meksyk gwatemala honduras nicaragua costa rica panama kolumbia
ekwador transit (peru - bolivia) argentyna - chile
ekwador transit (peru - bolivia) argentyna - chile
dzien: 87 prawie jak TIR-y / back to civilization (cz. 2) 26.12.09
Costa Rica to zupelnie inna bajka. panstwo zupelnie rozni sie od poprzednich. w zasadzie, gdyby porownac ja do tamtych, nie mozna by jej wcale nazwac krajem Ameryki Centralnej, co najwyzej, krajem, ktory akurat lezy w Ameryce Centralnej.
pierwsze, co rzuca sie w oczy, to to, ze na ulicach... jest czysto, ludzie ubieraja sie w inny (bardziej europejski(?) sposob, sa rozklady jazdy autobusow(!!!)...
Kostarykanie definuja sie przede wszystkim za wzgledu na to... kim NIE sa (w porownaniu z pozostalymi krajami Am. Srodkowej). a wiec, nie sa biedni, nie sa niewyksztalceni czy nie sa nekani przez niestabilna sytuacje w kraju (w zasadzie od 1948 roku w kraju nie ma armii i Kostarykanie... sa z tego bardzi dumni!). Costa Rica nigdy nie przezywala kryzysu, ani nie brala udzialu w zadnej wojnie (w tym rowniez domowej). kraj ten, to prawdziwa oaza spokoju. nie bez powodu wiec, nazywa sie go Szwjacaria Ameryki Centralnej. i to nie tylko ze wzgledow politycznych czy spolecznych. wystarczy mi 10 minut, zeby poczuc sie jak na innej planecie... czy, co najmniej, w... Szwajcari. jest czysto, przy drogach stoja sliczne, zadbane domki, wszedzie piekne trawniczki i drewniane plotki, a w sklepach mozna kupic niemal wszystko..! do tego polozenie i uksztaltowanie kraju pozostawia wiele do zazdrosci. w Koastaryce... jest wszystko. jeziora, morze, ocean, piasczyste plaze. wysokie gory i niziny. zwyczajne lasy, deszczowe lasy i prawdziwe tropikalne dzungle. maja tu nawet wulkany. wystarczy o czyms pomyslec... a w Costa Rice na pewno to jest - wlacznie ze zroznicowanymi klimatami i temperaturami. czego dusza zapragnie.
kupujemy bilet... o bozie..! ale o denominacji zapomnieli..! Ticos (tak nazywaja sie Kostarykanie), posluguja sie tysiacami..! (1$ = 550 colonow) i jedziemy do naszej pierwszej bazy - Liberii - niewielkiego miasta (45 tys. ludzi) kilkadziesiat kilometrow od granicy.
szybko znajdujemy hotel w poblizu terminalu... i zacinamy sie zupelnie przy przeliczaniu pieniedzy... do tego stopnia, ze ostatecznie za pokoj placimy o wiele za duzo niz powinnysmy... (tak w ogole, Ticos bardzo szybko zauwazyli jak wielke zyski moze przyniesc turystyka i bardzo sie pod tym wzgledem rozwineli... rozwinely sie rowniez ceny w kraju - Costa Rica to najdrozsze panstwo w Ameryce Centralnej - jesli ktos chcialby przyjechac na tanie wakacje, zdecydowanie powinnien zmienic plany. jak to powiedziala Petra 'Costa Rica jest bardzo droga. nawet drozsza niz Czechy..!) Ania jest wsciekla... ale co zrobic...
korzystamy z nowiutkiej, czysciutkiej lazienki (o tak standard tez jest tu o wiele wyzszy) i ruszamy na miasto. niestety, nie znajdujemy tu nic ciekawego i ostatecznie ladujemy w przyrynkowej piekarni (slonego chleba nadal ani widu, ani slychu) i sasiedzkim markecie robiac zakupy na dalsza podroz (masakra: 1,5 litrowa butelka wody kosztuje 1,5$..! na pocieszenie tylko fakt, ze nie jest puryfikowana... ale w Nicaragui tez mieli mineralna - za dwa razy mniej..!)
wracamy do hotelu i korzystamy z udogodnien cywilizacyjnych: telewizji kablowej i free wi-fi.
m.
dzien: 88 komercja, komercja, komercja.... 27.12.09
poranek zaczynamy od biegania w dol i w gore po schodach naszego hotelu w poszukiwaniu wlascicielki lub przynajmniej kogos uprzywilejowanego do pelnienie tej roli. po wczorajszych nie udanych przeliczeniach walutowych w naszym wykonaniu, ostatecznie okazalo sie, ze nie tylko zostajemy w drogim miejscu, ale dodatkowo, ze nawet nie mamy przy sobie odpowiedniej kwoty... do oddania mamy 4.000 colonow, spieszymy sie na autobus... a w hotelu nie ma nikogo. ba, nie mamy nawet gdzie oddac kluczy od pokoju, wiec pozostawienie pieniedzy w srodku zupelnie nie wchodzi w gre. stoimy przed hotelem calkiem dluga chwile i zastanawiamy sie, co zrobic. wydaje sie, ze wybor zostal narzucony nam z gory. z pewnym wahaniem zwalamy wine na karme (w koncu jest po naszej stronie) i... odchodzimy w strone terminala.
tam oczywiscie okazuje sie, ze zastanawialysmy sie odrobine za dlugo i nasz autobus... wlasnie odjechal. musimy czekac na nastepny. normalnie dodatkowa godzina nic by nam nie zrobila, ale chcemy sie dzisiaj dostac w gory, do Monte Verde, czeka nas wiec jazda trzema autobusami, z ktorych jeden odjezdza tylko raz dziennie - i wlasnie o niego martwimy sie najbardziej.
w koncu wsiadamy w busa i jedziemy do Canas, a tam przesiadka do Tilaran. mamy szczescie, kierowca bardzo sprawnie radzi sobie z gorskimi wertepami i dojezdzamy akurat na czas, zeby zlapac nasz unikalny autobus. w zasadzie zdarzamy jeszcze zrobic sobie(!) i zjesc kanapki na pobliskiej Plazie Central i juz siedzimy w odpowiednim pojezdzie.
z okien autobusu podziwiamy gorska panorame Costa Rici, i wniosek wysuwa nam sie tylko jeden... tu jest jak w Szwajcarii. tu jest taaak europejsko. i jakos zupelnie nam to nie przeszkadza.
w koncu naszym oczom ukazuje sie Santa Elena, malutka, gorska wioseczka... skomercjalizowana do granic przyzwoitosci. zewszad krzycza do nas wielkie billboardy agencji turystycznych, sklepow z pamiatkami, hoteli i hosteli. na ulicach widac tylko bialych turystow i slychac tylko angielski. poki co... nie mam nic przeciwko temu, ale Ania rozglada sie z lekko skwaszona mina. komercha... niemniej jednak, dajemy sie porwac jednemu z chlopakow namawiajacych nas do pozostania w okreslonych hostelach. piec minut pozniej wchodzimy do czysciutkiego, pachnacego miejsca - Montelena, w ktorym oferuja nam darmowy internet, kawe, kuchnie... i wszystko za... 5$ od osoby. tym razem nawet Ania musi przyznac, ze komercja (a raczej powodowana nia konkurencja) czasem ma jakies dobre strony.
po ostatnich przygodach z radoscia zagladamy do czystych lazienek z ciepla woda, do wpelni wyposazonej, jasnej kuchni... chyba jednak troche nam tego brakowalo.
odkrywamy tez, ze pokoj obok, podoba nam sie o wiele bardziej... przenosimy wiec tam nasze rzeczy, a Ania idzie dopelnic formalnosci na dole. kiedy wraca, pytam, czy pozwolili nam zamienic pokoje, a ona mowi mi, ze od razu podala im numer tego, do ktorego sie przenioslysmy. zadowolone stajemy przed wielkim oknem (od podlogi do sufitu!) i podziwiamy widoczki. wtedy Ani zaczyna cos switac... sprawdza rachunek za hotel i okazuje sie, oczywiscie, ze zchargowali nas wiecej... nie ma mowy, mowie Ani, ze ma to, niewazne jak, rozwiazac. so... lapiemy nasze rzeczy i z powrotem wracamy do pierwszego pokoju (bez okna panoramicznego), a Ania idzie na dol, zeby powiedziec, ze pomylily jej sie numery (17 i 7) i klucz, ktory dostalysmy nie pasuje do zamka... po chwili wraca z panem z obslugi i ten probuje kilku kluczy, w koncu wreczajac nam dobry, a my mu grzecznie dziekujemy... 'i tak przy okazji... czy pokoj nie mial kosztowac 5$?' pan sprawdza rachunek i mowi, ze oczywiscie, zaraz przyniesie nam reszte... well...;)
wychodzimy na zatloczona turystami ulice i kieerujemy nasze kroki do pobliskich agencji turystycznych, a potem do wielkiego pachnacego supermarketu, w ktorym stanadardowo na kolacje kupujemy skladniki na spaghetti.
m.
poranek zaczynamy od biegania w dol i w gore po schodach naszego hotelu w poszukiwaniu wlascicielki lub przynajmniej kogos uprzywilejowanego do pelnienie tej roli. po wczorajszych nie udanych przeliczeniach walutowych w naszym wykonaniu, ostatecznie okazalo sie, ze nie tylko zostajemy w drogim miejscu, ale dodatkowo, ze nawet nie mamy przy sobie odpowiedniej kwoty... do oddania mamy 4.000 colonow, spieszymy sie na autobus... a w hotelu nie ma nikogo. ba, nie mamy nawet gdzie oddac kluczy od pokoju, wiec pozostawienie pieniedzy w srodku zupelnie nie wchodzi w gre. stoimy przed hotelem calkiem dluga chwile i zastanawiamy sie, co zrobic. wydaje sie, ze wybor zostal narzucony nam z gory. z pewnym wahaniem zwalamy wine na karme (w koncu jest po naszej stronie) i... odchodzimy w strone terminala.
tam oczywiscie okazuje sie, ze zastanawialysmy sie odrobine za dlugo i nasz autobus... wlasnie odjechal. musimy czekac na nastepny. normalnie dodatkowa godzina nic by nam nie zrobila, ale chcemy sie dzisiaj dostac w gory, do Monte Verde, czeka nas wiec jazda trzema autobusami, z ktorych jeden odjezdza tylko raz dziennie - i wlasnie o niego martwimy sie najbardziej.
w koncu wsiadamy w busa i jedziemy do Canas, a tam przesiadka do Tilaran. mamy szczescie, kierowca bardzo sprawnie radzi sobie z gorskimi wertepami i dojezdzamy akurat na czas, zeby zlapac nasz unikalny autobus. w zasadzie zdarzamy jeszcze zrobic sobie(!) i zjesc kanapki na pobliskiej Plazie Central i juz siedzimy w odpowiednim pojezdzie.
z okien autobusu podziwiamy gorska panorame Costa Rici, i wniosek wysuwa nam sie tylko jeden... tu jest jak w Szwajcarii. tu jest taaak europejsko. i jakos zupelnie nam to nie przeszkadza.
w koncu naszym oczom ukazuje sie Santa Elena, malutka, gorska wioseczka... skomercjalizowana do granic przyzwoitosci. zewszad krzycza do nas wielkie billboardy agencji turystycznych, sklepow z pamiatkami, hoteli i hosteli. na ulicach widac tylko bialych turystow i slychac tylko angielski. poki co... nie mam nic przeciwko temu, ale Ania rozglada sie z lekko skwaszona mina. komercha... niemniej jednak, dajemy sie porwac jednemu z chlopakow namawiajacych nas do pozostania w okreslonych hostelach. piec minut pozniej wchodzimy do czysciutkiego, pachnacego miejsca - Montelena, w ktorym oferuja nam darmowy internet, kawe, kuchnie... i wszystko za... 5$ od osoby. tym razem nawet Ania musi przyznac, ze komercja (a raczej powodowana nia konkurencja) czasem ma jakies dobre strony.
po ostatnich przygodach z radoscia zagladamy do czystych lazienek z ciepla woda, do wpelni wyposazonej, jasnej kuchni... chyba jednak troche nam tego brakowalo.
odkrywamy tez, ze pokoj obok, podoba nam sie o wiele bardziej... przenosimy wiec tam nasze rzeczy, a Ania idzie dopelnic formalnosci na dole. kiedy wraca, pytam, czy pozwolili nam zamienic pokoje, a ona mowi mi, ze od razu podala im numer tego, do ktorego sie przenioslysmy. zadowolone stajemy przed wielkim oknem (od podlogi do sufitu!) i podziwiamy widoczki. wtedy Ani zaczyna cos switac... sprawdza rachunek za hotel i okazuje sie, oczywiscie, ze zchargowali nas wiecej... nie ma mowy, mowie Ani, ze ma to, niewazne jak, rozwiazac. so... lapiemy nasze rzeczy i z powrotem wracamy do pierwszego pokoju (bez okna panoramicznego), a Ania idzie na dol, zeby powiedziec, ze pomylily jej sie numery (17 i 7) i klucz, ktory dostalysmy nie pasuje do zamka... po chwili wraca z panem z obslugi i ten probuje kilku kluczy, w koncu wreczajac nam dobry, a my mu grzecznie dziekujemy... 'i tak przy okazji... czy pokoj nie mial kosztowac 5$?' pan sprawdza rachunek i mowi, ze oczywiscie, zaraz przyniesie nam reszte... well...;)
wychodzimy na zatloczona turystami ulice i kieerujemy nasze kroki do pobliskich agencji turystycznych, a potem do wielkiego pachnacego supermarketu, w ktorym stanadardowo na kolacje kupujemy skladniki na spaghetti.
m.
dzien: 89 canopy tour... i czekolada! 28.12.09
okolo 8.00 rano pod nasz hostel podjezdza bus, ktory zawiezie nas na... canopy tour.
wczoraj, kiedy dowiadywalysmy sie o to w agencjach, okazalo sie, ze wokol malej Santa Eleny jest... 6 miejsc, w ktorych mozna to zrobic. a wlasnie po to tu przyjechalysmy. po dlugich naradach zdecydowalysmy sie w koncu na Salvature: 13 lin, z ktorych najdluzsza ma 1km!, a najwyzsza ponad 150m nad ziemia! dodatkowa atrakcja jest tez bujawka Tarzana. calosc miesci sie w lesie mglistym pelnym tropikalnych roslinek i zwierzatek.
wsiadamy w busa i po pol godzinie jestesmy na miejscu. jezeli wczoraj nam sie wydawalo, ze wioseczka jest ogarnieta przez komercje, to znaczy, ze jeszcze nie bylo nas tu... pracownikow jest tu chyba wiecej niz klientow, kazdy z nich mowi po hiszpansku i angielsku... i to takim amerykanskim angielsku - ledwo pojawisz sie w kolejnym pomieszczeniu, a zaraz wita cie kilka szeroko usmiechnietych osob, na zmiane pytajacych 'how are?', 'how's you day', 'how're you doing?'... w chwili, kiedy tylko odbieramy nasze bilety, wszystko zaczyna sie dziac jak na tasmie produkcyjnej w wielkiej fabryce. z tego pomieszczenia przesylaja cie do nastepnego, tam po szybkich amerykanskich uprzejmosciach jeszcze szybciej podpisujesz umowe, w ktorej wyrzekasz sie wszelkich rozszczen w przypadku uszczerbku na zdrowiu... lub smierci, a potem do nastepnego, gdzie jeden usmiechniety chlopak kieruje cie do innego, ktory w ciagu 2 sekund ubiera cie w kask, uprzaz i grube rekawice dodatkowo wzmacniane kawalkiem porzadnej skory, potem tylko chwila czekania, az zbierze sie odpowiednia ilosc osob i cala grupa ruszacie do lasu.
na poczatku krotka leckja instruktazowa. jedna reka na uprzezy, druga koniecznie za kolowrotkiem (chyba, ze chcesz, aby ten przejechal ci po palcach i je odcial (w teorii brzmi to gorzej niz w praktyce - kolowrotek jest zabezpieczony i co najwyzej moze ci zmiarzyc paluszki:)), pozycja wychylona do tylu, zeby w czasie jazdy nie obracac sie wokol wlasnej osi i juz biegniemy na pierwsza line.
chlopaki z obslugi wskakuja na line i zjezdzaja do nastepnej stacji by tam czekac na turystow. 5 osob znika mi z oczu w ciagu 5 minut. a pod nami kilkadziesiat metrow wysokosci. szczerze przyznaje, ze troche to przerazajace. jednak za bardzo nie mam czasu o tym myslec. zaraz zostaje przypieta do liny i juz unosze sie ponad czubkami drzew, a na nastepnej stacji nie mam nawet czasu powiedziec 'wow!' i juz zostaje przypieta do kolejnej linki.
niektore z nich sa krotknie szybkie, inne dluzsze i wolniejsze. jednak najfajniesza dla mnie sprawa jest to, ze takie canopy tour nie ma praktycznie zadnych ograniczen, np. w naszej grupie jest mezczyzna z czesciowym paralizem jedenj czesci ciala, teoretycznie do zjazdu potrzebne sa ci conajmniej dwie rece, ale w rzeczywistosci to zaden problem - do mezczyzny zostaje przydzielony tzw. taxi - chlopak z obslugi. kazdy zjazd wykonuja oni w dwojke, a taxi robi wszystko to, czego nie moze zrobic mezczyzna. mysle, ze to super sprawa.
oczywiscie, najwieksza atrakcja jest ostatni zjazd - 1 kilometr dlugosci i jednoczesnie 150m wysokosci! lina jest dluga, ze dla utrzymania odpowiedniej predskosci trzeba zjezdzac w duecie. dostajemy krotkie wyjasnienia i ruszamy! tym razem mam czas nawet na kilka 'wow!'. przed nami nie widac konca, pod nami nie widac ziemi, cale nasze bezpieczenstwo zalezy od dwoch malych kolowrotkow i wytrzymalosci liny. jest jednak tak fajnie, ze nawet swiadomosc, iz w przypadku zawiedzenia, ktoregos z tych elementow nie mialybysmy nawet ulamka szans na przezycie, nie robi na nas wiekszego wrazenia. coz za lekkodusznosc:) spogladamy na nasz malutenki cien padajacy na korony zielonych drzew i krzyczymy, ze jest zarabiscie!;)
a na koniec... hustawka Tarzana. opcjonalnie. dla chetnych. a to znaczy, ze musi byc extremalna;] oczywiscie, biegniemy na nie pierwsze. zabawa polega na tym, ze najpierw trzeba sie wspiac na wysoka, metalowa wiezyczke, a potem bujnac sie z niej na dlugiej linie uwiazanej do galezi drzewa. nie brzmi jakos specjalnie, ale poniewaz jestem zupelnie pierwsza w kolejnosci, tak naprawde nie mam zielonego pojecia, czego powinnam sie spodziewac. i tak, chlopaki przywiazuja mi do uprzezy dwie liny i kaza sie ich trzymac, potem w ciagu pol sekundy otwieraja barierke i popychaja do krawedzi, zanim nawet zdarze spojrzec w dol i ocenic wysokosc, zostaje po prostu wypchnieta poza brzeg i zaczynam... spadac!!! z moich ust wydobywa sie tylko nawpol szeptane 'ja pier..le...' i wtedy lina napreza sie, a ja zaczynam sie bujac jak Tarzan na lianie. dzizes..! ten moment, w ktorym zaczyna sie toba interesowac tylko sila przyciagania ziemskiego, a olewaja wszelkie inne jest makabrycznie extremalny! bujam sie dwa razy w te i we w te, a chlopaki na dole probuja mnie zlapac i sciagnac na ziemie. uzywaja do tego specjalnej, wielkiej 'procy' wykonanej z ogromnych detek samochodowych - fajne uczucie:)
ledwo staje na ziemi, a juz otwieraja sie drzwiczki na gorze i z wiezyczki wypada Ania. mimo, ze w przeciwienstwie do mnie, mogla zobaczyc, co ja czeka, po lesie unosi sie tylko glosne 'aaaaaaaaaaaa...!!!!!!!!' ;D hiehie, coolowa sprawa!
wracamy do miasteczka. poniewaz nasz wczorajszy spacer ograniczyl sie tylko do agencji turystycznych i supermarketu, dzisiaj postanawiamy zrobic dluzsza przechadzke. ledwo jednak wychodzimy za pierwszy zakret glownej ulicy i zostajemy niemal zdmuchnie przez silny podmuch gorskiego wiatru. nie mamy na sobie zadnych cieplych ubran... i nie chce nam sie po nie wracac... wiec postanawiamy dac sobie spokoj.
w drodze powrotnej wpadamy tylko do naszego ulubionego sklepu i pierwszy raz od trzech miesiecy kupujemy... prawdziwa czekolade Cadbury :D pyy-yycha! az trudno uwierzyc, ile sposobow na jej jedzenie wynajdujemy... i z kazdego mamy ogromna radoche:)
wieczorem nagle okazuje sie, ze nasz komputer przestaje laczyc sie z internetem. katastrofa! okazuje sie, ze nie czyta pendrive'ow... ze nie instaluje zadnych programow. okazuje sie, ze jest zzerany przez jakiegos wstretnego wirusa, ktory usuwa mu wszystkie sterowniki i blokuje programy antywirosowe... kiedy wiec Ania bierze sie za przygotowywanie kolacji ja biegam pomiedzy tutejszymi, firmowymi komputerami i staram sie cos z tym zrobic... no i nic. wtedy pojawia sie Jack, mlody Kanadyjczyk, na codzien studiujacy... informatyke (jakas jej bardziej zaawansowana wersje), ktory z radoscia oferuje nam swoja pomoc. Jack, jego dziewczyna i jej brat sa akurat na miesiecznej przerwie podczas studiow i zaglebiaja tajemnice Costa Rici. pol nocy siedzimy wiec w piatke w kuchni i w towarzystwie rumu, coli i kanadyjskich zdjec z wakacji dopingujemy Jacka.
ostatecznie wygrywa on te walke. ale aby uratowac Aniowe zdjecia, musialysmy poswiecic gigabajty muzyki. przez najblizszy czas wiec, same bedziemy sobie spiewac...;)
m.
okolo 8.00 rano pod nasz hostel podjezdza bus, ktory zawiezie nas na... canopy tour.
wczoraj, kiedy dowiadywalysmy sie o to w agencjach, okazalo sie, ze wokol malej Santa Eleny jest... 6 miejsc, w ktorych mozna to zrobic. a wlasnie po to tu przyjechalysmy. po dlugich naradach zdecydowalysmy sie w koncu na Salvature: 13 lin, z ktorych najdluzsza ma 1km!, a najwyzsza ponad 150m nad ziemia! dodatkowa atrakcja jest tez bujawka Tarzana. calosc miesci sie w lesie mglistym pelnym tropikalnych roslinek i zwierzatek.
wsiadamy w busa i po pol godzinie jestesmy na miejscu. jezeli wczoraj nam sie wydawalo, ze wioseczka jest ogarnieta przez komercje, to znaczy, ze jeszcze nie bylo nas tu... pracownikow jest tu chyba wiecej niz klientow, kazdy z nich mowi po hiszpansku i angielsku... i to takim amerykanskim angielsku - ledwo pojawisz sie w kolejnym pomieszczeniu, a zaraz wita cie kilka szeroko usmiechnietych osob, na zmiane pytajacych 'how are?', 'how's you day', 'how're you doing?'... w chwili, kiedy tylko odbieramy nasze bilety, wszystko zaczyna sie dziac jak na tasmie produkcyjnej w wielkiej fabryce. z tego pomieszczenia przesylaja cie do nastepnego, tam po szybkich amerykanskich uprzejmosciach jeszcze szybciej podpisujesz umowe, w ktorej wyrzekasz sie wszelkich rozszczen w przypadku uszczerbku na zdrowiu... lub smierci, a potem do nastepnego, gdzie jeden usmiechniety chlopak kieruje cie do innego, ktory w ciagu 2 sekund ubiera cie w kask, uprzaz i grube rekawice dodatkowo wzmacniane kawalkiem porzadnej skory, potem tylko chwila czekania, az zbierze sie odpowiednia ilosc osob i cala grupa ruszacie do lasu.
na poczatku krotka leckja instruktazowa. jedna reka na uprzezy, druga koniecznie za kolowrotkiem (chyba, ze chcesz, aby ten przejechal ci po palcach i je odcial (w teorii brzmi to gorzej niz w praktyce - kolowrotek jest zabezpieczony i co najwyzej moze ci zmiarzyc paluszki:)), pozycja wychylona do tylu, zeby w czasie jazdy nie obracac sie wokol wlasnej osi i juz biegniemy na pierwsza line.
chlopaki z obslugi wskakuja na line i zjezdzaja do nastepnej stacji by tam czekac na turystow. 5 osob znika mi z oczu w ciagu 5 minut. a pod nami kilkadziesiat metrow wysokosci. szczerze przyznaje, ze troche to przerazajace. jednak za bardzo nie mam czasu o tym myslec. zaraz zostaje przypieta do liny i juz unosze sie ponad czubkami drzew, a na nastepnej stacji nie mam nawet czasu powiedziec 'wow!' i juz zostaje przypieta do kolejnej linki.
niektore z nich sa krotknie szybkie, inne dluzsze i wolniejsze. jednak najfajniesza dla mnie sprawa jest to, ze takie canopy tour nie ma praktycznie zadnych ograniczen, np. w naszej grupie jest mezczyzna z czesciowym paralizem jedenj czesci ciala, teoretycznie do zjazdu potrzebne sa ci conajmniej dwie rece, ale w rzeczywistosci to zaden problem - do mezczyzny zostaje przydzielony tzw. taxi - chlopak z obslugi. kazdy zjazd wykonuja oni w dwojke, a taxi robi wszystko to, czego nie moze zrobic mezczyzna. mysle, ze to super sprawa.
oczywiscie, najwieksza atrakcja jest ostatni zjazd - 1 kilometr dlugosci i jednoczesnie 150m wysokosci! lina jest dluga, ze dla utrzymania odpowiedniej predskosci trzeba zjezdzac w duecie. dostajemy krotkie wyjasnienia i ruszamy! tym razem mam czas nawet na kilka 'wow!'. przed nami nie widac konca, pod nami nie widac ziemi, cale nasze bezpieczenstwo zalezy od dwoch malych kolowrotkow i wytrzymalosci liny. jest jednak tak fajnie, ze nawet swiadomosc, iz w przypadku zawiedzenia, ktoregos z tych elementow nie mialybysmy nawet ulamka szans na przezycie, nie robi na nas wiekszego wrazenia. coz za lekkodusznosc:) spogladamy na nasz malutenki cien padajacy na korony zielonych drzew i krzyczymy, ze jest zarabiscie!;)
a na koniec... hustawka Tarzana. opcjonalnie. dla chetnych. a to znaczy, ze musi byc extremalna;] oczywiscie, biegniemy na nie pierwsze. zabawa polega na tym, ze najpierw trzeba sie wspiac na wysoka, metalowa wiezyczke, a potem bujnac sie z niej na dlugiej linie uwiazanej do galezi drzewa. nie brzmi jakos specjalnie, ale poniewaz jestem zupelnie pierwsza w kolejnosci, tak naprawde nie mam zielonego pojecia, czego powinnam sie spodziewac. i tak, chlopaki przywiazuja mi do uprzezy dwie liny i kaza sie ich trzymac, potem w ciagu pol sekundy otwieraja barierke i popychaja do krawedzi, zanim nawet zdarze spojrzec w dol i ocenic wysokosc, zostaje po prostu wypchnieta poza brzeg i zaczynam... spadac!!! z moich ust wydobywa sie tylko nawpol szeptane 'ja pier..le...' i wtedy lina napreza sie, a ja zaczynam sie bujac jak Tarzan na lianie. dzizes..! ten moment, w ktorym zaczyna sie toba interesowac tylko sila przyciagania ziemskiego, a olewaja wszelkie inne jest makabrycznie extremalny! bujam sie dwa razy w te i we w te, a chlopaki na dole probuja mnie zlapac i sciagnac na ziemie. uzywaja do tego specjalnej, wielkiej 'procy' wykonanej z ogromnych detek samochodowych - fajne uczucie:)
ledwo staje na ziemi, a juz otwieraja sie drzwiczki na gorze i z wiezyczki wypada Ania. mimo, ze w przeciwienstwie do mnie, mogla zobaczyc, co ja czeka, po lesie unosi sie tylko glosne 'aaaaaaaaaaaa...!!!!!!!!' ;D hiehie, coolowa sprawa!
wracamy do miasteczka. poniewaz nasz wczorajszy spacer ograniczyl sie tylko do agencji turystycznych i supermarketu, dzisiaj postanawiamy zrobic dluzsza przechadzke. ledwo jednak wychodzimy za pierwszy zakret glownej ulicy i zostajemy niemal zdmuchnie przez silny podmuch gorskiego wiatru. nie mamy na sobie zadnych cieplych ubran... i nie chce nam sie po nie wracac... wiec postanawiamy dac sobie spokoj.
w drodze powrotnej wpadamy tylko do naszego ulubionego sklepu i pierwszy raz od trzech miesiecy kupujemy... prawdziwa czekolade Cadbury :D pyy-yycha! az trudno uwierzyc, ile sposobow na jej jedzenie wynajdujemy... i z kazdego mamy ogromna radoche:)
wieczorem nagle okazuje sie, ze nasz komputer przestaje laczyc sie z internetem. katastrofa! okazuje sie, ze nie czyta pendrive'ow... ze nie instaluje zadnych programow. okazuje sie, ze jest zzerany przez jakiegos wstretnego wirusa, ktory usuwa mu wszystkie sterowniki i blokuje programy antywirosowe... kiedy wiec Ania bierze sie za przygotowywanie kolacji ja biegam pomiedzy tutejszymi, firmowymi komputerami i staram sie cos z tym zrobic... no i nic. wtedy pojawia sie Jack, mlody Kanadyjczyk, na codzien studiujacy... informatyke (jakas jej bardziej zaawansowana wersje), ktory z radoscia oferuje nam swoja pomoc. Jack, jego dziewczyna i jej brat sa akurat na miesiecznej przerwie podczas studiow i zaglebiaja tajemnice Costa Rici. pol nocy siedzimy wiec w piatke w kuchni i w towarzystwie rumu, coli i kanadyjskich zdjec z wakacji dopingujemy Jacka.
ostatecznie wygrywa on te walke. ale aby uratowac Aniowe zdjecia, musialysmy poswiecic gigabajty muzyki. przez najblizszy czas wiec, same bedziemy sobie spiewac...;)
m.
dzien: 90 re-re-kum-kum-bec..! 29.12.09
z obliczen pt. 'gdzie i kiedy mamy jechac' wynika, ze zrodzil nam sie jeden dzien extra, ktory mozemy sobie spedzic w dowolnym miejscu. decydujemy sie wiec pozostac w Monte Verde i poleniuchowac:)
zjadamy sniadanie, ubieramy kurtki i robimy trzecie podejscie do spaceru poza okolice glownej drogi:)
podziwiamy panorame jeziora Laguna de Arenal widzianego w oddali (niestety czynny wulkan Arenal jest troche za daleko stad, by moc go dojrzec), odkrywamy nowy supermarket:) i kupujemy bilety na... zabia wycieczke:)
nasz bilet obejmuje dwa wejscia do zabarium, jedno z przewodnikiem, za dnia, kiedy zaby spia, i drugie, wieczorne, kiedy sie budza. naszym guidem zostaje Javier, mlody, przystojny Kostarykanczyk:) chlopak prowadzi nas do pierwszego terrarium i za pomoca wielkiej latarki wyszukuje w nich spiacych zab (a te naprawde potrawia sie schowac..!), a potem opowiada o ich zwyczajach. robi to z takim przejeciem (nawet wydaje przy tym odpowiednie odglosy..!), ze zabie nawyki naprawde nas zainteresowuja. bo kto by, np. pomyslal, ze nie wszystkie zaby przechodza przez faze kijanki? jest sobie taka jedna (well, tym razem bez nazw), ktora sklada tylko kilkanascie, calkiem sporych jaj, z ktorych potem od razu wykluwaja sie male zabki. sa tez takie, ktore bardzo dbaja o swoje male zabiatka, i nosze je na plecach, dopoki tamte sie nie usamodzielnia. sa rowniez zaby oblesne, bardzo oblesne, ale i takie calkiem slodkie. sa zaby trujace i tylko udajace trujace. sa zaby rozmiarow kota i takie majace zaledwie kilka centymetrow. no i, rzecz jasna, wszystkie sa kostarykanskie. zwlaszcza ta ostatnia, slynna z pocztowek, zielona zabka z czerwonymi nogami. acha, i wszystkie zjadaja sie nawzajem.
wieczorem (kolo 18.00) znow wracamy do zabiarium i za pomoca latarek same probujemy znalezc plazy. i okazuje sie, ze to cholernie ciezka sprawa (chociaz, nie wiadomo, czy ciezsza nie jest dopchanie sie do szyb terrariow, bo miejsce... jest oblegane przez tlumy ludzi! can't believe that!).
wracamy do hostelu i bierzemy sie za zalegle relacje.
m.
z obliczen pt. 'gdzie i kiedy mamy jechac' wynika, ze zrodzil nam sie jeden dzien extra, ktory mozemy sobie spedzic w dowolnym miejscu. decydujemy sie wiec pozostac w Monte Verde i poleniuchowac:)
zjadamy sniadanie, ubieramy kurtki i robimy trzecie podejscie do spaceru poza okolice glownej drogi:)
podziwiamy panorame jeziora Laguna de Arenal widzianego w oddali (niestety czynny wulkan Arenal jest troche za daleko stad, by moc go dojrzec), odkrywamy nowy supermarket:) i kupujemy bilety na... zabia wycieczke:)
nasz bilet obejmuje dwa wejscia do zabarium, jedno z przewodnikiem, za dnia, kiedy zaby spia, i drugie, wieczorne, kiedy sie budza. naszym guidem zostaje Javier, mlody, przystojny Kostarykanczyk:) chlopak prowadzi nas do pierwszego terrarium i za pomoca wielkiej latarki wyszukuje w nich spiacych zab (a te naprawde potrawia sie schowac..!), a potem opowiada o ich zwyczajach. robi to z takim przejeciem (nawet wydaje przy tym odpowiednie odglosy..!), ze zabie nawyki naprawde nas zainteresowuja. bo kto by, np. pomyslal, ze nie wszystkie zaby przechodza przez faze kijanki? jest sobie taka jedna (well, tym razem bez nazw), ktora sklada tylko kilkanascie, calkiem sporych jaj, z ktorych potem od razu wykluwaja sie male zabki. sa tez takie, ktore bardzo dbaja o swoje male zabiatka, i nosze je na plecach, dopoki tamte sie nie usamodzielnia. sa rowniez zaby oblesne, bardzo oblesne, ale i takie calkiem slodkie. sa zaby trujace i tylko udajace trujace. sa zaby rozmiarow kota i takie majace zaledwie kilka centymetrow. no i, rzecz jasna, wszystkie sa kostarykanskie. zwlaszcza ta ostatnia, slynna z pocztowek, zielona zabka z czerwonymi nogami. acha, i wszystkie zjadaja sie nawzajem.
wieczorem (kolo 18.00) znow wracamy do zabiarium i za pomoca latarek same probujemy znalezc plazy. i okazuje sie, ze to cholernie ciezka sprawa (chociaz, nie wiadomo, czy ciezsza nie jest dopchanie sie do szyb terrariow, bo miejsce... jest oblegane przez tlumy ludzi! can't believe that!).
wracamy do hostelu i bierzemy sie za zalegle relacje.
m.
dzien: 91 bo wstawili telewizory 30.12.09
rano lapiemy autobus do stolicy. dzis chcemy dostac sie w okolice Parku Chirripó, w ktorym znajduje sie najwyzsza gora Costa Ricy (i druga w Ameryce Centralnej), Cerro Chirripo (3820m.n.p.m.). konieczna wiec jest przesiadka w San Jose.
na miejscu lapiemy jedna z czerwonych taksowek i jedziemy na nastepny terminal. okazuje sie, ze zanim kupimy bilety dobre pol godziny musmy spedzic w kolejce do kasy. zas przy okienku mila pani mowi nam, ze najblizszy autobus z wolnymi miejscami jest za dwie godziny. caly terminal jest zatloczony, wiec wolne miejsce znajdujemy dopiero na jakichs schodach z wielkim napisem 'zakaz siadania na schodach' ;) malo tego, z plecaka wyciagamy chleb, ser, keczup, dzem... i przystepujemy do robienia sniadania;)
w koncu ladujemy w autobusie do San Isidro de El General, 40 tys. miasta, w ktorego centrum znajduja sie dziesiatki sklepow obuwniczych (zapateria - w doslownym tlumaczeniu: buciarnia) i sklepow z plastikowymi duperelami.
mamy spedzic tu tylko jedna noc, wiec z miejsca kierujemy sie do najtanszego hotelu polecanego przez przewodnik. na miejscu oczywiscie, okazuje sie, ze rzeczywista cena znacznie odbiega od tej podanej w Lonely Planet. pan nie chce sie targowac, ale podaje nam nazwe innego, podobno bardziej ekonomicznego miejsca. hotel El Valle, jest doslownie 5 minut stad. ceny sa... dokladnie takie same (pani mowi, ze do pokoji wstawiono telewizory z kablowka, wiec ich poziom (i cena) sie podniosl). nie chce nam sie juz szukac dalej, a miejsce wyglada calkiem ladnie wiec w nim zostajemy.
porzucamy bagaze w przestronnym pokoju z wielkim oknem i wychodzimy na zakpy... na stacje benzynowa. bedziemy nocowac w schronisku pod szczytem Chirripo, w ktorym do przygotowania cieplego posilku wymagany jest wlasny sprzet. w zwiazku z tym potrzebujemy benzyny do naszej, prawie-wszystko-palacej maszynki MSR:)
kupujemy pol litra standardowej benzyny, a potem idziemy zrobic zapasy do marketu po drugiej stronie skrzyzowania.
wracamy do hotelu i przepakowujemy nasze plecaki. musimy wziac cieple ubrania, sprzet do gotowania i dwie tony jedzenia. reszte zostawiamy tutaj.
idziemy spac, bo nasz autobus odjezdza wczesnie rano.
m.
rano lapiemy autobus do stolicy. dzis chcemy dostac sie w okolice Parku Chirripó, w ktorym znajduje sie najwyzsza gora Costa Ricy (i druga w Ameryce Centralnej), Cerro Chirripo (3820m.n.p.m.). konieczna wiec jest przesiadka w San Jose.
na miejscu lapiemy jedna z czerwonych taksowek i jedziemy na nastepny terminal. okazuje sie, ze zanim kupimy bilety dobre pol godziny musmy spedzic w kolejce do kasy. zas przy okienku mila pani mowi nam, ze najblizszy autobus z wolnymi miejscami jest za dwie godziny. caly terminal jest zatloczony, wiec wolne miejsce znajdujemy dopiero na jakichs schodach z wielkim napisem 'zakaz siadania na schodach' ;) malo tego, z plecaka wyciagamy chleb, ser, keczup, dzem... i przystepujemy do robienia sniadania;)
w koncu ladujemy w autobusie do San Isidro de El General, 40 tys. miasta, w ktorego centrum znajduja sie dziesiatki sklepow obuwniczych (zapateria - w doslownym tlumaczeniu: buciarnia) i sklepow z plastikowymi duperelami.
mamy spedzic tu tylko jedna noc, wiec z miejsca kierujemy sie do najtanszego hotelu polecanego przez przewodnik. na miejscu oczywiscie, okazuje sie, ze rzeczywista cena znacznie odbiega od tej podanej w Lonely Planet. pan nie chce sie targowac, ale podaje nam nazwe innego, podobno bardziej ekonomicznego miejsca. hotel El Valle, jest doslownie 5 minut stad. ceny sa... dokladnie takie same (pani mowi, ze do pokoji wstawiono telewizory z kablowka, wiec ich poziom (i cena) sie podniosl). nie chce nam sie juz szukac dalej, a miejsce wyglada calkiem ladnie wiec w nim zostajemy.
porzucamy bagaze w przestronnym pokoju z wielkim oknem i wychodzimy na zakpy... na stacje benzynowa. bedziemy nocowac w schronisku pod szczytem Chirripo, w ktorym do przygotowania cieplego posilku wymagany jest wlasny sprzet. w zwiazku z tym potrzebujemy benzyny do naszej, prawie-wszystko-palacej maszynki MSR:)
kupujemy pol litra standardowej benzyny, a potem idziemy zrobic zapasy do marketu po drugiej stronie skrzyzowania.
wracamy do hotelu i przepakowujemy nasze plecaki. musimy wziac cieple ubrania, sprzet do gotowania i dwie tony jedzenia. reszte zostawiamy tutaj.
idziemy spac, bo nasz autobus odjezdza wczesnie rano.
m.
dzien: 92 No Pasaran i kropka! 31.12.2009
ranuchno wyskakujemy z Hotelu El Valle zeby zdarzyc na autobus do San Gerardo de Rivas. miasteczko jeszcze spi, na ulicach nie ma prawie nikogo. o 5.30 rusza nasza kamioneta i przez nastepna godzine wspina sie, dyszac i sapiac, pod stroma gore. po wyjezdzie z San Isidro z drogi znika asfalt, a za oknem pojawiaja sie wspaniale widoki.
przed Ranger Station (czyli budynkiem PN) jest pusto. szukamy wejscia i w malym biurze wpadamy na duzego pana straznika. usmiechamy sie podstepnie (liczymy, ze wpuszcza nas do parku bez wzgledu czy jest miejsce w schronisku czy nie) i wymieniamy uprzejmosci... a straznik otwiera szuflade i znajduje w niej karteczke z napisem BRAK MIEJSC, ktora zostawil dla niego (wczoraj) kolega. ooooo... wzdychamy jednoczesnie i robimy najsmutniejsze oczy (takie jak Kot ze Shreka:) jakie jestesmy w stanie zrobic. pan straznik ma dobre serce (nawet jakby nie mial to by mu skruszalo na nasz widok!) i mowi, ze bedzie zaraz telefonowal na gore, ale najpierw musi obsluzyc nowych interesentow, ktorzy musieli czekac podczas gdy my rozlewalysmy nasze uroki. wychodzimy wiec na zewnatrz i robimy sobie jeszcze wiekszy apetyt na wspinaczke ogladajac rozwieszone po po calym budynku fotki Chirripo.
jest nieprzyzwoicie zimno, brrrrrr! kiedy grupka Hiszpanow znika (pozostawiajac po sobie straszny smrod - wyglada na to, ze jeden z panow ma powazne problemy trawienne) slyszymy dzwiek wybierania numeru. straznik wybiera go kilka razy, ale po drugiej stronie nikt nie kwapi sie do odbierania. zostajemy zaproszone znow do biura i pan probuje po raz kolejny. udalo sie! ktos podniosl sluchawke! podczas gdy straznicy zartuja sobie i wymieniaja pozdrowienia, ja desperacko skladam raczki jak do modlitwy i dodaje: mamy namiot, mozemy spac na lawce, albo ziemi, nie obchodza nas warunki... nasz straznik jest naprawde kochany i z zaangazowaniem opowiada jak nam bardzo zalezy i czy by nie dalo sie nic zrobic, ze przyjechalysmy az z Polski zeby wspiac sie wlasnie w Sylwestrowa Noc na najwyzsze wzniesienie Kostaryki... glos w sluchawce jest jednak nieugiety i slyszymy NIE NIE NIE!!!! DUPEK DUPEK DUPEK!!!!!!!!!! no coz, zwieszamy lby i zapisujemy sie na jutro.
San Gerardo jest przesliczna wioska wbita pomiedzy wysokie gory. domki rozciagaja sie na przestrzeni kilku kilometrow i wiekszosc z nich ustawiona jest przy stromej drodze gruntowej. musimy rozejrzec sie za jakims zakwaterowaniem na dzisiejsza noc. jest 7 rano i mgly wciaz wisza w dolinkach. zarzucamy plecaki i zaczynamy marsz. po drodze zauwazam drewniana tablice ze slicznym pastelowym rysunkiem domku i napisem Casa Mariposa (Dom Motyla). juz wiem dokad ide. nic nie mowiac Martynie, ciagne ja jeszcze 2 km stromym podejsciem, az do wejscia do Parku Narodowego. tam wlasnie znajduja sie dwa hotele: Uran i Casa Mariposa. ten pierwszy polecal nam straznik, ale ze wzgledu na nazwe i kliciaste pokoiki decydujemy sie na ten drugi. cena jest powalajaca i dobra chwilke zajelo mi przekonanie Martyny, ze to wlasnie tego hotelu chcemy. jest przeciez Sylwester!!!
Motyli Dom prowadzony jest przez (oczywiscie) Amerykanska pare po 40tce. mamy do dyspozycji wspaniala kuchnie, ktorej okna wychodza na las, darmowa kawe i herbate, przepiekny ogrod z zejsciem do rzeki, mnostwo ksiazek, mapek i informacji na temat Kostaryki i Chirripo. dom jest naprawde uroczy, wrecz bajeczny! calosc zbudowana jest kamienia, drewna, bambusu i masy, ale to masy okien! do tego pani domu zajmuje sie troszke malowaniem i udekorowala pokoje drewnianymi tabliczkami z rysunkami kwiatow, zwierzakow, ptaszkow i roslinek.
pierwsze co postanawiamy, skorzystac z przywileju uzytkowania kuchni i robimy sniadanie. kanapki z wacianej bagietki (niebywale jak wielka mozna upiec bagietke prawie bez dodatku maki, ale za to z dodatkiem kilograma spulchniaczy!) z jajkiem na twardo, pomidorem i cebulka. do tego oczywiscie po kubku swiezo pazonej kawy. po jedzeniu wygladamy na zewnatrz. z ogrodu prowadzi weziutka drozka, ktora chwilke pozniej wybieramy sie na spacer. szlak raz wchodzi pod gorke, raz sciaga nas w dol - w rezultacie docieramy do cudownej laki ozdobionej tysiacami niebieskich kwiatuszkow. stad drozka prowadzi nas nad rzeke, gdzie spedzamy ponad godzine skaczac po kamieniach i fotografujac kolorowe wazki.
popoludniem wybieramy sie do pobliskiego rezerwatu Cloudbridge. ta nonprofitowa organizacja skupia kilku pasjonatow przyrody, ktorzy postanowili utworzyc wspanialy rezerwat tuz przy granicy parku. korzystanie z kilkunastu wyznaczonych tu tras jest zupelnie darmowe. idziemy za rekomendacja Jill (wlascicielki Mariposy) i zataczamy koleczko. wszystko zajmuje nam okolo 2 godzin. po drodze mijamy kolorowe ogrody kwiatowe i malownicze wodospady, a wszystko to polozone w dzikim lesie mglistym. w drodze powrotnej lapie nas drobny deszczyk. w lasie pada prawie codziennie, a roczne opady moga przekroczyc nawet 4m!
z Casa Mariposa zabieramy tylko pieniadze i ruszamy dwukilometrowa droga w dol, do centrum miasteczka. jest tu tylko jeden sklep. chcemy kupic jakies babelkowe wino, ale takowego nie ma w asortymencie. w zastepstwie kupujemy kakao:) i kilka jadalnych drobiazgow na jutrzejsza wyprawe. w domu pozeramy grzanki oraz nawiazujemy znajomosc z niemiecka i amerykanska para. wyglada na to, ze tylko my mamy zamiar wspinac sie na szczyt. w Casa Mariposa jest kilka rodzin (to malo backpackerskie miejsce) z dzieciakami i starszych malzenstw. San Gerardo jest swietna destynacja dla roznego rodzaju turystki i wcale nie musi to byc wspinaczka na Chirripo.
na dzis zaplanowalysmy sobie nie lada atrakcje - wanne!!! przez ostatnie 3 miechy nie moczylysmy sie w zadnej brytwance. ciagle nekaly nas tylko te zimne prysznice. basta! w ostatni dzien naszego wspanialego 2009 roku zanurzymy sie w koncu w goracej wodzie. za 5 dolcow wykupujemy od Jill mozliwosc korzystania z hottiego. w osobnostojacym domeczku zbudowanym z kamieni i drewna znajduje sie szalenie romantyczne pomieszczenie wypelnione swiecami i OLBRZYMIM PAJAKIEM! wlaczamy bojler i musimy odczekac pol godzinki zanim wanna napelni sie woda. w miedzyczasie zdarza sie cos, co Martyna przewidziala w sklepie (dokladniej mowiac, ujela to tak: 'nie wydawajmy kasy, bo na bank ktos nas zaprosi') - jeden z tatow rodziny wyciaga szampana (prawdziwego) i zaprasza wszystkich pensjonarjuszy na lampke (czyt. kubek). toastujemy sobie przez chwilke (jest moze godzina 8 wieczorem, ale juz teraz wiemy, ze nikt nie doczeka polnocy), po czym we dwie wymykamy sie do naszej utesknionej WANNY i paskudnego pajacura!
a.
ranuchno wyskakujemy z Hotelu El Valle zeby zdarzyc na autobus do San Gerardo de Rivas. miasteczko jeszcze spi, na ulicach nie ma prawie nikogo. o 5.30 rusza nasza kamioneta i przez nastepna godzine wspina sie, dyszac i sapiac, pod stroma gore. po wyjezdzie z San Isidro z drogi znika asfalt, a za oknem pojawiaja sie wspaniale widoki.
przed Ranger Station (czyli budynkiem PN) jest pusto. szukamy wejscia i w malym biurze wpadamy na duzego pana straznika. usmiechamy sie podstepnie (liczymy, ze wpuszcza nas do parku bez wzgledu czy jest miejsce w schronisku czy nie) i wymieniamy uprzejmosci... a straznik otwiera szuflade i znajduje w niej karteczke z napisem BRAK MIEJSC, ktora zostawil dla niego (wczoraj) kolega. ooooo... wzdychamy jednoczesnie i robimy najsmutniejsze oczy (takie jak Kot ze Shreka:) jakie jestesmy w stanie zrobic. pan straznik ma dobre serce (nawet jakby nie mial to by mu skruszalo na nasz widok!) i mowi, ze bedzie zaraz telefonowal na gore, ale najpierw musi obsluzyc nowych interesentow, ktorzy musieli czekac podczas gdy my rozlewalysmy nasze uroki. wychodzimy wiec na zewnatrz i robimy sobie jeszcze wiekszy apetyt na wspinaczke ogladajac rozwieszone po po calym budynku fotki Chirripo.
jest nieprzyzwoicie zimno, brrrrrr! kiedy grupka Hiszpanow znika (pozostawiajac po sobie straszny smrod - wyglada na to, ze jeden z panow ma powazne problemy trawienne) slyszymy dzwiek wybierania numeru. straznik wybiera go kilka razy, ale po drugiej stronie nikt nie kwapi sie do odbierania. zostajemy zaproszone znow do biura i pan probuje po raz kolejny. udalo sie! ktos podniosl sluchawke! podczas gdy straznicy zartuja sobie i wymieniaja pozdrowienia, ja desperacko skladam raczki jak do modlitwy i dodaje: mamy namiot, mozemy spac na lawce, albo ziemi, nie obchodza nas warunki... nasz straznik jest naprawde kochany i z zaangazowaniem opowiada jak nam bardzo zalezy i czy by nie dalo sie nic zrobic, ze przyjechalysmy az z Polski zeby wspiac sie wlasnie w Sylwestrowa Noc na najwyzsze wzniesienie Kostaryki... glos w sluchawce jest jednak nieugiety i slyszymy NIE NIE NIE!!!! DUPEK DUPEK DUPEK!!!!!!!!!! no coz, zwieszamy lby i zapisujemy sie na jutro.
San Gerardo jest przesliczna wioska wbita pomiedzy wysokie gory. domki rozciagaja sie na przestrzeni kilku kilometrow i wiekszosc z nich ustawiona jest przy stromej drodze gruntowej. musimy rozejrzec sie za jakims zakwaterowaniem na dzisiejsza noc. jest 7 rano i mgly wciaz wisza w dolinkach. zarzucamy plecaki i zaczynamy marsz. po drodze zauwazam drewniana tablice ze slicznym pastelowym rysunkiem domku i napisem Casa Mariposa (Dom Motyla). juz wiem dokad ide. nic nie mowiac Martynie, ciagne ja jeszcze 2 km stromym podejsciem, az do wejscia do Parku Narodowego. tam wlasnie znajduja sie dwa hotele: Uran i Casa Mariposa. ten pierwszy polecal nam straznik, ale ze wzgledu na nazwe i kliciaste pokoiki decydujemy sie na ten drugi. cena jest powalajaca i dobra chwilke zajelo mi przekonanie Martyny, ze to wlasnie tego hotelu chcemy. jest przeciez Sylwester!!!
Motyli Dom prowadzony jest przez (oczywiscie) Amerykanska pare po 40tce. mamy do dyspozycji wspaniala kuchnie, ktorej okna wychodza na las, darmowa kawe i herbate, przepiekny ogrod z zejsciem do rzeki, mnostwo ksiazek, mapek i informacji na temat Kostaryki i Chirripo. dom jest naprawde uroczy, wrecz bajeczny! calosc zbudowana jest kamienia, drewna, bambusu i masy, ale to masy okien! do tego pani domu zajmuje sie troszke malowaniem i udekorowala pokoje drewnianymi tabliczkami z rysunkami kwiatow, zwierzakow, ptaszkow i roslinek.
pierwsze co postanawiamy, skorzystac z przywileju uzytkowania kuchni i robimy sniadanie. kanapki z wacianej bagietki (niebywale jak wielka mozna upiec bagietke prawie bez dodatku maki, ale za to z dodatkiem kilograma spulchniaczy!) z jajkiem na twardo, pomidorem i cebulka. do tego oczywiscie po kubku swiezo pazonej kawy. po jedzeniu wygladamy na zewnatrz. z ogrodu prowadzi weziutka drozka, ktora chwilke pozniej wybieramy sie na spacer. szlak raz wchodzi pod gorke, raz sciaga nas w dol - w rezultacie docieramy do cudownej laki ozdobionej tysiacami niebieskich kwiatuszkow. stad drozka prowadzi nas nad rzeke, gdzie spedzamy ponad godzine skaczac po kamieniach i fotografujac kolorowe wazki.
popoludniem wybieramy sie do pobliskiego rezerwatu Cloudbridge. ta nonprofitowa organizacja skupia kilku pasjonatow przyrody, ktorzy postanowili utworzyc wspanialy rezerwat tuz przy granicy parku. korzystanie z kilkunastu wyznaczonych tu tras jest zupelnie darmowe. idziemy za rekomendacja Jill (wlascicielki Mariposy) i zataczamy koleczko. wszystko zajmuje nam okolo 2 godzin. po drodze mijamy kolorowe ogrody kwiatowe i malownicze wodospady, a wszystko to polozone w dzikim lesie mglistym. w drodze powrotnej lapie nas drobny deszczyk. w lasie pada prawie codziennie, a roczne opady moga przekroczyc nawet 4m!
z Casa Mariposa zabieramy tylko pieniadze i ruszamy dwukilometrowa droga w dol, do centrum miasteczka. jest tu tylko jeden sklep. chcemy kupic jakies babelkowe wino, ale takowego nie ma w asortymencie. w zastepstwie kupujemy kakao:) i kilka jadalnych drobiazgow na jutrzejsza wyprawe. w domu pozeramy grzanki oraz nawiazujemy znajomosc z niemiecka i amerykanska para. wyglada na to, ze tylko my mamy zamiar wspinac sie na szczyt. w Casa Mariposa jest kilka rodzin (to malo backpackerskie miejsce) z dzieciakami i starszych malzenstw. San Gerardo jest swietna destynacja dla roznego rodzaju turystki i wcale nie musi to byc wspinaczka na Chirripo.
na dzis zaplanowalysmy sobie nie lada atrakcje - wanne!!! przez ostatnie 3 miechy nie moczylysmy sie w zadnej brytwance. ciagle nekaly nas tylko te zimne prysznice. basta! w ostatni dzien naszego wspanialego 2009 roku zanurzymy sie w koncu w goracej wodzie. za 5 dolcow wykupujemy od Jill mozliwosc korzystania z hottiego. w osobnostojacym domeczku zbudowanym z kamieni i drewna znajduje sie szalenie romantyczne pomieszczenie wypelnione swiecami i OLBRZYMIM PAJAKIEM! wlaczamy bojler i musimy odczekac pol godzinki zanim wanna napelni sie woda. w miedzyczasie zdarza sie cos, co Martyna przewidziala w sklepie (dokladniej mowiac, ujela to tak: 'nie wydawajmy kasy, bo na bank ktos nas zaprosi') - jeden z tatow rodziny wyciaga szampana (prawdziwego) i zaprasza wszystkich pensjonarjuszy na lampke (czyt. kubek). toastujemy sobie przez chwilke (jest moze godzina 8 wieczorem, ale juz teraz wiemy, ze nikt nie doczeka polnocy), po czym we dwie wymykamy sie do naszej utesknionej WANNY i paskudnego pajacura!
a.
dzien: 93 nie cierpie, nie cierpie gor!!! 01.01.10
alarm zadzwonil punkt 4 rano. wynurzam nos ze spiwora. w pokoju jest zimno, za oknem ciemno. przestawiamy budzik na pol godziny pozniej. w tym momecie nie chce mi sie isc na zaden szczyt. kiedy w koncu wstajemy nie chce mi sie jeszcze bardziej. w pospiechu zarzucamy na siebie kolejne warstwy polarow, wciagamy po kubku kawy/herbaty i wychodzimy na droge. od Casa Mariposa do rozpoczecia szlaku dzieli nas 50 metrow. mija nas kilka osob z czolowkami - na dworze wciaz jest szaro.
no i zaczelo sie! czeka nas prawie 20 km wspinaczki na Cerro Chirripo. Park Narodowy o tej samej nazwie jest jednym z najwiekszych chronionych terenow w Kostaryce i zajmuje powerzchnie 502 km2. w jego sklad wchodza trzy gory, ktorych wysokosc przekracza 3800 m. wiekszosc parku polozona jest natomiast powyzej 2000 m n.p.m.
juz pierwsze podejscie, moze sprawic, ze zachce ci sie powrotu na niziny i spedzenia dnia nad rzeka. trasa zaczyna sie na wysokosci ponad 1500 m n.p.m. zeby dostac sie do parku trzeba maszerowac 4 km pod gore. potem kolejne 3,5 km aby dotrzec do pierwszego obozu. stad do schroniska, ktore znajduje sie na 3393 m n.p.m., od ktorego dzieli nas jedynie 7 km. droga wiedzie przez las mglisty i jest bardzo ladna. udaje nam sie spotkac bande Kapucynek i wiele pieknych kwiatow, mchow, drzew.
zaczynamy bardzo wolno zeby wyrobic odpowiedni rytm. to pierwsza taaaaka gora Martyny. biedaczka, tzn. nasza taterniczka sapie jak lokomotywa i walczy z przeciazeniem spowodowanym ekstremalna wysokoscia:) racja - mamy ciezkie plecaki zaladowane jedzeniem, cieplymi ciuchami, woda i spiworami. i tak, dziekuje opatrznosci, ze nie musialysmy zabierac ze soba namiotu i mat do spania - chyba bysmy sie skichaly! po drodze mijamy sie z dunska rodzina i ich przewodnikiem oraz kostarykanska familia z 8 letnia corka. najfajniejszy jest jednak zespol mama (50) i syn (23) rowniez z Kostaryki, ktorzy wygladaja jakby przyjechali na spacer. sa ladnie ubrani - w miejskich kategoriach i czlapia sobie z predkoscia slimakow oraz wielkim usmiechem na twarzy, robiac postoje co 100 metrow. najwierniejsze ze wszystkich sa natomiast miejscowe muchy, ktore rowniutko dotrzymuja nam tempa i doprowadzaja do szalu swoim bzzzzzyczeniem.
po pieciu godzinach przecinamy ostatnie krzaki bambusow i naszym oczom ukazuje sie panorama parku. hektary gor pokryte ziolonymi krzakami i spalonymi drzewami... z gestej roslinnosci wystaja suche pnie drzew, ktore nie przetrwaly pozaru sprzed kilkunastu lat. dzis, na terenie parku obowiazuje calkowity zakaz palenia (czegokolwiek). szlak prowadzi nas teraz przez wysuszone tereny, po ktorych biegaja tak samo wysuszone jaszczurki z chropowata skorka. jestesmy z siebie zadowolone - w koncu widac jaki kawal drogi zrobilysmy. pstrykamy fotki i spacerkiem ruszamy dalej. pol godziny pozniej mamy kompletnie dosc tego cholernego slonca! to jednak jeszcze nic w porownaniu z ostanim odcinkiem szlaku. dwa kilosy przed schroniskiem zupelnie opadam z sil. na zmiane przeklinam pogode i tych glupkow, co zbudowali szlak, ktory na zmiane prowadzi w dol i do gory.
po kolejnym dluuuugim zejsciu staje przed nami wielka, sucha gora, na ktorej drugiej stronie ma sie podobno znajdowac utesknione refugio. w Martyne wstepuja nadprzyrodzone sily i jak nie wystrzeli... ja wleke sie za to z tylu i przez zacisniete zeby gadam do siebie: 'dlaczego, dlaczego, DLACZEGO zawsze chce wlazic na jakies glupie gory?! po co?! nastepnym razem juz nigdzie nie bede sie pchala!!! nie ide dalej. MARTYNA, NIEEEE IDE!!!!'. w ciagu ostatnich kilometrow zrobilysmy chyba z milion przystankow, gdyby nie to mialybysmy calkiem ladny czas... do Centro Ambientalista El Paramo (czyt.naszego schroniska) znajdujacego sie na wysokosci 3393 m n.p.m. dochodzimy po 7,5 godzinach. w tym czasie pokonalysmy 14,5 km oraz ponad 1800 metrow wysokosci.
po okazaniu papierka z San Gerardo dostajemy przydzial na lozka w czteroosobowym, lodowatym pokoju. znajduja sie tu dwa, dwupietrowe lozka (nie ma poscieli, poduszek, kocow) i polki. nie mamy zadnych wspollokatorow, a na materacach jest gruba warstwa kurzu - czy aby na pewno nie bylo miejsc zeszlej nocy? zostawiamy plecaki i idziemy gotowac. kiedy chcemy odpalic nasz sprzet, nagle pojawia sie straznik i mowi, ze na dworzu nie wolno i mamy sie przeniesc do jadalni. tlumacze mu, ze nasza maszynka jest na bezyne, nie na gaz i 'troche' kopci, ale pan pozostaje niewzruszony. w srodku spotykamy czeskich lesnikow: Petra i Milosza, ktorzy maja dokladnie taki sam sprzet (w sensie - maszynke do gotowania:) i daja nam lekcje obslugi. przy spaghetti (a jak) obgadujemy (po raz kolejny) czesko - polskie sprawy i wymieniamy info na temat podrozy. chlopaki tak jak my, maja jeszcze w planach Corcovado, a potem przenosza sie do Nikaragui.
po obiadku, wzmocnione, postanawiamy polazic troche po gorach. niesamowite jak krotka jest pamiec ludzka. jeszcze przed chwila plakalam na jakims zboczu, a teraz znow mnie tam ciagnie! Cerro Crestones (3721 m n.p.m.) jest majestatyczna skala przypominajaca gory Wielkiego Kanionu. tam tez, ja rozwalam sie na wielkim, plaskim kamieniu i ogladam zachod slonca, a Martyna biega i skacze sobie po skalkach szukajac drogi na szczyt - doprawdy nie wiem skad ta energia!
do schroniska wracamy juz po zmierzchu, gotujemy kolacje, gadamy z chlopakami i o 8 pm ladujemy w spiworkach. brrrrrr...
a.
alarm zadzwonil punkt 4 rano. wynurzam nos ze spiwora. w pokoju jest zimno, za oknem ciemno. przestawiamy budzik na pol godziny pozniej. w tym momecie nie chce mi sie isc na zaden szczyt. kiedy w koncu wstajemy nie chce mi sie jeszcze bardziej. w pospiechu zarzucamy na siebie kolejne warstwy polarow, wciagamy po kubku kawy/herbaty i wychodzimy na droge. od Casa Mariposa do rozpoczecia szlaku dzieli nas 50 metrow. mija nas kilka osob z czolowkami - na dworze wciaz jest szaro.
no i zaczelo sie! czeka nas prawie 20 km wspinaczki na Cerro Chirripo. Park Narodowy o tej samej nazwie jest jednym z najwiekszych chronionych terenow w Kostaryce i zajmuje powerzchnie 502 km2. w jego sklad wchodza trzy gory, ktorych wysokosc przekracza 3800 m. wiekszosc parku polozona jest natomiast powyzej 2000 m n.p.m.
juz pierwsze podejscie, moze sprawic, ze zachce ci sie powrotu na niziny i spedzenia dnia nad rzeka. trasa zaczyna sie na wysokosci ponad 1500 m n.p.m. zeby dostac sie do parku trzeba maszerowac 4 km pod gore. potem kolejne 3,5 km aby dotrzec do pierwszego obozu. stad do schroniska, ktore znajduje sie na 3393 m n.p.m., od ktorego dzieli nas jedynie 7 km. droga wiedzie przez las mglisty i jest bardzo ladna. udaje nam sie spotkac bande Kapucynek i wiele pieknych kwiatow, mchow, drzew.
zaczynamy bardzo wolno zeby wyrobic odpowiedni rytm. to pierwsza taaaaka gora Martyny. biedaczka, tzn. nasza taterniczka sapie jak lokomotywa i walczy z przeciazeniem spowodowanym ekstremalna wysokoscia:) racja - mamy ciezkie plecaki zaladowane jedzeniem, cieplymi ciuchami, woda i spiworami. i tak, dziekuje opatrznosci, ze nie musialysmy zabierac ze soba namiotu i mat do spania - chyba bysmy sie skichaly! po drodze mijamy sie z dunska rodzina i ich przewodnikiem oraz kostarykanska familia z 8 letnia corka. najfajniejszy jest jednak zespol mama (50) i syn (23) rowniez z Kostaryki, ktorzy wygladaja jakby przyjechali na spacer. sa ladnie ubrani - w miejskich kategoriach i czlapia sobie z predkoscia slimakow oraz wielkim usmiechem na twarzy, robiac postoje co 100 metrow. najwierniejsze ze wszystkich sa natomiast miejscowe muchy, ktore rowniutko dotrzymuja nam tempa i doprowadzaja do szalu swoim bzzzzzyczeniem.
po pieciu godzinach przecinamy ostatnie krzaki bambusow i naszym oczom ukazuje sie panorama parku. hektary gor pokryte ziolonymi krzakami i spalonymi drzewami... z gestej roslinnosci wystaja suche pnie drzew, ktore nie przetrwaly pozaru sprzed kilkunastu lat. dzis, na terenie parku obowiazuje calkowity zakaz palenia (czegokolwiek). szlak prowadzi nas teraz przez wysuszone tereny, po ktorych biegaja tak samo wysuszone jaszczurki z chropowata skorka. jestesmy z siebie zadowolone - w koncu widac jaki kawal drogi zrobilysmy. pstrykamy fotki i spacerkiem ruszamy dalej. pol godziny pozniej mamy kompletnie dosc tego cholernego slonca! to jednak jeszcze nic w porownaniu z ostanim odcinkiem szlaku. dwa kilosy przed schroniskiem zupelnie opadam z sil. na zmiane przeklinam pogode i tych glupkow, co zbudowali szlak, ktory na zmiane prowadzi w dol i do gory.
po kolejnym dluuuugim zejsciu staje przed nami wielka, sucha gora, na ktorej drugiej stronie ma sie podobno znajdowac utesknione refugio. w Martyne wstepuja nadprzyrodzone sily i jak nie wystrzeli... ja wleke sie za to z tylu i przez zacisniete zeby gadam do siebie: 'dlaczego, dlaczego, DLACZEGO zawsze chce wlazic na jakies glupie gory?! po co?! nastepnym razem juz nigdzie nie bede sie pchala!!! nie ide dalej. MARTYNA, NIEEEE IDE!!!!'. w ciagu ostatnich kilometrow zrobilysmy chyba z milion przystankow, gdyby nie to mialybysmy calkiem ladny czas... do Centro Ambientalista El Paramo (czyt.naszego schroniska) znajdujacego sie na wysokosci 3393 m n.p.m. dochodzimy po 7,5 godzinach. w tym czasie pokonalysmy 14,5 km oraz ponad 1800 metrow wysokosci.
po okazaniu papierka z San Gerardo dostajemy przydzial na lozka w czteroosobowym, lodowatym pokoju. znajduja sie tu dwa, dwupietrowe lozka (nie ma poscieli, poduszek, kocow) i polki. nie mamy zadnych wspollokatorow, a na materacach jest gruba warstwa kurzu - czy aby na pewno nie bylo miejsc zeszlej nocy? zostawiamy plecaki i idziemy gotowac. kiedy chcemy odpalic nasz sprzet, nagle pojawia sie straznik i mowi, ze na dworzu nie wolno i mamy sie przeniesc do jadalni. tlumacze mu, ze nasza maszynka jest na bezyne, nie na gaz i 'troche' kopci, ale pan pozostaje niewzruszony. w srodku spotykamy czeskich lesnikow: Petra i Milosza, ktorzy maja dokladnie taki sam sprzet (w sensie - maszynke do gotowania:) i daja nam lekcje obslugi. przy spaghetti (a jak) obgadujemy (po raz kolejny) czesko - polskie sprawy i wymieniamy info na temat podrozy. chlopaki tak jak my, maja jeszcze w planach Corcovado, a potem przenosza sie do Nikaragui.
po obiadku, wzmocnione, postanawiamy polazic troche po gorach. niesamowite jak krotka jest pamiec ludzka. jeszcze przed chwila plakalam na jakims zboczu, a teraz znow mnie tam ciagnie! Cerro Crestones (3721 m n.p.m.) jest majestatyczna skala przypominajaca gory Wielkiego Kanionu. tam tez, ja rozwalam sie na wielkim, plaskim kamieniu i ogladam zachod slonca, a Martyna biega i skacze sobie po skalkach szukajac drogi na szczyt - doprawdy nie wiem skad ta energia!
do schroniska wracamy juz po zmierzchu, gotujemy kolacje, gadamy z chlopakami i o 8 pm ladujemy w spiworkach. brrrrrr...
a.
dzien: 94 z gorki na pazurki 02.01.10
znow zaliczamy wczesna pobudke. jeszcze po ciemku wychodzimy ze schroniska i kierujemy sie w strone szczytu Chirripo.
mamy tylko jedna lampke - czlowke. na szczescie ksiezyc swieci bardzo jasno wiec nie jest tak strasznie. od schroniska idziemy okolo 6 km, juz nie taka straszna, droga w gore. jest mega zimno i do tego wieje silny wiatr. mamy zalozone kalesony:), spodnie, dwa polary, kurtki, rekawiczki i czapke cioci Jadzi (tak ochrzcila moja czape Martyna). te ostatnie pozyczyslysmy sobie z Casa Mariposa i jestesmy szalenie wdzieczne Jill i Johnowi, ze nam to zaproponowali!
co chwile wylania sie przed nami inna gora i z przekonaniem stwierdzamy: aha, to jest ta! niestety, to nie byla ta, ani tamta, ani nawet tamta nastepna. gdzie do cholery jest Chirripo?! zaczyna switac i wiatr przegania chmury. w oddali widac skalisty czubek. to musi byc TO! Martyna, chyba po wczorajszych szalenstwach na Cerro Crestones, jest jakas taka polamana i ze zrezygnowaniem powtarza: 'moze jednak tam nie idziemy?' a potem dodaje: 'tu tez jest ladnie':) mijamy zacieniony staw. stad widac szczyt - sa na nim ludzie! dostajemy energetycznego kopniaka. jak ludzie sa, to my tez bedziemy! mijamy sie z nimi kilkanascie minut pozniej, kiedy schodza z wierzcholka. ogladali z gory wschod slonca, co oznacza, ze musieli wyjsc ze schroniska okolo 3 rano! my wyszlysmy nieco pozniej i juz sie na zalapalysmy na to przednie widowisko.
szczyt jest zimny. bardzo zimny. tak zimny, ze nie jestesmy na nim dluzej niz 10 minut. zamarzaja nam palce u rak i nog. z trudem udaje mi sie pstryknac kilka zdjec, a Martynie wpisac nasze imiona do ksiazki pamiatkowej. jest super pieknie. chyba specjalnie na nasze wejscie, na chwile rozwialo wszystkie mgly wokol wierzcholka. wszystkie chmury sa ponizej nas. niestety, nie widac przez nie ani Pacyfiku ani Morza Karaibskiego.
w drodze powrotnej spotykamy juz wiecej smialkow atakujacych szczyt. mijamy sie nawet z ta mama i synem, ktorzy robili sobie przerwy co 100 metrow. oddaje honor - myslalam, ze nie weszli, a tu taka niespodzianka. co prawda, zajelo im to 11 godzin, ale mimo wszystko liczy sie osiagniecie celu. gratulacje!
w schronisku szybko pakujemy wszystko do kupy i ruszamy w droge powrotna. o godzinie 4 po poludniu odjezdza ostatni autobus do San Isidro, ktory mam zamiar zlapac. zaczynam sie troche martwic o nasze rzeczy, ktore zostawilysmy w recepcji hotelu El Valle. mowilam, ze to tylko na jedna noc, a w rezultacie wyszly trzy.
na poczatku schodzenie jest bardzo latwe, z czasem zaczynaja mnie bolec stopy (szczegolnie duzy palec), a Martynie wysiadaja kolana. no i od nowa, zaczynamy sie zloscic i przeklinac. szczegolnie wkurza nas to, ze jestesmy w takim ladnym miejscu i nawet go nie widzimy bo oczy ciagle wpatrzone sa w sciezke. ledwo zywe (Martyna pol martwa) docieramy do Casa Mariposa. przed nami kolejne 2 km do centrum wioski, gdzie czeka na nas autobus. lapiemy go 15 minut przed odjazdem.
w San Isidro zjawiamy sie 1,5 godziny pozniej. biedna Martynka ledwo co stawia kroki. przechodzimy na druga strone terminalu, zeby zajrzec do pieknego supermarketu. cala droge myslalymy jak sobie wynagradzimy ta kilkudniowa mordege. Martyna dostaje coca -cole, a ja gatorade'a o smaku winogron:)
w Hotelu El Valle wita nas usmiechnieta recepcjonistka i proponuje ten sam pokoj, tyle ze o dwa dolce drozej niz 3 dni temu... powaznie, trzeba byc tu czujnym 24 godziny na dobe, bo Cie oskubia do cna! rzucam zarcikiem, ze duza tu inflacja i pani oddaje nam klucze za 16 $ (tak jak bylo ostatnio). padamy na wyro. az boje sie zdjac buty i zobaczyc moje popekane pecherze. Martyna ledwo weszla po schodach na pierwsze pietro, tak bola ja kolana. och... starzejemy sie:) po prysznicu i krotkim odpoczynku Martyna rozwala nita w oknie, zebysmy byly w stanie je otworzyc i rozniecamy w pokoju ogien:) mamy jeszcze troche benzyny i gotujemy (na parapecie) zupki chinskie. potem rzucamy nasze polamane cielska (tj.wspaniale ciala) na lozko i ogladamy filmy, az zasypiamy. koniec.
a.
znow zaliczamy wczesna pobudke. jeszcze po ciemku wychodzimy ze schroniska i kierujemy sie w strone szczytu Chirripo.
mamy tylko jedna lampke - czlowke. na szczescie ksiezyc swieci bardzo jasno wiec nie jest tak strasznie. od schroniska idziemy okolo 6 km, juz nie taka straszna, droga w gore. jest mega zimno i do tego wieje silny wiatr. mamy zalozone kalesony:), spodnie, dwa polary, kurtki, rekawiczki i czapke cioci Jadzi (tak ochrzcila moja czape Martyna). te ostatnie pozyczyslysmy sobie z Casa Mariposa i jestesmy szalenie wdzieczne Jill i Johnowi, ze nam to zaproponowali!
co chwile wylania sie przed nami inna gora i z przekonaniem stwierdzamy: aha, to jest ta! niestety, to nie byla ta, ani tamta, ani nawet tamta nastepna. gdzie do cholery jest Chirripo?! zaczyna switac i wiatr przegania chmury. w oddali widac skalisty czubek. to musi byc TO! Martyna, chyba po wczorajszych szalenstwach na Cerro Crestones, jest jakas taka polamana i ze zrezygnowaniem powtarza: 'moze jednak tam nie idziemy?' a potem dodaje: 'tu tez jest ladnie':) mijamy zacieniony staw. stad widac szczyt - sa na nim ludzie! dostajemy energetycznego kopniaka. jak ludzie sa, to my tez bedziemy! mijamy sie z nimi kilkanascie minut pozniej, kiedy schodza z wierzcholka. ogladali z gory wschod slonca, co oznacza, ze musieli wyjsc ze schroniska okolo 3 rano! my wyszlysmy nieco pozniej i juz sie na zalapalysmy na to przednie widowisko.
szczyt jest zimny. bardzo zimny. tak zimny, ze nie jestesmy na nim dluzej niz 10 minut. zamarzaja nam palce u rak i nog. z trudem udaje mi sie pstryknac kilka zdjec, a Martynie wpisac nasze imiona do ksiazki pamiatkowej. jest super pieknie. chyba specjalnie na nasze wejscie, na chwile rozwialo wszystkie mgly wokol wierzcholka. wszystkie chmury sa ponizej nas. niestety, nie widac przez nie ani Pacyfiku ani Morza Karaibskiego.
w drodze powrotnej spotykamy juz wiecej smialkow atakujacych szczyt. mijamy sie nawet z ta mama i synem, ktorzy robili sobie przerwy co 100 metrow. oddaje honor - myslalam, ze nie weszli, a tu taka niespodzianka. co prawda, zajelo im to 11 godzin, ale mimo wszystko liczy sie osiagniecie celu. gratulacje!
w schronisku szybko pakujemy wszystko do kupy i ruszamy w droge powrotna. o godzinie 4 po poludniu odjezdza ostatni autobus do San Isidro, ktory mam zamiar zlapac. zaczynam sie troche martwic o nasze rzeczy, ktore zostawilysmy w recepcji hotelu El Valle. mowilam, ze to tylko na jedna noc, a w rezultacie wyszly trzy.
na poczatku schodzenie jest bardzo latwe, z czasem zaczynaja mnie bolec stopy (szczegolnie duzy palec), a Martynie wysiadaja kolana. no i od nowa, zaczynamy sie zloscic i przeklinac. szczegolnie wkurza nas to, ze jestesmy w takim ladnym miejscu i nawet go nie widzimy bo oczy ciagle wpatrzone sa w sciezke. ledwo zywe (Martyna pol martwa) docieramy do Casa Mariposa. przed nami kolejne 2 km do centrum wioski, gdzie czeka na nas autobus. lapiemy go 15 minut przed odjazdem.
w San Isidro zjawiamy sie 1,5 godziny pozniej. biedna Martynka ledwo co stawia kroki. przechodzimy na druga strone terminalu, zeby zajrzec do pieknego supermarketu. cala droge myslalymy jak sobie wynagradzimy ta kilkudniowa mordege. Martyna dostaje coca -cole, a ja gatorade'a o smaku winogron:)
w Hotelu El Valle wita nas usmiechnieta recepcjonistka i proponuje ten sam pokoj, tyle ze o dwa dolce drozej niz 3 dni temu... powaznie, trzeba byc tu czujnym 24 godziny na dobe, bo Cie oskubia do cna! rzucam zarcikiem, ze duza tu inflacja i pani oddaje nam klucze za 16 $ (tak jak bylo ostatnio). padamy na wyro. az boje sie zdjac buty i zobaczyc moje popekane pecherze. Martyna ledwo weszla po schodach na pierwsze pietro, tak bola ja kolana. och... starzejemy sie:) po prysznicu i krotkim odpoczynku Martyna rozwala nita w oknie, zebysmy byly w stanie je otworzyc i rozniecamy w pokoju ogien:) mamy jeszcze troche benzyny i gotujemy (na parapecie) zupki chinskie. potem rzucamy nasze polamane cielska (tj.wspaniale ciala) na lozko i ogladamy filmy, az zasypiamy. koniec.
a.
dzien: 95 chiquita 03.01.10
po zapakowaniu plecakow, zostawiamy je znowu w recepcji i idziemy na miasto. nasz autobus do Puerto Jimenez odjezdza o godzinie 3 pm i mamy troszke czasu, zeby zjesc obiad i skoczyc na internet. w San Isidro roi sie od pieczonych kurczakow. co drugi sklep sprzedaje pollo z rozna albo pollos w panierce. nie mamy wyboru. na lunch musimy zjesc kurczaka! wybieramy jedna z sieci i kupujemy zestawy. jest niedziela i zycie w San Isidro zupelnie umarlo. na ulicach pustki. w naszym barze tez. sa i dobre strony:) nasza obsluga w fast foodzie zajmuje sie piec osob - zupelnie jak w wytwornej restauracji. przejedzone i opite gazowanymi napojami do granic przyzwoitosci wytaczamy sie na ulice i szukamy kafejki interenetowej. tam spedzamy kilka chwil, po czym robimy szybkie zakupy i wracamy do hotelu po plecaki.
o 15 godz. przyjezdza przepelniony autobus z San Jose. znajdujemy ostatnie wolne miejsca i w droge.
trasa do Puerto Jimenez jest przepiekna. autobus przecina wzgorza, gory i jedzie wzdlurz turkusowej rzeki. prawie nie odrywamy oczu od okna. na Peninsuli Osa droga robi sie nieco bardziej dzika i z pewnoscia nieasfaltowana. jest juz ciemno wiec nie mozemy podziwiac widokow, ale z zewnatrz dobiegaja odglosy dzungli: cykady, popiskiwania, ryki.
po ponad pieciu godzinach jazdy docieramy na miejsce. ledwo co wystawiamy glowy z autobusu, dopada nas... amerykanski wloczega proponujac nam nocleg. facet ma ponad 60 lat, siwe wlosy, brode. na glowie brudna czapke z daszkiem, wyciagniety T-shirt - rownie upackany i krotkie spodenki. w reku trzyma stare reklamowki, a na nogach adidasy, ktore walcza o to aby utrzymac sie na jego stopach. twierdzi, ze przyjechal tu sluzbowo 30 lat temu - na plantacje bananow firmy Chiquita.
okazuje sie, ze miejsce, do ktorego nas prowadzi to The Corner. wlasnie ten hostel wybralysmy, zanim pojawil sie Amerykanin, ze wzgledu na najnizsza w miescie cene. jednak, jak to bywa (szczegolnie w Ameryce Centralnej) ceny sa plynne i teraz hostel kosztuje prawie dwa razy tyle co mial. zostajemy w pusty dormitorium.
kiedy zalatwiam formalnosci z wlascicielem hostelu pojawia sie jeden z przewodnikow i zaczyna mi wyjasniac mozliwosci odwiedzenia parku. oczywiscie Corcovado najlepiej odwiedzic wlasnie z nim (certyfikowanym przewodnikiem) i najlepiej w dwa dni - po 75$ na osobe za dzien!
w parku narodowym sa cztery stacje: trzy polozone na wybrzezu i jeden w glebi parku. Estacion La Sirena jest ta najbardziej zatloczona i trzeba robic rezerwacje, zeby moc tam spac. my oczywiscie takowych nie mamy wiec La Sirena... odpada;( wstawiony przewodnik proponuje mi inna trase i z zaangazowaniem prezentuje zdjecia na swojej komorce. ma ich moze z 15 i ogldam je juz chyba 4 raz! w koncu przerywam te demonstracje, grzecznie dziekuje i uciekam na gore - uff.
a.
po zapakowaniu plecakow, zostawiamy je znowu w recepcji i idziemy na miasto. nasz autobus do Puerto Jimenez odjezdza o godzinie 3 pm i mamy troszke czasu, zeby zjesc obiad i skoczyc na internet. w San Isidro roi sie od pieczonych kurczakow. co drugi sklep sprzedaje pollo z rozna albo pollos w panierce. nie mamy wyboru. na lunch musimy zjesc kurczaka! wybieramy jedna z sieci i kupujemy zestawy. jest niedziela i zycie w San Isidro zupelnie umarlo. na ulicach pustki. w naszym barze tez. sa i dobre strony:) nasza obsluga w fast foodzie zajmuje sie piec osob - zupelnie jak w wytwornej restauracji. przejedzone i opite gazowanymi napojami do granic przyzwoitosci wytaczamy sie na ulice i szukamy kafejki interenetowej. tam spedzamy kilka chwil, po czym robimy szybkie zakupy i wracamy do hotelu po plecaki.
o 15 godz. przyjezdza przepelniony autobus z San Jose. znajdujemy ostatnie wolne miejsca i w droge.
trasa do Puerto Jimenez jest przepiekna. autobus przecina wzgorza, gory i jedzie wzdlurz turkusowej rzeki. prawie nie odrywamy oczu od okna. na Peninsuli Osa droga robi sie nieco bardziej dzika i z pewnoscia nieasfaltowana. jest juz ciemno wiec nie mozemy podziwiac widokow, ale z zewnatrz dobiegaja odglosy dzungli: cykady, popiskiwania, ryki.
po ponad pieciu godzinach jazdy docieramy na miejsce. ledwo co wystawiamy glowy z autobusu, dopada nas... amerykanski wloczega proponujac nam nocleg. facet ma ponad 60 lat, siwe wlosy, brode. na glowie brudna czapke z daszkiem, wyciagniety T-shirt - rownie upackany i krotkie spodenki. w reku trzyma stare reklamowki, a na nogach adidasy, ktore walcza o to aby utrzymac sie na jego stopach. twierdzi, ze przyjechal tu sluzbowo 30 lat temu - na plantacje bananow firmy Chiquita.
okazuje sie, ze miejsce, do ktorego nas prowadzi to The Corner. wlasnie ten hostel wybralysmy, zanim pojawil sie Amerykanin, ze wzgledu na najnizsza w miescie cene. jednak, jak to bywa (szczegolnie w Ameryce Centralnej) ceny sa plynne i teraz hostel kosztuje prawie dwa razy tyle co mial. zostajemy w pusty dormitorium.
kiedy zalatwiam formalnosci z wlascicielem hostelu pojawia sie jeden z przewodnikow i zaczyna mi wyjasniac mozliwosci odwiedzenia parku. oczywiscie Corcovado najlepiej odwiedzic wlasnie z nim (certyfikowanym przewodnikiem) i najlepiej w dwa dni - po 75$ na osobe za dzien!
w parku narodowym sa cztery stacje: trzy polozone na wybrzezu i jeden w glebi parku. Estacion La Sirena jest ta najbardziej zatloczona i trzeba robic rezerwacje, zeby moc tam spac. my oczywiscie takowych nie mamy wiec La Sirena... odpada;( wstawiony przewodnik proponuje mi inna trase i z zaangazowaniem prezentuje zdjecia na swojej komorce. ma ich moze z 15 i ogldam je juz chyba 4 raz! w koncu przerywam te demonstracje, grzecznie dziekuje i uciekam na gore - uff.
a.
dzien: 96 domek dla papug 04.01.10
z rana jestesmy troche leniwe i zniechecone brakiem mozliwosci spania w Syrenie. idziemy do biura parku, aby zapytac sie o inne mozliwosci.
Puerto Jimenez jest parnym miasteczkiem polozonym w jednej z zatoczek polwyspu Osa. nie jest tu najgorzej, ale nie nazwalabym tego rajem. idac plaza dochodzimy w koncu do siedziby Corcovado. mloda, pulchna strazniczka zaprasza nas do srodka i z usmiechem przedstawia swoje propozycje. jak sie okazuje trase, o ktorej opowiadal mi wczoraj 'wstawiony przewodnik' mozna zrobic bez niczyjej pomocy, a w szczegolnosci - jego pomocy. pani pokazuje nam mape i poleca wyprawe na druga strone polwyspu, do Drake. stamtad dzieli na 7 godzin marszu do innej, parkowej stacji - San Pedrillo. ta opcja ma byc duzo ciekawsza (wiecej szlakow) niz dojazd z Puerto Jimenez do La Leona Ranger Station. wychodzimy z biura z metlikiem w glowie. jadac do tej miejscowosci dawno minelysmy droge na Drake i bedziemy musialy sie cofnac spory kawalek, zeby sie tam dostac. wracamy do Cornera i watpimy... myslimy o wyjezdzie do Panamy, z drugiej strony, co z moim ukochanym Corcovado??? rzucamy moneta i zapada decyzja - jedziemy do parku i kropka. zle na monete wyskakujemy jeszcze na zakupy i przenosimy plecaki na terminal. autobus do La Palmy odjezdza za 1,5 godziny.
La Palma jest niczym wiecej niz skrzyzowaniem przy ktorym stoi kilka domow. ladujemy tu okolo godziny 12. szeroka, zakurzona droga i pustka, pustka, pustka. przenosimy plecaki na kawalek betonu przed jednym z domkow. siadamy na tylku i czekamy ponad 4 godziny na autobus do Drake. w miedzyczasie dostajemy glupawki... odwiedzamy tez (na zmiane) jedyna atrakcje La Palmy - wielki supermarket. obok nas biegaja wielkie jaszczury, a nad nami lataja wielkie... papugi Ary Zoltoskrzydle!!! ptaszynki te osiagaja rozmiary 81 - 96 cm, w tym ogon (okolo 50 cm). zamieszkuja one Ameryke Centralna i Amazonie. Polwysep Osa mozna smialo nazwac ich domem. Ary sa monogamiczne i zawsze widuje sie je w parach. maja bardzo charakterystyczne ubarwienie. sa jaskrawo czerwone z zolto-niebiesko-zielonymi skrzydlami. a na dodatek tego wszystkiego, dozywaja nawet 80 lat! jak sie szybko zorientowalysmy Ary sa bardzo glosne i wlasnie po tym niskim, gardlowym skrzeczeniu mozna je latwo rozpoznac. krzycza tylko w czasie lotu, bo jak dorwa jakies drzewa z orzechami w sekunde milkna i zabieraja sie do uczty.
busik, ktory zabiera nas z Palmy jest nieduzy i prowadzi go mlody chlopak. na poczatku jedziemy szybko i zaczynam sie zastanawiac dlaczego ta podroz ma nam zabrac az 4 godziny. odpowiedz przychodzi bardzo szybko. kiedy wiezdzamy na wlasciwa droge do Drake, droga juz tego nie mozna nazwac. jedynie 30 km dzieli nas od celu - wyobrazcie sobie z jaka predkoscia musialysmy sie przemieszczac. tak czy owak, jedziemy przez gorzysta dzungle. wypas! w polowie trasy zachodzi slonce i zaczyna sie niezla zabawa. odglosy lasu deszczowego sa niezastapione.
Drake to inny swiat. Puerto Jimenez moze sie schowac:) cicho, spokojnie, pieknie. prywatne lodge. hotele polozone sa w glebi lasu wiec nie widac wielu turystow.
wszystko zbudowane jest z drewna i bambusow i swietnie komponuje sie z zielenia dzungli. w autobusie zaczepia na chlopak i pyta dokad jedziemy... yyyy nie za bardzo wiemy. w przewodniku proponuja tylko jedna tania opcje. reszta to luksusowe zakwaterowania i w koszt pobytu wliczone sa posilki. kiedy mowimy, ze szukamy suuuuper taniego miejsca kaze nas wysadzic w domu Emilio. busik wjezdza na podworko Vista Drake (tak nazywa sie hotelik) i naprzeciw nam wybiega Emberth. zamienia kilka slow z kolesiem z busika i zaprasza nas do srodka. pada propozycja nie do odrzucenia - 15 dolcow od osoby ze sniadaniem... hahhahaha, NIE! powtarzam jeszcze raz: ta-nio, szukamy ta-niego miejsca. chlopak smieje sie i mowi, ze jutro beda miejsca w namiotach (rozstawione na stale, luksusowe namioty pod daszkami z widokiem na zatoke) to nas przeniesie. jutro, drogi Emberthcie, to my bedziemy w Corcovado, a nie w Twoim hotelu. ogolnie cala rozmowa jest raczej przyjemna. chlopak wrocil wlasnie z USA, gdzie pracowal w Seatle w hotelu. aha, mamy wspolny temat. ja tez pracowalam w Stanach w hotelu. dodaje jeszcze, ze jestesmy biednymi studentkami z Meksyku:) i problem spania rozwiazuje sie w 3 sekundy. dostajemy propozycje spania w namiocie, ktory Emberth zozlozy nam pod daszkiem w strefie wypoczynkowo-hamakowej i skasuje nas za to 3,5 dolara od glowy. bravo! jakby jeszcze tego bylo malo chlopak obdzwania pol wiochy szukajac dla nas lodzi na jutro rano. nie mialyszmy planu jak dojechac do San Pedrillo, ale wyglada na to, ze juz mamy - o 6.30 rano mamy sie stawic z plecakami na plazy i pytac o kapitana Cangreja, ktory zawiezie nas do parku.
a.
z rana jestesmy troche leniwe i zniechecone brakiem mozliwosci spania w Syrenie. idziemy do biura parku, aby zapytac sie o inne mozliwosci.
Puerto Jimenez jest parnym miasteczkiem polozonym w jednej z zatoczek polwyspu Osa. nie jest tu najgorzej, ale nie nazwalabym tego rajem. idac plaza dochodzimy w koncu do siedziby Corcovado. mloda, pulchna strazniczka zaprasza nas do srodka i z usmiechem przedstawia swoje propozycje. jak sie okazuje trase, o ktorej opowiadal mi wczoraj 'wstawiony przewodnik' mozna zrobic bez niczyjej pomocy, a w szczegolnosci - jego pomocy. pani pokazuje nam mape i poleca wyprawe na druga strone polwyspu, do Drake. stamtad dzieli na 7 godzin marszu do innej, parkowej stacji - San Pedrillo. ta opcja ma byc duzo ciekawsza (wiecej szlakow) niz dojazd z Puerto Jimenez do La Leona Ranger Station. wychodzimy z biura z metlikiem w glowie. jadac do tej miejscowosci dawno minelysmy droge na Drake i bedziemy musialy sie cofnac spory kawalek, zeby sie tam dostac. wracamy do Cornera i watpimy... myslimy o wyjezdzie do Panamy, z drugiej strony, co z moim ukochanym Corcovado??? rzucamy moneta i zapada decyzja - jedziemy do parku i kropka. zle na monete wyskakujemy jeszcze na zakupy i przenosimy plecaki na terminal. autobus do La Palmy odjezdza za 1,5 godziny.
La Palma jest niczym wiecej niz skrzyzowaniem przy ktorym stoi kilka domow. ladujemy tu okolo godziny 12. szeroka, zakurzona droga i pustka, pustka, pustka. przenosimy plecaki na kawalek betonu przed jednym z domkow. siadamy na tylku i czekamy ponad 4 godziny na autobus do Drake. w miedzyczasie dostajemy glupawki... odwiedzamy tez (na zmiane) jedyna atrakcje La Palmy - wielki supermarket. obok nas biegaja wielkie jaszczury, a nad nami lataja wielkie... papugi Ary Zoltoskrzydle!!! ptaszynki te osiagaja rozmiary 81 - 96 cm, w tym ogon (okolo 50 cm). zamieszkuja one Ameryke Centralna i Amazonie. Polwysep Osa mozna smialo nazwac ich domem. Ary sa monogamiczne i zawsze widuje sie je w parach. maja bardzo charakterystyczne ubarwienie. sa jaskrawo czerwone z zolto-niebiesko-zielonymi skrzydlami. a na dodatek tego wszystkiego, dozywaja nawet 80 lat! jak sie szybko zorientowalysmy Ary sa bardzo glosne i wlasnie po tym niskim, gardlowym skrzeczeniu mozna je latwo rozpoznac. krzycza tylko w czasie lotu, bo jak dorwa jakies drzewa z orzechami w sekunde milkna i zabieraja sie do uczty.
busik, ktory zabiera nas z Palmy jest nieduzy i prowadzi go mlody chlopak. na poczatku jedziemy szybko i zaczynam sie zastanawiac dlaczego ta podroz ma nam zabrac az 4 godziny. odpowiedz przychodzi bardzo szybko. kiedy wiezdzamy na wlasciwa droge do Drake, droga juz tego nie mozna nazwac. jedynie 30 km dzieli nas od celu - wyobrazcie sobie z jaka predkoscia musialysmy sie przemieszczac. tak czy owak, jedziemy przez gorzysta dzungle. wypas! w polowie trasy zachodzi slonce i zaczyna sie niezla zabawa. odglosy lasu deszczowego sa niezastapione.
Drake to inny swiat. Puerto Jimenez moze sie schowac:) cicho, spokojnie, pieknie. prywatne lodge. hotele polozone sa w glebi lasu wiec nie widac wielu turystow.
wszystko zbudowane jest z drewna i bambusow i swietnie komponuje sie z zielenia dzungli. w autobusie zaczepia na chlopak i pyta dokad jedziemy... yyyy nie za bardzo wiemy. w przewodniku proponuja tylko jedna tania opcje. reszta to luksusowe zakwaterowania i w koszt pobytu wliczone sa posilki. kiedy mowimy, ze szukamy suuuuper taniego miejsca kaze nas wysadzic w domu Emilio. busik wjezdza na podworko Vista Drake (tak nazywa sie hotelik) i naprzeciw nam wybiega Emberth. zamienia kilka slow z kolesiem z busika i zaprasza nas do srodka. pada propozycja nie do odrzucenia - 15 dolcow od osoby ze sniadaniem... hahhahaha, NIE! powtarzam jeszcze raz: ta-nio, szukamy ta-niego miejsca. chlopak smieje sie i mowi, ze jutro beda miejsca w namiotach (rozstawione na stale, luksusowe namioty pod daszkami z widokiem na zatoke) to nas przeniesie. jutro, drogi Emberthcie, to my bedziemy w Corcovado, a nie w Twoim hotelu. ogolnie cala rozmowa jest raczej przyjemna. chlopak wrocil wlasnie z USA, gdzie pracowal w Seatle w hotelu. aha, mamy wspolny temat. ja tez pracowalam w Stanach w hotelu. dodaje jeszcze, ze jestesmy biednymi studentkami z Meksyku:) i problem spania rozwiazuje sie w 3 sekundy. dostajemy propozycje spania w namiocie, ktory Emberth zozlozy nam pod daszkiem w strefie wypoczynkowo-hamakowej i skasuje nas za to 3,5 dolara od glowy. bravo! jakby jeszcze tego bylo malo chlopak obdzwania pol wiochy szukajac dla nas lodzi na jutro rano. nie mialyszmy planu jak dojechac do San Pedrillo, ale wyglada na to, ze juz mamy - o 6.30 rano mamy sie stawic z plecakami na plazy i pytac o kapitana Cangreja, ktory zawiezie nas do parku.
a.
dzien: 97 Corcovado welcome to 05.01.10
musze przyznac, ze noc byla calkiem znosna i nawet sie wyspalysmy. po ciemku skladamy namiot i pakujemy plecaki. z lasu dobiegaja okropne odglosy. ryczenie, porykiwanie. bardzo glosne i straszne! brzmi jakby byl to, co najmniej, jakis goryl... taaaak wiem, w Amerykach nie ma goryli. zostawiamy reszte naszych cennych ciuchow w recepcji i idziemy na plaze. zaczyna sie troszke rozjasniac i okazuje sie, ze... jestesmy w raju:)
na dziekiej, wioskowej plazy jest ciemny piasek i porozwalane pnie palm. plaza polozona jest w pieknej, zielonej zatoce. czekamy moze z 10 minut i podplywa lodz. jest juz na niej kilka osob. dosiadamy sie my i hiszpanski dentysta. jak przyznal, robi sobie takie fajowe wypady kilka razy do roku. niedawno wrocil z Chin, a wczesniej byl w naszej Bialowiezy i ogladal zubry. juz wiem, kim chce zostac, jak bede duza - dentysta :P
podroz trwa moze z 20 minut i jest cudowna. mijamy dziesiatki plazyczek wbitych w skaly i dzungle, az w koncu zatrzymujemy sie na jednej z nich - Playa San Pedrillo. lodka podplywa najblizej brzegu jak sie da i wyskakujemy na lad. reszta ludzikow jedzie do La Syreny na dzienna wycieczke z przewodnikiem. az sie boje pomyslec, ile ich za to kasuja, skoro sama podwozka do San Pedrillo (w polowie trasy) kosztowala nas 20 dolcow od kazdej.
podniecone biegniemy w strone drewnianego budynku straznikow aby zameldowac nasza obecnosc w stacji. ziewajacy straznik zbiera od nas oplate za wstep i kampingowanie. potem dostajemy mapke i przyzwolenie na rozbicie sie w wybranej czesci trawnika. domek rangerow stoi tuz przy wejsciu do lasu, a od plazy oddziela go 20 metrowy trawnik i kilka palm. sciagamy sandaly (nogi wciaz mamy obolale od Chirripo) i biegniemy pod piknikowy daszek gdzie ustawiono kilka wielkich, drewnianych stolow. zabieramy sie do przygotowywania sniadania. robimy sobie salatke kalafiorowa z pomidorami i cebulka - pycha! podczas, gdy my zajadamy sie warzywami do plazy dobija kilka kolejnych lodek i wytaczaja sie z nich ubrani jak na safari turysci. pelen profesjonalizm: bezowe koszule Columbii, szybkoschnace spodenki za kolana, kapelusze, czapeczki, okulary przeciwsloneczne, buty trekingowe, lornetki i litry srodkow przeciw ugryzieniom owadow. jak sie pozniej dowiadujemy, lodki z Drake przyjezdzaja tu kazdego ranka z pol-dniowymi wycieczkowiczami. wszyscy maja taki sam program: wycieczka dzungla - powrot plaza, przekaska w stacji, wycieczka na wodospad, lunch, czas wolny i o 3 pm lodki zabieraja ich tam, skad przyjechali. oprocz nich, w San Pedrillo pojawia sie amerykanskie malzenstwo i rozbijaja swoj namiot w najlepszym dostepnym miejscu! shit, trzeba bylo nie jesc sniadania, tylko zabrac sie za nasz kamping! w ostatecznosci ladujemy pod jedna z palm na boku trawniku. moze nie mamy takiego super widoku na plaze, ale za to lezymy sobie pod palma.
plaza jest cudowna! pelno tu mew, pelikanow i innych rybozernych ptakow. z uplywem dnia woda zaczyna sie cofac i nasza plaza robi sie coraz szersza i szersza, az odslania wszystkie czarne skaly, ktore dotychczas byly pod woda. spacerujemy troche po piasku napawajac sie tym calym otaczajacym nas pieknem. dopiero po poludniu idziemy do lasu zobaczyc wodospad. prawie na wejsciu spotykamy czarne malpki (Alouatta palliata pochodzace z podrodziny Wyjcow), ktore okazuja sie byc tym gorylami, co to dzis rano wydawaly straszliwe dzwieki. drozka do wodospadu jest prosta, a powietrze w dzungli mega wilgotne. nie uwiezylibyscie, ze nadgarstki tez moga sie pocic! przeprawiamy sie przez kilka rzeczek, ktore wymagaja od nas zdjecia butow. dochodzimy do kapieliska - wnioskujemy to po tym, ze w rzecznym baseniku 5x5 m siedzi 20 turystow z safari:) nie mamy na sobie strojow kapielowych i nie bedziemy przed nimi paradowac na golasa. postanawiamy wrocic pozniej. sto metrow wyzej znajduje sie cel naszej wyprawy - spadajacy skalna rynna z kilkunastu metrow wodospad. przed nami idzie inna wycieczka (brzmi bardzo tlumnie, ale tak na prawde oprocz tych dwoch grup, na przestrzeni kilkudziesieciu kilometrow nie ma nikogo innego), ktorej przewodnik zacheca nas do spojrzenia przez jego lunete. sprzet skierowany jest na druga strone rzeki. Martyna patrzy pierwsza. patrzy i patrzy, az w koncu odchodzi od lornetki z dziwna mina. nie wiem, co mam o tym sadzic wiec tez zagladam... nie moge nic dojrzec bo jakies wypustki zakrywaja mi caly obraz... chwila, co to za wypustki?! KROKODYL!!!! odrywam glowe od lunety i gapie sie na drugi brzek. nic nie widze! mysle sobie: sciema, ma naklejonego slajda... az w koncu dostrzegam gada. ma moze 1,5 metra dlugosci i znakomicie wtapia sie w otoczenie. jeju! przeciez kilkadziesiat metrow nizej pluskaja sie w wodzie niczego nieswiadomi turysci!
podchodzimy pod wodospad - nie jestesmy juz takie pewne siebie. a noz - widelec cos nas tu pozre! szlak prowadzi w gore wodospadu i nagle urywa sie. woda w rzece jest tu gleboka do pasa wiec nie chcemy przechodzic na druga strone, gdzie pewnie jest reszta drozki. wracamy wiec do kapieliska, wskakujemy w stroje i pluskamy sie chwilke w orzezwiajaco-chlodnej wodzie. w drodze powrotnej natykamy sie na mala zmije, ktora wygrzewa sie w sloncu. od razu dostaje paralizu - tych stworow boje sie najbardziej. Martyna prawie sila musi przepchac mnie dalej, bo nie moge sie ruszyc. bestia odpelzuje kilkanascie cenymetrow, ale podnosi do gory lep - to nie wrozy nic dobrego. zwiewamy z lasu na nasz kochany trawniczek. tu mozemy spotkac tylko kraby pustelniki i mrowki. uff.
po powrocie ze straszliwej dzungli rzucamy sie do morza, ktore powoli zaczyna wracac na swoje miejsce (mam na mysli przyplyw). woda jest ciepla i... zimna na zmiane. wszystko to, przez wpadajaca do niego nieopodal rzeczke. w zwiazku z tym nie jest tez taka slona, jak powinna czyli duzo przyjemniejsza. dryfujemy sobie na pleckach i ogladamy rozbijajace sie o powierzchnie pelikany. mewy lataja tuz nad naszymi glowami, a nad brzegiem pokrzykuja papugi.
kolacje gotujemy tuz przed zachodem slonca. musze przyznac, ze maszynka spisuje sie wysmienicie. teraz obie rwiemy sie do przyrzadzania posilkow. straszna frajda! z pelnymi brzuszkami zasiadamy na plazy i ogladamy jak rozpalona kuleczka chowa sie za horyzontem...
a.
musze przyznac, ze noc byla calkiem znosna i nawet sie wyspalysmy. po ciemku skladamy namiot i pakujemy plecaki. z lasu dobiegaja okropne odglosy. ryczenie, porykiwanie. bardzo glosne i straszne! brzmi jakby byl to, co najmniej, jakis goryl... taaaak wiem, w Amerykach nie ma goryli. zostawiamy reszte naszych cennych ciuchow w recepcji i idziemy na plaze. zaczyna sie troszke rozjasniac i okazuje sie, ze... jestesmy w raju:)
na dziekiej, wioskowej plazy jest ciemny piasek i porozwalane pnie palm. plaza polozona jest w pieknej, zielonej zatoce. czekamy moze z 10 minut i podplywa lodz. jest juz na niej kilka osob. dosiadamy sie my i hiszpanski dentysta. jak przyznal, robi sobie takie fajowe wypady kilka razy do roku. niedawno wrocil z Chin, a wczesniej byl w naszej Bialowiezy i ogladal zubry. juz wiem, kim chce zostac, jak bede duza - dentysta :P
podroz trwa moze z 20 minut i jest cudowna. mijamy dziesiatki plazyczek wbitych w skaly i dzungle, az w koncu zatrzymujemy sie na jednej z nich - Playa San Pedrillo. lodka podplywa najblizej brzegu jak sie da i wyskakujemy na lad. reszta ludzikow jedzie do La Syreny na dzienna wycieczke z przewodnikiem. az sie boje pomyslec, ile ich za to kasuja, skoro sama podwozka do San Pedrillo (w polowie trasy) kosztowala nas 20 dolcow od kazdej.
podniecone biegniemy w strone drewnianego budynku straznikow aby zameldowac nasza obecnosc w stacji. ziewajacy straznik zbiera od nas oplate za wstep i kampingowanie. potem dostajemy mapke i przyzwolenie na rozbicie sie w wybranej czesci trawnika. domek rangerow stoi tuz przy wejsciu do lasu, a od plazy oddziela go 20 metrowy trawnik i kilka palm. sciagamy sandaly (nogi wciaz mamy obolale od Chirripo) i biegniemy pod piknikowy daszek gdzie ustawiono kilka wielkich, drewnianych stolow. zabieramy sie do przygotowywania sniadania. robimy sobie salatke kalafiorowa z pomidorami i cebulka - pycha! podczas, gdy my zajadamy sie warzywami do plazy dobija kilka kolejnych lodek i wytaczaja sie z nich ubrani jak na safari turysci. pelen profesjonalizm: bezowe koszule Columbii, szybkoschnace spodenki za kolana, kapelusze, czapeczki, okulary przeciwsloneczne, buty trekingowe, lornetki i litry srodkow przeciw ugryzieniom owadow. jak sie pozniej dowiadujemy, lodki z Drake przyjezdzaja tu kazdego ranka z pol-dniowymi wycieczkowiczami. wszyscy maja taki sam program: wycieczka dzungla - powrot plaza, przekaska w stacji, wycieczka na wodospad, lunch, czas wolny i o 3 pm lodki zabieraja ich tam, skad przyjechali. oprocz nich, w San Pedrillo pojawia sie amerykanskie malzenstwo i rozbijaja swoj namiot w najlepszym dostepnym miejscu! shit, trzeba bylo nie jesc sniadania, tylko zabrac sie za nasz kamping! w ostatecznosci ladujemy pod jedna z palm na boku trawniku. moze nie mamy takiego super widoku na plaze, ale za to lezymy sobie pod palma.
plaza jest cudowna! pelno tu mew, pelikanow i innych rybozernych ptakow. z uplywem dnia woda zaczyna sie cofac i nasza plaza robi sie coraz szersza i szersza, az odslania wszystkie czarne skaly, ktore dotychczas byly pod woda. spacerujemy troche po piasku napawajac sie tym calym otaczajacym nas pieknem. dopiero po poludniu idziemy do lasu zobaczyc wodospad. prawie na wejsciu spotykamy czarne malpki (Alouatta palliata pochodzace z podrodziny Wyjcow), ktore okazuja sie byc tym gorylami, co to dzis rano wydawaly straszliwe dzwieki. drozka do wodospadu jest prosta, a powietrze w dzungli mega wilgotne. nie uwiezylibyscie, ze nadgarstki tez moga sie pocic! przeprawiamy sie przez kilka rzeczek, ktore wymagaja od nas zdjecia butow. dochodzimy do kapieliska - wnioskujemy to po tym, ze w rzecznym baseniku 5x5 m siedzi 20 turystow z safari:) nie mamy na sobie strojow kapielowych i nie bedziemy przed nimi paradowac na golasa. postanawiamy wrocic pozniej. sto metrow wyzej znajduje sie cel naszej wyprawy - spadajacy skalna rynna z kilkunastu metrow wodospad. przed nami idzie inna wycieczka (brzmi bardzo tlumnie, ale tak na prawde oprocz tych dwoch grup, na przestrzeni kilkudziesieciu kilometrow nie ma nikogo innego), ktorej przewodnik zacheca nas do spojrzenia przez jego lunete. sprzet skierowany jest na druga strone rzeki. Martyna patrzy pierwsza. patrzy i patrzy, az w koncu odchodzi od lornetki z dziwna mina. nie wiem, co mam o tym sadzic wiec tez zagladam... nie moge nic dojrzec bo jakies wypustki zakrywaja mi caly obraz... chwila, co to za wypustki?! KROKODYL!!!! odrywam glowe od lunety i gapie sie na drugi brzek. nic nie widze! mysle sobie: sciema, ma naklejonego slajda... az w koncu dostrzegam gada. ma moze 1,5 metra dlugosci i znakomicie wtapia sie w otoczenie. jeju! przeciez kilkadziesiat metrow nizej pluskaja sie w wodzie niczego nieswiadomi turysci!
podchodzimy pod wodospad - nie jestesmy juz takie pewne siebie. a noz - widelec cos nas tu pozre! szlak prowadzi w gore wodospadu i nagle urywa sie. woda w rzece jest tu gleboka do pasa wiec nie chcemy przechodzic na druga strone, gdzie pewnie jest reszta drozki. wracamy wiec do kapieliska, wskakujemy w stroje i pluskamy sie chwilke w orzezwiajaco-chlodnej wodzie. w drodze powrotnej natykamy sie na mala zmije, ktora wygrzewa sie w sloncu. od razu dostaje paralizu - tych stworow boje sie najbardziej. Martyna prawie sila musi przepchac mnie dalej, bo nie moge sie ruszyc. bestia odpelzuje kilkanascie cenymetrow, ale podnosi do gory lep - to nie wrozy nic dobrego. zwiewamy z lasu na nasz kochany trawniczek. tu mozemy spotkac tylko kraby pustelniki i mrowki. uff.
po powrocie ze straszliwej dzungli rzucamy sie do morza, ktore powoli zaczyna wracac na swoje miejsce (mam na mysli przyplyw). woda jest ciepla i... zimna na zmiane. wszystko to, przez wpadajaca do niego nieopodal rzeczke. w zwiazku z tym nie jest tez taka slona, jak powinna czyli duzo przyjemniejsza. dryfujemy sobie na pleckach i ogladamy rozbijajace sie o powierzchnie pelikany. mewy lataja tuz nad naszymi glowami, a nad brzegiem pokrzykuja papugi.
kolacje gotujemy tuz przed zachodem slonca. musze przyznac, ze maszynka spisuje sie wysmienicie. teraz obie rwiemy sie do przyrzadzania posilkow. straszna frajda! z pelnymi brzuszkami zasiadamy na plazy i ogladamy jak rozpalona kuleczka chowa sie za horyzontem...
a.
dzien: 98 na golasa! 06.01.10
noc w dzungli, jednoczesnie nad morzem i w namiocie to fantastyczne polaczenie. z jednej strony umierasz z goraca, z drugiej slyszysz szum rozbijajacych sie o skaly fal i cala symfonie dzwiekow z lasu. powietrze do granic, nasiakniete jest wigocia i prawie nie da sie oddychac. cale cialo powleka spora warstwa tluszczyku. w ilosci oleju zgromadzonego na twarzy moznaby usmazyc frytki. nie naleze do osob, ktore sie szczegolnie poca, ale warunki, ktore tu panuja zmieniaja to diametralnie. tak czy owak, przezylysmy i na dzisiejsza noc bedziemy juz bardziej zaklimatyzowane:)
z rana Corcovado wyglada najcudowniej, dlatego tez wstajemy o 6 rano, zeby nie dac sie zaskoczyc turystom z safari:) slonko dopiero co wschodzi po drugiej stronie polwyspu i wszedzie unosi sie leciutka mgielka. morskie ptaszyska zabraly sie juz za sniadanie, my tez sie zabieramy. biegniemy do strefy piknikowej i rzucamy sie do odpalania maszynki. dzis mamy super jedzenie!!! owsianka o smaku bananowym ze swiezymi bananami i drzemem laduje, po krotkich przygotowaniach, w naszych blaszanych miseczkach.
o 7 rano pojawia sie pierwsza lodz, biegniemy wiec szybko nad rzeke, zeby w lesie byc pierwszymi. wczoraj podpatrzylam ktoredy prowadzi szlak wiec przeprawiamy sie przez wode i jestesmy w dzungli. z tego samego punktu zaczyna sie kilka sciezek. wybieramy te srodkowa, ani za bardzo w lesie, ani na plazy i ruszamy przed siebie. na nogach mamy sandaly wiec poruszamy sie bardzo ostroznie, zeby nie dac sie zaskoczyc jakiej zmiji, ktorej nadepniemy na ogon. las jest gesty, ale spokojnie da sie przejsc. z wysokich do nieba drzew, zwisaja lniane sznurki. rozbudowane korzenie przypominaja ksztaltami konstrukcje Gaudiego. jest cicho. od czasu do czasu, tylko spiew ptakow przerywa ten spokoj. szlak prowadzi nas na jedna z zatoczek, gdzie w oddali zauwazamy naszych sasiadow z kempingu - amerykanskie malzenstwo. kierujemy sie w druga strone. naprawde, nie wiem jak mam opisac to, co nas teraz otacza. idziemy dzika plaza, na ktorej oprocz kilku odciskow malpich sladow nie ma zadnych innych dowodow pobytu tu kogo- (lub czego:) -kolwiek. morze wyrzucilo na brzeg tratwy, pnie drzew, czesci wrakow i mase muszli. po prawej mamy rozbijajaca sie o czarne skaly wode, ktora spieniona wdziera sie na plaze i dopada naszych stop. z lewej strony jest inna bariera - sciana jaskrawo zielonej roslinnosci. do niektorych zatoczek nie doszlo jeszcze slonce i zostaja w cieniu. powietrze nie jest przejrzyste. mamy uczucie, ze mgla wciaz wisi w powietrzu. mijamy kilka plaz az do miejsca, gdzie konczy sie szlak. Martyna biegnie na skaly, zeby zobaczyc czy jest przejscie, ale postanawiamy nie ryzykowac. ta czesc szlaku, ktory prowadzi do stacji La Sirena, nie jest w calosci dostepna. ze wzgledu na wzburzone morze i dlugosc trasy zginelo tu wiele osob. chodzilo glownie o brak dostepu do slodkiej wody. w zeszlym roku zginal tu backpacker z Izraela. cofamy sie wiec do wejscia na szlak do rzeki Llorana. trasa pnie sie wysoko do gory, na szczyt klifow. sciezka chyba nie jest zbytnio uczeszczana. trudno nam ja odnalezc. przez to, ze nie mamy butow trekingowych mamy troche stracha i postanawiamy zawrocic. tym razem bedziemy szly plaza.
po drodze mijamy grupke malpek Kapucynek, ktore skacza po przybrzezynych palmach w poszukiwaniu sniadania. zostajemy tu spora chwile, zeby zrobic kilka fotek. zaczyna sie robic coraz cieplej. slonce pali nas niemilosiernie - teraz juz wiem skad wziely sie te wszystkie smiertelne przypadki. nie moge sobie wyobrazic, ze mialaby spacerowac w tym zarze przez kilkanascie kilometrow! na jednej z uroczych plazyczek zrywamy z siebie wszystkie ciuchy i w calkowicie nadustycznym stylu wskakujemy do cieplego morza - prawdziwy zew natury:)
po powrocie gotujemy chyba najpyszniejeszy obiad z mozliwych! co prawda, wszystko jest w proszku albo z puszki, ale efekt koncowy jest iscie Ritzowski. zajadamy sie ziemniakami puree z ciecierzyca w sosie pomidorowym z dodatkiem kurczaka (nawet udalo sie odnalezc kilka kawalkow!) oraz salatka z pomidorow, ogorkow i cebuli. musze przyznac, ze nawet jedzenie w dzungli jest meczace. po objedzie czujemy sie (i wygladamy), jakbysmy przebiegly maraton. w zwiazku z tym wyciagamy z namiotu materace i idziemy trawic. rozkladamy sie w cieniu, na trawce pomiedzy stolami z turystami. lezymy tam do czasu, az wszyscy znikaja i w koncu nastaje cisza. nasi znajomi Amerykanie zawineli sie razem z safari, ale mamy nowego sasiada - newage'owca z San Jose, o swojsko brzmiacym imieniu Daniel.
nadeszla popoludniowa pora kapieli w morzu. ucieszone wskakujemy do wody (tym razem w strojach kapielowych:) i pluskamy sie w orzezwiajacych falach. w pewnym momencie zrywaja sie ze skal wszystkie pelikany, zaraz za nimi leca mewy. patrzymy jak przelatuja tuz ponad naszymi glowami. wyglada na to, ze nadeszla pora jedzenia. kolacja przyplynela wielkimi grupami i tloczy sie przy brzegu lechczac nasze nogi. tysiace srebrnych rybek, ktorych dlugosc nie przekracza 5 cm pojawia sie nagle w naszej zatoczce. uciekamy z wody, zeby nie przeszkadzac nikomu w polowaniu ani w ucieczce i przenosimy sie do rzeki. po kapieli wracam do namiotu, zeby sie przebrac w dlugie ciuchy - zbliza sie pora kolacji innych stworow, niestety tym razem my jestesmy ta kolacja. malutkie muszki piaskowe, ktore ledwo co mozna zauwazyc (za to zdecydowanie mozna je poczuc) atakuja wszystkich bez wyjatku.
zasiadam sobie w hamaku na skraju plazy i ogladam jak straznicy parku lowa ryby. maja nawiniete zylki na koleczko o srednicy ok. 20 cm. wywijaja przyneta przyczepiona do zylki tak jak kowboje lassem i zarzucaja ja hen, daleko w morze. kiedy przyneta laduje w wodzie zaczynaja szybko nawijac zylke na koleczko i tak bez konca. wczoraj nie udalo sie im nic zlapac, za to dzis - pierwsze podejscie i jest dosc spora ryba. straznik odwraca sie do mnie i wskazuje na swoja zdobycz. usmiecham sie do niego i gratuluje, a on na to, ze to dla mnie... mam ja sobie wziac i ugotowac... eeeee, ze co?! ja mam?! podchodze do rzucajacej sie na plazy ryby i czekam az sie uspokoi. kiedy ta przestaje sie ruszac, lapie ja za ogon... w tej samej sekundzie ryba zaczyna sie miotac, a ja upuszczam ja z powrotem na piasek. straznik zacheca: 'no trzymaj ja!' o Bozeeee... nie trzymalam zywej ryby w rece odkad skonczylam piec lat! ok... nie robie siary. podchodze jeszcze raz i ryba znow mi sie wymyka... buuuuu... nie chce jej trzymac! straznik powtarza: 'to dla Ciebie, ode mnie, ugotuj ja'. za trzecim razem chwytam ogon najmocniej jak potrafie i zwracam sie do straznika: 'niech pan ja dla mnie zabije, ja nie umiem..'. na co on odpowida, ze jeszcze tylko chwila i sie udusi. jak to udusi?! przeciez trzeba ja jakos zabic, a nie pozwolic jej sie meczyc!
fragment opisu, w ktorym ryba, na szczescie, jednak zostaje zabita, zanim biedaczka sie udusi, a potem Ania wciela sie w Dextera Morgana, i obrabia ja, cwiartuje, a nastepnie prezentuje w postaci filetow... zostanie pominiety ze wzgledu na slabsze nerwy niektorych czytelnikow ;)
w miedzyczasie, senna atmosfera San Pedrillo zostaje ozywiona przez niespodziewane przybycie finskich backpackerow. wysylam Martyne na przeszpiegi... Stefan wraz ze swoja dziewczyna przymaszerowali tu z Drake. treking zajal im ponad 7 godzin i wygladaja jak psu z gardla, ale sa bardzo zadowoleni. droga, podobno, zapiera dech w piersiach i zamierzaja ja powtorzyc za kilka dni, kiedy beda wracali do Drake. czujemy WSTYD! ale z nas traperki... wozimy dupy za 20 dolcow jakas turystyczna lodeczka zamiast maszerowac tak jak inni plecakowicze. z drugiej strony jak pomyslimy o powrocie z plecakami w tej saunie to nawet nie szkoda nam tych 40$. niestety moja urazona duma wciaz o sobie przypomina, wiec rzucamy moneta (z wyjazdem do Corcovado miala racje wiec teraz tez jej zawierzymy). wypada na treking. postanowione - jutro rano ruszamy w droge... piechota:)
wieczorem wszyscy ogladamy zachod slonca, a potem spedzamy mile chwile w towarzystwie nawiedzonego Daniela, ktory PRZYSZEDL tu z Drake ze swoim 40 kilogramowym plecakiem zeby szukac pracy...
ps. ryba byla super!!!
a.
noc w dzungli, jednoczesnie nad morzem i w namiocie to fantastyczne polaczenie. z jednej strony umierasz z goraca, z drugiej slyszysz szum rozbijajacych sie o skaly fal i cala symfonie dzwiekow z lasu. powietrze do granic, nasiakniete jest wigocia i prawie nie da sie oddychac. cale cialo powleka spora warstwa tluszczyku. w ilosci oleju zgromadzonego na twarzy moznaby usmazyc frytki. nie naleze do osob, ktore sie szczegolnie poca, ale warunki, ktore tu panuja zmieniaja to diametralnie. tak czy owak, przezylysmy i na dzisiejsza noc bedziemy juz bardziej zaklimatyzowane:)
z rana Corcovado wyglada najcudowniej, dlatego tez wstajemy o 6 rano, zeby nie dac sie zaskoczyc turystom z safari:) slonko dopiero co wschodzi po drugiej stronie polwyspu i wszedzie unosi sie leciutka mgielka. morskie ptaszyska zabraly sie juz za sniadanie, my tez sie zabieramy. biegniemy do strefy piknikowej i rzucamy sie do odpalania maszynki. dzis mamy super jedzenie!!! owsianka o smaku bananowym ze swiezymi bananami i drzemem laduje, po krotkich przygotowaniach, w naszych blaszanych miseczkach.
o 7 rano pojawia sie pierwsza lodz, biegniemy wiec szybko nad rzeke, zeby w lesie byc pierwszymi. wczoraj podpatrzylam ktoredy prowadzi szlak wiec przeprawiamy sie przez wode i jestesmy w dzungli. z tego samego punktu zaczyna sie kilka sciezek. wybieramy te srodkowa, ani za bardzo w lesie, ani na plazy i ruszamy przed siebie. na nogach mamy sandaly wiec poruszamy sie bardzo ostroznie, zeby nie dac sie zaskoczyc jakiej zmiji, ktorej nadepniemy na ogon. las jest gesty, ale spokojnie da sie przejsc. z wysokich do nieba drzew, zwisaja lniane sznurki. rozbudowane korzenie przypominaja ksztaltami konstrukcje Gaudiego. jest cicho. od czasu do czasu, tylko spiew ptakow przerywa ten spokoj. szlak prowadzi nas na jedna z zatoczek, gdzie w oddali zauwazamy naszych sasiadow z kempingu - amerykanskie malzenstwo. kierujemy sie w druga strone. naprawde, nie wiem jak mam opisac to, co nas teraz otacza. idziemy dzika plaza, na ktorej oprocz kilku odciskow malpich sladow nie ma zadnych innych dowodow pobytu tu kogo- (lub czego:) -kolwiek. morze wyrzucilo na brzeg tratwy, pnie drzew, czesci wrakow i mase muszli. po prawej mamy rozbijajaca sie o czarne skaly wode, ktora spieniona wdziera sie na plaze i dopada naszych stop. z lewej strony jest inna bariera - sciana jaskrawo zielonej roslinnosci. do niektorych zatoczek nie doszlo jeszcze slonce i zostaja w cieniu. powietrze nie jest przejrzyste. mamy uczucie, ze mgla wciaz wisi w powietrzu. mijamy kilka plaz az do miejsca, gdzie konczy sie szlak. Martyna biegnie na skaly, zeby zobaczyc czy jest przejscie, ale postanawiamy nie ryzykowac. ta czesc szlaku, ktory prowadzi do stacji La Sirena, nie jest w calosci dostepna. ze wzgledu na wzburzone morze i dlugosc trasy zginelo tu wiele osob. chodzilo glownie o brak dostepu do slodkiej wody. w zeszlym roku zginal tu backpacker z Izraela. cofamy sie wiec do wejscia na szlak do rzeki Llorana. trasa pnie sie wysoko do gory, na szczyt klifow. sciezka chyba nie jest zbytnio uczeszczana. trudno nam ja odnalezc. przez to, ze nie mamy butow trekingowych mamy troche stracha i postanawiamy zawrocic. tym razem bedziemy szly plaza.
po drodze mijamy grupke malpek Kapucynek, ktore skacza po przybrzezynych palmach w poszukiwaniu sniadania. zostajemy tu spora chwile, zeby zrobic kilka fotek. zaczyna sie robic coraz cieplej. slonce pali nas niemilosiernie - teraz juz wiem skad wziely sie te wszystkie smiertelne przypadki. nie moge sobie wyobrazic, ze mialaby spacerowac w tym zarze przez kilkanascie kilometrow! na jednej z uroczych plazyczek zrywamy z siebie wszystkie ciuchy i w calkowicie nadustycznym stylu wskakujemy do cieplego morza - prawdziwy zew natury:)
po powrocie gotujemy chyba najpyszniejeszy obiad z mozliwych! co prawda, wszystko jest w proszku albo z puszki, ale efekt koncowy jest iscie Ritzowski. zajadamy sie ziemniakami puree z ciecierzyca w sosie pomidorowym z dodatkiem kurczaka (nawet udalo sie odnalezc kilka kawalkow!) oraz salatka z pomidorow, ogorkow i cebuli. musze przyznac, ze nawet jedzenie w dzungli jest meczace. po objedzie czujemy sie (i wygladamy), jakbysmy przebiegly maraton. w zwiazku z tym wyciagamy z namiotu materace i idziemy trawic. rozkladamy sie w cieniu, na trawce pomiedzy stolami z turystami. lezymy tam do czasu, az wszyscy znikaja i w koncu nastaje cisza. nasi znajomi Amerykanie zawineli sie razem z safari, ale mamy nowego sasiada - newage'owca z San Jose, o swojsko brzmiacym imieniu Daniel.
nadeszla popoludniowa pora kapieli w morzu. ucieszone wskakujemy do wody (tym razem w strojach kapielowych:) i pluskamy sie w orzezwiajacych falach. w pewnym momencie zrywaja sie ze skal wszystkie pelikany, zaraz za nimi leca mewy. patrzymy jak przelatuja tuz ponad naszymi glowami. wyglada na to, ze nadeszla pora jedzenia. kolacja przyplynela wielkimi grupami i tloczy sie przy brzegu lechczac nasze nogi. tysiace srebrnych rybek, ktorych dlugosc nie przekracza 5 cm pojawia sie nagle w naszej zatoczce. uciekamy z wody, zeby nie przeszkadzac nikomu w polowaniu ani w ucieczce i przenosimy sie do rzeki. po kapieli wracam do namiotu, zeby sie przebrac w dlugie ciuchy - zbliza sie pora kolacji innych stworow, niestety tym razem my jestesmy ta kolacja. malutkie muszki piaskowe, ktore ledwo co mozna zauwazyc (za to zdecydowanie mozna je poczuc) atakuja wszystkich bez wyjatku.
zasiadam sobie w hamaku na skraju plazy i ogladam jak straznicy parku lowa ryby. maja nawiniete zylki na koleczko o srednicy ok. 20 cm. wywijaja przyneta przyczepiona do zylki tak jak kowboje lassem i zarzucaja ja hen, daleko w morze. kiedy przyneta laduje w wodzie zaczynaja szybko nawijac zylke na koleczko i tak bez konca. wczoraj nie udalo sie im nic zlapac, za to dzis - pierwsze podejscie i jest dosc spora ryba. straznik odwraca sie do mnie i wskazuje na swoja zdobycz. usmiecham sie do niego i gratuluje, a on na to, ze to dla mnie... mam ja sobie wziac i ugotowac... eeeee, ze co?! ja mam?! podchodze do rzucajacej sie na plazy ryby i czekam az sie uspokoi. kiedy ta przestaje sie ruszac, lapie ja za ogon... w tej samej sekundzie ryba zaczyna sie miotac, a ja upuszczam ja z powrotem na piasek. straznik zacheca: 'no trzymaj ja!' o Bozeeee... nie trzymalam zywej ryby w rece odkad skonczylam piec lat! ok... nie robie siary. podchodze jeszcze raz i ryba znow mi sie wymyka... buuuuu... nie chce jej trzymac! straznik powtarza: 'to dla Ciebie, ode mnie, ugotuj ja'. za trzecim razem chwytam ogon najmocniej jak potrafie i zwracam sie do straznika: 'niech pan ja dla mnie zabije, ja nie umiem..'. na co on odpowida, ze jeszcze tylko chwila i sie udusi. jak to udusi?! przeciez trzeba ja jakos zabic, a nie pozwolic jej sie meczyc!
fragment opisu, w ktorym ryba, na szczescie, jednak zostaje zabita, zanim biedaczka sie udusi, a potem Ania wciela sie w Dextera Morgana, i obrabia ja, cwiartuje, a nastepnie prezentuje w postaci filetow... zostanie pominiety ze wzgledu na slabsze nerwy niektorych czytelnikow ;)
w miedzyczasie, senna atmosfera San Pedrillo zostaje ozywiona przez niespodziewane przybycie finskich backpackerow. wysylam Martyne na przeszpiegi... Stefan wraz ze swoja dziewczyna przymaszerowali tu z Drake. treking zajal im ponad 7 godzin i wygladaja jak psu z gardla, ale sa bardzo zadowoleni. droga, podobno, zapiera dech w piersiach i zamierzaja ja powtorzyc za kilka dni, kiedy beda wracali do Drake. czujemy WSTYD! ale z nas traperki... wozimy dupy za 20 dolcow jakas turystyczna lodeczka zamiast maszerowac tak jak inni plecakowicze. z drugiej strony jak pomyslimy o powrocie z plecakami w tej saunie to nawet nie szkoda nam tych 40$. niestety moja urazona duma wciaz o sobie przypomina, wiec rzucamy moneta (z wyjazdem do Corcovado miala racje wiec teraz tez jej zawierzymy). wypada na treking. postanowione - jutro rano ruszamy w droge... piechota:)
wieczorem wszyscy ogladamy zachod slonca, a potem spedzamy mile chwile w towarzystwie nawiedzonego Daniela, ktory PRZYSZEDL tu z Drake ze swoim 40 kilogramowym plecakiem zeby szukac pracy...
ps. ryba byla super!!!
a.
dzien: 99 sladami Robinson Crusoe 07.01.10
niby mamy wlasnie pore sucha, a cala noc padalo. wstajemy o 5 rano, zeby zrobic jak najwieksza czesc trasy zanim spali nas slonce. pakujemy plecaki i wilgotny namiot. o 6 am jestemy gotowe do drogi. w tym samym czasie z namiotu wylania sie zaspany Daniel i macha na pozegnanie. suerte! (szczescia!) - krzyczymy mu na do widzenia i znikamy za skalami.
w nastepnej zatoczce szlak wchodzi do lasu. idziemy nim jakis czas, az dochodzimy do luksusowego kurortu, juz poza granicami parku, Casa Corcovado. hotel zajmuje wielki teren i jest przepieknie polozony na wzgorzu z widokiem na morze. spotykamy kilku pracownikow, ktorzy wskazuja nam droge i dalej, kontynuujemy plaza az dochodzimy do malej rzeczki. tu, wedlug wyjasnien Stefana, mamy znalezc waziutka sciezynke, ktora poprowadzi nas na szczyt przylegajacej do morza gory. ma to byc najtrudniejsza czesc treku. chwile zajmuje nam odnalezienie wlasciwej drozki. szlak jest naprawde waski i niebezpieczny. idziemy zygzakiem pod baaaardzo stroma gore. pot leje sie z nas niemilosiernie. po 10 minutach wspinaczki mamy mokre wszystkie czesci garderoby. powaznie! moznaby wyzynac nasze bluzki i spodenki.
w trakcie marszu slysze nagle szelest w drzewach. przystaje na chwile i probuje wypatrzyc malpki, ktore go robia. korony drzew sa jednak puste... spogladam przed siebie i w odleglosci, moze 3 metrow, widze dwa przesliczne racuny (zwierzaki z rodziny szopowatych) z dlugimi, puszystymi ogonami. wolam Martyne i obie wpatrujemy sie w te czarne stworki pladrujace sciolke w poszukiwaniu pozywienia. cudo! kiedy, w koncu, dochodzimy na gore drozka zaczyna sie rozszerzac i prowadzi nas do pierwszego ranczo. biedna Martyna juz teraz zaczyna miec problem z kolanami. powazny problem... tak bola ja obie lekotki, ze prawie nie moze isc. podpiera sie znalezionym w lesie kijem i powolutku robi krok za krokiem.
gospodarze ziemi pozdrawiaja nas z oddali. wychodzimy poza ich teren, przeprawiamy sie przez rzeczke i wchodzimy na plaze. od tego miejsca szlak bedzie prowadzil tuz przy wodzie. po drodze mijamy kilka prywatnych dzialek. na niektorych pobudowane sa hoteliki, na innych stoja rozpadajace sie domki. fale rozbijaja sie o skaly, ktorych jest tu od groma. woda wdziera sie w skalne zatoczki i rozbija o kamienisty brzeg nieraz pozostawiajac mokre slady na drozce i naszych ubraniach.
Playa San Josecito jest wspaniala, ciagnaca sie przez ponad kilometr, szeroka, piaszczysta plaza, ktora absolutnie, ale to bez dwoch zdan, zapiera dech w piersiach. dochodzimy na jej skraj nieco po 7 rano i pierwsze, co robimy to zrzucamy plecaki, zakladamy stroje i wskakujemy do morza. jak dobrze jest zdjac ciezkie buty i mokre ciuchy. rozwieszamy wszystko na wyrzuconym na brzeg konarze, zeby choc troszke sie wysuszylo. w zatoce sa piekne fale i woda jest bardziej przejrzysta niz ta z San Pedrillo. dajemy sie porwac pradowi i sklebowac kilka razy, az w koncu morze wyrzuca nas na brzeg. skoro jestesmy w raju to przyjemnosci ciag dalszy: na bosaka wracamy kilkanascie metrow w glab dzungli, gdzie z gor splywa rzeczka tworzaca uroczy wodospadzik. podtrzymujac sie lian i konarow drzew dochodzimy do malego baseniku, gdzie splukujemy z siebie slona wode. sielanka trwa do czasu, gdy zauwazamy na dnie wsciekle czerwonego raka z niebieskim odwlokiem. mimo, ze skorupiak zwiewa przed naszymi stopami my oczywiscie boimy sie go bardziej i czym predzej wracamy na plaze. kto wie, co jeszcze kryje sie w tej rzeczce...
po kapieli schodza z naszych polikow rumience i temperatura ciala wraca do porzadku. ruszamy w droge - tym razem plaza. co kilka krokow ogladam sie za siebie i na boki probujac uwierzyc w to, gdzie wlasnie jestem. przed nami pojawiaja sie konie. duzo koni, a na nich biali jak snieg turysci. mijamy wszystkich pozdrawiajac sie nawzajem, az dochodzimy do drugiego konca San Josecito. tam wchodzimy znow w las, aby za chwilke dotrzec do kolejnej plazy, na ktorej robimy przerwe na sniadanie. ustawiamy palnik pod jedna ze skalek. zaczal sie odplyw i woda pozostawila za soba szeroka plaze odkrywajac czarne kamienie. na resztkach benzyny gotujemy owsianke na wodzie i pozeramy z tona drzemu z guayaby.
kolejne kilometry staja sie coraz ciezsze, i to nie przez to, ze jestesmy juz zmeczone, ale glownie przez lejacy sie z nieba zar i piaszczyste podloze. mijamy, nie wiem juz ktora z koleji, zatoczke. jest ich mnostwo! po przeprawie przez Rio Claro pojawiaja sie nastepne. im blizej Drake tym wiecej bungalowow i hotelikow. jestesmy juz niezle padniete. nawet dluga jak papier toaletowy i czarna jak sadza zmija, z ktora sie wlasnie skrzyzowala moja sciezka nie robi na mnie wrazenia. Martyna jest troszke z tylu i walczy z bolem kolan. na szczescie nie ma tu juz tyle podejsc (albo zejsc), co na poczatku szlaku. przed samym wejsciem do Drake przechodzimy po moscie bujanym zawieszonym nad przepiekna rzeka. z gory mozna ogladac klebiace sie w wodzie ryby. stad moze kilometr do Vista Drake, gdzie 3 dni temu zostawilysmy rzeczy. reszta sil pokonujemy ostatnia plaze i wspinamy sie na wzgorze, na ktorym polozony jest hostelik. poniewaz nie mamy sily rozkladac namiotu prosimy wlascicieli zeby pozwolili nam spac w hamakach. nasz wniosek zostaje rozpatrzony pozytywnie:)
reszta dnia uplywa nam na zmywaniu z siebie brudu, przepakowywaniu (wszystkie, doslownie wszystkie ciuchy sa do prania), krotkiej wyprawie do sklepiku, sprawdzeniu neta i o 8 wieczorem ladujemy juz w hamakach.
a.
niby mamy wlasnie pore sucha, a cala noc padalo. wstajemy o 5 rano, zeby zrobic jak najwieksza czesc trasy zanim spali nas slonce. pakujemy plecaki i wilgotny namiot. o 6 am jestemy gotowe do drogi. w tym samym czasie z namiotu wylania sie zaspany Daniel i macha na pozegnanie. suerte! (szczescia!) - krzyczymy mu na do widzenia i znikamy za skalami.
w nastepnej zatoczce szlak wchodzi do lasu. idziemy nim jakis czas, az dochodzimy do luksusowego kurortu, juz poza granicami parku, Casa Corcovado. hotel zajmuje wielki teren i jest przepieknie polozony na wzgorzu z widokiem na morze. spotykamy kilku pracownikow, ktorzy wskazuja nam droge i dalej, kontynuujemy plaza az dochodzimy do malej rzeczki. tu, wedlug wyjasnien Stefana, mamy znalezc waziutka sciezynke, ktora poprowadzi nas na szczyt przylegajacej do morza gory. ma to byc najtrudniejsza czesc treku. chwile zajmuje nam odnalezienie wlasciwej drozki. szlak jest naprawde waski i niebezpieczny. idziemy zygzakiem pod baaaardzo stroma gore. pot leje sie z nas niemilosiernie. po 10 minutach wspinaczki mamy mokre wszystkie czesci garderoby. powaznie! moznaby wyzynac nasze bluzki i spodenki.
w trakcie marszu slysze nagle szelest w drzewach. przystaje na chwile i probuje wypatrzyc malpki, ktore go robia. korony drzew sa jednak puste... spogladam przed siebie i w odleglosci, moze 3 metrow, widze dwa przesliczne racuny (zwierzaki z rodziny szopowatych) z dlugimi, puszystymi ogonami. wolam Martyne i obie wpatrujemy sie w te czarne stworki pladrujace sciolke w poszukiwaniu pozywienia. cudo! kiedy, w koncu, dochodzimy na gore drozka zaczyna sie rozszerzac i prowadzi nas do pierwszego ranczo. biedna Martyna juz teraz zaczyna miec problem z kolanami. powazny problem... tak bola ja obie lekotki, ze prawie nie moze isc. podpiera sie znalezionym w lesie kijem i powolutku robi krok za krokiem.
gospodarze ziemi pozdrawiaja nas z oddali. wychodzimy poza ich teren, przeprawiamy sie przez rzeczke i wchodzimy na plaze. od tego miejsca szlak bedzie prowadzil tuz przy wodzie. po drodze mijamy kilka prywatnych dzialek. na niektorych pobudowane sa hoteliki, na innych stoja rozpadajace sie domki. fale rozbijaja sie o skaly, ktorych jest tu od groma. woda wdziera sie w skalne zatoczki i rozbija o kamienisty brzeg nieraz pozostawiajac mokre slady na drozce i naszych ubraniach.
Playa San Josecito jest wspaniala, ciagnaca sie przez ponad kilometr, szeroka, piaszczysta plaza, ktora absolutnie, ale to bez dwoch zdan, zapiera dech w piersiach. dochodzimy na jej skraj nieco po 7 rano i pierwsze, co robimy to zrzucamy plecaki, zakladamy stroje i wskakujemy do morza. jak dobrze jest zdjac ciezkie buty i mokre ciuchy. rozwieszamy wszystko na wyrzuconym na brzeg konarze, zeby choc troszke sie wysuszylo. w zatoce sa piekne fale i woda jest bardziej przejrzysta niz ta z San Pedrillo. dajemy sie porwac pradowi i sklebowac kilka razy, az w koncu morze wyrzuca nas na brzeg. skoro jestesmy w raju to przyjemnosci ciag dalszy: na bosaka wracamy kilkanascie metrow w glab dzungli, gdzie z gor splywa rzeczka tworzaca uroczy wodospadzik. podtrzymujac sie lian i konarow drzew dochodzimy do malego baseniku, gdzie splukujemy z siebie slona wode. sielanka trwa do czasu, gdy zauwazamy na dnie wsciekle czerwonego raka z niebieskim odwlokiem. mimo, ze skorupiak zwiewa przed naszymi stopami my oczywiscie boimy sie go bardziej i czym predzej wracamy na plaze. kto wie, co jeszcze kryje sie w tej rzeczce...
po kapieli schodza z naszych polikow rumience i temperatura ciala wraca do porzadku. ruszamy w droge - tym razem plaza. co kilka krokow ogladam sie za siebie i na boki probujac uwierzyc w to, gdzie wlasnie jestem. przed nami pojawiaja sie konie. duzo koni, a na nich biali jak snieg turysci. mijamy wszystkich pozdrawiajac sie nawzajem, az dochodzimy do drugiego konca San Josecito. tam wchodzimy znow w las, aby za chwilke dotrzec do kolejnej plazy, na ktorej robimy przerwe na sniadanie. ustawiamy palnik pod jedna ze skalek. zaczal sie odplyw i woda pozostawila za soba szeroka plaze odkrywajac czarne kamienie. na resztkach benzyny gotujemy owsianke na wodzie i pozeramy z tona drzemu z guayaby.
kolejne kilometry staja sie coraz ciezsze, i to nie przez to, ze jestesmy juz zmeczone, ale glownie przez lejacy sie z nieba zar i piaszczyste podloze. mijamy, nie wiem juz ktora z koleji, zatoczke. jest ich mnostwo! po przeprawie przez Rio Claro pojawiaja sie nastepne. im blizej Drake tym wiecej bungalowow i hotelikow. jestesmy juz niezle padniete. nawet dluga jak papier toaletowy i czarna jak sadza zmija, z ktora sie wlasnie skrzyzowala moja sciezka nie robi na mnie wrazenia. Martyna jest troszke z tylu i walczy z bolem kolan. na szczescie nie ma tu juz tyle podejsc (albo zejsc), co na poczatku szlaku. przed samym wejsciem do Drake przechodzimy po moscie bujanym zawieszonym nad przepiekna rzeka. z gory mozna ogladac klebiace sie w wodzie ryby. stad moze kilometr do Vista Drake, gdzie 3 dni temu zostawilysmy rzeczy. reszta sil pokonujemy ostatnia plaze i wspinamy sie na wzgorze, na ktorym polozony jest hostelik. poniewaz nie mamy sily rozkladac namiotu prosimy wlascicieli zeby pozwolili nam spac w hamakach. nasz wniosek zostaje rozpatrzony pozytywnie:)
reszta dnia uplywa nam na zmywaniu z siebie brudu, przepakowywaniu (wszystkie, doslownie wszystkie ciuchy sa do prania), krotkiej wyprawie do sklepiku, sprawdzeniu neta i o 8 wieczorem ladujemy juz w hamakach.
a.
dzien: 100 (...czyli: stodniowka:) / hamokologia / tak na w pol nielegalnie... (cz.1) 08.01.10
krotkie nawiazanie do nocy w hamakach:
ogolnie rzecz biorac, mozliowsc spania w hamakach bardzo mnie ucieszyla. zwlaszcza, ze wygladaly tak profesjonalnie. duze, szeroke, dodatkowo rozciagniete na drewnianych listwach. taa... z hamakami to jest zupelnie inna sprawa. o hamakach traktuje osobna galaz nauki, mianowicie hamakologia. okazalo sie, ze prym w tej dziedzinie zdecydowanie wiedzie Ania. jeszcze wczoraj, kiedy ja zachwycalam sie, jakie to one nie sa piekne i zastanawialam, w ktorym chce spac, ona tylko rzucila na nie okiem i stwierdzila, ze... 'w sumie, to sa do dupy'. po czym chwycila w zeby noz i ruszyla przycinac, sciagac, luzowac, zwiazywac sznurki, ktore je utrzymywaly. bo z hamakami to jest tak, ze, po pierwsze: 'nie maja tak se wisiec, tylko maja byc wyprofilowane', po drugie: mimo wyprofilowania, maja wygladac, jakby wyprofilowane nie byly, 'a nie, ze juz widze, ze mi tylek bedzie w nim wisiec', po trzecie: mimo swojego hamakowatego ksztaltu, w hamakach powinno spac sie zupelnie plasko, po czwarte: i na ukos, po piate: 'maja byc rozciagniete i napiete'.
po jakich 15-20 minutach walkach ze sznurkami, Ania stwierdzila ostatecznie, ze 'jednak sa do dupy', i ze 'tej nocy to sie raczej nie wyspimy...' po czym polozyla sie w swoim i zasnela w ciagu kilku minut.
ja natomiast wierzylam w nie do konca. ...i pewnie dlatego przez nastepne kilka godzin wpatrywalam sie slepo, w niebo, gwiazdy, dach, amerykanskich turystow z lampkami czolowymi myjacych po ciemku zeby i pluczacych usta w butelkowanej wodzie... znow gwiazdy, znow niebo, drewniana konstrukcje dachu, swiatla w dole wsi... a kiedy w koncu zasnelam budzilam sie, chyba co 15 minut z potrzeba zmiany pozycji... a to, bo nogi mialam wyzej nic glowe, a to bo mi reka scierpla, a to bo mi konczyny za hamak wypadaly... a potem, bo przestal dzialac repelent i przyczepily sie do mnie jakies cholernie glodne i bzyczace komary... az w koncu... zadzwonil budzik...przed czwarta rano. a wlasnie wtedy zrobilam sie tak nieskonczenie zmeczona, ze pewnie moglabym spac mimo tych wszystkich wczesniejszych dolegliowosci. well... w kazdym razie rano Ania opowiedziala mi podobna historie... i kiedy o 4.20 wsiadlysmy do naszego busa, ktory mial nas zawiezc z powrotem w okolice cywilizacji, zasnelysmy zaraz po tym, jak kierowca wcisnal pedal gazu.
3 godziny pozniej wysiadamy w Rincon, charakteryzujacym sie przede wszystkim duzym skrzyzowaniem. tu juz czeka na nas autobus, ktorym zabierzemy sie do Chacarita. ogolnie plan jest taki, ze dzis dostajemy sie do... Panamy i czeka nas mnostwo przesiadek.
w Chacarita, do ktoergo dojezdzamy jakas godzine pozniej, i ktore podobnie, jak poprzednia miejscowosc, sklada sie glownie ze skrzyzowania, po 10 minutach oczekiwania na przystanku, lapiemy nastepny autobus do Neily, a tam poltorej godziny pozniej, jeszcze nastepny do Canoas, ktore jest przejsciem granicznym.
na miejscu biegamy w te i w we te (znaczy, Ania biega, a ja za nia ledwo czlapie...) miedzy straganami z owocami i taxowkami, probujac ustalic, gdzie znajduje sie okienko z napisem 'wyjscia z kraju' (Costa Rici), a gdzie z napisem 'wejscia do kraju' (Panamy).
bez problemu dostajemy kostarykanskie stempelki, potem Ania skacze jeszcze do kantoru (to pierwszy kantor w Ameryce Srodkowej, jaki widzimy!) i juz stoimy przy okienku panamskim (przed przyjazdem na granice, rozne osoby ostrzegaly nas, zebysmy zarezerwowaly sobie na przejscie wiecej czasu, bo bywa tu gorzej niz na granicy z Nikaragua, ale w sumie calosc zajmuje nam moze 10 minut.). a tu niespodzianka. pan domaga sie od nas biletu (samolotowego lub autobusowego) na wyjazd z kraju... co..? okazuje sie, ze w Panamie zaostrzono troche prawo migracyjne, i teraz przy wjezdzie do panstwa, trzeba okazac dowod, ze rzeczywiscie sie stad wyjedzie. chwile patrzymy glupio na pana po drugiej stronie szybki, po czym Ania przywoluje na swoja twarz 'slodki usmiech nr 3' i zaczyna opowiadac panu ujmujaca historie, jak to mamy zamiar zwiedzic cala Ameryke Poludniowa, i ze na pewno stad wyjedziemy, tyle... ze jachtem, na ktory bilety mozna kupic dopiero w Panamie... pan patrzy na nas chwile, a potem... przepuszcza przez granice bez wymaganych dokumentow..! tak troche, na w pol nie legalnie stawiamy nasze kroki po panamskiej stronie rozgladajac sie za autobusem, ktory powiezie nas do Davida.
m.
krotkie nawiazanie do nocy w hamakach:
ogolnie rzecz biorac, mozliowsc spania w hamakach bardzo mnie ucieszyla. zwlaszcza, ze wygladaly tak profesjonalnie. duze, szeroke, dodatkowo rozciagniete na drewnianych listwach. taa... z hamakami to jest zupelnie inna sprawa. o hamakach traktuje osobna galaz nauki, mianowicie hamakologia. okazalo sie, ze prym w tej dziedzinie zdecydowanie wiedzie Ania. jeszcze wczoraj, kiedy ja zachwycalam sie, jakie to one nie sa piekne i zastanawialam, w ktorym chce spac, ona tylko rzucila na nie okiem i stwierdzila, ze... 'w sumie, to sa do dupy'. po czym chwycila w zeby noz i ruszyla przycinac, sciagac, luzowac, zwiazywac sznurki, ktore je utrzymywaly. bo z hamakami to jest tak, ze, po pierwsze: 'nie maja tak se wisiec, tylko maja byc wyprofilowane', po drugie: mimo wyprofilowania, maja wygladac, jakby wyprofilowane nie byly, 'a nie, ze juz widze, ze mi tylek bedzie w nim wisiec', po trzecie: mimo swojego hamakowatego ksztaltu, w hamakach powinno spac sie zupelnie plasko, po czwarte: i na ukos, po piate: 'maja byc rozciagniete i napiete'.
po jakich 15-20 minutach walkach ze sznurkami, Ania stwierdzila ostatecznie, ze 'jednak sa do dupy', i ze 'tej nocy to sie raczej nie wyspimy...' po czym polozyla sie w swoim i zasnela w ciagu kilku minut.
ja natomiast wierzylam w nie do konca. ...i pewnie dlatego przez nastepne kilka godzin wpatrywalam sie slepo, w niebo, gwiazdy, dach, amerykanskich turystow z lampkami czolowymi myjacych po ciemku zeby i pluczacych usta w butelkowanej wodzie... znow gwiazdy, znow niebo, drewniana konstrukcje dachu, swiatla w dole wsi... a kiedy w koncu zasnelam budzilam sie, chyba co 15 minut z potrzeba zmiany pozycji... a to, bo nogi mialam wyzej nic glowe, a to bo mi reka scierpla, a to bo mi konczyny za hamak wypadaly... a potem, bo przestal dzialac repelent i przyczepily sie do mnie jakies cholernie glodne i bzyczace komary... az w koncu... zadzwonil budzik...przed czwarta rano. a wlasnie wtedy zrobilam sie tak nieskonczenie zmeczona, ze pewnie moglabym spac mimo tych wszystkich wczesniejszych dolegliowosci. well... w kazdym razie rano Ania opowiedziala mi podobna historie... i kiedy o 4.20 wsiadlysmy do naszego busa, ktory mial nas zawiezc z powrotem w okolice cywilizacji, zasnelysmy zaraz po tym, jak kierowca wcisnal pedal gazu.
3 godziny pozniej wysiadamy w Rincon, charakteryzujacym sie przede wszystkim duzym skrzyzowaniem. tu juz czeka na nas autobus, ktorym zabierzemy sie do Chacarita. ogolnie plan jest taki, ze dzis dostajemy sie do... Panamy i czeka nas mnostwo przesiadek.
w Chacarita, do ktoergo dojezdzamy jakas godzine pozniej, i ktore podobnie, jak poprzednia miejscowosc, sklada sie glownie ze skrzyzowania, po 10 minutach oczekiwania na przystanku, lapiemy nastepny autobus do Neily, a tam poltorej godziny pozniej, jeszcze nastepny do Canoas, ktore jest przejsciem granicznym.
na miejscu biegamy w te i w we te (znaczy, Ania biega, a ja za nia ledwo czlapie...) miedzy straganami z owocami i taxowkami, probujac ustalic, gdzie znajduje sie okienko z napisem 'wyjscia z kraju' (Costa Rici), a gdzie z napisem 'wejscia do kraju' (Panamy).
bez problemu dostajemy kostarykanskie stempelki, potem Ania skacze jeszcze do kantoru (to pierwszy kantor w Ameryce Srodkowej, jaki widzimy!) i juz stoimy przy okienku panamskim (przed przyjazdem na granice, rozne osoby ostrzegaly nas, zebysmy zarezerwowaly sobie na przejscie wiecej czasu, bo bywa tu gorzej niz na granicy z Nikaragua, ale w sumie calosc zajmuje nam moze 10 minut.). a tu niespodzianka. pan domaga sie od nas biletu (samolotowego lub autobusowego) na wyjazd z kraju... co..? okazuje sie, ze w Panamie zaostrzono troche prawo migracyjne, i teraz przy wjezdzie do panstwa, trzeba okazac dowod, ze rzeczywiscie sie stad wyjedzie. chwile patrzymy glupio na pana po drugiej stronie szybki, po czym Ania przywoluje na swoja twarz 'slodki usmiech nr 3' i zaczyna opowiadac panu ujmujaca historie, jak to mamy zamiar zwiedzic cala Ameryke Poludniowa, i ze na pewno stad wyjedziemy, tyle... ze jachtem, na ktory bilety mozna kupic dopiero w Panamie... pan patrzy na nas chwile, a potem... przepuszcza przez granice bez wymaganych dokumentow..! tak troche, na w pol nie legalnie stawiamy nasze kroki po panamskiej stronie rozgladajac sie za autobusem, ktory powiezie nas do Davida.
m.