meksyk gwatemala honduras nicaragua costa rica panama kolumbia
ekwador transit (peru - bolivia) argentyna - chile
ekwador transit (peru - bolivia) argentyna - chile
dzien: 146 transit (cz.2) 23.02.10
mniej-wiecej w polowie czasu dojezdzamy na granice z Peru. biura migracji sa tuz przy przejsciu i dzieli je, moze, 30-metrowy most. zalatwiamy formalnosci w jednej oficinie, potem w drugiej... a potem jeszcze na posterunku policji... hmm, to interesujace.
jestesmy w Peru. Ania za kazdym razem mowi, ze wiekszosc tego kraju to pustynie, ale wyglada to troszczke inaczej. wszedzie gesta, soczyscie zielona roslinnosc i czerwona ziemia. wyglada to naprawde slicznie. jaka pustynia?
w krotce zapad zmrok. po drodze mijamy male wioski i wielkie chaldy limonek oraz mango lezacych przy drogach. ludzie pakuje je w wielkie przezroczyste worki, a potem na ciezarowki. jest tego tony i tony. pewnie beda na eksport:)
do Pury zajezdzamu po 21.00. kiedy pytamy kierowce, skad mozemy zlapac autbus do Limy (nie ma tu jednego terminalu. kazda firma ma swoj wlasny terminalik przy glownej ulicy) tam nam mowi, ze osatni autobus odjezdzal godzine temu... ups...
obchodzmiy wszystkie firmy, i niestety, zadna nie ma juz transportu do stolicy. jedyna opcja, ktora nam proponuja jest autobus do Trujillo (czyt. truhijo) i stamtad nastepny dalej. kiedy wiec po raz drugi obchodzimy terminale, zeby kupic bilet do Trujillo okazuje, ze wszystkie najtansze firmy wysprzedaly bilety na najblizsze autobusy. musmiy wiec wydac troszke wiecej w firmie Linea (zeby kupic bilet w tej firmie wymagany jest dokument tozsamosci...)
zostawiamy nasze bagaze i wychodzimy cos zjesc. nasz autobus odjezdza o 23.00 wiec mamy godzine czasu.
waluta w Peru sa sole, ktore maja prawie taka sama wartosc jak polskie zlotowki (1$ = 2,8 sola). to zabawne byc na drugim koncu swiata, w panstwie zupelnie nie podobnym do Polski i kupowac bez przeliczania na cokolwiek... poniewaz zgodnie z obietnica nawet nie patrzymy na oferty almerzo kupujemy sobie hamburgiera (1,5 sola) i hotdoga (1,5 sola), a potem wracamy na terminal. stajemy w kolecje do autokaru, a potem po kolei: okazujemy bilety, paszporty i na koniec moczymy palec w tuszu, zeby pozostawic odcisk palca! wow... to dopiero bylo dziwne...
wsiadamy do autobusu... i tu zaczyna sie inny swiat... skorzane wygodne siedzenia z rozkladanymi podnozkami, kocyki, poduszeczki, klimatyzcja, film... i sliczna, mila pani stewardesa serwujaca kolacje i napoje, do wyboru cieple lub zimne... wiecej nie jade niczym innym..!
m.
dzien: 147 Lima 24.02.10
okolo 6.00 rano zajezdzamy do Trujillo. oczywiscie tu takze, nie ma jednego terminalu, ba! nie ma nawet jednej ulicy, przy ktorej by one lezaly. nie zamartwiamy sie tym jednak za bardzo... najwyzej znow pojedziemy tymi samymi liniami;)
najbliszy autobus z miejscami odjezdza o 9.00... wiec mamy sporo czasu, zanim do niego wsiadziemy.
wychodze... na droge... daleko za miastem i probuje znalezn miejsce z czyms na sniadanie, niestety o tej porze wszystko jest jeszcze zamkniete. wracam na terminal bez jedzenia. wyzwania podejmuje sie z kolei Ania. akurat tuz przy terminalu swoje przenosne stoisko rozstawil pan sprzedajacy gluta (glutowaty napoj, o ktorym pisalam w Ekwadorze), Ania kupuje go u niego i dokonuje makabrycznego odkrycia. napoj ow, swoja glutowatosc zawdziecza temu, ze jest robiony z grzybow..! tym razem smakuje troche mniej niz poprzednio;) heh, nie zartuje. smakuje nawet lepiej, bo do jego zrobienia pan nie uzywa gotowych plynow w butelkach, ale samych naturalnych skladnikow: pylkow kwiatowych, miodu...
wsiadamy do autobusu... znow paszporty, bilety, odciski palcow... ale bez stewardesy i serwowanych posilkow. rozpoczyna sie 8 godzinna podroz po... pustyni.
jest szaro i widac tylko piach, albo piachowe gory... czasem ocean spokojny. nic. mimo to jednak musze zlapac aparat i konieczne pstryknac zdjecia... mijanych, stojacych przy drodze kapliczek... grobow(!) i znajdujacych sie zupelnie po srodku niczego osiedli domow z maty slomianej(!!!), na ktorych mieszkaja tysiace ludzi, domow z gliny, albo desek stojacych na zboczach lysych, piaskowych gor. jednoczesnie widok jest mega interesujacy i przytlaczajacy.
przed sama Lima wjezdzamy na nowiutka droge zbudowane na zboczu gory tuz przy oceanie. nie mam najmniejszego pojecia, jak udalo im sie ja zbudowac na piachu. jak to sie stalo, ze sie jeszcze nie obsunela, albo nie zostala splukana przez pierwszy lepszy wiatr..?
jazda od momentu wjechania w pierwsze ulice miasta do terminalu zajmuje nam ponad 1,5 godziny. przez cale poltorej godziny nie widze nieczego ciekawego czy ladnego. jest szaro, brudno i brzydko.
w Peru jest juz trcohe inaczej niz w Ekwadorze. przynajmniej wsrod tutejszych taksowkarzy, kazdy z nich podaje nam inna cenne i kazda z nich jest zdecydowanie z wysoka. za to wszyscy zgodnie sie upieraja, ze to ta jedyna sluszna i najnizsza z mozliwych. w koncu wybieramy najmniejszy i najgorszy samochod. kierowca podaje nam cene o wiele nizsza niz jego poprzednicy i jeszcze pozwala ja stargowac. wreczamy taksowkarzowi 6 soli i wsiadamy w jego rozklekotane, zolte tico. moja pierwsza wycieczka po Limie. Martin, nasz kierowca, jest tak zadowolony, ze moze nas wiesc, ze puszcza nam po kolei wszystkie swoje plyty, prezentujac muzyke, ktorej slucha sie w Peru, a potem niby dla unieknieca korkow (w Limie sa przeogromne korki!) obwozi nas na okolo calego miasta. w koncu wysiadamy w centrum, gdzie znjaduje sie nasz hotel. centrum Limy... to zupelnie inna bajka. centrum Limy jest sliczne. zupelnie niepodobne do reszty miasta. wysokie eleganckie budynki. oswietlone ulice, sklepu, restauracje (kto tu kupuje? ci ludzie ze slomianych chatek..?)
w hostelu, znajdujacym sie w starym kolonialnym budynku, pelnym schodow, hallow i korytarzy dostajemy czteroosobowy pokoj z pieciometrowymi scianami.
zostawiamy plecaki i wychodzimy na glowny deptak. cieszymy nasze oczy pieknymi mlodymi ludzmi, mijamy sklepy i kasyna... akurat maja promocje w McDonald'sie (a tego nie widzialysmy az od Panamy..:) i kupujemy grzybowego gluta na konczu deptaku. wracamy do hostelu.
m.
okolo 6.00 rano zajezdzamy do Trujillo. oczywiscie tu takze, nie ma jednego terminalu, ba! nie ma nawet jednej ulicy, przy ktorej by one lezaly. nie zamartwiamy sie tym jednak za bardzo... najwyzej znow pojedziemy tymi samymi liniami;)
najbliszy autobus z miejscami odjezdza o 9.00... wiec mamy sporo czasu, zanim do niego wsiadziemy.
wychodze... na droge... daleko za miastem i probuje znalezn miejsce z czyms na sniadanie, niestety o tej porze wszystko jest jeszcze zamkniete. wracam na terminal bez jedzenia. wyzwania podejmuje sie z kolei Ania. akurat tuz przy terminalu swoje przenosne stoisko rozstawil pan sprzedajacy gluta (glutowaty napoj, o ktorym pisalam w Ekwadorze), Ania kupuje go u niego i dokonuje makabrycznego odkrycia. napoj ow, swoja glutowatosc zawdziecza temu, ze jest robiony z grzybow..! tym razem smakuje troche mniej niz poprzednio;) heh, nie zartuje. smakuje nawet lepiej, bo do jego zrobienia pan nie uzywa gotowych plynow w butelkach, ale samych naturalnych skladnikow: pylkow kwiatowych, miodu...
wsiadamy do autobusu... znow paszporty, bilety, odciski palcow... ale bez stewardesy i serwowanych posilkow. rozpoczyna sie 8 godzinna podroz po... pustyni.
jest szaro i widac tylko piach, albo piachowe gory... czasem ocean spokojny. nic. mimo to jednak musze zlapac aparat i konieczne pstryknac zdjecia... mijanych, stojacych przy drodze kapliczek... grobow(!) i znajdujacych sie zupelnie po srodku niczego osiedli domow z maty slomianej(!!!), na ktorych mieszkaja tysiace ludzi, domow z gliny, albo desek stojacych na zboczach lysych, piaskowych gor. jednoczesnie widok jest mega interesujacy i przytlaczajacy.
przed sama Lima wjezdzamy na nowiutka droge zbudowane na zboczu gory tuz przy oceanie. nie mam najmniejszego pojecia, jak udalo im sie ja zbudowac na piachu. jak to sie stalo, ze sie jeszcze nie obsunela, albo nie zostala splukana przez pierwszy lepszy wiatr..?
jazda od momentu wjechania w pierwsze ulice miasta do terminalu zajmuje nam ponad 1,5 godziny. przez cale poltorej godziny nie widze nieczego ciekawego czy ladnego. jest szaro, brudno i brzydko.
w Peru jest juz trcohe inaczej niz w Ekwadorze. przynajmniej wsrod tutejszych taksowkarzy, kazdy z nich podaje nam inna cenne i kazda z nich jest zdecydowanie z wysoka. za to wszyscy zgodnie sie upieraja, ze to ta jedyna sluszna i najnizsza z mozliwych. w koncu wybieramy najmniejszy i najgorszy samochod. kierowca podaje nam cene o wiele nizsza niz jego poprzednicy i jeszcze pozwala ja stargowac. wreczamy taksowkarzowi 6 soli i wsiadamy w jego rozklekotane, zolte tico. moja pierwsza wycieczka po Limie. Martin, nasz kierowca, jest tak zadowolony, ze moze nas wiesc, ze puszcza nam po kolei wszystkie swoje plyty, prezentujac muzyke, ktorej slucha sie w Peru, a potem niby dla unieknieca korkow (w Limie sa przeogromne korki!) obwozi nas na okolo calego miasta. w koncu wysiadamy w centrum, gdzie znjaduje sie nasz hotel. centrum Limy... to zupelnie inna bajka. centrum Limy jest sliczne. zupelnie niepodobne do reszty miasta. wysokie eleganckie budynki. oswietlone ulice, sklepu, restauracje (kto tu kupuje? ci ludzie ze slomianych chatek..?)
w hostelu, znajdujacym sie w starym kolonialnym budynku, pelnym schodow, hallow i korytarzy dostajemy czteroosobowy pokoj z pieciometrowymi scianami.
zostawiamy plecaki i wychodzimy na glowny deptak. cieszymy nasze oczy pieknymi mlodymi ludzmi, mijamy sklepy i kasyna... akurat maja promocje w McDonald'sie (a tego nie widzialysmy az od Panamy..:) i kupujemy grzybowego gluta na konczu deptaku. wracamy do hostelu.
m.
dzien: 148 krzeslem go! 25.02.10
dzis nasz wielki dzien! wczesno-poznym rankiem wyruszamy na poszukiwania biletu do Buenos Aires. przed wyjsciem pracownicy hotelu pytaja sie nas chyba z cztery razy, czy zostajemy na kolejna noc czy nie... za kazdym razem pada ta sama odpowiedz: 'nie wiemy jeszcze'. wszystko zalezy od tego czy uda nam sie znalezc transport i jaki. wlaczamy na chwilke skypa zeby zadzwonic do jednego z transportistow znalezionego wczesniej w necie. szalenie sympatyczny mezczyzna informuje nas, ze owszem specjalizuja sie w sprzedazy przejazdow do Argentyny, ale pierwsze wolne bilety sa na 10 marcaaaaa - aaaaaaaaa! co to ma znaczyc?! czyzby ta trasa byla az tak popularna? ktoremu wariatami chce sie siedziec w busie 3 dni??? 'WYCHODZIMY!!!' - dre sie do Martyny. doba hotelowa trwa do 12.00 i do tego czasu musimy byc z powrotem.
Lima to fajne miasto, ale ma pewna wade - brak terminalu autobusowego. kazda z firm ma swoje wlasne biuro, poczekalnie i parking, z ktorego odjezdzaja busy. wszystko byloby ok, gdyby nie fakt, ze w stolicy Peru mieszka ponad 9 milionow ludzi i miasto zajmuje masakrycznie wielka powierzchnie. kompanie transportowe skoncentrowane sa w kilku miejscach i aby dostac sie z jednego do drugiego nalezy poswiecic na to mnostwo czasu (wiekszosc, oczywiscie, tkwiac w nieskonczenie dlugich korkach i wdychajac chmury spalin). decydujemy sie na szybsza i drozsza opcje - taksa. wsiadamy w pierwszy nadjezdzajacy samochod i prujemy do najblizszego biura.
w oficinie Rapidos Internacionales panuje zamet. tlum ludzi siedzi na krawezniku, reszta dobija sie do biurka sprzedawcy - wsrod nich jestem ja. nie zdazam nawet otworzyc ust kiedy slysze: 'prosze panstwaaa!!! biletow do Buenos nie ma do 3 marca!'. cholera jasna! wypadamy na ulice i niemal biegiem kierujemy sie w strone Ormeño.
idziemy wzdluz szerokiej i bardzo ruchliwej drogi. chodnik jest chwilowo wylaczony z uzytku i odgrodzono czesc jezdni, aby piesi mogli sie jakos poruszac. tuz przed nami szybkim krokiem idzie bezdomny chlopak. ma czarne jak sadza, wyciagniete ciuchy, dredy na glowie i bose stopy. w rekach niesie jakies szmaty i dwulitrowa butle z napojem, ktora rytmicznie uderza w siatke zabezpieczen. w pewnym momencie korek butelki zahacza sie o jedna z dziur i butelka wypada mu z rak. zanim facet orientuje sie, co sie stalo ja szybko go wymijam i kotynuuje marsz. bezdomny z niezrozumialym krzykiem podnosi z ziemi zgube i ze zloscia rzuca butelke w strone zaskoczonej Martyny. jakby nie patrzec Martyna jest nieco postawniejsza od chlopaka i baaaaardzo zla. skacze w jego kierunku i poszcza taka wiazanke, ze uszy wiedna - oczywiscie, po polsku. po chinsku czy po polsku, facet kuli sie i prawie ze lzami w oczach prubuje wyjasnic, ze to byla zemsta za wytracenie mu butelki z reki. gdyby nie zalosne zachowanie bezdomnego - daje slowo - Martyna pewnie by go pobila!
Ormeño - biletow nie ma.
Cruz del Sur - blietow brak.
suuuuper - jestesmy uziemnione! w zwiazku z tymi niedogodnymi okolicznosciami musimy zaczac poszukiwania autobosow, ktore zawioza nas do Olgi (w Buenos Aires) na raty. po sprawdzeniu kilku przewoznikow wybieramy najtansza (z okolicznych) opcje i jeszcze dzis mamy autobus do Arequipy.
nieszczescie w nieszczesciu dwie godziny temu minela doba hotelowa... pierwsza lepsza taksa dostajemy sie z powrotem do centrum. przechodzimy dluuuga promenade aby odnalezc wczorajszy sklep z banderkami i zachodzimy do jednej z restauracji na obiad. w promocyjnej ofercie zamawiamy dwa talerze pelne makaronu po chinsku i dwa koktajle pisco sour (mniam mniam:) porcje okazuja sie byc olbrzymie i nie udaje nam sie zjesc nawet polowy wiec zabieramy reszte na wynos.
w recepcji hotelu mloda dziewczyna wita nas pytaniem: 'wyjezdzacie dzis czy zostajecie?'. 'no coz... wyjezdzamy' - odpowiadam. dziewczyna patrzy na nas przez chwilke po czym dodaje: 'doba hotelowa minela 2 godziny temu...'. w odpowiedzi opowiadam pani nasza nieszczesna historie i nieudane proby znalezienia biletu do Buenos Aires. idziemy na uklad - mozemy zostac w pokoju do godziny wyjazdu autobusu i placimy pol ceny. propozycja jest jedyna wiec nie do odrzucenia. z usmiechem przystajemy na warunki i pedzimy do naszego eleganckiego pokoju. wyglada na to, ze przez dluzszy czas nie zobaczymy wody ani nie uslyszymy naszych rodzicow wiec wskakujemy pod dlugi, porzadny prysznic i dzwonimy do domu.
kiedy rozmawiam z mama, po olbrzymim tarasie polozonym na dachu spaceruje rownie olbrzymi zolw! zwierzak czlapie sobie po kafelkach i laduje w jednym z pokoi goscinnych. kilka chwil pozniej z pomieszczenia wylania sie dziewczyna. na rekach trzyma wielka skorupe i odstawia ja kilkanascie metrow dalej. zolw wystawia lapy, potem glowe i zaczyna swoja wedrowke od poczatku. czlap, czlap, czlap i po raz kolejny wlazi tym samym ludziom do pokoju. cala sytuacja powtarza sie znow: dziewczyna wychodzi na taras i odnosi zolwia z dala od drzwi, ten czeka chwilke ukryty w swoim pancerzu po czym rusza w droge... nie wiem ile razy jeszcze zolw przemierzal swoja trase, bo musialam biec po plecak, zeby nie spoznic sie na busa.
na malym terminalu robimy ostatnie zakupy (jakies owoce i lody) i wsiadamy do przepieknego pojazdu, ktorym bedzie opiekowal sie elegancki steward... kiedy ruszamy mezczyzna wita nas na pokladzie i kazdemu pasazerowi wrecza granatowy kocyk. potem przychodzi kolacja oraz gorace napoje, a nastepnie film. hmmm... podroz kosztowala 25 dolarow od glowy, a z Limy do Arequipy dzieli nas 15 godzin. nie jest to najtansza podroz jaka odbywalysmy, ale zdecydowanie nie jest droga i zwazywszy na warunki zdecydowanie najmilsza.
gdy wyjezdzamy ze stolicy za wiezowcami znika wlasnie wielka ognista pomarancza - zachody slonca na pustyni sa wyjatkowo intensywne w kolory!
a.
dzis nasz wielki dzien! wczesno-poznym rankiem wyruszamy na poszukiwania biletu do Buenos Aires. przed wyjsciem pracownicy hotelu pytaja sie nas chyba z cztery razy, czy zostajemy na kolejna noc czy nie... za kazdym razem pada ta sama odpowiedz: 'nie wiemy jeszcze'. wszystko zalezy od tego czy uda nam sie znalezc transport i jaki. wlaczamy na chwilke skypa zeby zadzwonic do jednego z transportistow znalezionego wczesniej w necie. szalenie sympatyczny mezczyzna informuje nas, ze owszem specjalizuja sie w sprzedazy przejazdow do Argentyny, ale pierwsze wolne bilety sa na 10 marcaaaaa - aaaaaaaaa! co to ma znaczyc?! czyzby ta trasa byla az tak popularna? ktoremu wariatami chce sie siedziec w busie 3 dni??? 'WYCHODZIMY!!!' - dre sie do Martyny. doba hotelowa trwa do 12.00 i do tego czasu musimy byc z powrotem.
Lima to fajne miasto, ale ma pewna wade - brak terminalu autobusowego. kazda z firm ma swoje wlasne biuro, poczekalnie i parking, z ktorego odjezdzaja busy. wszystko byloby ok, gdyby nie fakt, ze w stolicy Peru mieszka ponad 9 milionow ludzi i miasto zajmuje masakrycznie wielka powierzchnie. kompanie transportowe skoncentrowane sa w kilku miejscach i aby dostac sie z jednego do drugiego nalezy poswiecic na to mnostwo czasu (wiekszosc, oczywiscie, tkwiac w nieskonczenie dlugich korkach i wdychajac chmury spalin). decydujemy sie na szybsza i drozsza opcje - taksa. wsiadamy w pierwszy nadjezdzajacy samochod i prujemy do najblizszego biura.
w oficinie Rapidos Internacionales panuje zamet. tlum ludzi siedzi na krawezniku, reszta dobija sie do biurka sprzedawcy - wsrod nich jestem ja. nie zdazam nawet otworzyc ust kiedy slysze: 'prosze panstwaaa!!! biletow do Buenos nie ma do 3 marca!'. cholera jasna! wypadamy na ulice i niemal biegiem kierujemy sie w strone Ormeño.
idziemy wzdluz szerokiej i bardzo ruchliwej drogi. chodnik jest chwilowo wylaczony z uzytku i odgrodzono czesc jezdni, aby piesi mogli sie jakos poruszac. tuz przed nami szybkim krokiem idzie bezdomny chlopak. ma czarne jak sadza, wyciagniete ciuchy, dredy na glowie i bose stopy. w rekach niesie jakies szmaty i dwulitrowa butle z napojem, ktora rytmicznie uderza w siatke zabezpieczen. w pewnym momencie korek butelki zahacza sie o jedna z dziur i butelka wypada mu z rak. zanim facet orientuje sie, co sie stalo ja szybko go wymijam i kotynuuje marsz. bezdomny z niezrozumialym krzykiem podnosi z ziemi zgube i ze zloscia rzuca butelke w strone zaskoczonej Martyny. jakby nie patrzec Martyna jest nieco postawniejsza od chlopaka i baaaaardzo zla. skacze w jego kierunku i poszcza taka wiazanke, ze uszy wiedna - oczywiscie, po polsku. po chinsku czy po polsku, facet kuli sie i prawie ze lzami w oczach prubuje wyjasnic, ze to byla zemsta za wytracenie mu butelki z reki. gdyby nie zalosne zachowanie bezdomnego - daje slowo - Martyna pewnie by go pobila!
Ormeño - biletow nie ma.
Cruz del Sur - blietow brak.
suuuuper - jestesmy uziemnione! w zwiazku z tymi niedogodnymi okolicznosciami musimy zaczac poszukiwania autobosow, ktore zawioza nas do Olgi (w Buenos Aires) na raty. po sprawdzeniu kilku przewoznikow wybieramy najtansza (z okolicznych) opcje i jeszcze dzis mamy autobus do Arequipy.
nieszczescie w nieszczesciu dwie godziny temu minela doba hotelowa... pierwsza lepsza taksa dostajemy sie z powrotem do centrum. przechodzimy dluuuga promenade aby odnalezc wczorajszy sklep z banderkami i zachodzimy do jednej z restauracji na obiad. w promocyjnej ofercie zamawiamy dwa talerze pelne makaronu po chinsku i dwa koktajle pisco sour (mniam mniam:) porcje okazuja sie byc olbrzymie i nie udaje nam sie zjesc nawet polowy wiec zabieramy reszte na wynos.
w recepcji hotelu mloda dziewczyna wita nas pytaniem: 'wyjezdzacie dzis czy zostajecie?'. 'no coz... wyjezdzamy' - odpowiadam. dziewczyna patrzy na nas przez chwilke po czym dodaje: 'doba hotelowa minela 2 godziny temu...'. w odpowiedzi opowiadam pani nasza nieszczesna historie i nieudane proby znalezienia biletu do Buenos Aires. idziemy na uklad - mozemy zostac w pokoju do godziny wyjazdu autobusu i placimy pol ceny. propozycja jest jedyna wiec nie do odrzucenia. z usmiechem przystajemy na warunki i pedzimy do naszego eleganckiego pokoju. wyglada na to, ze przez dluzszy czas nie zobaczymy wody ani nie uslyszymy naszych rodzicow wiec wskakujemy pod dlugi, porzadny prysznic i dzwonimy do domu.
kiedy rozmawiam z mama, po olbrzymim tarasie polozonym na dachu spaceruje rownie olbrzymi zolw! zwierzak czlapie sobie po kafelkach i laduje w jednym z pokoi goscinnych. kilka chwil pozniej z pomieszczenia wylania sie dziewczyna. na rekach trzyma wielka skorupe i odstawia ja kilkanascie metrow dalej. zolw wystawia lapy, potem glowe i zaczyna swoja wedrowke od poczatku. czlap, czlap, czlap i po raz kolejny wlazi tym samym ludziom do pokoju. cala sytuacja powtarza sie znow: dziewczyna wychodzi na taras i odnosi zolwia z dala od drzwi, ten czeka chwilke ukryty w swoim pancerzu po czym rusza w droge... nie wiem ile razy jeszcze zolw przemierzal swoja trase, bo musialam biec po plecak, zeby nie spoznic sie na busa.
na malym terminalu robimy ostatnie zakupy (jakies owoce i lody) i wsiadamy do przepieknego pojazdu, ktorym bedzie opiekowal sie elegancki steward... kiedy ruszamy mezczyzna wita nas na pokladzie i kazdemu pasazerowi wrecza granatowy kocyk. potem przychodzi kolacja oraz gorace napoje, a nastepnie film. hmmm... podroz kosztowala 25 dolarow od glowy, a z Limy do Arequipy dzieli nas 15 godzin. nie jest to najtansza podroz jaka odbywalysmy, ale zdecydowanie nie jest droga i zwazywszy na warunki zdecydowanie najmilsza.
gdy wyjezdzamy ze stolicy za wiezowcami znika wlasnie wielka ognista pomarancza - zachody slonca na pustyni sa wyjatkowo intensywne w kolory!
a.
dzien: 149 byle do Boliwii 26.02.10
wybrzeze Peru nalezy chyba do najnudniejszych z mozliwych! piach. wszedzie piach i wydmy. cud, ze w tej piaskownicy udalo sie wybudowac porzadna droge. mijamy bardzo ubogie domki wbite w zbocze gor piaskowych. prowadza do nich waskie, wydeptane drozki. wszystko zlokalizowane jest dziesiatki kilometrow od innych zabudowan. jedynym plusem jest bliskosc morza.
ze zniecierpliwieniem czekamy na dojazd do Arequipy. wszystko zajmuje wieki. nie wiem czy to przez to, ze za oknem wciaz ten sam krajobraz czy niekonczace sie godziny siedzenia w jednej pozycji. na terminal dojedzamy okolo 10 rano. olbrzymia hala wypchana jest podroznymi i boksami roznych firm przewozowych. nie mamy duzo czasu. wedle naszych informacji granica zamykana jest o 8.00 pm czasu peruwianskiego, czyli o 7.00 pm czasu boliwijskiego. Arequipe i Puno nad Jeziorem Titicaca dzieli okolo 5 godzin jazdy, stamtad kolejne 2-3 do Desaguadero.
zostawiam Martyne z bagazami i ruszam na poszukiwanie transportu. jeden z pracownikow stacji radzi mi sprobowac na drugim terminalu, ktory znajduje sie kilkadziesiat metrow od tego, na ktorym sie wlasnie znajdujemy. razem z nim ide do jednej z firm przewozowych. wczesniej wyczytalam w przewodniku o mozliwosci bezposredniego pzrejazdu z Arequipy na granice - dzisiaj caly swiat kaze mi najpierw jechac do Puno! kupuje bilety w pierwszym lepszym okienku i wracam po Martyne.
obie jestesmy padniete i za cholere nie chce nam sie wlazic do nowego busa, niestety, jesli nie dzis to jutro.... kupujemy kilka enpaniad oraz siatke bulek na podroz i idziemy oddac bagaze. terminal, z ktorego odjezdzamy nawet w polowie nie jest tak ladny jak ten, na ktory przyjechalysmy. tlum ludzi przepycha sie z jednej strony na druga. wszyscy maja tony bagazu. biura przewoznikow sa juz mocno zmeczone i cale obdrapane. wyglada na to, ze niezle sie tymi luksusowymi przejazdami rozbestwilysmy i trudno nam wrocic do rzeczywistosci.
zostawiamy plecaki za lada biura i idziemy sie troszke rozejrzec - nasz autobus odjezdza o 10.45 am. nasza uwage skupiaja okladki dzisiejszych gazet: '7 osob nie zyje - wypadek w Nazca'. przystajemy przy jednym z kioskow, zeby przeczytac, co sie wydarzylo. jedna z awionetek latajacych nad slynnymi liniami w Nazca rozbila sie i zgineli wszyscy turysci plus pilot... do Nazci nie pojedziemy!
nastala godzina odjazdu, a naszego busa wciaz nie ma. powoli zaczynamy sie wkurzac. czekamy grzecznie w poczekalni az pozwola nam wyjsc na peron. z dwupietrowego pojazdu wychodza zrelaksowani kierowcy. jeden znika gdzies w biurze firmy, a drugi przywoluje do siebie pucybuta i zapala fajke. zaczynamy sie denerwowac coraz bardziej. nie dosc, ze autobus przyjezdza spozniony, to jeszcze nikt nie kwapi sie, zeby odjechal jak najszybciej. ludzie znudzeni czekaniem sami zaczynaja przynosic swoje bagarze z biura. ide w ich slady. pakujemy plecaki do bagaznika i zajmujey miejsca. od tego momentu do czasu odjazdu uplywa kolejne pol godziny, w trakcie ktorych wszyscy pasazerowie tupia nogami o podloge i przekrzykuja sie nawzajem popedzajac slamazarna obsluge. nie ma bata - w zyciu nie uda nam sie dotrzec na granice o czasie...
droga do Puno jest dluga i mokra. na zewnatrz pada deszcz i z naszego dachu leja sie do srodka strumienie wody. cala podloga jest zalana. niektorzy ludzie maja mokre ubrania i zalane siedzenia. nikt jednak, zdaje sie nie protestowac, nie mowiac juz o narzekaniu. jedziemy wiec sobie tym zdezelowanym pojazdem po plaskowyzach Peru i ogladamy stada vicuni pasacych sie na niekonczacych sie stepach.
do Puno dojezdzamy oczywiscie z opoznieniem. nie wiem czemu w ogole liczylam na to, ze wszystko bedzie na czas... przeciez nigdy nie jest! im tansza firma tym wieksze opoznienia. na dodatek jedna z glownych drog prowadzacych do terminalu jest zamknieta z powodu jakiejs zabawy i kierowca postanawia wyrzucic nas przed miastem! tym razem oprocz mnie wscieka sie wiecej osob. niestety ani lamenty starszej pani, ani moje nie przynosza zadnego rezultatu - autobus dalej nie pojedzie i kropka. wychodzimy na deszcz - jest zimno i ponuro.
Puno jest duzym, czerownym od cegly miastem polozonym na jednym z najslynniejszych jezior swiata. mimo swojej slawy Puno jest brzydkie jak nie powiem co... jeden z pasazerow proponuje nam zlapanie wspolnego tuk-tuka do terminalu. w 3 sekundy pakujemy sie na motor i w droge. cena przejazdu to 2 sole czyli okolo 2 zlotych. mily mezczyzna z autobusu oczywiscie zupelnie nie kwapi sie do placenia - niech juz bedzie (niech spada na drzewo!) mu na reke.
kiedy wyjezdzamy z Puno robi sie juz ciemno i jeszcze zimniej. minibus wiezie nas na granice z Boliwia, do malego miasteczka Desaguadero. wysiadamy na placu glownym i od razu rozgladamy sie za jakims zakwaterowaniem. ceny sa wyjatkowo przyjazne. za noc w nowiutenkim hoteliku placimy 20 soli. w przewodniku napisali, ze przygraniczne miasteczko jest nieprzyjemne - nam wydaje sie zupelnie cos innego. na placu przed hotelem stoi pelno straganow z najrozniejszymi przysmakami. kupujemy popcorn (0,5 sola za paczke), naszego ulubionego, plynnego gluta (1 sola za szklanke) i najpyszniejszy na swiecie ryz w mleku z kisielem i mlekiem kondensowanym (1 sol za porcje)!!!
a.
wybrzeze Peru nalezy chyba do najnudniejszych z mozliwych! piach. wszedzie piach i wydmy. cud, ze w tej piaskownicy udalo sie wybudowac porzadna droge. mijamy bardzo ubogie domki wbite w zbocze gor piaskowych. prowadza do nich waskie, wydeptane drozki. wszystko zlokalizowane jest dziesiatki kilometrow od innych zabudowan. jedynym plusem jest bliskosc morza.
ze zniecierpliwieniem czekamy na dojazd do Arequipy. wszystko zajmuje wieki. nie wiem czy to przez to, ze za oknem wciaz ten sam krajobraz czy niekonczace sie godziny siedzenia w jednej pozycji. na terminal dojedzamy okolo 10 rano. olbrzymia hala wypchana jest podroznymi i boksami roznych firm przewozowych. nie mamy duzo czasu. wedle naszych informacji granica zamykana jest o 8.00 pm czasu peruwianskiego, czyli o 7.00 pm czasu boliwijskiego. Arequipe i Puno nad Jeziorem Titicaca dzieli okolo 5 godzin jazdy, stamtad kolejne 2-3 do Desaguadero.
zostawiam Martyne z bagazami i ruszam na poszukiwanie transportu. jeden z pracownikow stacji radzi mi sprobowac na drugim terminalu, ktory znajduje sie kilkadziesiat metrow od tego, na ktorym sie wlasnie znajdujemy. razem z nim ide do jednej z firm przewozowych. wczesniej wyczytalam w przewodniku o mozliwosci bezposredniego pzrejazdu z Arequipy na granice - dzisiaj caly swiat kaze mi najpierw jechac do Puno! kupuje bilety w pierwszym lepszym okienku i wracam po Martyne.
obie jestesmy padniete i za cholere nie chce nam sie wlazic do nowego busa, niestety, jesli nie dzis to jutro.... kupujemy kilka enpaniad oraz siatke bulek na podroz i idziemy oddac bagaze. terminal, z ktorego odjezdzamy nawet w polowie nie jest tak ladny jak ten, na ktory przyjechalysmy. tlum ludzi przepycha sie z jednej strony na druga. wszyscy maja tony bagazu. biura przewoznikow sa juz mocno zmeczone i cale obdrapane. wyglada na to, ze niezle sie tymi luksusowymi przejazdami rozbestwilysmy i trudno nam wrocic do rzeczywistosci.
zostawiamy plecaki za lada biura i idziemy sie troszke rozejrzec - nasz autobus odjezdza o 10.45 am. nasza uwage skupiaja okladki dzisiejszych gazet: '7 osob nie zyje - wypadek w Nazca'. przystajemy przy jednym z kioskow, zeby przeczytac, co sie wydarzylo. jedna z awionetek latajacych nad slynnymi liniami w Nazca rozbila sie i zgineli wszyscy turysci plus pilot... do Nazci nie pojedziemy!
nastala godzina odjazdu, a naszego busa wciaz nie ma. powoli zaczynamy sie wkurzac. czekamy grzecznie w poczekalni az pozwola nam wyjsc na peron. z dwupietrowego pojazdu wychodza zrelaksowani kierowcy. jeden znika gdzies w biurze firmy, a drugi przywoluje do siebie pucybuta i zapala fajke. zaczynamy sie denerwowac coraz bardziej. nie dosc, ze autobus przyjezdza spozniony, to jeszcze nikt nie kwapi sie, zeby odjechal jak najszybciej. ludzie znudzeni czekaniem sami zaczynaja przynosic swoje bagarze z biura. ide w ich slady. pakujemy plecaki do bagaznika i zajmujey miejsca. od tego momentu do czasu odjazdu uplywa kolejne pol godziny, w trakcie ktorych wszyscy pasazerowie tupia nogami o podloge i przekrzykuja sie nawzajem popedzajac slamazarna obsluge. nie ma bata - w zyciu nie uda nam sie dotrzec na granice o czasie...
droga do Puno jest dluga i mokra. na zewnatrz pada deszcz i z naszego dachu leja sie do srodka strumienie wody. cala podloga jest zalana. niektorzy ludzie maja mokre ubrania i zalane siedzenia. nikt jednak, zdaje sie nie protestowac, nie mowiac juz o narzekaniu. jedziemy wiec sobie tym zdezelowanym pojazdem po plaskowyzach Peru i ogladamy stada vicuni pasacych sie na niekonczacych sie stepach.
do Puno dojezdzamy oczywiscie z opoznieniem. nie wiem czemu w ogole liczylam na to, ze wszystko bedzie na czas... przeciez nigdy nie jest! im tansza firma tym wieksze opoznienia. na dodatek jedna z glownych drog prowadzacych do terminalu jest zamknieta z powodu jakiejs zabawy i kierowca postanawia wyrzucic nas przed miastem! tym razem oprocz mnie wscieka sie wiecej osob. niestety ani lamenty starszej pani, ani moje nie przynosza zadnego rezultatu - autobus dalej nie pojedzie i kropka. wychodzimy na deszcz - jest zimno i ponuro.
Puno jest duzym, czerownym od cegly miastem polozonym na jednym z najslynniejszych jezior swiata. mimo swojej slawy Puno jest brzydkie jak nie powiem co... jeden z pasazerow proponuje nam zlapanie wspolnego tuk-tuka do terminalu. w 3 sekundy pakujemy sie na motor i w droge. cena przejazdu to 2 sole czyli okolo 2 zlotych. mily mezczyzna z autobusu oczywiscie zupelnie nie kwapi sie do placenia - niech juz bedzie (niech spada na drzewo!) mu na reke.
kiedy wyjezdzamy z Puno robi sie juz ciemno i jeszcze zimniej. minibus wiezie nas na granice z Boliwia, do malego miasteczka Desaguadero. wysiadamy na placu glownym i od razu rozgladamy sie za jakims zakwaterowaniem. ceny sa wyjatkowo przyjazne. za noc w nowiutenkim hoteliku placimy 20 soli. w przewodniku napisali, ze przygraniczne miasteczko jest nieprzyjemne - nam wydaje sie zupelnie cos innego. na placu przed hotelem stoi pelno straganow z najrozniejszymi przysmakami. kupujemy popcorn (0,5 sola za paczke), naszego ulubionego, plynnego gluta (1 sola za szklanke) i najpyszniejszy na swiecie ryz w mleku z kisielem i mlekiem kondensowanym (1 sol za porcje)!!!
a.
dzien: 150 mam Cie zlodziejaszku! 27.02.10
kiedy rano odslaniamy zaslonki olbrzymiego, panoramicznego okna naszym oczom ukazuje sie jezioro i kolejka ludzi. dopiero 7.00 rano, a tlum juz napiera na male biuro migracyjne. czym predzej pakujemy manatki i zbiegamy na dol. zanim dolaczymy do ogonka dopadamy tlusciutkie, owiniete metrami sukien kobiety sprzedajace kawe, kanpki i gluty. Martyna dosiada sie do jednego ze straganow na swoj ulubiony, czarny napoj, ja ide poszukiwac czegos na zab. hitem poranka okazuja sie bulki z awokado i sola.
niedlugo potem stajemy w kolejce. zanim dochodzimy do biura udaje sie na wycieczke w poszukiwaniu cinkciarza. chodze w te i z powrotem, patrze ludziom w oczy, ale jakos nikt nie proponuje mi wymiany... hmmmm kiedy rezygnuje z dalszego poszukiwania dostrzegam szereg kantorow stojacych obok siebie. no tak, wszystko poszlo do przodu:)
cale przejscie zajmuje nam cos okolo godzinki. formalnosci w Peru, potem w Boliwii i jestesmy! problemem okazuje sie znalezienie transportu do La Paz. chetnych jest wiecej niz autobusow. stajemy na blotnistej uliczce i czekamy. kiedy na horyzoncie pojawia sie jakis pojazd ludzie rzucaja sie przed siebie i biegna do okienka szofera po czym zaczynaja walke o siedzenia. wyglada na to, ze jestem malo drapiezna bo stado bab spycha mnie na bok i moge pomachac kolejnemu minibusowi. czekamy nastepne pol godzinki i podjezdza mniejsze auto - ma szesc miejsc. starsza Indianka wykrzykuje cene przez przednie okienko: 'La Pazzzz 25 boliwianos!'. kiedy pytamy sie o cene jeszcze raz suma zmniejsza sie do 20. sprzedane! podajemy kierowcy plecaki i wciskamy sie na tylne siedzenie. minibusy kasuja 15 boliwianos dlatego zainteresowanie naszym samochodzikiem jest mniejsze. wole zaplacic piatke wiecej (jakies pol dolara) niz bic sie o miejsce w autobusie.
droga jest ladna wiec w najwyzej (3850 m n.p.m.) polozonej stolicy swiata jestesmy 2 godziny pozniej. La Paz jest jednym z moich ulubienszych miejsc w Am. Poludniowej. polozone jest w przepieknej dolinie wsrod surowych szczytow gorskich. widok zapiera dech w piersiach. morze ceglanych domkow wlewa sie wszystkimi zoboczami gor do wielkiego dolu. my wlasnie zaczynamy zjazd do centrum. przedmiescia La Paz sa pelne ludzi, sklepow i miejskich minibusow. trudno zauwazyc jakis inny srodek transportu. wiele kobiet poubieranych jest w tradycyjne stroje. kolorowe postacie przemykaja po mokrych ulicach i chowaja sie w szaroczerwonych budynkach.
koncowym przystankiem jest cmentarz - miejsce, w ktorym skupiaja sie wszystkie kompanie transportowe i ich pojazdy. wysiadamy na ruchliwa ulice i zaczynamy poszukiwania. naszym celem jest odnalezienie polaczenia La Paz - Buenos Aires. niestety nie udaje sie nam znalezc zadnego biura i postanawiamy zlapac taksowke na terminal autobusowy. kiedy poubujemy zatrzymac jeden z samochodow podchodza do nas policjanci i informuja, ze na terminalu okradna nas ze wszystkich pieniedzy i kart kredytowych... coz, nie mamy za bardzo wyboru.
dwoch zatrzymanych taksiarzy chce nas zawiezc na stacje za 15 boliwianos. kolejny facet rzada 7... wsiadamy bez slowa. co prawda Martyna zauwza, ze pan cierpi na krotkowzrocznosc (caly czas prowadzi z twarza przypeliona do przedniej szyby), ale na miejsce dowozi nas cale i zdrowe:)
Lapazienski terminal jest bardzo okazaly i pelen najrozniejszych mozliwosci. z kazdej niemal strony patrza sie na mnie bilbordy z napisem Buenos Aires. biegam od jednego okienka do drugiego w poszukiwaniu najlepszej oferty. na dzisiaj nie ma juz nigdzie miejsc, ale na jutro od koloru do wyboru. ceny niestety nie sa zbyt zachecajace - 110, 120, 130 dolarow. kiedy wracam do Martyny z radosna nowina, ta nie wydaje sie byc zachwycona. cieszyla sie juz na nasza podroz w kawalkach i kiedy pojawila sie opcja bezposredniej podrozy... posmutniala... probuje wiec znalezc autobus, ktory zawiezie nas na granice z Argentyna, ale wszystkie bilety sa juz wysprzedane. trudno, jedziemy do Buenos bezposrednio (mniej wiecej bo i tak trzeba zmienic bus na granicy).
po dokonaniu zakupu idziemy na poszukiwanie hoteliku. nie chcemy wlazic za bardzo w miasto i postanwiamy zostac w okolicach terminalu. kiedy pytam sie recepcjonistow o ceny zupelnie zapominam, ze jestesmy juz w Boliwii i licze pieniadze w solach peruwianskich. w zwiazku z ta pomylka ceny pokoi wydaja mi sie ekstremalnie wysokie. w trzech super tanich hotelach wykrzywiam gebe i mowie: 'za drogo'. w koncu trafiam do lekko obskurnego residencial, gdzie pokoj wychodzi nas 10 dolarow, a w rzeczywistosci niecale 5... nie ma tego zlego, co by na dobre nie wyszlo: lozko jest, okno jest, przestrzen jest, krzeslo i biurko tez:)
jestesmy wsciekle glodne wiec idziemy na miasto. przed hotelem wypijamy po szklance soku z grejpfruta oraz pomaranczy i spacerkiem ruszamy do centrum. wizytowka lub zmora miasta sa pucybuci, ktorzy pracuja na ulicy, a ich twarze zakryte sa czarnymi kominiarkami. nie mozna spokojnie zrobic kroka. co kilka metrow ktos zacheca cie do wypolerowania butow i nie ma znaczenia czy masz na sobie trampki czy sandaly - grunt to zarobic kilka boliwianos.
przechodzimy wlasnie jednym z licznych marketow ulicznych kiedy Martyna niemal za reke lapie mloda dziewczyne, ktora wlasnie dobiera sie do mojego plecaka. zlodziejaszka szla za nami przez dluzsza chwile zaslaniajac sie kawalkiem mapy. cale szczescie Martyna obserwowala ja od dluzszego czasu i ryknela na nia kiedy ta probowala otworzyc jedna z kieszonek. w ciagu sekundy dziewczyna zmienia kierunek marszu i chowa sie wsrod straganow. udaje mi sie ja doscignac i zlapac za pas od torby. krzycze: 'nie dotykaj mojego plecaka, zrozumiano?!'. dziewczyna z najniewinniejsza mina swiata odwroca sie w moim kierunku i piskliwym glosikiem mowi: 'prosze pani, to nie ja... to jakas pomylka... prosze pani...'. brzmi to tak przekonywujaco, ze przez chwile zwatpiam w slowa Martyny. kilkanascie metrow dalej zauwazam te sama laske stojaca przy straganie z bizuteria. niby nigdy nic przygladala sie pierscionkom... w pewnej chwili odwrocila sie nerwowo probujac nas zlokalizowac. to, rozwiewa wszystkie moje watpliwosci. podchodze do niej, ale tym razem zwracam sie do sprzedawcy bizuteri: 'to zlodziejka, niech pan uwaza!'.
jedna z wiekszych atrakcji stolicy jest Market Czarownic, na ktory sciagaja tlumy turystow z calego swiata. sprzedawane tu sa suszone plody lam, kosci, magiczne kamienie i ziola. od czasu do czasu mozna zobaczyc szamana w ktoryms z tajemniczych sklepikow. ta czesc miasta pelna jest stoisk z wyrobami artystycznymi. mnostwo tu atrakcyjnych ofert, przyzekamy wiec sobie, ze do La Paz na bank wrocimy - na zakupy!
w drodze powrotnej znajdujemy inne firmy (poza terminalem) zajmujace sie przewozem pasazerow do Argentyny. z ciekawosci sprawdzamy ceny. milion razy powtarzalam juz sobie: DAJ SOBIE CZAS I SPRAWDZ WSZYSTKIE MOZLIWE OPCJE! no i dupa! nic sie nie nauczylam! warunki lepsze, cena nizsza, sa bilety na dzisiaj... wrrrrrr!
wieczor spedzamy w jednej z kawiarenek internetowych gadajac z Olga, ktora jest juz w Buenos od kilku dni. po rozmowie idziemy na hamburgero-kotlety z frytkami. La Paz jest baaaardzo tanie!
a.
dzien: 151 autobusy szwankuja, drog nie ma i pogoda nie sluzy... 28.02.10
autobus odjezdza dopiero o 1.00 pm. mamy wiec troche czasu zeby wyskoczyc na ostatnie, tanie zakupy.
ta sama trasa, co wczoraj schodzimy do centrum miasta, potem kierujemy sie na targ. w La Paz, albowiem, wydarzyla sie rzecz co najmniej niespodziewana - Martyna znalazla na jednym ze straganow grzalke. od miesiecy bezskutecznie probujemy kupic te niezbedna nam maszynke. na sto roznych sposobow, od Meksyku do Peru, staramy sie wyjasnic ekspedientkom, o co nam chodzi - niestety nikt nie wie, coz to moze byc... az do wczoraj. grzalka jest malutka i kosztuje jedynie 5 boliwianos czyli pol dolara.
oprocz grzalki kupujemy stado zup chinskich, orzeszki ziemne w karmelu (15 batonikow), pol kilo chipsow bananowych, herbatke z lisci koki, aluminiowy dzbanuszek i przewspaniale buleczki (lepsze niz w Polsce!). wszystko to udaje nam sie znalezc na przewspanialym targu miejskim. w niedziele stragany opanowuja wiekszosc ulic. kolorowo poubierane Indianki i Nieindianki sprzedaja wszystko, czego dusza zapragnie: swieze owoce, warzywa, pieczywo, nabial, mieso, ryby, ziarna, kwiaty, chemie, kosmetyki, ciuchy, garnki...
12.30 zapakowane i gotowe meldujemy sie na terminalu. oprocz nas jedzie jeszcze jedna para turystow. autobus wyglada malo ekskluzywnie... jego lata swietnosci minely wieeele lat temu. powiem tak, nasz autobus i jego pasazerowie to taka klasa 4. nikt nie nie nadzoruje kto wchodzi do srodka, nikt nie sprawdza biletow. zajmujemy nasze miejsca i upychamy spiwory oraz poduszke na polke znajdujaca sie nad naszymi glowami. kilkanascie minut pozniej autobus rusza (zgodnie z planem o 13.00 h), a Martyna orientuje sie, ze skradziono jej... poduszke. co jak co, ale poduszke?! policjanci mowili, ze kradna pieniadze i karty kredytowe! ja pekam ze smiechu - Martyna jest wsciekla.
autobus ma byc w Villazon (na granicy z Argentyna) o 7.00 rano. tam musimy odnalezc biuro agencji Balut, zamienic bilety i wskoczyc do autobusu odjezdzajacego o godzinie 10.00 do Buenos Aires - pestka. jednak, jak to bywa w Boliwii... autobusy szwankuja, drog nie ma (przynajmniej tych asfaltowych) i pogoda nie sluzy...
a.
autobus odjezdza dopiero o 1.00 pm. mamy wiec troche czasu zeby wyskoczyc na ostatnie, tanie zakupy.
ta sama trasa, co wczoraj schodzimy do centrum miasta, potem kierujemy sie na targ. w La Paz, albowiem, wydarzyla sie rzecz co najmniej niespodziewana - Martyna znalazla na jednym ze straganow grzalke. od miesiecy bezskutecznie probujemy kupic te niezbedna nam maszynke. na sto roznych sposobow, od Meksyku do Peru, staramy sie wyjasnic ekspedientkom, o co nam chodzi - niestety nikt nie wie, coz to moze byc... az do wczoraj. grzalka jest malutka i kosztuje jedynie 5 boliwianos czyli pol dolara.
oprocz grzalki kupujemy stado zup chinskich, orzeszki ziemne w karmelu (15 batonikow), pol kilo chipsow bananowych, herbatke z lisci koki, aluminiowy dzbanuszek i przewspaniale buleczki (lepsze niz w Polsce!). wszystko to udaje nam sie znalezc na przewspanialym targu miejskim. w niedziele stragany opanowuja wiekszosc ulic. kolorowo poubierane Indianki i Nieindianki sprzedaja wszystko, czego dusza zapragnie: swieze owoce, warzywa, pieczywo, nabial, mieso, ryby, ziarna, kwiaty, chemie, kosmetyki, ciuchy, garnki...
12.30 zapakowane i gotowe meldujemy sie na terminalu. oprocz nas jedzie jeszcze jedna para turystow. autobus wyglada malo ekskluzywnie... jego lata swietnosci minely wieeele lat temu. powiem tak, nasz autobus i jego pasazerowie to taka klasa 4. nikt nie nie nadzoruje kto wchodzi do srodka, nikt nie sprawdza biletow. zajmujemy nasze miejsca i upychamy spiwory oraz poduszke na polke znajdujaca sie nad naszymi glowami. kilkanascie minut pozniej autobus rusza (zgodnie z planem o 13.00 h), a Martyna orientuje sie, ze skradziono jej... poduszke. co jak co, ale poduszke?! policjanci mowili, ze kradna pieniadze i karty kredytowe! ja pekam ze smiechu - Martyna jest wsciekla.
autobus ma byc w Villazon (na granicy z Argentyna) o 7.00 rano. tam musimy odnalezc biuro agencji Balut, zamienic bilety i wskoczyc do autobusu odjezdzajacego o godzinie 10.00 do Buenos Aires - pestka. jednak, jak to bywa w Boliwii... autobusy szwankuja, drog nie ma (przynajmniej tych asfaltowych) i pogoda nie sluzy...
a.
dzien: 152 argentynska biurokracja? (cz.1) 01.03.10
zamiast o 7.00 w Villazon jestesmy po 10.00 rano. wlasnie w tym czasie ma odjezdzac nam autobus do Buenos. kiedy tylko drzwi pojazdu otwieraja sie, wylatuje ze srodka i biegne w kierunku biura Balutu. razem ze mna biegnie gringo koles. tak wiec my uderzamy do Baluta, a nasze pary zajmuja sie bagazami.
niestety w Balucie nikt nic nie wie, a nawet jak wie to nie powie i kaze nam czekac. na poczatek 10 minut, po 10 minutach kolejne 10, a po nich nastepne 10. w koncu zapraszaja nas do biura i drukuja nowe bilety... z nimi mamy udac sie na granice, gdzie bedzie na nas czekal nowy autobus. jeden z pracownikow Baluta przywoluje faceta z wozkiem, wrzuca na niego nasze wszystkie bagaze, po czym zostawia nas z tragarzem i slowami na ustach: 'on zabierze was na granice'.
kiedy docieramy na miejsce facet wyladowuje nasze plecaki i tyle go widzimy. jestesmy na koncu dluuugiej kolejki. stoimy w wolno poruszajacym sie sznureczku. czesko-safa para, peruwianski chlopaczek i my. zanim dochodzimy do biura mija okolo godziny. w tym czasie udaje mi sie kupic 1/4 kg lisci koki plus wapno, zeby koka mogla nam dawac sile podczas pozniejszych trekingow. w boliwijskiej migracji wszystko odbywa sie ekspresowo. urzednik podbija nasze paszporty nawet nie patrzac na zdjecia - mozemy ruszac do Argentyny.
a.
zamiast o 7.00 w Villazon jestesmy po 10.00 rano. wlasnie w tym czasie ma odjezdzac nam autobus do Buenos. kiedy tylko drzwi pojazdu otwieraja sie, wylatuje ze srodka i biegne w kierunku biura Balutu. razem ze mna biegnie gringo koles. tak wiec my uderzamy do Baluta, a nasze pary zajmuja sie bagazami.
niestety w Balucie nikt nic nie wie, a nawet jak wie to nie powie i kaze nam czekac. na poczatek 10 minut, po 10 minutach kolejne 10, a po nich nastepne 10. w koncu zapraszaja nas do biura i drukuja nowe bilety... z nimi mamy udac sie na granice, gdzie bedzie na nas czekal nowy autobus. jeden z pracownikow Baluta przywoluje faceta z wozkiem, wrzuca na niego nasze wszystkie bagaze, po czym zostawia nas z tragarzem i slowami na ustach: 'on zabierze was na granice'.
kiedy docieramy na miejsce facet wyladowuje nasze plecaki i tyle go widzimy. jestesmy na koncu dluuugiej kolejki. stoimy w wolno poruszajacym sie sznureczku. czesko-safa para, peruwianski chlopaczek i my. zanim dochodzimy do biura mija okolo godziny. w tym czasie udaje mi sie kupic 1/4 kg lisci koki plus wapno, zeby koka mogla nam dawac sile podczas pozniejszych trekingow. w boliwijskiej migracji wszystko odbywa sie ekspresowo. urzednik podbija nasze paszporty nawet nie patrzac na zdjecia - mozemy ruszac do Argentyny.
a.