych. najwiekszy rozglos zyskala dzieki swojemu nieformalnemu przywodcy Subcomendante Marcosowi (obecnie nazywa siebie delegatem Zero). wedlug niektorych, zapatysci sa nowoczesnym ruchem rewolucyjnym, ktory w swojej dzialalnosci jako pierwszy wykorzystal nowoczesne technologie, takie jak: telefony satelitarne czy Internet, w celu zdobycia zagranicznego poparcia i rozglosu. sama EZLN postrzega siebie jako szersza czesc ruchu antyglobalistycznego.
1000 zakretow dalej klimat zmienia sie na cieplejszy. za oknem, zamiast sosen widnieja bananowce. roslinnosc staje sie gestsza i bardziej zielona. ludzie nie biegaja juz w welnianych odzieniach, tylko w bluzkach z krotkimi rekawkami i w sandalach.
do Palenque dojezdzamy okolo 5 pm. jest to przyklad typowego, tropikalnego miasteczka. przewodnik sugeruje zatrzymanie sie w jednym z kampingow, polozonych w dzungli, znajdujacych sie na drodze do ruin oddalonych od miasta o 7,5 km. kiedy van zatrzymuje sie we wskazanym przez nas miejscu - El Panchan jadaca z nami hiszpanska parka mowi, ze oni jada dalej. zanim zdazamy zabrac sie do wysiadania, bus rusza. okazujes sie, ze Hiszpanie nie wiedzieli, ze chcialysmy tu wysiasc. nawiazujemy rozmowe. oni jada do Elementos Naturales, gdzie maja rozbity swoj namiot. szybko wypytuje sie o warunki i decyduje sie sprawdzic wybrane przez nich miejsce. kiedy dojezdzamy na dworze zaczyna byc juz szaro, a z chmurek popaduje kapusniaczek. niestety wszystkie zadaszone opcje kampingowe sa juz zajete, a koszt wynajecia cabaña wynosi 300 peso! zrezygnowane wychodzimy na droge. za nami biegnie Hiszpanka i wskazuje droge do innych, tanszych miejsc. 50 metrow w gore drogi znajdujemy Cabañas Palapa. jest juz zupelnie ciemno, a cena za domek wynosi 120 peso. nie mamy wyjscia - zostajemy. chlopak prowadzi nas do oddalonych od drogi cabañas, ktore zostaly postawiane wokolo malego jeziorka. domki sklecone sa z palm, a wchodzi sie do nich z drewnianego pomostu. Martyna juz drzy na mysl o robalach, jakie moze tu spotkac. palmowa budka zabezpieczona jest siatkami, a nad lozkiem wisi moskitiera. wszystko to nie przeszkadza jednak zagladac do srodka muszkom, mrowkom, jaszczurkom i pajakom. zdaje sie, ze jestesmy tu jedynymi goscmi. z bajorka dochodza nas co chwilke dziwne odglosy, pluski, zgrzyty... strach wystawic glowe na zewnatrz. wyciagamy z plecaka mala czolowke i ruszamy do lazienek. nigdzie nie ma papieru, a umywalki sa nieprzyzwoicie brudne. wchodzimy pod zimne prysznice i za 2 minuty jestesmy gotowe do powrotu. zeby uniknac spotkania z mokra posciela spimy dzis w spiworach i na naszych podrozniczych poduszeczkach. zanim jednak wskoczymy do smierdzacego wilgocia lozka, spedzamy kolejne pol godziny na cerowaniu podziurawionej moskitiery.
a.
na sniadanie wczorajsza zupa i przedwczorajszy ryz z tortilla. mialysmy wstac wczesnie rano, ale tak dobrze sie spalo, ze na terminalu ladujemy dopiero po 10 am.
rozdzielamy sie i kazda zaglada do innego biura. ze wszystkich wspanialych ofert wybieramy te najtansza i za godzine mamy byc juz w trasie. autobus nie nalezy do najpiekniejszych, ale kosztuje polowe mniej niz te odjezdzajace z terminalu na przeciwko, wiec nie ma o czym gadac. razem z nami wsiadaja do niego sami Indianie (w liczbie 5). cale auto wonieje wedzonka... jak juz wczesniej wspominalam, w biedniejszych domach potrawy gotuje sie na ognisku. wszyscy wiemy, jaki zapach maja nasze ciuchy, kiedy wracamy z kampingu - tak wlasnie pachna Indianie.
po wyjezdzie z miasta autokar zatrzymuje sie i dowiadujemy sie, ze nastapi zmiana srodka transportu. nasz bus nie nazbieral wystarczajaco podroznych wiec przerzucaja nas do innego. no i jazda! z San Cristobal, ktore znajduje sie 2160 m n.p.m. bedziemy zjezdzac do Palenque, poloznego 2080 metrow nizej. czeka nas niezliczona ilosc zakretow. na poczatku wspinamy sie jeszcze troszke do gory. mijamy male chatynki polozone wsrod pol kukurydzy. na zewnatrz mgla i od czasu do czasu pada deszcz.
region Chiapas jest pod panowaniem Zapatystowskiej Armii Wyzwolenia Narodowego (hiszp. Ejército Zapatista de Liberación Nacional, EZLN). swe funkcjonowanie opiera glownie na poparciu ludnosci miejscowej z terenow wiejskich (skladajacej sie w duzej czesci z Indian), chociaz swoich zwolennikow ma rowniez na terenach zurbanizowanych. ich celem jest poprawa warunkow bytowych najbiedniejszych. najwiekszy rozglos zyskala dzieki swojemu nieformalnemu przywodcy Subcomendante Marcosowi (obecnie nazywa siebie delegatem Zero). wedlug niektorych, zapatysci sa nowoczesnym ruchem rewolucyjnym, ktory w swojej dzialalnosci jako pierwszy wykorzystal nowoczesne technologie, takie jak: telefony satelitarne czy Internet, w celu zdobycia zagranicznego poparcia i rozglosu. sama EZLN postrzega siebie jako szersza czesc ruchu antyglobalistycznego.
1000 zakretow dalej klimat zmienia sie na cieplejszy. za oknem, zamiast sosen widnieja bananowce. roslinnosc staje sie gestsza i bardziej zielona. ludzie nie biegaja juz w welnianych odzieniach, tylko w bluzkach z krotkimi rekawkami i w sandalach.
do Palenque dojezdzamy okolo 5 pm. jest to przyklad typowego, tropikalnego miasteczka. przewodnik sugeruje zatrzymanie sie w jednym z kampingow, polozonych w dzungli, znajdujacych sie na drodze do ruin oddalonych od miasta o 7,5 km. kiedy van zatrzymuje sie we wskazanym przez nas miejscu - El Panchan jadaca z nami hiszpanska parka mowi, ze oni jada dalej. zanim zdazamy zabrac sie do wysiadania, bus rusza. okazujes sie, ze Hiszpanie nie wiedzieli, ze chcialysmy tu wysiasc. nawiazujemy rozmowe. oni jada do Elementos Naturales, gdzie maja rozbity swoj namiot. szybko wypytuje sie o warunki i decyduje sie sprawdzic wybrane przez nich miejsce. kiedy dojezdzamy na dworze zaczyna byc juz szaro, a z chmurek popaduje kapusniaczek. niestety wszystkie zadaszone opcje kampingowe sa juz zajete, a koszt wynajecia cabaña wynosi 300 peso! zrezygnowane wychodzimy na droge. za nami biegnie Hiszpanka i wskazuje droge do innych, tanszych miejsc. 50 metrow w gore drogi znajdujemy Cabañas Palapa. jest juz zupelnie ciemno, a cena za domek wynosi 120 peso. nie mamy wyjscia - zostajemy. chlopak prowadzi nas do oddalonych od drogi cabañas, ktore zostaly postawiane wokolo malego jeziorka. domki sklecone sa z palm, a wchodzi sie do nich z drewnianego pomostu. Martyna juz drzy na mysl o robalach, jakie moze tu spotkac. palmowa budka zabezpieczona jest siatkami, a nad lozkiem wisi moskitiera. wszystko to nie przeszkadza jednak zagladac do srodka muszkom, mrowkom, jaszczurkom i pajakom. zdaje sie, ze jestesmy tu jedynymi goscmi. z bajorka dochodza nas co chwilke dziwne odglosy, pluski, zgrzyty... strach wystawic glowe na zewnatrz. wyciagamy z plecaka mala czolowke i ruszamy do lazienek. nigdzie nie ma papieru, a umywalki sa nieprzyzwoicie brudne. wchodzimy pod zimne prysznice i za 2 minuty jestesmy gotowe do powrotu. zeby uniknac spotkania z mokra posciela spimy dzis w spiworach i na naszych podrozniczych poduszeczkach. zanim jednak wskoczymy do smierdzacego wilgocia lozka, spedzamy kolejne pol godziny na cerowaniu podziurawionej moskitiery.
a.
dzien: 42 w dzungli z hipisami 11.11.09
rano, po nieprzespanej nocy, pakujemy czym predzej plecaki i uciekamy z naszej cabañi. wracamyna piechotke ten kilometr do El Panchan, gdzie powinnysmy wysiasc wczoraj. ten maly kompleks hippi domkow ulokowany jest w sercu dzungli pomiedzy wielkimi drzewami i zwisajacymi z nich lianami. pelno tu wszelakiej roslinnosci i dzikich odglosow. w sklad El Panchan wchodza: Margarita & Ed Cabañas, Chato's Cabañas, Mono Blanco Cabañas, Don Mucho... Cabañas i Jungle Palace, tez Cabañas. my postanawiamy zatrzymac sie w tych ostatnich. oprocz wymienionych miejsc noclegowych znajduja sie tu dzunglowe, coolowe restauracyjki, bary, zrzeszenie szalonych archeologow - Maya Exploration Center, studio masazu, tatuazu i piercingu oraz jedna sauna parowa. miasteczko przecinaja liczne sciezki i strumyki. bladzac w tym labiryncie co chwile wpada sie na schowane gdzies w lesie kolorowe domeczki. miejsce jest naprawde urocze:)
nie ma co marnowac dnia. zostawiamy bagaze i idziemy jesc:) poniewaz mamy troche extra funduszu z wczoraj zagladamy do dzunglowej restauracyjki na otwartym powietrzu. maja tu czarna herbate (ogolnie, w ameryce, pija sie tylko rumiankowa, cynamonowa i lemonkowa).
po tostach, saladkach owocowych, platkach idziemy w koncu lapac transport do ruin. na pocztek czeka nas oplata za wejscie do parku, ktory istnieje tu od zaledwie kilku lat. potem trzeba zaplacic za wejscie na teren ruin, ale my jako studentki antropologii...;p znow wchodzimy gratis (dobrze sie sklada, bo wejscie jest dosc drogie). kiedy dochodzimy do pierwszej budowli oplata nas wianuszek chlopcow pragnacych sprzedac nam swoje przewodnicze usugi. odrzucamy wszystkie oferty i wtedy pojawia sie Olivier. mlody (przystojny) Indianin, ktory proponuje nam wycieczke nie po ruinach, ale po lesie. Martyna nigdy nie byla w prawdziwej, dzikiej dzungli, wiec targujemy cene i znikamy za pierwsza piramida. Olivier mowi nawet troche po angielsku, ale latwiej jest mu wyjasniac wszystko po hiszpansku wiec ja musze tlumaczyc. w selvie (las) znajdujemy drzewo eukaliptusowe i gozdzikowe. oba maj bardzo silny aromat. ogladamy skamieliny slimaczych muszelek (Indianie zjadaja te slimaki, btw.). spotykamy wielkiego pajaka i nietoperza. Indianin opowiada o wlasciwosciach napotkanych drzew i roslin, o szamanach i o swojej wiosce polozonej z dala od cywilizacji. Olivier jest potomkiem Majow i mowi w ich jezyku. wyjasnia nam, ze Palenque wcale nie bylo tak nazywane przez jego mieszkancow. jego wlasciwa nazwa to Lakamha (Wielka Woda), bo pelno tu rzek i strumieni. w dzungli mijamy wiele niedotknietych swiatyn Majow. z dwudziestu kilometrow kwadratowych zakonserwowanych i udostepnionych do zwiedzania sa tylko dwa. wciaz brakuje pieniedzy na prace archeologiczne. w zwiazu z tym wiele budowli wciaz ukrywa natura. Olivier prowadzi nas jeszcze nad przesliczny wodospad i pokazuje rosnace tu grzyby. wiele z nich uzywanych jest w medycynie, ale nie tylko... Indianie, tak jak wielu nawiedzajacych region Palenque hippisow, sa fanami tych halucynogennych grzybkow. wszedzie wiec, spotkac mozna przenikajace dzungle wesole postacie. u nas byloby to pewnie tabu, ale trzeba zrozumiec, ze tutaj narkotyki (pod kazda postacia) sa czyms naturalnym. wiele osob pracuje przy chodowli marihuany, opium i koki (ta rosnie w Ameryce Poludniowej). narkotyki i ich produkcja sa czescia zycia lokalnej ludnosci i nikomu z nich nie przyszloby do glowy, ze jest w tym cos niemoralnego. tu, o jedzeniu grzybow i paleniu haszyszu czy marihuany rozmawia sie tak jak o piciu coca-coli. chcialabym tylko podkreslic, ze nasza, europejska wiedza na temat narkotykow (szczegolnie wsrod starszych osob) jest dalece zacofana i w duzej mierze oparta na stereotypach.
Palenque to wazny osrodek kultury Majow polozony we wschodnim Meksyku, odkryty w 1784 r. w glebi lasu deszczowego. przez wielki dzungla zdazyla prawie doszczetnie pokryc ruiny. systematyczne badania zaczeto dopiero w XX wieku.
pierwsi mieszkancy pojawili sie w Palenque okolo 100r.p.n.e. najwiekszy rozkwit miasta przypadl na wiek VII n.e. byl to okres panowania K'inich Hanab Pacala, ktory zmarl w wieku 80 lat (zyl niespotykanie dlugo, jak na tamte czasy), w roku 683 n.e. wiekszos palenque'owskich placow i budynkow zostalo zbudowanych przez Pacala i jego syna Kan Balama, czyli Weza Jagura. w tym czasie powstaly wlasnie dwie najslynniejsze budowle Palenque - El Palacio i Templo de las Inscripciones. wszystkie budowle zostaly wzniesione bez uzycia narzedzi metalowych. Majowie nie znali rowniez kola wiec do przesuwania blokow skalnych uzywali pni drzew. piramidy i palace ozdabiane byly ceramika, plaskorzezbami oraz malowane na rozne odcienie zieleni i czerwieni (barwa uzyskiwana ze zgniecionych robali). miasto liczylo okolo 20 tysiecy mieszkancow i zostalo totalnie opuszczone okolo roku 900 n.e. przyczyna jego upadku bylo prawdopodobnie inne, rosnace w sile miasto - Tonina.
w polowie XX w. w jednej z piramid odkryto nienaruszona komore grobowa z sarkofagiem ksiecia - Pacala Wielkiego.
podczas zwiedzania ruin prawie bezustannie pada deszcz (podobno pada tu 10 miesiecy w roku...), ale w zwiazu z tym nie ma wielu turystow. po kilku godzinach obchodu zagladamy jeszcze do muzeum i lapiemy vana do miasteczka. jak napisali w przewodniku miasto Palenque to taki Mc Donald's - nastawiony na szybki i sprawny przeplyw turystow. kilka ulic wypelnionych bankami, sklepami z pamiatkami, restauracjami, kafejkami z internetem i hotelami. przed nami jeszcze tylko dwa dni w Meksyku wiec postanawiamy, jeszcze raz, dac szanse lokalnemu jedzeniu - wybieramy sie do restauracji. w zyciu nie wiedzialam takich porcji!!! na poczatku napychamy sie ostrymi jak cholera, nachos, a potem udaje nam sie zjesc tylko po polowie z tego, co nam podstawiaja pod nos, wiec prosimy o zapakowanie na wynos. ledwo stawiajac kroki obchodzimy jeszcze pol miasta, zeby znalezc firme transportowa, ktora zawiezie nas pojutrze do Frontera Corozal. lapiemy vana do El Panchan i idziemy paciu.
a.
rano, po nieprzespanej nocy, pakujemy czym predzej plecaki i uciekamy z naszej cabañi. wracamyna piechotke ten kilometr do El Panchan, gdzie powinnysmy wysiasc wczoraj. ten maly kompleks hippi domkow ulokowany jest w sercu dzungli pomiedzy wielkimi drzewami i zwisajacymi z nich lianami. pelno tu wszelakiej roslinnosci i dzikich odglosow. w sklad El Panchan wchodza: Margarita & Ed Cabañas, Chato's Cabañas, Mono Blanco Cabañas, Don Mucho... Cabañas i Jungle Palace, tez Cabañas. my postanawiamy zatrzymac sie w tych ostatnich. oprocz wymienionych miejsc noclegowych znajduja sie tu dzunglowe, coolowe restauracyjki, bary, zrzeszenie szalonych archeologow - Maya Exploration Center, studio masazu, tatuazu i piercingu oraz jedna sauna parowa. miasteczko przecinaja liczne sciezki i strumyki. bladzac w tym labiryncie co chwile wpada sie na schowane gdzies w lesie kolorowe domeczki. miejsce jest naprawde urocze:)
nie ma co marnowac dnia. zostawiamy bagaze i idziemy jesc:) poniewaz mamy troche extra funduszu z wczoraj zagladamy do dzunglowej restauracyjki na otwartym powietrzu. maja tu czarna herbate (ogolnie, w ameryce, pija sie tylko rumiankowa, cynamonowa i lemonkowa).
po tostach, saladkach owocowych, platkach idziemy w koncu lapac transport do ruin. na pocztek czeka nas oplata za wejscie do parku, ktory istnieje tu od zaledwie kilku lat. potem trzeba zaplacic za wejscie na teren ruin, ale my jako studentki antropologii...;p znow wchodzimy gratis (dobrze sie sklada, bo wejscie jest dosc drogie). kiedy dochodzimy do pierwszej budowli oplata nas wianuszek chlopcow pragnacych sprzedac nam swoje przewodnicze usugi. odrzucamy wszystkie oferty i wtedy pojawia sie Olivier. mlody (przystojny) Indianin, ktory proponuje nam wycieczke nie po ruinach, ale po lesie. Martyna nigdy nie byla w prawdziwej, dzikiej dzungli, wiec targujemy cene i znikamy za pierwsza piramida. Olivier mowi nawet troche po angielsku, ale latwiej jest mu wyjasniac wszystko po hiszpansku wiec ja musze tlumaczyc. w selvie (las) znajdujemy drzewo eukaliptusowe i gozdzikowe. oba maj bardzo silny aromat. ogladamy skamieliny slimaczych muszelek (Indianie zjadaja te slimaki, btw.). spotykamy wielkiego pajaka i nietoperza. Indianin opowiada o wlasciwosciach napotkanych drzew i roslin, o szamanach i o swojej wiosce polozonej z dala od cywilizacji. Olivier jest potomkiem Majow i mowi w ich jezyku. wyjasnia nam, ze Palenque wcale nie bylo tak nazywane przez jego mieszkancow. jego wlasciwa nazwa to Lakamha (Wielka Woda), bo pelno tu rzek i strumieni. w dzungli mijamy wiele niedotknietych swiatyn Majow. z dwudziestu kilometrow kwadratowych zakonserwowanych i udostepnionych do zwiedzania sa tylko dwa. wciaz brakuje pieniedzy na prace archeologiczne. w zwiazu z tym wiele budowli wciaz ukrywa natura. Olivier prowadzi nas jeszcze nad przesliczny wodospad i pokazuje rosnace tu grzyby. wiele z nich uzywanych jest w medycynie, ale nie tylko... Indianie, tak jak wielu nawiedzajacych region Palenque hippisow, sa fanami tych halucynogennych grzybkow. wszedzie wiec, spotkac mozna przenikajace dzungle wesole postacie. u nas byloby to pewnie tabu, ale trzeba zrozumiec, ze tutaj narkotyki (pod kazda postacia) sa czyms naturalnym. wiele osob pracuje przy chodowli marihuany, opium i koki (ta rosnie w Ameryce Poludniowej). narkotyki i ich produkcja sa czescia zycia lokalnej ludnosci i nikomu z nich nie przyszloby do glowy, ze jest w tym cos niemoralnego. tu, o jedzeniu grzybow i paleniu haszyszu czy marihuany rozmawia sie tak jak o piciu coca-coli. chcialabym tylko podkreslic, ze nasza, europejska wiedza na temat narkotykow (szczegolnie wsrod starszych osob) jest dalece zacofana i w duzej mierze oparta na stereotypach.
Palenque to wazny osrodek kultury Majow polozony we wschodnim Meksyku, odkryty w 1784 r. w glebi lasu deszczowego. przez wielki dzungla zdazyla prawie doszczetnie pokryc ruiny. systematyczne badania zaczeto dopiero w XX wieku.
pierwsi mieszkancy pojawili sie w Palenque okolo 100r.p.n.e. najwiekszy rozkwit miasta przypadl na wiek VII n.e. byl to okres panowania K'inich Hanab Pacala, ktory zmarl w wieku 80 lat (zyl niespotykanie dlugo, jak na tamte czasy), w roku 683 n.e. wiekszos palenque'owskich placow i budynkow zostalo zbudowanych przez Pacala i jego syna Kan Balama, czyli Weza Jagura. w tym czasie powstaly wlasnie dwie najslynniejsze budowle Palenque - El Palacio i Templo de las Inscripciones. wszystkie budowle zostaly wzniesione bez uzycia narzedzi metalowych. Majowie nie znali rowniez kola wiec do przesuwania blokow skalnych uzywali pni drzew. piramidy i palace ozdabiane byly ceramika, plaskorzezbami oraz malowane na rozne odcienie zieleni i czerwieni (barwa uzyskiwana ze zgniecionych robali). miasto liczylo okolo 20 tysiecy mieszkancow i zostalo totalnie opuszczone okolo roku 900 n.e. przyczyna jego upadku bylo prawdopodobnie inne, rosnace w sile miasto - Tonina.
w polowie XX w. w jednej z piramid odkryto nienaruszona komore grobowa z sarkofagiem ksiecia - Pacala Wielkiego.
podczas zwiedzania ruin prawie bezustannie pada deszcz (podobno pada tu 10 miesiecy w roku...), ale w zwiazu z tym nie ma wielu turystow. po kilku godzinach obchodu zagladamy jeszcze do muzeum i lapiemy vana do miasteczka. jak napisali w przewodniku miasto Palenque to taki Mc Donald's - nastawiony na szybki i sprawny przeplyw turystow. kilka ulic wypelnionych bankami, sklepami z pamiatkami, restauracjami, kafejkami z internetem i hotelami. przed nami jeszcze tylko dwa dni w Meksyku wiec postanawiamy, jeszcze raz, dac szanse lokalnemu jedzeniu - wybieramy sie do restauracji. w zyciu nie wiedzialam takich porcji!!! na poczatku napychamy sie ostrymi jak cholera, nachos, a potem udaje nam sie zjesc tylko po polowie z tego, co nam podstawiaja pod nos, wiec prosimy o zapakowanie na wynos. ledwo stawiajac kroki obchodzimy jeszcze pol miasta, zeby znalezc firme transportowa, ktora zawiezie nas pojutrze do Frontera Corozal. lapiemy vana do El Panchan i idziemy paciu.
a.
dzien: 43 ten ostatni czwarteeek... 12.11.09
wycieczke do Misol-Ha i Agua Azul mamy dopiero w poludnie, wiec do tego czasu robimy raczej niewiele. zjadamy wszystkie zapasy przeznaczone na dzisiejszy wyjazd i urzadzamy sobie spacer po El Panchan. ogladamy konkurencyjne Cabanas i trafiamy na te, w ktorych obozuja hippisi. akurat jest pora ich sniadania i kiedy przechodzimy obok ich kuchni polowej, z nad talerzy i misek sledzi nas kilkanascie zdziwionych par oczu...
w koncu, oczywiscie spozniony, przyjezdza nas bus i razem z wycieczka asocjalnych Francuzow i nie bardziej towarzyskich Izraelitow jedziemy do Misol-Ha, 35 metrowego wodospadu. na miejscu, okazuje sie, ze spada on z wysunietej skaly, tak ze mozna za niego wejsc..! schodzimy sliskim schodkami i stajemy po drugiej stronie Misol-Ha. woda rozbryzguje we wszystkich kierunkach i juz po kilku sekundach jestesmy mokre od stop do glow. fajna sprawa. wracamy na miejsce zbiorki, i poniewaz mamy jeszcze kilka minut, a zaczynamy byc glodne (dobrze wiedzialysmy, ze tak bedzie objadajac sie rano winogronami) biegniemy do pobliskiego (i jedynego) sklepiku kupic cos na dalsza droge, a potem razem z kierowca naszego busa wpadamy jeszcze do pobliskiego ogrodu i robimy mala pachte na... mandarynki.
Agua Azul to kompleks wodospadow, ktory ciagnie sie przez ponad kilometr. poniewaz woda zawiera wiele mineralow, a podloze, po ktorym plynie jest wapniowe, kolor wody jest doslownie blekitny. ...to znaczy bywa przez wiekszosc czasu, w ktorym nie pada. jeszcze wczoraj, nasz dzunglowy przewodnik Olivier, powiedzial nam, ze przy takich deszczach (jest pora deszczowa), woda bedzie... czekoladowa. pani z recepcji Jungle Palace powiedziala rano dokladnie to samo. a potem powtorzyl to jeszcze kierowca busa, no ale nie moglysmy tam nie pojechac. na miejscu okazuje sie, ze woda, niestety, rzeczywiscie niebieska nie jest...i czekoladowa tez nie. jej kolor okreslilabym raczej jako... wislany. wzdluz prawie calego Agua Azul ciagna sie stragany z wyrobami artystycznymi, restauracje i bary... ach, komercja.
na ogladnie wodospadow i plywanie w nich dostajemy 2,5 godziny, ale poniewaz za cieplo tez nie jest, nikt z wycieczkowiczow nie decyduje sie na te druga opcje. przysiadamy we dwie na lawce na wprost jednej z wiekszych kaskad i czekamy, az minie wyznaczony czas. w pewnym momencie podchodzi do nas, calkiem liczna, meksykanska rodzina, i pyta nas, czy mogliby zrobic zdjecia swoich dzieci z nami... well... zgadzamy sie, i w przydziale dostajemy radosna roczna dziewczynke i troche bardziej marudnego dwuletniego chlopca. szczerzymy sie przez chwile do kilku aparatow i telefonow, i oddajemy dzieci uradowanej rodzinie. nie ma to jak wymiana kulturowa;)
kiedy wracamy do naszej dzungli jest juz zupelnie ciemno. dlatego nie mamy zupelnie watpliwosci, kiedy przechodzimy obok rozswietlonej blaskiem swiec restauracji Don Mocho's - za chwile wrocimy tu, zeby swietowac nasz ostatni wieczor w Meksyku. biegniemy szybko do naszej cabana, zeby sie przebrac... i nagle wywalam sie na, swiezo wysypanej kanciastymi kamyczkami, sciezce! jestem zupelnie zdezorientowana i kiedy wokol mnie pojawia sie kilka osob, pytajac z lekiem czy wszystko w porzadku, automatycznie odpowiadam, ze tak. ale nie ma co bujac, zaliczylam porzadne ladowanie z dlugim poslizgiem, a kamyczki zrobily swoje... i to calkiem symetrycznie:] zrypuje sie zupelnie na obu dloniach, lewym lokciu, lewym boku, prawym kolanie... i prawym bucie. to sie nazywa prawdziwa sztuka ladowania:) zanim pojdziemy na kolacje, musze zaprzyjaznic sie ze... spirytusem salicynowym. (bolalo..!)
meksykansko-wloskie(!) Don Mucho's jest o tej porze zdecydowanie busy i kelnerzy zasuwaja we wszystkich stronach. zamawiamy... tagiatelle z pesto i pizze (kazde danie przychodzi w innym czasie - taki meksykanski zwyczaj), a potem jeszcze deser - domowy budyn z kahula - pychota.
na scenie gra na gitarach i drumach hiszpanskojezyczne trio, wszedzie szwedaja sie hippisi i sprzedawcy recznie robionej bizuterii, pali sie setka swiec, niebo blyszczy od gwiazd, a dzungla szumi dzunglowo... idealny obrazek do zapamietania z Meksyku.
m.
wycieczke do Misol-Ha i Agua Azul mamy dopiero w poludnie, wiec do tego czasu robimy raczej niewiele. zjadamy wszystkie zapasy przeznaczone na dzisiejszy wyjazd i urzadzamy sobie spacer po El Panchan. ogladamy konkurencyjne Cabanas i trafiamy na te, w ktorych obozuja hippisi. akurat jest pora ich sniadania i kiedy przechodzimy obok ich kuchni polowej, z nad talerzy i misek sledzi nas kilkanascie zdziwionych par oczu...
w koncu, oczywiscie spozniony, przyjezdza nas bus i razem z wycieczka asocjalnych Francuzow i nie bardziej towarzyskich Izraelitow jedziemy do Misol-Ha, 35 metrowego wodospadu. na miejscu, okazuje sie, ze spada on z wysunietej skaly, tak ze mozna za niego wejsc..! schodzimy sliskim schodkami i stajemy po drugiej stronie Misol-Ha. woda rozbryzguje we wszystkich kierunkach i juz po kilku sekundach jestesmy mokre od stop do glow. fajna sprawa. wracamy na miejsce zbiorki, i poniewaz mamy jeszcze kilka minut, a zaczynamy byc glodne (dobrze wiedzialysmy, ze tak bedzie objadajac sie rano winogronami) biegniemy do pobliskiego (i jedynego) sklepiku kupic cos na dalsza droge, a potem razem z kierowca naszego busa wpadamy jeszcze do pobliskiego ogrodu i robimy mala pachte na... mandarynki.
Agua Azul to kompleks wodospadow, ktory ciagnie sie przez ponad kilometr. poniewaz woda zawiera wiele mineralow, a podloze, po ktorym plynie jest wapniowe, kolor wody jest doslownie blekitny. ...to znaczy bywa przez wiekszosc czasu, w ktorym nie pada. jeszcze wczoraj, nasz dzunglowy przewodnik Olivier, powiedzial nam, ze przy takich deszczach (jest pora deszczowa), woda bedzie... czekoladowa. pani z recepcji Jungle Palace powiedziala rano dokladnie to samo. a potem powtorzyl to jeszcze kierowca busa, no ale nie moglysmy tam nie pojechac. na miejscu okazuje sie, ze woda, niestety, rzeczywiscie niebieska nie jest...i czekoladowa tez nie. jej kolor okreslilabym raczej jako... wislany. wzdluz prawie calego Agua Azul ciagna sie stragany z wyrobami artystycznymi, restauracje i bary... ach, komercja.
na ogladnie wodospadow i plywanie w nich dostajemy 2,5 godziny, ale poniewaz za cieplo tez nie jest, nikt z wycieczkowiczow nie decyduje sie na te druga opcje. przysiadamy we dwie na lawce na wprost jednej z wiekszych kaskad i czekamy, az minie wyznaczony czas. w pewnym momencie podchodzi do nas, calkiem liczna, meksykanska rodzina, i pyta nas, czy mogliby zrobic zdjecia swoich dzieci z nami... well... zgadzamy sie, i w przydziale dostajemy radosna roczna dziewczynke i troche bardziej marudnego dwuletniego chlopca. szczerzymy sie przez chwile do kilku aparatow i telefonow, i oddajemy dzieci uradowanej rodzinie. nie ma to jak wymiana kulturowa;)
kiedy wracamy do naszej dzungli jest juz zupelnie ciemno. dlatego nie mamy zupelnie watpliwosci, kiedy przechodzimy obok rozswietlonej blaskiem swiec restauracji Don Mocho's - za chwile wrocimy tu, zeby swietowac nasz ostatni wieczor w Meksyku. biegniemy szybko do naszej cabana, zeby sie przebrac... i nagle wywalam sie na, swiezo wysypanej kanciastymi kamyczkami, sciezce! jestem zupelnie zdezorientowana i kiedy wokol mnie pojawia sie kilka osob, pytajac z lekiem czy wszystko w porzadku, automatycznie odpowiadam, ze tak. ale nie ma co bujac, zaliczylam porzadne ladowanie z dlugim poslizgiem, a kamyczki zrobily swoje... i to calkiem symetrycznie:] zrypuje sie zupelnie na obu dloniach, lewym lokciu, lewym boku, prawym kolanie... i prawym bucie. to sie nazywa prawdziwa sztuka ladowania:) zanim pojdziemy na kolacje, musze zaprzyjaznic sie ze... spirytusem salicynowym. (bolalo..!)
meksykansko-wloskie(!) Don Mucho's jest o tej porze zdecydowanie busy i kelnerzy zasuwaja we wszystkich stronach. zamawiamy... tagiatelle z pesto i pizze (kazde danie przychodzi w innym czasie - taki meksykanski zwyczaj), a potem jeszcze deser - domowy budyn z kahula - pychota.
na scenie gra na gitarach i drumach hiszpanskojezyczne trio, wszedzie szwedaja sie hippisi i sprzedawcy recznie robionej bizuterii, pali sie setka swiec, niebo blyszczy od gwiazd, a dzungla szumi dzunglowo... idealny obrazek do zapamietania z Meksyku.
m.
dzien: 44 adios Mexico! - bienvenidos a Guatemala! (cz.1) 13.11.09
rano lapiemy busa na terminal i w, doslownie, ostatniej chwili wskakujemy w innego vana do Frontera Corozal.
we Fronterze znika asfalt i na 'terminal' dojezdzamy czerwona droga gruntowa. mam wrazenie, ze wyladowalysmy po srodku niczego. bierzemy nasze plecaki i maszerujemy w poszukiwaniu Oficina de Migration. w Ameryce Lacinskiej bywa czesto tak, ze punkt kontrolny, w ktorym wstawiaja ci pieczotke w paszporcie i przejscie graniczne to dwa zupelnie inne, czesto bardzo odlegle od siebie miejsca. cala sztuka polega na tym, zeby znalezc Oficine, zanim wyladuje sie na granicy (w innym wypadku znajdziemy sie w nowym kraju nielegalnie). po calkiem wyczerpujacym spacerku w sloncu i kurzu, w koncu nam sie to udaje. straznik odbiera nasze wizy i wstawia nam stempelki. oficjalnie wlasnie opuscilysmy Meksyk. zanim jednak znajdziemy sie w Gwatemali, przed nami jeszcze kawal drogi. (gdzie wiec teraz jestesmy..?)
nastepny spacerek i docieramy nad Rio Usumacinta. tu wydajemy znow sporo pieniedzy, zeby wynajac lanchie, waska i dluga lodz z silnikiem, ktora przewiezie nas na druga strone rzeki. przez 30 minut plyniemy w gore szerokiej, zoltej wody. po drodze mijamy taaakie wiry, jakich w zyciu nie widzialam! niektore z nich sa tak silne, ze nasza lodz zaczyna 'tanczyc' na nich na boki..! na szczescie nasz sternik radzi sobie z nimi bez wiekszych problemow, i kiedy po chwili przyzwyczajamy sie do tych wodnych potworow, zostaje nam tylko cieszyc sie wiatrem we wlosach i pieknem krajobrazu.
i w ten wlasnie sposob docieramy do Gwatemali...
m.
rano lapiemy busa na terminal i w, doslownie, ostatniej chwili wskakujemy w innego vana do Frontera Corozal.
we Fronterze znika asfalt i na 'terminal' dojezdzamy czerwona droga gruntowa. mam wrazenie, ze wyladowalysmy po srodku niczego. bierzemy nasze plecaki i maszerujemy w poszukiwaniu Oficina de Migration. w Ameryce Lacinskiej bywa czesto tak, ze punkt kontrolny, w ktorym wstawiaja ci pieczotke w paszporcie i przejscie graniczne to dwa zupelnie inne, czesto bardzo odlegle od siebie miejsca. cala sztuka polega na tym, zeby znalezc Oficine, zanim wyladuje sie na granicy (w innym wypadku znajdziemy sie w nowym kraju nielegalnie). po calkiem wyczerpujacym spacerku w sloncu i kurzu, w koncu nam sie to udaje. straznik odbiera nasze wizy i wstawia nam stempelki. oficjalnie wlasnie opuscilysmy Meksyk. zanim jednak znajdziemy sie w Gwatemali, przed nami jeszcze kawal drogi. (gdzie wiec teraz jestesmy..?)
nastepny spacerek i docieramy nad Rio Usumacinta. tu wydajemy znow sporo pieniedzy, zeby wynajac lanchie, waska i dluga lodz z silnikiem, ktora przewiezie nas na druga strone rzeki. przez 30 minut plyniemy w gore szerokiej, zoltej wody. po drodze mijamy taaakie wiry, jakich w zyciu nie widzialam! niektore z nich sa tak silne, ze nasza lodz zaczyna 'tanczyc' na nich na boki..! na szczescie nasz sternik radzi sobie z nimi bez wiekszych problemow, i kiedy po chwili przyzwyczajamy sie do tych wodnych potworow, zostaje nam tylko cieszyc sie wiatrem we wlosach i pieknem krajobrazu.
i w ten wlasnie sposob docieramy do Gwatemali...
m.