meksyk gwatemala honduras nicaragua costa rica panama kolumbia
ekwador transit (peru - bolivia) argentyna - chile
ekwador transit (peru - bolivia) argentyna - chile
dzien: 44 adios Mexico! - bienvenidos a Guatemala! (cz.2) 13.11.09
gwatemalski brzeg wyglada... po prostu jak brzeg rzeki. tyle, ze zaraz po wyjsciu z lanchi dopadaja nas pierwsi Gwatemalczycy, oferujac nam wymiane waluty. wiemy, ze ich przeliczniki pozostawiaja wiele do zyczenia, ale raczej nie mamy wyboru. gwatemalskie miasto graniczne - Bethel, to bardziej mala wioska niz miasto, i raczej trudno bedzie nam tu znalezc jakis kantor, a przeciez potrzebujemy Quetzali (czyt. kecali) (nazwa gwatemalskiej waluty, to nazwa pieknego, zielonego ptaka, ktory znajduje sie w godle panstwa). wymieniamy pieniadze i zaczynamy szukac transportu w glab kraju. docelowo chcemy dotrzec do Coban, ale teraz najwazniejsze jest wydostac sie stad. autobusy moga zawiezc nas, co najwyzej, do El Subin, ktore jest w 1/3 drogi - dobre i to. zanim jednak przyjdzie nam wsiasc, do ktoregos z busow musimy wywalczyc przyzwoita cene. pierwszy kierowca proponuje nam 60 quetzali za osobe. standardowo w Gwatemali placi sie mniej-wiecej dolara za godzine jazdy (czyli ok. 8 - 10 quetzali). El Subin jest jakies 3 godziny stad. dziekujemy kierowcy (skubany, chce wyrolowac gringos) i idziemy dalej. ostatecznie udaje nam sie zbic cene do Q40 za osobe (nadal duzo, ale...).
zanim stad wyjedziemy, ponownie musimy znalezc Oficina de Migration, ktora na pewno gdzies tu jest... tym razem idzie nam latwiej, bo biuro lezy przy drodze, ktora przejezdzamy. wyskakujemy szybko z autobusu i biegniemy po nowe stempelki. placimy takze standardowa oplate za wstep do kraju (tak to dziala na tym kontynencie) i nareszcie oficjalnie jestesmy w Gwatemali.
przez nastepne dwie godziny tluczemy sie po wertepach. Ania wyjasnia mi, ze tutaj wiekszosc drog wyglada wlasnie tak, asfalt to rzadkosc. nawet glowne drogi krajowe moga byc tylko utwardzane. suuuper. kiedy w koncu bus wjezdza na asafalt, jestem mega wdzieczna, temu, kto go wynalazl.
na dluzszych postojach do pojazdu wchodza sprzedawcy napojow, suszonych bananow, owocow... kupujemy gotowana yuke (dokladnie korzen tej rosliny) i od razu sie w niej zakochuje. yuka smakuje troche jak ziemniak, ale nawet nieprzyprawiona jest od niego o wiele smaczniejsza.
(przy okazji, kiedy widze tutejsze papierowe pieniadze zaczynam rozumiec idee plastikowych banknotow... ludzie tutaj, rzadko korzystaja z portfeli... pieniadze miela w dloniach, trzymaja w kieszeniach, stanikach, kaloszach... takie bilony sa... straszne i ohydne.)
w Gwatemali pierwszym oficjalnym jezykiem jest hiszpanski, ale 60% ludnosci kraju to Indianie (Majowie), ktorych, zdaje sie, raczej malo to obchodzi... kiedy wiec siedzimy w autobusie pelnym Maya, totalnie nie mamy pojecia, co sie wokol nas mowi (drugim oficjalnym jezykiem jest Maya... ale ta kolejnosc jest chyba tylko teoretyczna).
kierowca wysadza nas gdzies na skrzyzowaniu i pokazuje miejsce, z ktorego nastepny bus zabierze nas do Sayaxche (czyt. Sajacze). zanim stad odjedziemy koniecznie musimy skorzystac z toalety. Ania pyta wlasciciela pobliskiego sklepu o jakies publiczne banos, a ten pozwala skorzystac nam ze swojej. syn sprzedawcy prowadzi nas na zablocone podworko, a potem dalej, do... drewnianej budki na polu. napisze tylko, ze to najoblesniejszy kibel, z jakiego przyszlo mi korzystac. dziekujemy sklepikarzowi za jego uprzejmosc i niezapomnane, ekstremalne przezycia i biegniemy lapac naszego vana.
na horyzoncie widac juz miasto, ale kierowca zatrzymuje sie kilkadziesiat metrow przed nim. znow rzeka... i znow brak mostu. musimy zlapac lodke na druga strone. przeplywamy Rio de la Pasion (wyglada o wiele gorzej niz brzmi...) i w koncu szukamy transportu do Cobanu. przypadkowy, przechodzacy w poblizu pan, wyjasnia nam, ze dzis juz (jest dopiero 16.00) zadne autobusy nie jezdza... co..? najblizszy odjazd bedzie o 5.00 rano nastepnego dnia. musimy zostac tu na noc... jestesmy mega zle. specjalnie nie kupowalysmy biletow z Palenque do Flores (jak jezdzi wiekszosc autobusow), zeby nie nadrabiac drogi, ale teraz juz nie jestesmy takie pewne, czy to byl dobry pomysl. ostatecznie koszty podrozy nie bylyby o wiele wyzsze, a na pewno kosztowalaby to nas mniej zachodu, i niemal jestesmy pewne, ze z Flores jechaloby cos do Coban. nawet o tak strasznie poznej godzinie, jak 16.00.
no nic. pan zabiera nas, do jego zdaniem, najlepszego hotelu w miescie. i rzeczywiscie, pokoje sa ladne, czyste i kosztuja tylko 3 dolary od osoby:]
w Sayaxche do robienia jest... nic. w dziesiec minut obchodzimy glowne ulice miasteczka i ostatecznie zaczynamy szukac jakiegos przyzwoitego miejsca do jedzenia. podoba nam sie jedna z trzech restauracji nad rzeka, kiedy jednak wchodzimy do srodka, znajdujemy tam tylko mala dziewczynke ogladajaca kreskowki. pytamy, czy w ogole mozna tu zjesc. dziewczynka biegnie po tate, wlasciciela i kucharza w jednej osobie. pan oswiadcza nam, ze owszem menu jest bardzo bogate, ma rozne dania, w tym wegetrianskie... ale teraz jest zajety i nie ma czasu nam gotowac... mozemy przyjsc pozniej, wtedy zobaczy, co sie da zrobic.
w nastepnym, sasiednim miejscu jest lepiej. pani mowi, ze moze nas obsluzyc. kiedy jednak Ania pyta ja o menu, dziwnie na nas patrzy. w Gwatemali menu to rzadkosc. pani wyjasnia nam, ze w restauracji serwuja... kurczaka, albo carne. co chcemy..? wybieramy kurczaka, a pani idzie go piec. szatkuje surowke, obiera ziemniaki... kiedy w koncu dostajemy jedzenie, nie pamietam juz, co zamawialam. ale wszystko jest pyszne, frytki odpowiednio slone, kurczak chrupiacy... tylko ryz jakis zimny... nastepna lekcja - w Gwatemali ryz serwuje sie... zawsze zimny(!) (a gwatemalskie tortille sa mniejsze i grubsze niz meksykanskie...).
wracamy do naszego hotelu i idziemy wczesnie spac, zeby jutro zlapac pierwszy, glupi autobus do Cobanu.
m.
dzien: 45 dios bendiga este bus 14.11.09
budzimy sie wczesnie, o 5.00 rano, zeby zlapac pierwszy autobus. zimny prysznic (jedyna dostepna opcja) i juz maszerujemy z plecakami nad rzeke. a tam, taraaa, chicken bus...;) czyli odpicowana wersja amerykanskiego autobusu szkolnego, najpopularniejszego srodka transportu w Gwatemali. naganiacze sciagaja z nas plecaki i zanim zdarze sie obejrzec sa juz na dachu pojazdu.
wieczorem nie wyplacilysmy pieniedzy z bankomatu, ale to przeciez zaden problem, poproszony kierowca zatrzymuje kamionete centralnie przez cash maszyna i czeka az zrobimy swoje.
na poczatku w autobusie oprocz nas nie ma prawie nikogo, ale juz po chwili dosiadaja sie ludzie. siedzimy mniej-wiecej w polowie pojazdu, co moze byc troche dziwne dla Gwatemalczykow, bo majac do wyboru wszystkie miejsca, nie wybralysmy tych z przodu, ktore oni kochaja miloscia prawdziwa i namietna. i to do tego stopnia, ze kiedy wszystkie siedzenia przed nami sa juz zajete, nastepne osoby zamiast usiasc z tylu, ktory jest caly wolny... dosiadaja sie na trzeciego z przodu..! i nikomu to absolutnie nie przeszkadza (sprobujcie tylko, wyobrazic sobie taka sytuacje w Polsce...;) ogolnie panuje taka zasada: na siedzeniach chickenbusow moze sie zmiescic dwoch gringos... albo 4 Chapinow (jak mowia o sobie, i sa z tego bardzo dumni, Gwatemalczycy). i to tez nie zawsze, na wlasne oczy widze, jak na dwoch ciasnych miejscach (no sorry, ale moje nogi sie tu nie mieszcza) siedza trzy dorosle osoby i dwoje dzieci w wieku ok. 10 lat... czasami jeszcze z jakimis maluszkami, albo kurami... zagadka nazwy 'chicken bus' zostaje rozwiazana dla mnie w ciagu kilku minut... Chapini upychaja sie w nich... doslownie, jak kurczaki w klatkach..!
kiedy w koncu koncza sie wszystkie potrojne miejsca w kamionecie, przychodzi i pora na nas. tuz kolo mnie wciska sie tegawy jegomosc. i wsio. jedziemy dalej w trojke.
nagle, 'psuje sie' autobus. dlaczego w cudzyslowiu? ano, bo akurat przypadkiem psuje sie on na glownym skrzyzowaniu przed San Antonio las Cuevas, gdzie, pewnie tez przypadkiem, czeka juz na nas mnostwo vanow jadacych w roznych kierunkach... no nic, dostajemy zwrot polowy pieniedzy i dajemy sie porwac do jednego z tych mikrobusow... i to dopiero... rzeznia..! w busie, w ktorym jest 15 miejsc siedzacych (w tym jedno dla kierowcy) jedzie... 30 osob! can u imagine?!
w koncu dojezdzamy do Cobanu. tutaj musimy zmienic terminal. taksowkarze chca zawiezc nas tam za 30 quetzali... ale zapytany sprzedawca pomaranczy mowi, ze terminal jest 5 minut stad... spacerkiem. zaczynam nie lubic gwatemalskich przewoznikow...
docieramy na 'terminal' (zbita z dech budka o wymiarach 2 na 3 metry...) kupujemy bilety, korzystamy z kolejnego oblesnego kibla i idziemy po cos do jedzenia. noodle z warzywami i miesem w bardzo przystepnej cenie. warzywka pierwsza klasa, makaronik tez dobry... tylko mieso podane ze wszystkim, co mieli... (czyt. tluszczykiem i drobnymi kawaleczkami kosci). oddzielamy jadalne skladniki (noodle i warzywa) od tych niejadalnych i rozkoszujemy sie smakiem potrawy:) a potem dajemy sie znow upchnac w vanie. tym razem, mamy wykupione miejsca, wiec liczymy na brak scisku, ale okazuje sie, ze jedno z naszych miejsc jest na siedzeniu, a drugi... na drewnianej dostawcej wcisnietej miedzy siedzenie a drzwi samochodu (co? nie zmieszcza sie? zmieszcza!).
w koncu docieramy do celu - malego, uroczego Lanquin, jednego z ulubionych Aniowo-Olgowych miejsc. od razu, nie zwazajac na inne oferty, kierujemy sie do El Retiro. slicznie polozone miejsce z cabanas nad czysciutka rzeka. troche sie zmienilo od poprzedniego razu (znaczy, ja nie wiem, ale Ania tak mowi (dla tych, ktorzy nie doczytali: byla tu z Olga 5 lat temu)), rozroslo sie, zorganizowalo w treki... idealne miejsce dal spragnionych wrazen gringos.
na wejsciu wita nas Josue, dawniej przewodnik, dzis menager... ktory doskonale pamieta Olge (zwlaszcza Olge;) i Anie... ach, jak milutko:) rozlokowujemy sie na poddaszu jednej z cabanas i idziemy na obiad do miasteczka. w koncu moge przekonac sie na wlasnej skorze o niskich gwatemalskich cenach. jej:) za skomplikowany posilek, skladajacy sie z kurczaka w kokosie, ryzu, buraczkow(!), tortilli i napojow, placimy 20 quetzali (2,5$) od lebka.
dzis planujemy juz tylko szeroko pojety chill out. spacerujemy po uliczkach i zachwycamy sie. w pewnym momencie wymyslam sobie, zeby kupic na sniadanie platki sniadaniowe. wstepujemy do kolejnych sklepikow i jakos nie mozemy ich znalezc... wtedy Ani przypomina sie, ze w Gwatemali... nie ma mleka. ani jogurtow. ani sera... o..! nie moge sie temu nadziwic, po drodze tu, widzialysmy tyle krow... slodkich krow - z duzymi zwisajacymi uszami i plaskimi glowami bez rogow(!).
w koncu jednak znajdujemy platki (i to czekoladowe), do ktorych kupujemy... mleko w proszku.
wracamy do El Retiro i w malej, wymiennej biblioteczce zostawiamy nasz przewodnik po Meksyku...
m.
budzimy sie wczesnie, o 5.00 rano, zeby zlapac pierwszy autobus. zimny prysznic (jedyna dostepna opcja) i juz maszerujemy z plecakami nad rzeke. a tam, taraaa, chicken bus...;) czyli odpicowana wersja amerykanskiego autobusu szkolnego, najpopularniejszego srodka transportu w Gwatemali. naganiacze sciagaja z nas plecaki i zanim zdarze sie obejrzec sa juz na dachu pojazdu.
wieczorem nie wyplacilysmy pieniedzy z bankomatu, ale to przeciez zaden problem, poproszony kierowca zatrzymuje kamionete centralnie przez cash maszyna i czeka az zrobimy swoje.
na poczatku w autobusie oprocz nas nie ma prawie nikogo, ale juz po chwili dosiadaja sie ludzie. siedzimy mniej-wiecej w polowie pojazdu, co moze byc troche dziwne dla Gwatemalczykow, bo majac do wyboru wszystkie miejsca, nie wybralysmy tych z przodu, ktore oni kochaja miloscia prawdziwa i namietna. i to do tego stopnia, ze kiedy wszystkie siedzenia przed nami sa juz zajete, nastepne osoby zamiast usiasc z tylu, ktory jest caly wolny... dosiadaja sie na trzeciego z przodu..! i nikomu to absolutnie nie przeszkadza (sprobujcie tylko, wyobrazic sobie taka sytuacje w Polsce...;) ogolnie panuje taka zasada: na siedzeniach chickenbusow moze sie zmiescic dwoch gringos... albo 4 Chapinow (jak mowia o sobie, i sa z tego bardzo dumni, Gwatemalczycy). i to tez nie zawsze, na wlasne oczy widze, jak na dwoch ciasnych miejscach (no sorry, ale moje nogi sie tu nie mieszcza) siedza trzy dorosle osoby i dwoje dzieci w wieku ok. 10 lat... czasami jeszcze z jakimis maluszkami, albo kurami... zagadka nazwy 'chicken bus' zostaje rozwiazana dla mnie w ciagu kilku minut... Chapini upychaja sie w nich... doslownie, jak kurczaki w klatkach..!
kiedy w koncu koncza sie wszystkie potrojne miejsca w kamionecie, przychodzi i pora na nas. tuz kolo mnie wciska sie tegawy jegomosc. i wsio. jedziemy dalej w trojke.
nagle, 'psuje sie' autobus. dlaczego w cudzyslowiu? ano, bo akurat przypadkiem psuje sie on na glownym skrzyzowaniu przed San Antonio las Cuevas, gdzie, pewnie tez przypadkiem, czeka juz na nas mnostwo vanow jadacych w roznych kierunkach... no nic, dostajemy zwrot polowy pieniedzy i dajemy sie porwac do jednego z tych mikrobusow... i to dopiero... rzeznia..! w busie, w ktorym jest 15 miejsc siedzacych (w tym jedno dla kierowcy) jedzie... 30 osob! can u imagine?!
w koncu dojezdzamy do Cobanu. tutaj musimy zmienic terminal. taksowkarze chca zawiezc nas tam za 30 quetzali... ale zapytany sprzedawca pomaranczy mowi, ze terminal jest 5 minut stad... spacerkiem. zaczynam nie lubic gwatemalskich przewoznikow...
docieramy na 'terminal' (zbita z dech budka o wymiarach 2 na 3 metry...) kupujemy bilety, korzystamy z kolejnego oblesnego kibla i idziemy po cos do jedzenia. noodle z warzywami i miesem w bardzo przystepnej cenie. warzywka pierwsza klasa, makaronik tez dobry... tylko mieso podane ze wszystkim, co mieli... (czyt. tluszczykiem i drobnymi kawaleczkami kosci). oddzielamy jadalne skladniki (noodle i warzywa) od tych niejadalnych i rozkoszujemy sie smakiem potrawy:) a potem dajemy sie znow upchnac w vanie. tym razem, mamy wykupione miejsca, wiec liczymy na brak scisku, ale okazuje sie, ze jedno z naszych miejsc jest na siedzeniu, a drugi... na drewnianej dostawcej wcisnietej miedzy siedzenie a drzwi samochodu (co? nie zmieszcza sie? zmieszcza!).
w koncu docieramy do celu - malego, uroczego Lanquin, jednego z ulubionych Aniowo-Olgowych miejsc. od razu, nie zwazajac na inne oferty, kierujemy sie do El Retiro. slicznie polozone miejsce z cabanas nad czysciutka rzeka. troche sie zmienilo od poprzedniego razu (znaczy, ja nie wiem, ale Ania tak mowi (dla tych, ktorzy nie doczytali: byla tu z Olga 5 lat temu)), rozroslo sie, zorganizowalo w treki... idealne miejsce dal spragnionych wrazen gringos.
na wejsciu wita nas Josue, dawniej przewodnik, dzis menager... ktory doskonale pamieta Olge (zwlaszcza Olge;) i Anie... ach, jak milutko:) rozlokowujemy sie na poddaszu jednej z cabanas i idziemy na obiad do miasteczka. w koncu moge przekonac sie na wlasnej skorze o niskich gwatemalskich cenach. jej:) za skomplikowany posilek, skladajacy sie z kurczaka w kokosie, ryzu, buraczkow(!), tortilli i napojow, placimy 20 quetzali (2,5$) od lebka.
dzis planujemy juz tylko szeroko pojety chill out. spacerujemy po uliczkach i zachwycamy sie. w pewnym momencie wymyslam sobie, zeby kupic na sniadanie platki sniadaniowe. wstepujemy do kolejnych sklepikow i jakos nie mozemy ich znalezc... wtedy Ani przypomina sie, ze w Gwatemali... nie ma mleka. ani jogurtow. ani sera... o..! nie moge sie temu nadziwic, po drodze tu, widzialysmy tyle krow... slodkich krow - z duzymi zwisajacymi uszami i plaskimi glowami bez rogow(!).
w koncu jednak znajdujemy platki (i to czekoladowe), do ktorych kupujemy... mleko w proszku.
wracamy do El Retiro i w malej, wymiennej biblioteczce zostawiamy nasz przewodnik po Meksyku...
m.
dzien: 46 nad rzeczka opodal krzaczka 15.11.09
niedzielny poranek postanawiamy spedzic na miejscowym markecie. szybko wiec biegne do lazienek, zeby jeszcze wziac maly prysznic. wczoraj wieczorem, kiedy szlam sie myc, w wybranej przeze mnie kabinie pojawil sie... wielki karaluch. wybralam wiec konkurencyjny natrysk. nie chce sie uprzedzac do kabin prysznicowych, wiec dzisiaj postanawiam jeszcze raz sprobowac szczescia w pierwszej... wchodze do niej powoli i ogladam sie za stworem, jednoczescie, oczywiscie zdajac sobie sprawe, jak glupie to jest. kiedy nagle widze cos za stolikiem na ubrania. az nie chce mi sie wierzyc, zeby karaluch mogl tu spedzic cala noc, wiec postanawiam blizej przyjrzec sie temu czemus. podchodze do stolika, a tam... wielka, czarna tarantula! odksakuje do tylu i zastanawiam sie, czy aby mi sie nie przewidzialo... nie. siedzi tam oblesny, wielgachny paaaajak. i znow laduje w kabinie numer dwa.
zaliczamy market i idziemy do kosciolka na gorce po drodze przechodza przez miejscowy cmentarzyk. tutaj zmarlych nie zakopuje sie w ziemi (chyba, ze rodzina jest biedna), ale muruje im sie prostokatne, podluzne (troche wieksze od trumny) groby na ziemi. potem, kiedy umra nastepni czlonkowie rodziny, kolejne groby muruje sie na juz istniejacych. w ten sposob powstaja grobowce, przypominajace male domki. wszystko to maluje sie zywe kolory, dobudowuje daszki... z daleka, taki cmentarz wyglada jak miniaturowe, kolorowe miasteczko (troche gorzej, jesli sobie wyobrazimy, ze za kazda scianka lezy... nieboszczyk).
wracamy do El Retiro i wykupujemy wyjazd na tubing. wskakujemy w stroje kapielowe, dostajemy wielke detki samochodowe i wsiadamy do pick up'a, ktory wiezie nas w gore rzeki (czyli nieco innaczej niz zrobily to Olga i Ania kilka lat temu... wtedy musialy isc pieszo (i boso) przez 45 minut). dodatkowo, w pakecie otrzymujemy 16 letniego Frediego, ktory bedzie naszym rzecznym przewodnikiem (tego tez kiedys nie bylo... moze Fredie byl za maly...;) wchodzimy do zimnej rzeki, wskakujemy na nasz deeetki i dajemy sie porwac silnemu(!) pradowi rzeki... wypas!:)
momentami jest spokojnie, momentami podskakujemy na kaskadach. poczatkowo nie mam pojecia jak tym czyms sterowac i ku uciesze Ani i Frediego zaliczam wszystkie przybrzezne krzaczory, ale juz po chwili, jestem nie do pokonania. mily Fredie, mowi, gdzie skrecac, zeby nie zaliczyc zadnych kamieni, czy nie dac sie porwac wprost na konary drzew. w pewnym momencie oswiadcza nam, ze wlasnie przeplywamy nad rowem rzecznym, ktory ma 160(!) metrow glebokosci, po czym wyskakuje ze swojej oponki i zaczyna plywac w rzece. Ania mowi, ze chyba musialo mu sie cos pomylic, po czym robi dokladnie to samo, co on. no tak. osobiscie mysle, ze 10 metrow rzeki to juz za duzo, ale co? nie wyskocze? oczywiscie, ze wyskocze! plywamy chwile, potem doganiamy nasze detki i tubingujemy dalej. przeplywamy kolo El Retiro (a kiedys trasa konczyla sie juz tu) i plyniemy sobie jeszcze przez ponad 20 minut. na koncu czeka juz na nas pick up, ktory zawiezie nas z powrotem do gory.
na obiad idziemy do restauracji (no i nikt nie pamieta, jak sie nazywala), gdzie dostajemy wyklad o zagranicznych monopolistach, ktorzy kradna caly rynek turystyczny i zabieraja miejsca pracy Gwatemalczykom. domyslamy sie, ze monopolista musi byc El Retiro, bo jeden z wspolwlascicieli to Amerykanin, ale z tego, co wiemy, zatrudniaja oni tam cale gwatemalskie rodziny... nie wiemy, o co w tym chodzi, ale cieszymy sie bogatym menu (maja menu!) w tym 100% gwatemalskim miejscu.
w pewnym sensie rozumiem pretensje miejscowych, ale zaraz po wypowiedzeniu tego na glos, dostaje drugi wyklad od Ani (pani specajlistki od turystyki), ze skoro Chapini chca turystow powinni wychodzic na przeciw ich oczekiwaniom, tworzyc miejsca dla nich atrakcyjne, do ktorych turysci beda chcieli przyjezdzac... konczac slowami: 'najpierw niech maja czysto i schludnie, a potem niech sie domagaja...' well... i kto ma racje?
w drodze powrotnej wstepujemy do malego sklepiku, zeby kupic, wszedzie tu reklamowana SuperCole. indianski chlopak w sklepie pyta nas skad jestesmy, a kiedy slyszy odpowiedz zaczyna wertowac mala ksiazeczke i juz po chwili wrecza nam polski tekst Swiadkow Jehova...
chwile odpoczywamy, a potem atakujemy rzeke raz jeszcze. tym razem bez detek. idziemy kawalek w gore rzeki, a potem... rzucamy sie w nia dajac sie poniesc pradowi. czad! przy samej plazy El Retiro przez szerokosc rzeki wisi lina, ktorej sie lapiemy, a potem wychodzimy na brzeg. poczatkowo mam pewne obawy (w glowie wciaz 160m glebokosci), ale po pierwszym razie chce wiecej..!:) powtarzamy zabawe kilka razy (za kazdym razem woda jest mniej zimna), wzbudzajac ogolne zainteresowanie scisnietych na drewnianym pomoscie plazowiczow.
wieczorem wybieramy sie do lanquin'owskiej groty. La Gruta, to wielka jaskinia (zbadana tylko raz, w latach '50 przez francuskich grotolazow, ktorzy doszli na glebokosc tylko (albo az) 30km! do tej pory nie wiadomo, jak gleboka ona jest), ktora slynie przede wszystkim z Bat Show.
przez pierwszych 300 metrow jaskinia jest oswietlona, sa w niej pobudowane drabinki i mostki... oswietlenie pali sie przez caly dzien do godziny 18.00 - wtedy jednoczesnie gasna wszystkie swiatla, a grote spowijaja totalne ciemnosci. to sygnal dla mieszkajacych tam milionow nietoperzy, ktore jak na hurra! zaczynaja wylatywac na zewnatrz, dokladnie sekunde po 18.00... wszystko to mozna obserwowac z zewnatrz... lub (co wlasnie jest glowna atrakcja) z wewntarz. znaczy sie 'obserwowac' w cudzyslowiu, bo przeciez nic nie widac, ale za to mozna uslyszec... i poczuc na twarzy powiew zostawiany przez tysiace i tysiace nietoperkow.
jak juz sie okazalo wczoraj, jest jednak maly problem... miesiac temu padl glowny generator odpowiedzialny za swiatlo w grocie, i do tej pory jeszcze go nie naprawiono. nietoperze wiec nie chowaja sie gleboko w jaskini, tak jak mialy w zwyczaju przy zapalonym swietle, i ich wylot na zewnatrz jest krotszy i bardziej rozlozony w czasie. mimo to jednak, jaskinie codziennie odwiedza od kilkunastu do kilkudziesieciu osob. dzis dolaczymy do nich my. jednakze, wybieramy opcje bezwycieczkowa. zabieramy nasze latarki i spacerkiem podazamy ku La Gruta.
przed wejsciem straznik parku informuje nas, ze w srodku nie ma oswietlenia i podaje nam dwie swiece. tak na wszelki wypadek. wchodzimy do jaskini... a tam totalnie ciemno:) zapalamy nasze lampki i swieczki, i przygladamy sie tym wszystkim poteznym formacjom skalnym. jest fajnie dopoki slysze odglos rzeki na zewnatrz. kiedy milknie i zaczyna nas otaczac tylko nieprzenikniona czern i cisza, zaczynam sie zastanawiac czy rzeczywiscie tak bardzo lubie chodzic po jaskiniach. ach, zapomnialabym, inna atrakcja w La Gruta jest mozliwosc podziwiania specyficznych stworzen zyjacych wlasnie w takich ciemnosciach... skaczacych, biegajacych... malych... i wiekszych od dloni... nice. chyba dopiero w takim miejscu mozna sobie naprawde zdac sprawe z potegi natury. potrzebuje chwili, zeby przyzwyczaic sie do nowych warunkow (i upewnic, ze baterie w lampce na pewno nagle nie padna;) i moc w pelni zachwycac tym rodzajem piekna.
jaskinia slynie tez ze specjalnych formacji skalnych, swoim ksztaltem przypominajacym rozne rzeczy. i tak mamy wygladajacego jak kosmita solo, owce, aguile, las kurtinas i ostatnia, konczaca wyznaczona 300 metrowa trase, ogromna wieze.
spotykamy tez te dziwne stworzonka. skaczace, troche podobne do swierszczy (tylko, ze czarne i slepe), i... przeogromne pajaki, wielkosci ludzkiej twarzy..! no i oprocz tego lazimy po kostki w blocie i staramy sie nie wleciec w zadna szczeline czy jame, a wszystkiemu towarzyszy akompaniament nietoperzych piskow.
wychodzimy z groty, kiedy jeszcze jest jasno na dworzu, zeby nie przegapic Bat Show.
ledwo zaczyna szarzec, kiedy zaczynaja sie pojawiac pierwsze stworzenia. ale wystarczy chwila, zeby przybylo ich kilka tysiecy. wylatuja i wylatuja i wylatuja. i nie tylko sie nie koncza, ale jeszcze zwiekszaja swoja gestosc w powietrzu. gdzie nie zaswiecic latarka, leci ich tyle, ze nie miesci sie w glowie. specjalnie stajemy w najnizszym miejscu przy wyjsciu, zeby nietoprze byly zmuszone przelatywac tuz kolo nas. no i robia to. mijaja nasze ciala o kilka, kilkanascie centymetrow. niesamowite widowisko.
kiedy zaczynamy wracac do El Retiro jest juz zupelnie ciemno. Ania w koncu widzi latajace i swiecace swietliki, ktorych tak nie mogla sie doczekac.
przed droga pod gorke ratuje nas przejezdzajaca ciezarowa, ktorej kierowca poodwozi nas prawie pod wejscie El Retiro.
kiedy ide sie myc wieczorem, z ciekawosci sprawdzam, czy tarantula wciaz okupuje kabine prysznicowa... i co? siedzi centralnie na stoliku i emanuje swoja ogromnoscia i wlochatoscia..!
wracam do cabana i ponownie (pierwszy raz byl rano) opowiadam o niej Ani, ale ta znow nie chce mi wierzyc. biore wiec aparat i wracam pstryknac zdjecie olbrzymowi...
m.
niedzielny poranek postanawiamy spedzic na miejscowym markecie. szybko wiec biegne do lazienek, zeby jeszcze wziac maly prysznic. wczoraj wieczorem, kiedy szlam sie myc, w wybranej przeze mnie kabinie pojawil sie... wielki karaluch. wybralam wiec konkurencyjny natrysk. nie chce sie uprzedzac do kabin prysznicowych, wiec dzisiaj postanawiam jeszcze raz sprobowac szczescia w pierwszej... wchodze do niej powoli i ogladam sie za stworem, jednoczescie, oczywiscie zdajac sobie sprawe, jak glupie to jest. kiedy nagle widze cos za stolikiem na ubrania. az nie chce mi sie wierzyc, zeby karaluch mogl tu spedzic cala noc, wiec postanawiam blizej przyjrzec sie temu czemus. podchodze do stolika, a tam... wielka, czarna tarantula! odksakuje do tylu i zastanawiam sie, czy aby mi sie nie przewidzialo... nie. siedzi tam oblesny, wielgachny paaaajak. i znow laduje w kabinie numer dwa.
zaliczamy market i idziemy do kosciolka na gorce po drodze przechodza przez miejscowy cmentarzyk. tutaj zmarlych nie zakopuje sie w ziemi (chyba, ze rodzina jest biedna), ale muruje im sie prostokatne, podluzne (troche wieksze od trumny) groby na ziemi. potem, kiedy umra nastepni czlonkowie rodziny, kolejne groby muruje sie na juz istniejacych. w ten sposob powstaja grobowce, przypominajace male domki. wszystko to maluje sie zywe kolory, dobudowuje daszki... z daleka, taki cmentarz wyglada jak miniaturowe, kolorowe miasteczko (troche gorzej, jesli sobie wyobrazimy, ze za kazda scianka lezy... nieboszczyk).
wracamy do El Retiro i wykupujemy wyjazd na tubing. wskakujemy w stroje kapielowe, dostajemy wielke detki samochodowe i wsiadamy do pick up'a, ktory wiezie nas w gore rzeki (czyli nieco innaczej niz zrobily to Olga i Ania kilka lat temu... wtedy musialy isc pieszo (i boso) przez 45 minut). dodatkowo, w pakecie otrzymujemy 16 letniego Frediego, ktory bedzie naszym rzecznym przewodnikiem (tego tez kiedys nie bylo... moze Fredie byl za maly...;) wchodzimy do zimnej rzeki, wskakujemy na nasz deeetki i dajemy sie porwac silnemu(!) pradowi rzeki... wypas!:)
momentami jest spokojnie, momentami podskakujemy na kaskadach. poczatkowo nie mam pojecia jak tym czyms sterowac i ku uciesze Ani i Frediego zaliczam wszystkie przybrzezne krzaczory, ale juz po chwili, jestem nie do pokonania. mily Fredie, mowi, gdzie skrecac, zeby nie zaliczyc zadnych kamieni, czy nie dac sie porwac wprost na konary drzew. w pewnym momencie oswiadcza nam, ze wlasnie przeplywamy nad rowem rzecznym, ktory ma 160(!) metrow glebokosci, po czym wyskakuje ze swojej oponki i zaczyna plywac w rzece. Ania mowi, ze chyba musialo mu sie cos pomylic, po czym robi dokladnie to samo, co on. no tak. osobiscie mysle, ze 10 metrow rzeki to juz za duzo, ale co? nie wyskocze? oczywiscie, ze wyskocze! plywamy chwile, potem doganiamy nasze detki i tubingujemy dalej. przeplywamy kolo El Retiro (a kiedys trasa konczyla sie juz tu) i plyniemy sobie jeszcze przez ponad 20 minut. na koncu czeka juz na nas pick up, ktory zawiezie nas z powrotem do gory.
na obiad idziemy do restauracji (no i nikt nie pamieta, jak sie nazywala), gdzie dostajemy wyklad o zagranicznych monopolistach, ktorzy kradna caly rynek turystyczny i zabieraja miejsca pracy Gwatemalczykom. domyslamy sie, ze monopolista musi byc El Retiro, bo jeden z wspolwlascicieli to Amerykanin, ale z tego, co wiemy, zatrudniaja oni tam cale gwatemalskie rodziny... nie wiemy, o co w tym chodzi, ale cieszymy sie bogatym menu (maja menu!) w tym 100% gwatemalskim miejscu.
w pewnym sensie rozumiem pretensje miejscowych, ale zaraz po wypowiedzeniu tego na glos, dostaje drugi wyklad od Ani (pani specajlistki od turystyki), ze skoro Chapini chca turystow powinni wychodzic na przeciw ich oczekiwaniom, tworzyc miejsca dla nich atrakcyjne, do ktorych turysci beda chcieli przyjezdzac... konczac slowami: 'najpierw niech maja czysto i schludnie, a potem niech sie domagaja...' well... i kto ma racje?
w drodze powrotnej wstepujemy do malego sklepiku, zeby kupic, wszedzie tu reklamowana SuperCole. indianski chlopak w sklepie pyta nas skad jestesmy, a kiedy slyszy odpowiedz zaczyna wertowac mala ksiazeczke i juz po chwili wrecza nam polski tekst Swiadkow Jehova...
chwile odpoczywamy, a potem atakujemy rzeke raz jeszcze. tym razem bez detek. idziemy kawalek w gore rzeki, a potem... rzucamy sie w nia dajac sie poniesc pradowi. czad! przy samej plazy El Retiro przez szerokosc rzeki wisi lina, ktorej sie lapiemy, a potem wychodzimy na brzeg. poczatkowo mam pewne obawy (w glowie wciaz 160m glebokosci), ale po pierwszym razie chce wiecej..!:) powtarzamy zabawe kilka razy (za kazdym razem woda jest mniej zimna), wzbudzajac ogolne zainteresowanie scisnietych na drewnianym pomoscie plazowiczow.
wieczorem wybieramy sie do lanquin'owskiej groty. La Gruta, to wielka jaskinia (zbadana tylko raz, w latach '50 przez francuskich grotolazow, ktorzy doszli na glebokosc tylko (albo az) 30km! do tej pory nie wiadomo, jak gleboka ona jest), ktora slynie przede wszystkim z Bat Show.
przez pierwszych 300 metrow jaskinia jest oswietlona, sa w niej pobudowane drabinki i mostki... oswietlenie pali sie przez caly dzien do godziny 18.00 - wtedy jednoczesnie gasna wszystkie swiatla, a grote spowijaja totalne ciemnosci. to sygnal dla mieszkajacych tam milionow nietoperzy, ktore jak na hurra! zaczynaja wylatywac na zewnatrz, dokladnie sekunde po 18.00... wszystko to mozna obserwowac z zewnatrz... lub (co wlasnie jest glowna atrakcja) z wewntarz. znaczy sie 'obserwowac' w cudzyslowiu, bo przeciez nic nie widac, ale za to mozna uslyszec... i poczuc na twarzy powiew zostawiany przez tysiace i tysiace nietoperkow.
jak juz sie okazalo wczoraj, jest jednak maly problem... miesiac temu padl glowny generator odpowiedzialny za swiatlo w grocie, i do tej pory jeszcze go nie naprawiono. nietoperze wiec nie chowaja sie gleboko w jaskini, tak jak mialy w zwyczaju przy zapalonym swietle, i ich wylot na zewnatrz jest krotszy i bardziej rozlozony w czasie. mimo to jednak, jaskinie codziennie odwiedza od kilkunastu do kilkudziesieciu osob. dzis dolaczymy do nich my. jednakze, wybieramy opcje bezwycieczkowa. zabieramy nasze latarki i spacerkiem podazamy ku La Gruta.
przed wejsciem straznik parku informuje nas, ze w srodku nie ma oswietlenia i podaje nam dwie swiece. tak na wszelki wypadek. wchodzimy do jaskini... a tam totalnie ciemno:) zapalamy nasze lampki i swieczki, i przygladamy sie tym wszystkim poteznym formacjom skalnym. jest fajnie dopoki slysze odglos rzeki na zewnatrz. kiedy milknie i zaczyna nas otaczac tylko nieprzenikniona czern i cisza, zaczynam sie zastanawiac czy rzeczywiscie tak bardzo lubie chodzic po jaskiniach. ach, zapomnialabym, inna atrakcja w La Gruta jest mozliwosc podziwiania specyficznych stworzen zyjacych wlasnie w takich ciemnosciach... skaczacych, biegajacych... malych... i wiekszych od dloni... nice. chyba dopiero w takim miejscu mozna sobie naprawde zdac sprawe z potegi natury. potrzebuje chwili, zeby przyzwyczaic sie do nowych warunkow (i upewnic, ze baterie w lampce na pewno nagle nie padna;) i moc w pelni zachwycac tym rodzajem piekna.
jaskinia slynie tez ze specjalnych formacji skalnych, swoim ksztaltem przypominajacym rozne rzeczy. i tak mamy wygladajacego jak kosmita solo, owce, aguile, las kurtinas i ostatnia, konczaca wyznaczona 300 metrowa trase, ogromna wieze.
spotykamy tez te dziwne stworzonka. skaczace, troche podobne do swierszczy (tylko, ze czarne i slepe), i... przeogromne pajaki, wielkosci ludzkiej twarzy..! no i oprocz tego lazimy po kostki w blocie i staramy sie nie wleciec w zadna szczeline czy jame, a wszystkiemu towarzyszy akompaniament nietoperzych piskow.
wychodzimy z groty, kiedy jeszcze jest jasno na dworzu, zeby nie przegapic Bat Show.
ledwo zaczyna szarzec, kiedy zaczynaja sie pojawiac pierwsze stworzenia. ale wystarczy chwila, zeby przybylo ich kilka tysiecy. wylatuja i wylatuja i wylatuja. i nie tylko sie nie koncza, ale jeszcze zwiekszaja swoja gestosc w powietrzu. gdzie nie zaswiecic latarka, leci ich tyle, ze nie miesci sie w glowie. specjalnie stajemy w najnizszym miejscu przy wyjsciu, zeby nietoprze byly zmuszone przelatywac tuz kolo nas. no i robia to. mijaja nasze ciala o kilka, kilkanascie centymetrow. niesamowite widowisko.
kiedy zaczynamy wracac do El Retiro jest juz zupelnie ciemno. Ania w koncu widzi latajace i swiecace swietliki, ktorych tak nie mogla sie doczekac.
przed droga pod gorke ratuje nas przejezdzajaca ciezarowa, ktorej kierowca poodwozi nas prawie pod wejscie El Retiro.
kiedy ide sie myc wieczorem, z ciekawosci sprawdzam, czy tarantula wciaz okupuje kabine prysznicowa... i co? siedzi centralnie na stoliku i emanuje swoja ogromnoscia i wlochatoscia..!
wracam do cabana i ponownie (pierwszy raz byl rano) opowiadam o niej Ani, ale ta znow nie chce mi wierzyc. biore wiec aparat i wracam pstryknac zdjecie olbrzymowi...
m.
dzien: 47 pranie z namaczaniem 16.11.09
rano, jeszcze przed nasza zorganizowana wycieczka do Semuc Champey, idziemy na sniadanie do 100% gwatemalskiego miejsca. te 100%, z ktorych sa tak dumni, nie przeszkadza im wcale serwowac jedzenia z calego swiata, a nam to akurat bardzo odpowiada. zjadamy po porcji amerykanskich nalesnikow z owocami i sosem klonowym i zapijamy je kawa. szybko wracamy do El Retiro, zeby jeszcze przed wyjazdem zapisac sie na kolacje w el retirowskiej restauracji (a dzis w menu kolacja w stylu... amerykanskim...:)
ladujemy sie pake pick up'a i trzymajac sie metalowego stelaza jedziemy 9 kilometrow po kretych, bitych drogach na polnoc.
Semuc Champey to widowiskowe kaskady wodne ciagnace sie przez ponad 300 metrow. woda ma tu zawsze blekitno-zielony kolor i tworzy cudowne baseny wodne, w ktorych mozna sie kapac. ponadto cale Semuc Champey plynie po skalnym moscie utworzonym wzdluz tunelu, do ktorego kawalek wczesniej (w miejscu o nazwie Sumidero) wpada rzeka Cahabon.
zanim jednak zobaczymy kaskady czeka nas spora dawka wrazen w jaskini Kaniba. jest to calkiem nowoodkryta grota, czesciowa zalana przez wode, ktora ma okolo 10 kilometrow glebokosci. trasa, ktora przejdziemy to kilometr w jedna i kilometr w druga strone.
na poczatku wszyscy obowiazkowo wskakujemy w stroje kapielowe i sandaly, dostajemy swieczke, ktora ma nam wystarczyc na 1,5 godziny i ruszamy za naszym 17-letnim przewodnikiem Kiky'm. poczatkowo to tylko chodzenie w zupelnych ciemnosciach w zimnej wodzie, ktora niekiedy jest wyzsza niz najwyzsi z nas (wtedy trzeba plynac ze swieczka i jej nie zamoczyc), ale zabawa zaczyna sie rozkrecac. pierwsze wyzwanie to przejscie pod wodospadem. chwytamy line i idziemy pod naporem wody. trzeba uwazac, zeby woda nie zmyla cie z nierownej powierzchni. w momencie, kiedy wchodzi sie w wodospad swieczka, oczywiscie, gasnie. przez chwile znajdujesz sie wiec w zupelnych ciemnosciach, zalawaja cie hektolitry zimnej wody, a jedyne, co masz do pomocy to kawalek liny trzymanej w rece.
wspinamy sie na gore wodospadu, znow brodzimy, plywamy (i nie chcemy wcale wiedziec coz za ciekawe zwierzatka, zyja w takich mokrociemnych warunkach).
kiedy docieramy do konca trasy mam juz dosc wody. ale gra toczy sie dalej. tym razem atrakcja dla chetnych. trzeba wspiac sie po skale, a potem skoczyc z niej do wody w miejsce, w ktore przewodnik swieci latarka. nie mozna wybic sie za mocno, by nie uderzyc glowa o niska w tym miejscu jaskinie, ale tez nie za lekko, by nie zedrzec sobie skory z plecow, no i oczywiscie na koniec trzeba trafic tam, gdzie swieci swiatelko, by nie rozcharatac sie na podwodnych skalach. poniewaz jest dosyc ciemno sam skok wcale nie jest tak straszny... jak dziwaczna (ulatwiajaca) pozycja, w ktorej ustawia nas wczesniej Kiky, doprawdy nie wiem, w ktorym miejscu jest teraz moj punkt ciezkosci i co mi skoczy do wody pierwsze... ale oczywiscie skaczemy - jako jedyne dziewczyny w calej grupie 9 osobowej grupie:) a potem znow jako jedyne schodzimy po wodospadzie. tym razem trzymajac sie liny trzeba zejsc w dol wymacujac nogami dziury, nie zachlysnac sie woda, nie dac sie zepchnac no i nie spasc. najwazniejsza rada naszego przewodnika brzmi 'nie wazne, co sie dzieje, nie puszczaj liny'. no to nie puszczamy i juz po chwili stoimy na dole.
potem zabawa dla wszystkich, zjazd do wody po gladziudkim kamieniu (jak na slizgawce) i droga powrotna. troche udoskonalona. przed nami kolejna przygoda opcjonalna - zejscie tunelem, ktorym spada woda. znaczy sie trzeba wejsc w dziure, w ktorej znikaja tony wody... no i przezyc to:) najgorsze z calej zabawy jest to, ze nie wiesz, co cie czeka na dole, a Kiky tez tego nie wyjasnia. mowi tylko, zeby uwazac na glowe przy wyplywaniu z wody bo mozna sie uderzyc w bardzo niski sufit tunelu. wchodze wiec czesciowo w tunel, spuszczam nogi, ktore przebijaja strumien wody... i czuje pod nimi nic. teraz powinnam sie puscic. tak, ot po prostu, w proznie. pytam sie Kiky'ego, co tam jest, a on do mnie, ze nie mam sie bac. no jasne. przymierzam sie chyba trzy razy zanim w koncu puszcze sie wszystkiego i spadne w dol. w praktyce nie bylo tak strasznie, jak w teorii. laduje w wodzie, ktora siega mi ramion i wychodze tunelem do wiekszej groty. ale ten strach przed nieznanym... to chyba nawet nie byla adrenalina. okazuje sie, ze grote, w ktorej wlasnie jestem, opuszcza poprzednia grupa wycieczkowa. dobrze, bo moja swieczka zostala gdzies u gory i inaczej bylabym w zupelnych ciemnosciach. jest mi juz tak strasznie zimno i juz mam tak kompletnie dosc wody, ze dopadam metalowej drabinki, ktora akurat tam jest, i na nia wchodze - byle tylko dalej od wody. i wtedy, poprzednia grupa znika ze swoimi swieczkami, i wcale nie pojawia sie nikt z mojej druzyny. zostaje sama w zupelnie ciemnej, nieznanej mi i zalanej wodzie jaskini. widze nic i nie mam pojecia, gdzie jestem. dopiero po kilku minutach z tunelu wynurza sie Ania ze swoim plomyczkiem. okazuje sie, ze tak dlugo blokowala kolejke, dopoki Kiky nie powiedzial jej, czego moze oczekiwac na dole;) po kilku chwilach ukazuje sie tez inni (tym razem z 9 osob, 8 zdecydowalo sie na wrazenia). powoli zdarzamy ku wyjsciu.
ach, jak cudownie znow zobaczyc slonce. nastepna atrakcja ma byc tubing. dostajemy detki, ale zanim poplyniemy z pradem, Kiky ma jeszcze kilka atrakcji w zanadrzu. najpierw prowadzi nas nad rzeke i pokazuje hustawke na dlugich linach. mamy na niej usiasc, bujnac sie nad srodek rzeki i tam zeskoczyc. ojej... a ja juz nie chce do wody... ale, heh, pamietam, ze zawsze chcialam zeskoczyc z rozpedzonej hustawki. siadam, buuuujam sie i skacze. ogolnie, zarabista zabawa, ale woda na srodku rwacej rzeki jest, cholernie, zimna! tym razem skacza wszyscy.
i znow zostawiamy nasze detki, bo jest jeszcze cos fajnego do zrobienia. idziemy w gore rzeki, tam gdzie wyplywa ona z tunelu i gdzie laczy sie z woda z Semuc Champey. trzeba wejsc do wody (woda wyplywajaca z kilkuset metrowego, podziemnego tunelu jest zupelnie, zupelnie lodowata), przeplynac na druga strone, wspiac sie na skalki pod ostatnim basenem Semuc i wskoczyc do wody z ok. 3-4 metrow. na pewno bym to zrobila, gdyby temperatura rzeki byla wyzsza niz te cholerne 4 stopnie...
w koncu tubing. woda jest tu o wiele spokojniesza niz w okolicach Lanquin i splywamy sobie powolutku grzejac cialka w sloncu.
wracamy na trase do Semuc Champey. ale zanim tam wejdziemy... Kiky zarzadza przerwe na lunch. acha, i okazuje sie, ze w planie jest przerwa na lunch, o ktorej wiedzieli wszyscy, tylko nie my... ludzie maja przygotowane sniadanka, kanapeczki, owoce, albo pieniadze, zeby pojsc do pobliskiej restauracji. siadamy glodne przy stolikach i dobrze wiemy, co czuja te biedne pieski (w Ameryce Centralnej bezdomnych psow jest wiecej niz kotow w Polsce) z takim zaangazowaniem wpatrujace sie w jedzenie naszych wspolwycieczkowiczow.
w koncu ruszamy na trase. do wyboru mamy dwie, krotsza, bezposrednio prowadzaco do kaskad, albo dluzsza, wymagajaca wspinaczki pod gore, trase zachaczajaca o mirador z widokiem na cale Semuc Champey. oczywiscie wybieramy druga opcje.
ciezko dyszymy (znow te gorskie elewacje) i po mniej-wiecej 20 minutach zmachani i spoceni jestesmy na gorze. i oplacalo sie, bo widok jest wspanialy.
schodzimy w dol i idziemy obejrzec Sumidero (miejsce, gdzie woda wpada pod ziemie). a potem, kolejna atrakcja, plywanie w basenach Semuc. woda jest tutaj slodkoleniwa i ma wspanialy blekitnoczysciutki kolor. tak bardzo kusi, a mialysmy sie juz wiecej nie namaczac... skaczemy do pierwszego zbiornika (z jakichs 2 metrow), plywamy w nim, a potem schodzimy do nizszego, potem znow plywamy, i skaczemy (tym razem dodatkowa atrakcja, bo ponad jakimis krzakorami) do nastepnego... i tak az do ostatniego. a w ostatnim znow niespodzianka - skok do wyplywajacej w dole, z tunelu rzeki. bagatela, tylko 8 metrow wysokosci. z calej grupy, tylko 3 osoby ciagle nie maja dosc wody, i to one skacza, a potencjalna reszta obiecuje sobie, ze zaliczy to nastepnym razem...
wracamy do naszego pick up'a, i po prawie 8 godzinach prania i namaczania jedziemy z powrotem do El Retiro.\par
wpadamy do naszej cabana i dopadamy kartonu z platakami sniadaniowymi z wczoraj... a potem z utesknieniem wyczekujemy kolacji o 19.00... schodzimy do restauracji po betonowo kamienych sciezkach... i potykam sie na odplywie wody. cholera..! (nie wywalam sie tym razem;) ale noga boli bardzo.
na kolacji obowiazuje bufet, wersja wegetarianska lub miesna czyli nutroast lub steak... i chyba ze 100 roznych dodatkow. opychamy sie maksymalnie:) a potem zadowolone wracamy do naszego domku... i wszystko skonczyloby sie mega zajebiscie, gdyby tym razem to Ania nie podtknela sie na tym samym, glupim odplywie wody... i nie skrecila sobie nogi:(
kiedy w koncu jest w stanie stanac prosto, twierdzi, ze nie boli az tak bardzo... well, miejmy nadzieje.
m.
rano, jeszcze przed nasza zorganizowana wycieczka do Semuc Champey, idziemy na sniadanie do 100% gwatemalskiego miejsca. te 100%, z ktorych sa tak dumni, nie przeszkadza im wcale serwowac jedzenia z calego swiata, a nam to akurat bardzo odpowiada. zjadamy po porcji amerykanskich nalesnikow z owocami i sosem klonowym i zapijamy je kawa. szybko wracamy do El Retiro, zeby jeszcze przed wyjazdem zapisac sie na kolacje w el retirowskiej restauracji (a dzis w menu kolacja w stylu... amerykanskim...:)
ladujemy sie pake pick up'a i trzymajac sie metalowego stelaza jedziemy 9 kilometrow po kretych, bitych drogach na polnoc.
Semuc Champey to widowiskowe kaskady wodne ciagnace sie przez ponad 300 metrow. woda ma tu zawsze blekitno-zielony kolor i tworzy cudowne baseny wodne, w ktorych mozna sie kapac. ponadto cale Semuc Champey plynie po skalnym moscie utworzonym wzdluz tunelu, do ktorego kawalek wczesniej (w miejscu o nazwie Sumidero) wpada rzeka Cahabon.
zanim jednak zobaczymy kaskady czeka nas spora dawka wrazen w jaskini Kaniba. jest to calkiem nowoodkryta grota, czesciowa zalana przez wode, ktora ma okolo 10 kilometrow glebokosci. trasa, ktora przejdziemy to kilometr w jedna i kilometr w druga strone.
na poczatku wszyscy obowiazkowo wskakujemy w stroje kapielowe i sandaly, dostajemy swieczke, ktora ma nam wystarczyc na 1,5 godziny i ruszamy za naszym 17-letnim przewodnikiem Kiky'm. poczatkowo to tylko chodzenie w zupelnych ciemnosciach w zimnej wodzie, ktora niekiedy jest wyzsza niz najwyzsi z nas (wtedy trzeba plynac ze swieczka i jej nie zamoczyc), ale zabawa zaczyna sie rozkrecac. pierwsze wyzwanie to przejscie pod wodospadem. chwytamy line i idziemy pod naporem wody. trzeba uwazac, zeby woda nie zmyla cie z nierownej powierzchni. w momencie, kiedy wchodzi sie w wodospad swieczka, oczywiscie, gasnie. przez chwile znajdujesz sie wiec w zupelnych ciemnosciach, zalawaja cie hektolitry zimnej wody, a jedyne, co masz do pomocy to kawalek liny trzymanej w rece.
wspinamy sie na gore wodospadu, znow brodzimy, plywamy (i nie chcemy wcale wiedziec coz za ciekawe zwierzatka, zyja w takich mokrociemnych warunkach).
kiedy docieramy do konca trasy mam juz dosc wody. ale gra toczy sie dalej. tym razem atrakcja dla chetnych. trzeba wspiac sie po skale, a potem skoczyc z niej do wody w miejsce, w ktore przewodnik swieci latarka. nie mozna wybic sie za mocno, by nie uderzyc glowa o niska w tym miejscu jaskinie, ale tez nie za lekko, by nie zedrzec sobie skory z plecow, no i oczywiscie na koniec trzeba trafic tam, gdzie swieci swiatelko, by nie rozcharatac sie na podwodnych skalach. poniewaz jest dosyc ciemno sam skok wcale nie jest tak straszny... jak dziwaczna (ulatwiajaca) pozycja, w ktorej ustawia nas wczesniej Kiky, doprawdy nie wiem, w ktorym miejscu jest teraz moj punkt ciezkosci i co mi skoczy do wody pierwsze... ale oczywiscie skaczemy - jako jedyne dziewczyny w calej grupie 9 osobowej grupie:) a potem znow jako jedyne schodzimy po wodospadzie. tym razem trzymajac sie liny trzeba zejsc w dol wymacujac nogami dziury, nie zachlysnac sie woda, nie dac sie zepchnac no i nie spasc. najwazniejsza rada naszego przewodnika brzmi 'nie wazne, co sie dzieje, nie puszczaj liny'. no to nie puszczamy i juz po chwili stoimy na dole.
potem zabawa dla wszystkich, zjazd do wody po gladziudkim kamieniu (jak na slizgawce) i droga powrotna. troche udoskonalona. przed nami kolejna przygoda opcjonalna - zejscie tunelem, ktorym spada woda. znaczy sie trzeba wejsc w dziure, w ktorej znikaja tony wody... no i przezyc to:) najgorsze z calej zabawy jest to, ze nie wiesz, co cie czeka na dole, a Kiky tez tego nie wyjasnia. mowi tylko, zeby uwazac na glowe przy wyplywaniu z wody bo mozna sie uderzyc w bardzo niski sufit tunelu. wchodze wiec czesciowo w tunel, spuszczam nogi, ktore przebijaja strumien wody... i czuje pod nimi nic. teraz powinnam sie puscic. tak, ot po prostu, w proznie. pytam sie Kiky'ego, co tam jest, a on do mnie, ze nie mam sie bac. no jasne. przymierzam sie chyba trzy razy zanim w koncu puszcze sie wszystkiego i spadne w dol. w praktyce nie bylo tak strasznie, jak w teorii. laduje w wodzie, ktora siega mi ramion i wychodze tunelem do wiekszej groty. ale ten strach przed nieznanym... to chyba nawet nie byla adrenalina. okazuje sie, ze grote, w ktorej wlasnie jestem, opuszcza poprzednia grupa wycieczkowa. dobrze, bo moja swieczka zostala gdzies u gory i inaczej bylabym w zupelnych ciemnosciach. jest mi juz tak strasznie zimno i juz mam tak kompletnie dosc wody, ze dopadam metalowej drabinki, ktora akurat tam jest, i na nia wchodze - byle tylko dalej od wody. i wtedy, poprzednia grupa znika ze swoimi swieczkami, i wcale nie pojawia sie nikt z mojej druzyny. zostaje sama w zupelnie ciemnej, nieznanej mi i zalanej wodzie jaskini. widze nic i nie mam pojecia, gdzie jestem. dopiero po kilku minutach z tunelu wynurza sie Ania ze swoim plomyczkiem. okazuje sie, ze tak dlugo blokowala kolejke, dopoki Kiky nie powiedzial jej, czego moze oczekiwac na dole;) po kilku chwilach ukazuje sie tez inni (tym razem z 9 osob, 8 zdecydowalo sie na wrazenia). powoli zdarzamy ku wyjsciu.
ach, jak cudownie znow zobaczyc slonce. nastepna atrakcja ma byc tubing. dostajemy detki, ale zanim poplyniemy z pradem, Kiky ma jeszcze kilka atrakcji w zanadrzu. najpierw prowadzi nas nad rzeke i pokazuje hustawke na dlugich linach. mamy na niej usiasc, bujnac sie nad srodek rzeki i tam zeskoczyc. ojej... a ja juz nie chce do wody... ale, heh, pamietam, ze zawsze chcialam zeskoczyc z rozpedzonej hustawki. siadam, buuuujam sie i skacze. ogolnie, zarabista zabawa, ale woda na srodku rwacej rzeki jest, cholernie, zimna! tym razem skacza wszyscy.
i znow zostawiamy nasze detki, bo jest jeszcze cos fajnego do zrobienia. idziemy w gore rzeki, tam gdzie wyplywa ona z tunelu i gdzie laczy sie z woda z Semuc Champey. trzeba wejsc do wody (woda wyplywajaca z kilkuset metrowego, podziemnego tunelu jest zupelnie, zupelnie lodowata), przeplynac na druga strone, wspiac sie na skalki pod ostatnim basenem Semuc i wskoczyc do wody z ok. 3-4 metrow. na pewno bym to zrobila, gdyby temperatura rzeki byla wyzsza niz te cholerne 4 stopnie...
w koncu tubing. woda jest tu o wiele spokojniesza niz w okolicach Lanquin i splywamy sobie powolutku grzejac cialka w sloncu.
wracamy na trase do Semuc Champey. ale zanim tam wejdziemy... Kiky zarzadza przerwe na lunch. acha, i okazuje sie, ze w planie jest przerwa na lunch, o ktorej wiedzieli wszyscy, tylko nie my... ludzie maja przygotowane sniadanka, kanapeczki, owoce, albo pieniadze, zeby pojsc do pobliskiej restauracji. siadamy glodne przy stolikach i dobrze wiemy, co czuja te biedne pieski (w Ameryce Centralnej bezdomnych psow jest wiecej niz kotow w Polsce) z takim zaangazowaniem wpatrujace sie w jedzenie naszych wspolwycieczkowiczow.
w koncu ruszamy na trase. do wyboru mamy dwie, krotsza, bezposrednio prowadzaco do kaskad, albo dluzsza, wymagajaca wspinaczki pod gore, trase zachaczajaca o mirador z widokiem na cale Semuc Champey. oczywiscie wybieramy druga opcje.
ciezko dyszymy (znow te gorskie elewacje) i po mniej-wiecej 20 minutach zmachani i spoceni jestesmy na gorze. i oplacalo sie, bo widok jest wspanialy.
schodzimy w dol i idziemy obejrzec Sumidero (miejsce, gdzie woda wpada pod ziemie). a potem, kolejna atrakcja, plywanie w basenach Semuc. woda jest tutaj slodkoleniwa i ma wspanialy blekitnoczysciutki kolor. tak bardzo kusi, a mialysmy sie juz wiecej nie namaczac... skaczemy do pierwszego zbiornika (z jakichs 2 metrow), plywamy w nim, a potem schodzimy do nizszego, potem znow plywamy, i skaczemy (tym razem dodatkowa atrakcja, bo ponad jakimis krzakorami) do nastepnego... i tak az do ostatniego. a w ostatnim znow niespodzianka - skok do wyplywajacej w dole, z tunelu rzeki. bagatela, tylko 8 metrow wysokosci. z calej grupy, tylko 3 osoby ciagle nie maja dosc wody, i to one skacza, a potencjalna reszta obiecuje sobie, ze zaliczy to nastepnym razem...
wracamy do naszego pick up'a, i po prawie 8 godzinach prania i namaczania jedziemy z powrotem do El Retiro.\par
wpadamy do naszej cabana i dopadamy kartonu z platakami sniadaniowymi z wczoraj... a potem z utesknieniem wyczekujemy kolacji o 19.00... schodzimy do restauracji po betonowo kamienych sciezkach... i potykam sie na odplywie wody. cholera..! (nie wywalam sie tym razem;) ale noga boli bardzo.
na kolacji obowiazuje bufet, wersja wegetarianska lub miesna czyli nutroast lub steak... i chyba ze 100 roznych dodatkow. opychamy sie maksymalnie:) a potem zadowolone wracamy do naszego domku... i wszystko skonczyloby sie mega zajebiscie, gdyby tym razem to Ania nie podtknela sie na tym samym, glupim odplywie wody... i nie skrecila sobie nogi:(
kiedy w koncu jest w stanie stanac prosto, twierdzi, ze nie boli az tak bardzo... well, miejmy nadzieje.
m.
dzien: 48 chicken buses rulez! 17.11.09
pobudkie urzadzamy po... 3.00 rano..! pierwszy autobus przyjezdza okolo 4.00, a my mamy w planach kilka przesiadek i zdecydowanie nie chcemy powtarzac sytuacji z Sayache, gdzie musialysmy przymusowo nocowac. jest ciemno, jak cholera i do tego pada, a nasz autobus... nie przyjezdza. znaczy, nie wiemy dokladnie, czy to my sie na niego spozniamy (chociaz pod daszkiem przy glownej bramie bylysmy na pewno przed 4.00), czy to on przyjezdza pozniej, ale wsiadamy do niego dopiero o 4.40. zegnamy kota, ktory przesiedzial z nami te dodatkowe 40 minut miauczac zaciekle na gwatemalski transport i jedziemy do Cobanu.
zaliczamy pierwsza otwarta po drodze piekarnie i kupujemy w niej pan dulce (w Gwatemali nie ma w ogole slonego chleba. wiekszosc wypiekow jest slodka, ewentualnie nie-slodka, czyli bezsmakowa) i goraca kawe. zeby dostac sie dalej musimy odjechac z innego terminalu w srodku miasta. kiedy go w koncu znajdujemy okazuje sie, ze... jest nieczynny. wskakujemy wiec do jednego z busow i podjezdzamy nim z powrotem na terminal polnocny...
mamy szczescie, bo nastepny van odjezdza dokladnie za 2 minuty. i zostaly w nim tylko 2 miejsca. bardzo ferelne miejsca, jak sie okazuje. jedno z przodu, kolo kierowcy i jakiegos smierdzacego pana... drugie na jednej z dostawek pomiedzy siedzeniem a drzwiami samochodu. wiem, przerabialysmy to juz wczesniej, ale przynajmniej dostawka byla porzadnie zrobiona. ta tutaj ma szerokosc jednego poldupka i jest wyzsza niz siedzenie, wiec niemozliwoscia jest usiasc na tym calym tylkiem... no nic, za duzego wyboru to my raczej nie mamy. wsiadamy w czerwonego busa... i zaczynamy sie wlec. doslownie. nie wiem, czy to samochod jest do niczego, czy kierowca jest takim pierdola, ale predkosc, ktora osiagamy jest porazajaco niska (np. predkosc pod gorke po asfalcie: 25km/h..!).
mamy dojechac do Uspantanu. droga, ktora tam prowadzi to jedna z wazniejszych gwatemalskich tras. oczywiscia cala gorzysta i z czarnoziemu. przynajmniej tak to wyglada na mapie, bo dowiadujemy sie, ze zaczeto ja asfaltowac. od drugiego konca:)
ledwo wyjezdzamy za miasto, a kierowca zatrzymuje sie przy jakiejs drewnianej komorce, w ktorej podobno, wulkanizuja kola. poniewaz wszyscy pracownicy sa wlasnie zajeci, spedzamy tam pol godziny czekajac, az ktorys z nich bedzie mogl skleic detke kola zapasowego. i wyobrazcie sobie, ze zaden z pozostalych 20-30 pasazerow nawet nie pomysli o narzekaniu..! wszyscy grzecznie czekaja, az kierowca zalatwi swoje.
wjezdzamy na trase. poprzedniej nocy padalo, wiec dzis na szczescie sie nie kurzy... ale nasza kosmiczna predkosc znow spada! tym razem, zeby podjechac pod gore kierowca rozpedza wehikul do szalonej predkosci 15km/h! nic tylko rwac wlosy... mamy mnostwo czasu, zeby podziwiac piekny kanion za oknem.
nagle po godzinie jazdy kierowca zatrzymuje pojazd. okazuje sie, ze przez wspomniane juz deszcze obsunal sie kawalek zbocza... i zasypal droge. po jednej i drugiej stronie czeka na przejazd mnostwo samochodow. akurat w tej okolicy prowadzone sa roboty drogowe i nie daleko znajduje sie parking maszyn. musimy wiec, poczekac tylko do 9.00, kiedy to robotnicy przyjda do pracy i przy okazji wykopia nam przejazd. i tak sie tez dzieje. wielki zolty spychacz robi, co do niego nalezy. potem jeszcze tylko ruch wahadlowy dla powstalego w miedzyczasie korku i po godzinie znow jestesmy na trasie.
zamieniam sie z Ania na miejsca. teraz ja ide do tylu testowac dostawke. to, co sie tam dzieje totalnie szarga moje juz i tak napiete nerwy. ludzie obok ani drgna, poldupek daje mi o sobie znac juz po 10 minutach, a chlopak od naganiania, co chwile wpuszcza do srodka nowych ludzi (potem, gdy nie mieszcza sie juz w srodku, sadza ich... na dachu). sam stoi miedzy siedzeniami, ale poniewaz nie za bardzo ma gdzie stac, niemal siada mi na kolanach..! a potem wpuszcza do srodka jeszcze jedna osobe, dla ktorej na pewno nie ma tu miejsca. rezultat jest taki, ze nowy pasazer, doslownie, stoi mi miedzy nogami! mam ochote ich wszystkich pobic. rzucam na okolo polskimi wyzwiskami i kiedy w koncu wysiadam w Uspantanie postanawiam, co nalezy: juz nigdy nikomu nie zrobie miejsca i nie bede rozumiec, czego moga ode mnie chciec inni pasazerowie.
jedziemy do Sacapulas, a tam zmieniamy vana... na nastepnego vana. tu z kolei nie wytrzymuje Ania. na okolo opowiada, ze juz wiecej nie da sie wepchnac do zadnego mikrobusa. w gre wchodza tylko chicken busy!
mamy za soba juz ponad 11 godzin jazdy. mamy dosc. naszym planem jest dojechac dzis do Huehuetenango (czyt. Łełetenango), ale jeszcze w czasie jazdy zastanawiamy sie, czy oby na pewno nie damy rady pojechac dalej (ostatecznie chcemy wyladawac w Quetzaltenango (czyt. Kecaltenango)). kiedy wjezdzamy do szarego Huehue jednoglosnie decydujemy sie jednak na dalsza podroz do Xeli (czyt. Szeli; inna nazwa dla Quetzaltenango).
jedziemy jedna z glownych ulic Huehuetenango, kiedy nagle slyszymy krzyk z nadjezdzajacego z naprzeciwka skutera. ogladamy sie w danym kierunku i wtedy skuter uderza w lewy tylni bok naszego vana, a potem z calym impetem wjezdza w samochod za nami (wyprzedzal i nie zdarzyl wrocic na swoj pas). kierowca skutera zatrzymuje sie na kierownicy pojazdu, ale pasazer nie ma juz takiego szczescia - przelatuje nad kierowca i laduje twarza na szybie samochodu. akurat tak sie sklada, ze za nim jedzie woz policyjny... otwieraja sie drzwi radiowozu, ale kierowca skutera juz odprowadza go na bok, a pasazer zbiera jeszcze z jezdni czesci czegos i odchodzi drugim bokiem. nasz kierowca wybiega ogladac szkody, ale okazuje sie, ze nie stalo sie nic wielkiego, wiec po prostu wraca za kierownice... a policjanci..? zamykaja drzwi... i odjezdzaja. po sprawie..! najzabawniejsze jest chyba to, ze kierowca samochodu, w ktory uderzyl skuter i na ktorego masce wyladowal pasazer, dopiero po przejechaniu kilkudziesiecu metrow wpada na to, zeby obejrzec swoj pojazd.
wysiadamy z vana i juz dopadaja nas kolejni naganiacze, ale Ania, zgodnie z obietnica, nie pozwala im nawet dotknac naszych plecakow, dopoki nie udowodnia, ze sa z kamionety. no i sa. z mega odpicowanego chicken busa. wystarczy, ze powiemy 'si' i juz razem z naszymi bagazami jestesmy w srodku. a to dopiero poczatek zabawy. zaraz za nami do autobusu wchodza, kolejno, sprzedawcy: owocow, suszonych bananow, gum do zucia, orzeszkow ziemnych, cukierkow, zimnych napojow, enchillad (x2), pizzy na kawalki oraz dodatkowo dwoch gosci z kikutami rak. a najlepsze i tak wciaz przed nami. nasz kierowca jezdzi lepiej niz w najlepszych filmach akcji ('szybcy i wsciekli' moga sie przy nim schowac!). jedziemy gorska, waska, kreta droga, a prujemy chyba 150km na godzine i wyprzedzamy wszystko, co sie da. sila odsrodowa na zakretach jest tak wielka, ze ledwo mozemy utrzymac sie w siedzeniach. wszystko po to, zeby autobus jako pierwszy dojechal do stojacych przy drodze potencjalnych klientow, zapakowal ich do srodka i pojechal dalej, zanim zrobia to inni. nasi naganiacze tez sa totalnie odjechani. skacza po dachu i drabinkach na tyle autobusu z bagazami, czesto wiekszymi i ciezszymi niz oni sami, i to w czasie jazdy! jednoczesnie tez, biegaja wewnatrz kamionety zbierajac pieniadze od pasazerow, wykrzykujac nazwy mijanych wiosek i wybiegaja na zewnatrz poganiajac wsiadajacych slowami 'venga, venga!'... a pasazerowie, rzeczywiscie zaczynaja biec! nie wazne czy maja lat 5 czy 75..! czas to pieniadz, nie ma co;)
w koncu, po ponad 14 godzinach jazdy 6 srodkami transportu, zostajemy porzucone kolo Xela'owskiej rotundy. tam lapiemy (ostatniego) busa do centrum. a w centrum to my zostajemy zlapane przez szalona Sandre.
Sandra wyglada i zachowuje sie jak... babajaga Catalina - 20 lat wczesniej..! tyle, ze nie biega bez przerwy z jointem w ustach. Sandra zabiera nas do swojego hosteliku: Casa Jaguar, ktory znajduje sie samym cetrum Xela'i przy Plaza Central, w 100 letnim Pasaje Enriquez. na miejscu jest kuchnia, a w pokojach telewizja z kablowka. wszystko za... 2,5$ od osoby. ach:)
Xela to ponad 140 tysieczne miasto w zachodniej czesci Gwatemali, polozone na wysokosci 2335 m.n.p.m. niektorzy uwazaja je za idealne gwatemalskie miasto (chociaz do 1840 roku nalezalo do Meksyku!). nie za duze, nie za male, z odpowiednia iloscia obcokrajowcow, dzieki ktorym utrzymuje sie dobry poziom hoteli i restauracji, ale znow z nie tak wieloma, by mogla zatracic sie miejscowa kultura i oryginalnosc. architekura (zwlaszcza w centrum) laczy w sobie hiszpanski urok i niemiecka (gotycka) powage. Xela i jej okolice oferuja wiele atrakcji, jak chocby wspinaczke na pobliski wulkan Santa Maria (3772 m.n.p.m.) lub najwyzsza gore w ameryce centralnej, (troszke bardziej oddalony) wulkan Tajumulco (czyt. Tahumulko) - 4220 m.n.p.m., ale w zanadrzu ma rowniez (albo przede wszystkim) szkoly jezykowe, przerozne kursy czy mozliwosci pracy wolontaryjnej. dlatego pelno tu mlodych ludzi.
wieczorem wloczymy sie troche po miescie i idziemy na kolacje do, popularnego wsrod studentow, Blue Angel Video Cafe. potem wracamy do Casa Jaguar i ogladamy stare hity na VH1 az zasniemy...
m.
pobudkie urzadzamy po... 3.00 rano..! pierwszy autobus przyjezdza okolo 4.00, a my mamy w planach kilka przesiadek i zdecydowanie nie chcemy powtarzac sytuacji z Sayache, gdzie musialysmy przymusowo nocowac. jest ciemno, jak cholera i do tego pada, a nasz autobus... nie przyjezdza. znaczy, nie wiemy dokladnie, czy to my sie na niego spozniamy (chociaz pod daszkiem przy glownej bramie bylysmy na pewno przed 4.00), czy to on przyjezdza pozniej, ale wsiadamy do niego dopiero o 4.40. zegnamy kota, ktory przesiedzial z nami te dodatkowe 40 minut miauczac zaciekle na gwatemalski transport i jedziemy do Cobanu.
zaliczamy pierwsza otwarta po drodze piekarnie i kupujemy w niej pan dulce (w Gwatemali nie ma w ogole slonego chleba. wiekszosc wypiekow jest slodka, ewentualnie nie-slodka, czyli bezsmakowa) i goraca kawe. zeby dostac sie dalej musimy odjechac z innego terminalu w srodku miasta. kiedy go w koncu znajdujemy okazuje sie, ze... jest nieczynny. wskakujemy wiec do jednego z busow i podjezdzamy nim z powrotem na terminal polnocny...
mamy szczescie, bo nastepny van odjezdza dokladnie za 2 minuty. i zostaly w nim tylko 2 miejsca. bardzo ferelne miejsca, jak sie okazuje. jedno z przodu, kolo kierowcy i jakiegos smierdzacego pana... drugie na jednej z dostawek pomiedzy siedzeniem a drzwiami samochodu. wiem, przerabialysmy to juz wczesniej, ale przynajmniej dostawka byla porzadnie zrobiona. ta tutaj ma szerokosc jednego poldupka i jest wyzsza niz siedzenie, wiec niemozliwoscia jest usiasc na tym calym tylkiem... no nic, za duzego wyboru to my raczej nie mamy. wsiadamy w czerwonego busa... i zaczynamy sie wlec. doslownie. nie wiem, czy to samochod jest do niczego, czy kierowca jest takim pierdola, ale predkosc, ktora osiagamy jest porazajaco niska (np. predkosc pod gorke po asfalcie: 25km/h..!).
mamy dojechac do Uspantanu. droga, ktora tam prowadzi to jedna z wazniejszych gwatemalskich tras. oczywiscia cala gorzysta i z czarnoziemu. przynajmniej tak to wyglada na mapie, bo dowiadujemy sie, ze zaczeto ja asfaltowac. od drugiego konca:)
ledwo wyjezdzamy za miasto, a kierowca zatrzymuje sie przy jakiejs drewnianej komorce, w ktorej podobno, wulkanizuja kola. poniewaz wszyscy pracownicy sa wlasnie zajeci, spedzamy tam pol godziny czekajac, az ktorys z nich bedzie mogl skleic detke kola zapasowego. i wyobrazcie sobie, ze zaden z pozostalych 20-30 pasazerow nawet nie pomysli o narzekaniu..! wszyscy grzecznie czekaja, az kierowca zalatwi swoje.
wjezdzamy na trase. poprzedniej nocy padalo, wiec dzis na szczescie sie nie kurzy... ale nasza kosmiczna predkosc znow spada! tym razem, zeby podjechac pod gore kierowca rozpedza wehikul do szalonej predkosci 15km/h! nic tylko rwac wlosy... mamy mnostwo czasu, zeby podziwiac piekny kanion za oknem.
nagle po godzinie jazdy kierowca zatrzymuje pojazd. okazuje sie, ze przez wspomniane juz deszcze obsunal sie kawalek zbocza... i zasypal droge. po jednej i drugiej stronie czeka na przejazd mnostwo samochodow. akurat w tej okolicy prowadzone sa roboty drogowe i nie daleko znajduje sie parking maszyn. musimy wiec, poczekac tylko do 9.00, kiedy to robotnicy przyjda do pracy i przy okazji wykopia nam przejazd. i tak sie tez dzieje. wielki zolty spychacz robi, co do niego nalezy. potem jeszcze tylko ruch wahadlowy dla powstalego w miedzyczasie korku i po godzinie znow jestesmy na trasie.
zamieniam sie z Ania na miejsca. teraz ja ide do tylu testowac dostawke. to, co sie tam dzieje totalnie szarga moje juz i tak napiete nerwy. ludzie obok ani drgna, poldupek daje mi o sobie znac juz po 10 minutach, a chlopak od naganiania, co chwile wpuszcza do srodka nowych ludzi (potem, gdy nie mieszcza sie juz w srodku, sadza ich... na dachu). sam stoi miedzy siedzeniami, ale poniewaz nie za bardzo ma gdzie stac, niemal siada mi na kolanach..! a potem wpuszcza do srodka jeszcze jedna osobe, dla ktorej na pewno nie ma tu miejsca. rezultat jest taki, ze nowy pasazer, doslownie, stoi mi miedzy nogami! mam ochote ich wszystkich pobic. rzucam na okolo polskimi wyzwiskami i kiedy w koncu wysiadam w Uspantanie postanawiam, co nalezy: juz nigdy nikomu nie zrobie miejsca i nie bede rozumiec, czego moga ode mnie chciec inni pasazerowie.
jedziemy do Sacapulas, a tam zmieniamy vana... na nastepnego vana. tu z kolei nie wytrzymuje Ania. na okolo opowiada, ze juz wiecej nie da sie wepchnac do zadnego mikrobusa. w gre wchodza tylko chicken busy!
mamy za soba juz ponad 11 godzin jazdy. mamy dosc. naszym planem jest dojechac dzis do Huehuetenango (czyt. Łełetenango), ale jeszcze w czasie jazdy zastanawiamy sie, czy oby na pewno nie damy rady pojechac dalej (ostatecznie chcemy wyladawac w Quetzaltenango (czyt. Kecaltenango)). kiedy wjezdzamy do szarego Huehue jednoglosnie decydujemy sie jednak na dalsza podroz do Xeli (czyt. Szeli; inna nazwa dla Quetzaltenango).
jedziemy jedna z glownych ulic Huehuetenango, kiedy nagle slyszymy krzyk z nadjezdzajacego z naprzeciwka skutera. ogladamy sie w danym kierunku i wtedy skuter uderza w lewy tylni bok naszego vana, a potem z calym impetem wjezdza w samochod za nami (wyprzedzal i nie zdarzyl wrocic na swoj pas). kierowca skutera zatrzymuje sie na kierownicy pojazdu, ale pasazer nie ma juz takiego szczescia - przelatuje nad kierowca i laduje twarza na szybie samochodu. akurat tak sie sklada, ze za nim jedzie woz policyjny... otwieraja sie drzwi radiowozu, ale kierowca skutera juz odprowadza go na bok, a pasazer zbiera jeszcze z jezdni czesci czegos i odchodzi drugim bokiem. nasz kierowca wybiega ogladac szkody, ale okazuje sie, ze nie stalo sie nic wielkiego, wiec po prostu wraca za kierownice... a policjanci..? zamykaja drzwi... i odjezdzaja. po sprawie..! najzabawniejsze jest chyba to, ze kierowca samochodu, w ktory uderzyl skuter i na ktorego masce wyladowal pasazer, dopiero po przejechaniu kilkudziesiecu metrow wpada na to, zeby obejrzec swoj pojazd.
wysiadamy z vana i juz dopadaja nas kolejni naganiacze, ale Ania, zgodnie z obietnica, nie pozwala im nawet dotknac naszych plecakow, dopoki nie udowodnia, ze sa z kamionety. no i sa. z mega odpicowanego chicken busa. wystarczy, ze powiemy 'si' i juz razem z naszymi bagazami jestesmy w srodku. a to dopiero poczatek zabawy. zaraz za nami do autobusu wchodza, kolejno, sprzedawcy: owocow, suszonych bananow, gum do zucia, orzeszkow ziemnych, cukierkow, zimnych napojow, enchillad (x2), pizzy na kawalki oraz dodatkowo dwoch gosci z kikutami rak. a najlepsze i tak wciaz przed nami. nasz kierowca jezdzi lepiej niz w najlepszych filmach akcji ('szybcy i wsciekli' moga sie przy nim schowac!). jedziemy gorska, waska, kreta droga, a prujemy chyba 150km na godzine i wyprzedzamy wszystko, co sie da. sila odsrodowa na zakretach jest tak wielka, ze ledwo mozemy utrzymac sie w siedzeniach. wszystko po to, zeby autobus jako pierwszy dojechal do stojacych przy drodze potencjalnych klientow, zapakowal ich do srodka i pojechal dalej, zanim zrobia to inni. nasi naganiacze tez sa totalnie odjechani. skacza po dachu i drabinkach na tyle autobusu z bagazami, czesto wiekszymi i ciezszymi niz oni sami, i to w czasie jazdy! jednoczesnie tez, biegaja wewnatrz kamionety zbierajac pieniadze od pasazerow, wykrzykujac nazwy mijanych wiosek i wybiegaja na zewnatrz poganiajac wsiadajacych slowami 'venga, venga!'... a pasazerowie, rzeczywiscie zaczynaja biec! nie wazne czy maja lat 5 czy 75..! czas to pieniadz, nie ma co;)
w koncu, po ponad 14 godzinach jazdy 6 srodkami transportu, zostajemy porzucone kolo Xela'owskiej rotundy. tam lapiemy (ostatniego) busa do centrum. a w centrum to my zostajemy zlapane przez szalona Sandre.
Sandra wyglada i zachowuje sie jak... babajaga Catalina - 20 lat wczesniej..! tyle, ze nie biega bez przerwy z jointem w ustach. Sandra zabiera nas do swojego hosteliku: Casa Jaguar, ktory znajduje sie samym cetrum Xela'i przy Plaza Central, w 100 letnim Pasaje Enriquez. na miejscu jest kuchnia, a w pokojach telewizja z kablowka. wszystko za... 2,5$ od osoby. ach:)
Xela to ponad 140 tysieczne miasto w zachodniej czesci Gwatemali, polozone na wysokosci 2335 m.n.p.m. niektorzy uwazaja je za idealne gwatemalskie miasto (chociaz do 1840 roku nalezalo do Meksyku!). nie za duze, nie za male, z odpowiednia iloscia obcokrajowcow, dzieki ktorym utrzymuje sie dobry poziom hoteli i restauracji, ale znow z nie tak wieloma, by mogla zatracic sie miejscowa kultura i oryginalnosc. architekura (zwlaszcza w centrum) laczy w sobie hiszpanski urok i niemiecka (gotycka) powage. Xela i jej okolice oferuja wiele atrakcji, jak chocby wspinaczke na pobliski wulkan Santa Maria (3772 m.n.p.m.) lub najwyzsza gore w ameryce centralnej, (troszke bardziej oddalony) wulkan Tajumulco (czyt. Tahumulko) - 4220 m.n.p.m., ale w zanadrzu ma rowniez (albo przede wszystkim) szkoly jezykowe, przerozne kursy czy mozliwosci pracy wolontaryjnej. dlatego pelno tu mlodych ludzi.
wieczorem wloczymy sie troche po miescie i idziemy na kolacje do, popularnego wsrod studentow, Blue Angel Video Cafe. potem wracamy do Casa Jaguar i ogladamy stare hity na VH1 az zasniemy...
m.
dzien: 49 chill out 18.11.09
po wczorajszych wojazach potrzebujemy troche odpoczac, dlatego dzis stawiamy na szeroko rozumiany chill out (ponadto, rano okazuje sie, ze skrecona noga Ani nie wytrzymala wczorajszych trudow i obciazen i spuchla niemal dwukrotnie...)
zaczynamy wiec od wizyty na pobliskiej plazie central, gdzie dajemy wypucowac sobie buty (po brodzeniu po kostki w blocie nalezy im sie to jak najbardziej). chodzimy chwile wsrod grona pucybutow, az w koncu wybieramy tego jednego. pan wrecza nam gazety i nawet bezblednie rozpoznaje kolory naszego obuwia. kilkanascie minut pozniej nasze buty slnia tak, ze az oslepiaja.
wstepujemy do pobliskiej katedry i zapalamy w niej, kupione przed wejsciem, swieczki. a potem idziemy na Mercado La Democracia, taki prawdziwy gwatemalski market, ktory moze zachwycic. i rzeczywiscie, ciagnie sie wsrod kilku ulic, jest przekolorowy i mozna na nim kupic mnostwo roznych rzeczy. kierujemy sie do czesci z owocami i warzywami i widzimy tam takie okazy, ktorych jeszcze nigdzie nie bylo (i to nie tylko ja ich nigdy nie widzialam, sa tez takie, ktorych nie zna rowniez Ania;). spedzamy tam wiekszosc czasu robiac zakupy na dzisiejsza kolacje.
na lunch ponownie wpadamy do Blue Angel Video Cafe. pozeramy spaghetti, popijamy smoothie i kawa z kahula oraz wykorzystujemy free wi-fi (i niefree prad, za ktory zcharguja nas pod koniec - 3 quetzale za godzine..!). probujemy takze gwatemalskiej czekolady (ha, w Gwatemali maja czekolade! (w Meksyku nie mieli...)), ktora w konzystecji wyglada jak zbite ze soba, suche, zmielone ziarna kakao, ale smakuje dobrze (zupelnie inaczej niz czekolada, ale dobrze...:).
w agencji turystycznej Adrenalina zapisujemy sie na jutrzejsza wycieczke do goracych zrodel.
z zakupionych warzywek postanawiamy ugotowac zupe... do tego bedzie nam potrzebna kostka bulionowa... albo jakies zwierze. wybieramy pierwsza opcje i ponownie ruszamy do miasta na poszukiwania wybranego towaru. po drodze natrafiamy na jakis inny, mniejszy market, na ktorym kupujemy butelke, jak sie pozniej okaze, odrobine rozcienczonego szamponu. a potem odkrywamy nasz pierwszy gwatemalski supermarket, w ktorym mozna kupic... wszystko! mamy wiec kawe z kofeina, czekolade, zelki, owsianke, dzemy, miody, mleko(!), jogurty(!), platki sniadaniowe(!) (pozniej sie dowiemy, ze produkty z prawdziwego mleka trafily do Gwatemali jakis czas temu wraz z przybywajacymi tu studentami i turystami, spragnionymi naturalnej laktozy), wode mineralna (w Meksyku sprzedaje sie wlasciwie tylko wode puryfikowana (oczyszczana), zreszta w Gwatemali i innych krajach Ameryki Lacinskiej tez... woda z kranow nie nadaje sie tutaj nawet do gotowania..!), jablka (te w wiekszosci importuje sie tu tylko na swieta), smietanke do kawy... i czarna herbate! (tej w Meksyku szukac ze swieczka). wydajemy wiec mnostwo pieniedzy i wracamy do naszego hostelu.
zanim przystapimy do gotowania, Ania przystepuje do... zmiany koloru wlosow. wyglada prawie tak samo jak kiedys;)
potem gotujemy nasza pyszna zupke z yuka, bobem, kukurydza i innymi wspanialymi rzeczami, i zjadamy ja ponownie wlepiajac oczy w teledyski na VH1.
m.
po wczorajszych wojazach potrzebujemy troche odpoczac, dlatego dzis stawiamy na szeroko rozumiany chill out (ponadto, rano okazuje sie, ze skrecona noga Ani nie wytrzymala wczorajszych trudow i obciazen i spuchla niemal dwukrotnie...)
zaczynamy wiec od wizyty na pobliskiej plazie central, gdzie dajemy wypucowac sobie buty (po brodzeniu po kostki w blocie nalezy im sie to jak najbardziej). chodzimy chwile wsrod grona pucybutow, az w koncu wybieramy tego jednego. pan wrecza nam gazety i nawet bezblednie rozpoznaje kolory naszego obuwia. kilkanascie minut pozniej nasze buty slnia tak, ze az oslepiaja.
wstepujemy do pobliskiej katedry i zapalamy w niej, kupione przed wejsciem, swieczki. a potem idziemy na Mercado La Democracia, taki prawdziwy gwatemalski market, ktory moze zachwycic. i rzeczywiscie, ciagnie sie wsrod kilku ulic, jest przekolorowy i mozna na nim kupic mnostwo roznych rzeczy. kierujemy sie do czesci z owocami i warzywami i widzimy tam takie okazy, ktorych jeszcze nigdzie nie bylo (i to nie tylko ja ich nigdy nie widzialam, sa tez takie, ktorych nie zna rowniez Ania;). spedzamy tam wiekszosc czasu robiac zakupy na dzisiejsza kolacje.
na lunch ponownie wpadamy do Blue Angel Video Cafe. pozeramy spaghetti, popijamy smoothie i kawa z kahula oraz wykorzystujemy free wi-fi (i niefree prad, za ktory zcharguja nas pod koniec - 3 quetzale za godzine..!). probujemy takze gwatemalskiej czekolady (ha, w Gwatemali maja czekolade! (w Meksyku nie mieli...)), ktora w konzystecji wyglada jak zbite ze soba, suche, zmielone ziarna kakao, ale smakuje dobrze (zupelnie inaczej niz czekolada, ale dobrze...:).
w agencji turystycznej Adrenalina zapisujemy sie na jutrzejsza wycieczke do goracych zrodel.
z zakupionych warzywek postanawiamy ugotowac zupe... do tego bedzie nam potrzebna kostka bulionowa... albo jakies zwierze. wybieramy pierwsza opcje i ponownie ruszamy do miasta na poszukiwania wybranego towaru. po drodze natrafiamy na jakis inny, mniejszy market, na ktorym kupujemy butelke, jak sie pozniej okaze, odrobine rozcienczonego szamponu. a potem odkrywamy nasz pierwszy gwatemalski supermarket, w ktorym mozna kupic... wszystko! mamy wiec kawe z kofeina, czekolade, zelki, owsianke, dzemy, miody, mleko(!), jogurty(!), platki sniadaniowe(!) (pozniej sie dowiemy, ze produkty z prawdziwego mleka trafily do Gwatemali jakis czas temu wraz z przybywajacymi tu studentami i turystami, spragnionymi naturalnej laktozy), wode mineralna (w Meksyku sprzedaje sie wlasciwie tylko wode puryfikowana (oczyszczana), zreszta w Gwatemali i innych krajach Ameryki Lacinskiej tez... woda z kranow nie nadaje sie tutaj nawet do gotowania..!), jablka (te w wiekszosci importuje sie tu tylko na swieta), smietanke do kawy... i czarna herbate! (tej w Meksyku szukac ze swieczka). wydajemy wiec mnostwo pieniedzy i wracamy do naszego hostelu.
zanim przystapimy do gotowania, Ania przystepuje do... zmiany koloru wlosow. wyglada prawie tak samo jak kiedys;)
potem gotujemy nasza pyszna zupke z yuka, bobem, kukurydza i innymi wspanialymi rzeczami, i zjadamy ja ponownie wlepiajac oczy w teledyski na VH1.
m.
dzien: 50 stare, dobre czasy... 19.11.09
ach, jakiesmy dzis mialy wspaniale sniadanie!!! Martyna zajela sie przygotowywaniem kanapek na podroz, a ja owsianka:) mniaaam! kazda dostala po miseczce bialego kleiku z drzemem truskawkowym. palce lizac!
razem z Adrenalina (tour-operatorem, ktory jest naszym sasiadem w Jaguarze) wybieramy sie dzis do goracych zrodel, znajdujacych sie 15 km za miastem. wybralysmy te opcje poniewaz do zrodelek nie ma za bardzo dojazdu. owszem, mozna zlapac jedna ze smierdzacych camionetek do Zunil, ale potem jest sie juz zdanym tylko siebie. transport raz jest, a raz nie ma, czyli raczej nie ma. ALE jesli jednak jest, to w weekend i tak kosztuje za duzo.
pueblo Zunil polozone jest 8km od Xeli, i aby dostac sie do Fuentes Georginas trzeba pokonac bardzo stromy kawalek drogi.
w sklad naszej 'wycieczki' wchodza az 4 osoby: my i dwie laski z jakiejs lokalnej szkoly jezykowej. kierowca zabiera nas najpierw, zgodnie z planem, do Zunil. prawie 11 tysieczne miasteczko zostalo zalozone w 1529 roku. strefa zurbanizowana nie nalezy do najbardziej urokliwych, ale otaczajace to miejsce gory robia wrazenie. w centrum zagladamy do kolonialnego, wybielonego kosciolka i ruszamy dalej.
im wyzej, tym robi sie ciekawiej. malutkie poletka uprawne tworza naturalny kolaz. nasza waska drozka wije sie tuz obok nich. z okien samochodu mozemy ogladac pracujacych w tych ogrodach (sa tak male, ze nie mozna ich inaczej okreslic) Indian. jedynym udogodnieniem w ich pracy sa wybudowane wiele lat temu kanaly, z ktorych dlugie weze czerpia wode, a nastepnie rospryskuja ja po plantacjach fasoli, marchwi, burakow, rzodkiewek, kapusty, pomidorow, szpinaku... wszystkie inne czynnosci wykonywane sa bez uzycia wspolczesnej technologii. do dzis w agrokulturze farmerzy dysponuja tylko starym dobrym (drewnianym) plugiem i krowa, a tylko, co bogatsi, mulem. obserwujemy cale rodziny pochloniete wykopywaniem i zbieraniem warzyw. wszystkie ogrodki sprawiaja wrazenie niesamowiscie czystych i zadbanych. zebrane plony sa plukane i pakowane do workow, po czym zwozone do Zunil, gdzie trafiaja na targ lub do czekajacych na nie, prywatnych ciezarowek. miejscowy towar jest zawsze swiezy i mamy gwarancje, ze jesli nie dzis, to na pewno wczoraj ktos wyciagnal go z ziemi.
Fuentes Georginas sa podobno nasliczniejszymi zrodlami termalnymi w Gwatemali i chyba jestem sklonna w to uwierzyc. wszystko przylepione jest do zbocza stromej gory i znajduje sie w srodku pieknego lasu. trzy baseny, w kazdym inna temperatura, zasilane sa goraca (Martyna mowi, ze mozna w niej herbate zaparzyc) woda, ktora wyplywa wprost z otaczajacych je, pokrytych tropikalna roslinnoscia, scian skalnych. naprawde niepowtarzalne polozenie! no, zeby nie bylo za cudownie napotkac tu mozna tez troszke komercji: przybasenowa restauracje i zestaw murowanych domkow kempingowych. mimo to, zrodla daja duzo radosci i zapewniaja piekne widoki.
na miejscu jestesmy ok. 9.00 rano i powietrze jest wciaz bardzo rzeskie. telepiac sie z zimna wskakujemy w stroje kompielowe i idziemy sie namaczac. roznica temperatur jest naprawde piorunujaca i potrzeba chwili, aby przyzwyczajic sie do wrzatku. o tej godzinie jest tu prawie pusto i z przyjemnoscia zanurzamy sie w zielonej zupce:) woda ma kwaskowaty smak, ale nie smierdzi (np.siara, jak sie czesto zdarza). poruszamy sie w niej jak slimaki. mam wrazenie, ze jak zrobie jakis szybszy ruch to sie ugotuje, albo zaslabne... przechodzimy z jednego do drugiego basenu. tu jest nieco lepiej - woda jest przyjemniejsza i bardziej znosna niz ta na gorze. nasze wycieczkowe towarzyszki maja dosc juz po 1.5 godzinie i sugeruja nam, ze chetnie by juz stad pojechaly. phi! my tu jestesmy przygotowane na pol dnia w wodzie i nigdzie sie nie ruszamy. mamy swoje super pyszne kanapki i zapas wody z tangiem - mozemy zostac nawet na noc:)
o 13.00 jestesmy juz spowrotem w Xeli. odbieramy plecaki z biura Adrenaliny i kierujemy sie na skrzyzowanie, z ktorego podobno odjezdzaja busy na terminal. wszystkie uliczki sa tu jednokierunkowe i przecinaja sie pod katem prostym. stoimy wiec na chodniku jak te dwa wielblady i gapimy sie na przejezdzajace, wypchane po brzegi vany. 10 min pozniej zaczynam sie juz bardzo wkurzac! zatrzymuje sie koleny samochod, krzycza: 'terminal, teminal, terminal'. chlopaczek macha na nas reka: 'terminal?, donde?'. no tak, TERMINAL, ale jak my, do cholery, mamy sie zmiescic w tej mrowce z naszym bagazem?! wrzucam do srodka maly plecak i probuje dolozyc do niego moja noge... nie ma mowy! nie wleze do srodka chocby mnie mieli upychac. zabieram plecak i wracam na chodnik. wrrrrrr, Ania jest zla, bardzo zla! na pocieszenie strzelam sobie focha i zaczynam isc w dol ulicy. na koncu drugiego skrzyzowania stoi inny bus, wiekszy. mamy szczescie.
terminal w Xeli, uwzgledniajac jego wszytkie uroki, zapamietalam jako szczegolnie wyjatkowy. dziesiatki chicken busow, smrod spalin polaczony z halasem miejscowego mercado oraz malym wysypiskiem smieci utkwil mi na stale w pamieci. dzis, 5 lat poniej, z rozczarowaniem zauwazam brak wysypiska... az mi sie lezka w oku kreci... kiedy tylko pojawiamy sie na widoku zdejmuja z nas plecaki i zagoniaja do autobusu - kierunek Quiche. jak wytlumaczyl nam naganiacz, w tych godzinach nie jedzie nic do Panajachel, wiec musimy zaliczyc przesiadke, ale nie mamy sie w ogole martwic, bo on nas wlasnorecznie przesadzi:)
siadamy na tylnym (jedynym wolnym) siedzeniu i jazda! naprawde, przezycia towarzyszace jezdzie taka camioneta sa nie do wyjecia. w tym busie jest 2 naganiczy - pomagierow. jeden zajmuje sie zbieraniem kasy i krzyczeniem: QUI-CHEEEJ, a drugi biega w trakcie jazdy po dachu i upycha na nim bagaze. ogolnie mowiac, w podroz mozna zabrac ze soba doslownie wszystko. no moze za wyjatkiem krowy, bo ja byloby raczej trudno wniesc na dach. i tak mamy: 50 kilogramowe worki z kukurydza, meble (w tym szafy), kosze z kurami, skrzynki z warzywami i owocami, dach z blachy falowanej, no i jakies tam dwa plecaki.
tak, jak nam obiecano, po 1.5 godzny jazdy przeniesiono nas do innego chickenbusa, a moze powinnam napisac gringobusa. wnetrze pojazdu zdominowaly bialasy. Lago Atitlan znajduje sie na gringoszlaku i jest jedna z 'musze-zaliczyc-atrakcji'.
w Solola znow zmiana autobusu. ha! tu dopiero mamy warunki: na siedzeniach full, w przejsciu full, machina telepie sie z prawa na lewo, z lewa na prawo, turysci pstrykaja sobie zdjecia i wciaz wchodza kolejni pasazerowie. na miejscu, razem z trojka Anglikow, idziemy na przystan, zeby zlapac lodke do San Pedro (na drugiej stronie jeziora). podroz zajmuje nam okolo 30 minut. kiedy docieramy na miejsce nie moge uwierzyc wlasnym oczom... przemysl turystyczny totalnie opanowal to urocze pueblito. restauracje wchodza niemal do jeziora, na wysokich budynkach swieca reklamy hoteli, na kazdym rogu stoja agencje turystyczne... tragedia!
na brzegu witaja nas ubrani w firmowe koszulki naganiacze turystyczni. gdzie sie podzialy brudne dzieciaki wolajace: 'posible hotel, posible caballos, posible cayak, posible space cookie' ??? (tlumacze: 'mozliwe hotel, mozliwe konie, mozliwe kajaki, mozliwe ciasteczka z haszyszem').
idziemy do Hotelu Xocomil z zamiarem odebrania kluczy do domu mojego kumpla Krystiana. podczas ostatniego pobytu w San Pedro poznalysmy (Olga i ja) dwoch Polakow, ktorzy tak zakochali sie w tej miescinie, ze kupili sobie tu ziemie i postawili dom. w Xocomil wlascicielka oswiadcza nam, ze chatka chlopakow... zniknela. yyyy... jak to zniknela, pytamy. okazuje sie, ze ani Krystian, ani Piotrek nigdy w niej nie mieszkali. zaraz po budowie wyjechali za granice. no i jak to bywa (szczegolnie w Gwatemali) niezamieszkane posesje po prostu znikaja. jak tak stoi sobie odlogiem to kazdy cos tam sobie wymontuje, a jak! w ten wlasnie sposob nie potrzeba duzo czasu, aby z domu pozostaly tylko fundamenty, a z naszych naszych planow nici.
w poszukiwaniu jedzenia trafiamy do restauracji Chile's. nie zupelnie same trafiamy... raczej zostajemy wciagniete przez wlasciciela krzyczacego na cala ulice 2 za 1! kiedy mowie, ze nie mamy zamiaru drinkowac, on proponuje 2 dania za te sama cene. SOLD! po kolacji Fracuasco (wlasciciel) zaprasza nas jeszcze na sniadanie 2 za 1 i drinki 2 za 1. wyglada na to, ze w tym roku San Pedro nie przezywa turystycznego oblezenia. dobrze dla nas.
a.
ach, jakiesmy dzis mialy wspaniale sniadanie!!! Martyna zajela sie przygotowywaniem kanapek na podroz, a ja owsianka:) mniaaam! kazda dostala po miseczce bialego kleiku z drzemem truskawkowym. palce lizac!
razem z Adrenalina (tour-operatorem, ktory jest naszym sasiadem w Jaguarze) wybieramy sie dzis do goracych zrodel, znajdujacych sie 15 km za miastem. wybralysmy te opcje poniewaz do zrodelek nie ma za bardzo dojazdu. owszem, mozna zlapac jedna ze smierdzacych camionetek do Zunil, ale potem jest sie juz zdanym tylko siebie. transport raz jest, a raz nie ma, czyli raczej nie ma. ALE jesli jednak jest, to w weekend i tak kosztuje za duzo.
pueblo Zunil polozone jest 8km od Xeli, i aby dostac sie do Fuentes Georginas trzeba pokonac bardzo stromy kawalek drogi.
w sklad naszej 'wycieczki' wchodza az 4 osoby: my i dwie laski z jakiejs lokalnej szkoly jezykowej. kierowca zabiera nas najpierw, zgodnie z planem, do Zunil. prawie 11 tysieczne miasteczko zostalo zalozone w 1529 roku. strefa zurbanizowana nie nalezy do najbardziej urokliwych, ale otaczajace to miejsce gory robia wrazenie. w centrum zagladamy do kolonialnego, wybielonego kosciolka i ruszamy dalej.
im wyzej, tym robi sie ciekawiej. malutkie poletka uprawne tworza naturalny kolaz. nasza waska drozka wije sie tuz obok nich. z okien samochodu mozemy ogladac pracujacych w tych ogrodach (sa tak male, ze nie mozna ich inaczej okreslic) Indian. jedynym udogodnieniem w ich pracy sa wybudowane wiele lat temu kanaly, z ktorych dlugie weze czerpia wode, a nastepnie rospryskuja ja po plantacjach fasoli, marchwi, burakow, rzodkiewek, kapusty, pomidorow, szpinaku... wszystkie inne czynnosci wykonywane sa bez uzycia wspolczesnej technologii. do dzis w agrokulturze farmerzy dysponuja tylko starym dobrym (drewnianym) plugiem i krowa, a tylko, co bogatsi, mulem. obserwujemy cale rodziny pochloniete wykopywaniem i zbieraniem warzyw. wszystkie ogrodki sprawiaja wrazenie niesamowiscie czystych i zadbanych. zebrane plony sa plukane i pakowane do workow, po czym zwozone do Zunil, gdzie trafiaja na targ lub do czekajacych na nie, prywatnych ciezarowek. miejscowy towar jest zawsze swiezy i mamy gwarancje, ze jesli nie dzis, to na pewno wczoraj ktos wyciagnal go z ziemi.
Fuentes Georginas sa podobno nasliczniejszymi zrodlami termalnymi w Gwatemali i chyba jestem sklonna w to uwierzyc. wszystko przylepione jest do zbocza stromej gory i znajduje sie w srodku pieknego lasu. trzy baseny, w kazdym inna temperatura, zasilane sa goraca (Martyna mowi, ze mozna w niej herbate zaparzyc) woda, ktora wyplywa wprost z otaczajacych je, pokrytych tropikalna roslinnoscia, scian skalnych. naprawde niepowtarzalne polozenie! no, zeby nie bylo za cudownie napotkac tu mozna tez troszke komercji: przybasenowa restauracje i zestaw murowanych domkow kempingowych. mimo to, zrodla daja duzo radosci i zapewniaja piekne widoki.
na miejscu jestesmy ok. 9.00 rano i powietrze jest wciaz bardzo rzeskie. telepiac sie z zimna wskakujemy w stroje kompielowe i idziemy sie namaczac. roznica temperatur jest naprawde piorunujaca i potrzeba chwili, aby przyzwyczajic sie do wrzatku. o tej godzinie jest tu prawie pusto i z przyjemnoscia zanurzamy sie w zielonej zupce:) woda ma kwaskowaty smak, ale nie smierdzi (np.siara, jak sie czesto zdarza). poruszamy sie w niej jak slimaki. mam wrazenie, ze jak zrobie jakis szybszy ruch to sie ugotuje, albo zaslabne... przechodzimy z jednego do drugiego basenu. tu jest nieco lepiej - woda jest przyjemniejsza i bardziej znosna niz ta na gorze. nasze wycieczkowe towarzyszki maja dosc juz po 1.5 godzinie i sugeruja nam, ze chetnie by juz stad pojechaly. phi! my tu jestesmy przygotowane na pol dnia w wodzie i nigdzie sie nie ruszamy. mamy swoje super pyszne kanapki i zapas wody z tangiem - mozemy zostac nawet na noc:)
o 13.00 jestesmy juz spowrotem w Xeli. odbieramy plecaki z biura Adrenaliny i kierujemy sie na skrzyzowanie, z ktorego podobno odjezdzaja busy na terminal. wszystkie uliczki sa tu jednokierunkowe i przecinaja sie pod katem prostym. stoimy wiec na chodniku jak te dwa wielblady i gapimy sie na przejezdzajace, wypchane po brzegi vany. 10 min pozniej zaczynam sie juz bardzo wkurzac! zatrzymuje sie koleny samochod, krzycza: 'terminal, teminal, terminal'. chlopaczek macha na nas reka: 'terminal?, donde?'. no tak, TERMINAL, ale jak my, do cholery, mamy sie zmiescic w tej mrowce z naszym bagazem?! wrzucam do srodka maly plecak i probuje dolozyc do niego moja noge... nie ma mowy! nie wleze do srodka chocby mnie mieli upychac. zabieram plecak i wracam na chodnik. wrrrrrr, Ania jest zla, bardzo zla! na pocieszenie strzelam sobie focha i zaczynam isc w dol ulicy. na koncu drugiego skrzyzowania stoi inny bus, wiekszy. mamy szczescie.
terminal w Xeli, uwzgledniajac jego wszytkie uroki, zapamietalam jako szczegolnie wyjatkowy. dziesiatki chicken busow, smrod spalin polaczony z halasem miejscowego mercado oraz malym wysypiskiem smieci utkwil mi na stale w pamieci. dzis, 5 lat poniej, z rozczarowaniem zauwazam brak wysypiska... az mi sie lezka w oku kreci... kiedy tylko pojawiamy sie na widoku zdejmuja z nas plecaki i zagoniaja do autobusu - kierunek Quiche. jak wytlumaczyl nam naganiacz, w tych godzinach nie jedzie nic do Panajachel, wiec musimy zaliczyc przesiadke, ale nie mamy sie w ogole martwic, bo on nas wlasnorecznie przesadzi:)
siadamy na tylnym (jedynym wolnym) siedzeniu i jazda! naprawde, przezycia towarzyszace jezdzie taka camioneta sa nie do wyjecia. w tym busie jest 2 naganiczy - pomagierow. jeden zajmuje sie zbieraniem kasy i krzyczeniem: QUI-CHEEEJ, a drugi biega w trakcie jazdy po dachu i upycha na nim bagaze. ogolnie mowiac, w podroz mozna zabrac ze soba doslownie wszystko. no moze za wyjatkiem krowy, bo ja byloby raczej trudno wniesc na dach. i tak mamy: 50 kilogramowe worki z kukurydza, meble (w tym szafy), kosze z kurami, skrzynki z warzywami i owocami, dach z blachy falowanej, no i jakies tam dwa plecaki.
tak, jak nam obiecano, po 1.5 godzny jazdy przeniesiono nas do innego chickenbusa, a moze powinnam napisac gringobusa. wnetrze pojazdu zdominowaly bialasy. Lago Atitlan znajduje sie na gringoszlaku i jest jedna z 'musze-zaliczyc-atrakcji'.
w Solola znow zmiana autobusu. ha! tu dopiero mamy warunki: na siedzeniach full, w przejsciu full, machina telepie sie z prawa na lewo, z lewa na prawo, turysci pstrykaja sobie zdjecia i wciaz wchodza kolejni pasazerowie. na miejscu, razem z trojka Anglikow, idziemy na przystan, zeby zlapac lodke do San Pedro (na drugiej stronie jeziora). podroz zajmuje nam okolo 30 minut. kiedy docieramy na miejsce nie moge uwierzyc wlasnym oczom... przemysl turystyczny totalnie opanowal to urocze pueblito. restauracje wchodza niemal do jeziora, na wysokich budynkach swieca reklamy hoteli, na kazdym rogu stoja agencje turystyczne... tragedia!
na brzegu witaja nas ubrani w firmowe koszulki naganiacze turystyczni. gdzie sie podzialy brudne dzieciaki wolajace: 'posible hotel, posible caballos, posible cayak, posible space cookie' ??? (tlumacze: 'mozliwe hotel, mozliwe konie, mozliwe kajaki, mozliwe ciasteczka z haszyszem').
idziemy do Hotelu Xocomil z zamiarem odebrania kluczy do domu mojego kumpla Krystiana. podczas ostatniego pobytu w San Pedro poznalysmy (Olga i ja) dwoch Polakow, ktorzy tak zakochali sie w tej miescinie, ze kupili sobie tu ziemie i postawili dom. w Xocomil wlascicielka oswiadcza nam, ze chatka chlopakow... zniknela. yyyy... jak to zniknela, pytamy. okazuje sie, ze ani Krystian, ani Piotrek nigdy w niej nie mieszkali. zaraz po budowie wyjechali za granice. no i jak to bywa (szczegolnie w Gwatemali) niezamieszkane posesje po prostu znikaja. jak tak stoi sobie odlogiem to kazdy cos tam sobie wymontuje, a jak! w ten wlasnie sposob nie potrzeba duzo czasu, aby z domu pozostaly tylko fundamenty, a z naszych naszych planow nici.
w poszukiwaniu jedzenia trafiamy do restauracji Chile's. nie zupelnie same trafiamy... raczej zostajemy wciagniete przez wlasciciela krzyczacego na cala ulice 2 za 1! kiedy mowie, ze nie mamy zamiaru drinkowac, on proponuje 2 dania za te sama cene. SOLD! po kolacji Fracuasco (wlasciciel) zaprasza nas jeszcze na sniadanie 2 za 1 i drinki 2 za 1. wyglada na to, ze w tym roku San Pedro nie przezywa turystycznego oblezenia. dobrze dla nas.
a.
dzien: 51 Jesus Es Amigo De San Pedro 20.11.09
Xocomil byl niegdys najtanszym z mozliwych hoteli w San Pedro. dzisiaj wciaz nie jest najgorzej i za dwojke placimy 6 dolarow. w zwiazku z 'modernizacja' pojawila sie ciepla woda i przemalowano pokoje:) do tego droga, przy ktorej stoi posesja rodziny Xocomil zostala wylozona kostka i wiedzie nia wazny szlak komunikacyjny. innym nastepstwem rozwoju wioski sa smierdzaco-pierdzace tuk tuki. tych trzykolowych taksowek jest tu pelno! co raz ktoras zajezdza ci droge, a ze spalin wylania sie oferujacy swoje uslugi kierowca. alez ja tesknie za tym zabloconym, cichutkim San Pedro...
idziemy na market. tu na szczescie nie widac zadnych zmian. gorna czesc miasteczka zostala prawie nienauroszona. ulice pelne sa tradycyjnie ubranych kobiet i dziewczynek. koronkowe bluzki i dlugie spodnice zawiazane na gruby, kolorowy pas. panie sprzedaja kukurydze, owoce, nosza na glowach kosze z zakupami. mezczyzni ubrani sa normalnie, jedynie starsi panowie wciaz nosza szerokie, wzorzyste rybaczki, bawelniane koszule i kapelusze. waskie uliczki miasteczka zdabia wszechobecne napisy: Dios Te Ama (Bog Cie kocha), Jesus Tu Unica Ezperanca (Bog jest Twoja jedyna nadzieja), Solo Dios Puede Cambiar Tu Vida (tylko Bog moze zmienic Twoje zycie), Jesus Es Amigo De San Pedro (Jezus jest przyjacielem San Pedro), Eso Es La Casa De Jehova (to jest dom Jehowy) itd.
zatrzymujemy sie na targu, aby kupic potrzebne produkty i wracamy robic sniadanie, nalesniki z bananem, smietana i cukrem (i niech ktos jeszcze raz powie, ze sie zle tu odzywiamy!). po tym kalorycznym wstepie idziemy na obchod. ja szukam moich ukochanych miejsc, a Martyna poznaje ukryte skarby San Pedro. okolice jeziora sa bardzo dokladnie zagospodarowane. oprocz restauracji, pubow, barow pelno tu straganow z plecionymi bransoletkami, naszyjnikami z pestek i muszelek, pierscionkami z kokosa oraz sklepow z gwatemalskimi tekstyliami. na portowej uliczce powstalo nawet studio fitnesu! wszystkie te nowosci sa dla mnie szokujace... jakby tego bylo malo na dotychczas cudownym, turkusowym jeziorze pojawily sie jakis paskudne glony! caly zbiornik pelen jest smierdzacych, zielonych frendzli. juz w Lanquin mowiono mi o problemie zanieczyszczenia z jakim boryka sie Atitlan, ale nie wyobrazalam sobie czegos takiego. jest wiele teorii na ten temat, np. zanieczyszczenie spowodowane przez wplywajace do jeziora rzeki, albo przez smieci, albo, ze jest wynikiem ocieplenia klimatu, albo ktos przewiozl za pomoca helikoptera i wpuscil do wody zanieczyszczone ryby z morza...(?!?!?) tak czy owak nie mozna plywac, ani sie myc, ani prac - przynajmniej takie sa zalecenia. najciekawsze jest to, ze jezioro jest RECZNIE oczyszczane. przy brzegu widac kobiety, ktore wylawiaja glony za pomoca placht materialu i mezczyzn, ktorzy pakuja je do workow i wynosza na smietnik. patrzymy na tych biednych ludzi z politowaniem i zastanawiamy sie ile lat im to zajmie...
kolejna rzecza w planie jest szukanie szkoly jezykowej. San Pedro slynie z najtanszych kursow hiszpanskiego w calej Ameryce Lacinskiej. fama o najtanszych kursach bardzo szybko sie roznosi i jak to w takich wypadkach bywa, ceny bardzo szybko sie zmieniaja. tak stalo sie rowniez tutaj. ceny wzrosly ze 100 do 150 dolarow za tydzien (20h) nauki jeden-na-jeden, z zakwaterowaniem i wyzywieniem u lokalnej rodziny. nawet po podwyzce to wciaz super oferta i po obliczeniach wychodzi, ze jedna godzina z nauczycielem kosztuje nas po 13zl od lebka.
kupilysmy dzis na targu mydlo do prania. w Xocomil, na srodku patio stoi piekny... coz trudno nam nazwac to urzadzenie, zatem... trzyczesciowy, betonowy zlew ze zbiornikiem na wode i dwiema tarami. postanowilysmy skorzystac z tej okazji i odswiezyc nasza zagnieciona garderobe oraz zapasy brudnych koszulek i brunatnych dzinsow. z poczatku Martyna zaciekle protestuje, ale kiedy widzi, jak wspaniale potrafie poslugiwac sie tarka i miska do przelewania wody postanawia isc w moje slady:) powaznie, takie pranie sprawia mi duzo przyjemnosci. mydlo jest w toksycznym, pomaranczowym kolorze i swietnie sie pieni. spedzilysmy chyba z pol godziny wybierajac odpowiedni zapach. na woreczku byly rysunki kwiatow, owocow lub gor, co bylo dla nas duzo wskazowka. po godzince zawiesilysmy naszymi ciuchami prawie caly dach.
po poludniu wykupujemy 3 godzinna wycieczke konna. przy dogadywaniu warunkow wlasciciel zachwalal swoje konie jako najlepsze we wsi, kiedy jednak dochodzi do konfrontacji... ech. wsiadamy wiec na nasze osiolki i z zazdroscia spogladamy na mijajace nas dostojne rumaki. jasna cholera - znow dalam sie nabrac! no niewazne, slimaczymy sie drozka wzdloz jeziora. jest mi bardzo niewygodnie. konik jest naprawde nieduzy i ma male siodelko. boli mnie kregoslop i nogi, nie wspominajac juz o podskakujacym do nosa biuscie. CHCE WRACAC DO DOMU i jak pomysle, ze minelo dopiero 10 minut, chce mi sie plakac. znow wracaja wspomnienia, kiedy to galopem prulysmy z Olga i Roberto na koniach do San Marcos. wiatr we wlosach, zawrotna predkosc i konie... porzadne konie. zaczynam byc zla na San Pedro. nie powinnam tu nigdy wracac, przeciez wiadomo, ze 'wszystko sie zmienia - cos jest, a pozniej tego nie ma'. w rezultacie wycieczka okazuje sie nie byc taka zla, jak mi sie na poczatku wydawalo. wyjezdzamy za pueblo, mijamy plantacje kawy i awokado, zeby w koncu dotrzec do zupelnie wolnej od glonow plazy. na terenie dawnego rancha z kawa (kiedy ceny kawy dramatycznie spadly zabraklo pieniedzy na oplacanie pracownikow i finca zostala zamknieta) stoja trzy domki z kamienia, a zaraz za nimi waska drozka prowadzi nas nad jezioro. wchodzimy na chwiejacy sie pomost i siadamy na koncu podziwiajac otaczajace nas wulkany: San Pedro (3020 m.n.p.m.), Toliman (3158 m.n.p.m.) i Atitlan (3537 m.n.p.m.). niedaleko nas miejscowi chlopcy nurkuja w poszukiwaniu rakow, a obok nas pojawiaja sie popoludniowi rybacy.
po powrocie zagladamy jeszcze do sklepu zeby kupic piwo i chipsy:) na kolacje mamy jajka sadzone, fasolke szparagowa i pyry.
a.
Xocomil byl niegdys najtanszym z mozliwych hoteli w San Pedro. dzisiaj wciaz nie jest najgorzej i za dwojke placimy 6 dolarow. w zwiazku z 'modernizacja' pojawila sie ciepla woda i przemalowano pokoje:) do tego droga, przy ktorej stoi posesja rodziny Xocomil zostala wylozona kostka i wiedzie nia wazny szlak komunikacyjny. innym nastepstwem rozwoju wioski sa smierdzaco-pierdzace tuk tuki. tych trzykolowych taksowek jest tu pelno! co raz ktoras zajezdza ci droge, a ze spalin wylania sie oferujacy swoje uslugi kierowca. alez ja tesknie za tym zabloconym, cichutkim San Pedro...
idziemy na market. tu na szczescie nie widac zadnych zmian. gorna czesc miasteczka zostala prawie nienauroszona. ulice pelne sa tradycyjnie ubranych kobiet i dziewczynek. koronkowe bluzki i dlugie spodnice zawiazane na gruby, kolorowy pas. panie sprzedaja kukurydze, owoce, nosza na glowach kosze z zakupami. mezczyzni ubrani sa normalnie, jedynie starsi panowie wciaz nosza szerokie, wzorzyste rybaczki, bawelniane koszule i kapelusze. waskie uliczki miasteczka zdabia wszechobecne napisy: Dios Te Ama (Bog Cie kocha), Jesus Tu Unica Ezperanca (Bog jest Twoja jedyna nadzieja), Solo Dios Puede Cambiar Tu Vida (tylko Bog moze zmienic Twoje zycie), Jesus Es Amigo De San Pedro (Jezus jest przyjacielem San Pedro), Eso Es La Casa De Jehova (to jest dom Jehowy) itd.
zatrzymujemy sie na targu, aby kupic potrzebne produkty i wracamy robic sniadanie, nalesniki z bananem, smietana i cukrem (i niech ktos jeszcze raz powie, ze sie zle tu odzywiamy!). po tym kalorycznym wstepie idziemy na obchod. ja szukam moich ukochanych miejsc, a Martyna poznaje ukryte skarby San Pedro. okolice jeziora sa bardzo dokladnie zagospodarowane. oprocz restauracji, pubow, barow pelno tu straganow z plecionymi bransoletkami, naszyjnikami z pestek i muszelek, pierscionkami z kokosa oraz sklepow z gwatemalskimi tekstyliami. na portowej uliczce powstalo nawet studio fitnesu! wszystkie te nowosci sa dla mnie szokujace... jakby tego bylo malo na dotychczas cudownym, turkusowym jeziorze pojawily sie jakis paskudne glony! caly zbiornik pelen jest smierdzacych, zielonych frendzli. juz w Lanquin mowiono mi o problemie zanieczyszczenia z jakim boryka sie Atitlan, ale nie wyobrazalam sobie czegos takiego. jest wiele teorii na ten temat, np. zanieczyszczenie spowodowane przez wplywajace do jeziora rzeki, albo przez smieci, albo, ze jest wynikiem ocieplenia klimatu, albo ktos przewiozl za pomoca helikoptera i wpuscil do wody zanieczyszczone ryby z morza...(?!?!?) tak czy owak nie mozna plywac, ani sie myc, ani prac - przynajmniej takie sa zalecenia. najciekawsze jest to, ze jezioro jest RECZNIE oczyszczane. przy brzegu widac kobiety, ktore wylawiaja glony za pomoca placht materialu i mezczyzn, ktorzy pakuja je do workow i wynosza na smietnik. patrzymy na tych biednych ludzi z politowaniem i zastanawiamy sie ile lat im to zajmie...
kolejna rzecza w planie jest szukanie szkoly jezykowej. San Pedro slynie z najtanszych kursow hiszpanskiego w calej Ameryce Lacinskiej. fama o najtanszych kursach bardzo szybko sie roznosi i jak to w takich wypadkach bywa, ceny bardzo szybko sie zmieniaja. tak stalo sie rowniez tutaj. ceny wzrosly ze 100 do 150 dolarow za tydzien (20h) nauki jeden-na-jeden, z zakwaterowaniem i wyzywieniem u lokalnej rodziny. nawet po podwyzce to wciaz super oferta i po obliczeniach wychodzi, ze jedna godzina z nauczycielem kosztuje nas po 13zl od lebka.
kupilysmy dzis na targu mydlo do prania. w Xocomil, na srodku patio stoi piekny... coz trudno nam nazwac to urzadzenie, zatem... trzyczesciowy, betonowy zlew ze zbiornikiem na wode i dwiema tarami. postanowilysmy skorzystac z tej okazji i odswiezyc nasza zagnieciona garderobe oraz zapasy brudnych koszulek i brunatnych dzinsow. z poczatku Martyna zaciekle protestuje, ale kiedy widzi, jak wspaniale potrafie poslugiwac sie tarka i miska do przelewania wody postanawia isc w moje slady:) powaznie, takie pranie sprawia mi duzo przyjemnosci. mydlo jest w toksycznym, pomaranczowym kolorze i swietnie sie pieni. spedzilysmy chyba z pol godziny wybierajac odpowiedni zapach. na woreczku byly rysunki kwiatow, owocow lub gor, co bylo dla nas duzo wskazowka. po godzince zawiesilysmy naszymi ciuchami prawie caly dach.
po poludniu wykupujemy 3 godzinna wycieczke konna. przy dogadywaniu warunkow wlasciciel zachwalal swoje konie jako najlepsze we wsi, kiedy jednak dochodzi do konfrontacji... ech. wsiadamy wiec na nasze osiolki i z zazdroscia spogladamy na mijajace nas dostojne rumaki. jasna cholera - znow dalam sie nabrac! no niewazne, slimaczymy sie drozka wzdloz jeziora. jest mi bardzo niewygodnie. konik jest naprawde nieduzy i ma male siodelko. boli mnie kregoslop i nogi, nie wspominajac juz o podskakujacym do nosa biuscie. CHCE WRACAC DO DOMU i jak pomysle, ze minelo dopiero 10 minut, chce mi sie plakac. znow wracaja wspomnienia, kiedy to galopem prulysmy z Olga i Roberto na koniach do San Marcos. wiatr we wlosach, zawrotna predkosc i konie... porzadne konie. zaczynam byc zla na San Pedro. nie powinnam tu nigdy wracac, przeciez wiadomo, ze 'wszystko sie zmienia - cos jest, a pozniej tego nie ma'. w rezultacie wycieczka okazuje sie nie byc taka zla, jak mi sie na poczatku wydawalo. wyjezdzamy za pueblo, mijamy plantacje kawy i awokado, zeby w koncu dotrzec do zupelnie wolnej od glonow plazy. na terenie dawnego rancha z kawa (kiedy ceny kawy dramatycznie spadly zabraklo pieniedzy na oplacanie pracownikow i finca zostala zamknieta) stoja trzy domki z kamienia, a zaraz za nimi waska drozka prowadzi nas nad jezioro. wchodzimy na chwiejacy sie pomost i siadamy na koncu podziwiajac otaczajace nas wulkany: San Pedro (3020 m.n.p.m.), Toliman (3158 m.n.p.m.) i Atitlan (3537 m.n.p.m.). niedaleko nas miejscowi chlopcy nurkuja w poszukiwaniu rakow, a obok nas pojawiaja sie popoludniowi rybacy.
po powrocie zagladamy jeszcze do sklepu zeby kupic piwo i chipsy:) na kolacje mamy jajka sadzone, fasolke szparagowa i pyry.
a.
dzien: 52 ...na smierc! 21.11.09
nic o tym nie wspominalalm, ale wczoraj przeszlam chyba trzy zalamania nerwowe dotyczace naszego pobytu w San Pedro. kurs hiszpanskiego jest o 50$ drozszy niz sie spodziewalam, nie podoba mi sie ta cala komercja, nie mamy czasu... - nawet na wakacjach sa powody do stresu:) najtrudniejszy do przeskoczenia jest problem czasowy. zalozylysmy sobie dotarcie do Patagonii pod koniec lutego. wtedy wlasnie koczy sie sezon i zaczyna jesien. od poczatku marca do polowy maja warunki pogodowe sa dosc znosne, potem aura zmienia sie w bardziej sroga, az w koncu nadchodzi zima, snieg i mrozy. w zwiazu z tym wszystkim nie mamy wystarczajaco duzo czasu, zeby zostawac sobie gdzie chcemy i na ile chcemy. postanawiamy nie tracic niepotrzebnie dni i skupic sie na najwazniejszych rzeczach i miejscach.
rano pakujemy sie i idziemy zapisac sie do szkoly. wybor pada na Escuela Cooperativa. placimy, zostawiamy bagaze w biurze i biegniemy na przystan zlapac transport do Panajachel. tam wskakujemy do camionetki jadacej do Chichicastenango (czyt. Cziczikastenango).
miasto slynie glownie z najwiekszego w Gwatemali marketu, ktory odbywa sie dwa razy w tygodniu (czwartki i niedziele). jeszcze przed najazdem Hiszpanow Chichi bylo waznym osrodkiem handlowym Majow. miasteczko jest nieduze i w kilkanascie minut udaje nam sie je obejsc kilkakrotnie w poszukiwaniu zakwaterowania. wyglada na to, ze w sobote Chichi nie cieszy sie zdbyt duza popularnoscia i niemal w kazdym hoteliku udaje nam sie zbic cene. na koniec tego mini-maratonu trafiamy do Posada El Telefono, uroczego pensjonaciku prowadzonego przez indianska rodzine. w zamian za 7 dolcow dostajemy jasny pokoj z porzadnym (czyt. twardym do bolu) lozkiem i dzwiami z tykty:) brzmi moze malo zachecajaco, ale jest naprawde ladnie i schludnie. do tego mamy do dyspozycji korytarzowa lazienke z ciepla woda oraz kilka tarsikow z drewnianymi krzeselkami, parasolem i przeroznymi roslinami. widok z dachu jest niezastapiony - 360 stopni Chichicastenangowskiego krajobrazu. oprocz odblaskowej blachy falowanej pokrywajacej wiekszosc dachow w okolicy, mamy przed soba psychodelicznie pokolorowany cmentarz. wlasnie on staje sie naszym kolejnym celem. w przewodniku napisali, zeby tam nie isc bo nas okradna, zabija i pocwiartuja... jestesmy twarde:) opracowujemy plan dzialania w 100 mozliwych przypadkach napasci. zostawiamy cala kase i paszporty w Telefonie. Martyna chowa w spodnie scyzoryk, ja przywiazuje do piersi aparat i nakrywam go bluza. jeszcze przed wyjsciem pytamy sie wlascicielki czy przezyjemy ta wyprawe, a ona potwierdza nasze przypuszczenia - Lonely Planet zawsze troche przesadza... ruszamy w strone zachodniej krawedzi miasta.
cmentarz to morze pomalowanych na ostre barwy grobowcow oraz poletka z usypanymi mogilami. calosc zajmuje dosc duzy, pagorkowaty obszar. przez cmentarz prowadzi jedna szeroka droga i szereg waskich sciezek. pewnym krokiem przechodzimy przez glowna brame i znikamy w labiryncie wysokich, na 3 trzy metry, pomnikow. przechadzamy sie spokojnie, co chwilke pstrykajac nowe fotki. Martyna odlacza sie ode mnie i wdrapuje na jedno ze wgorz, aby sprawdzic, czy warto tam isc. po chwili zbiega z powrotem i mowi, zebym jej nie wolala, bo walesa sie tam jakis lump, ktory wlasnie mnie uslyszal i idzie w naszym kierunku. przyspieszamy tempo, co krok odwracajac sie za siebie, ale nikogo nie widac. uffff... wyciagam aparat i wracam do fotografowania. nie mijaja 3 minuty, gdy Martyna mowi: 'dwoch kolesi wlasnie widzialo, jak robisz tu zdjecia'. wbiegamy w boczna uliczke i chowamy sie pomiedzy grobowcami. Martyna wychyla na chwile glowe i oznajmia: 'widzieli nas, ida tutaj´. twarda nie twarda, przyrzekam, myslalam, ze sie z nerwow zesram! (przepraszam za ten kolokwializm, ale nic lepiej nie wyraza stanu mojego ducha... i brzucha). przygotowana na najgorsze wychodze zza nagrobka z bardzo powazna mina i pusta butelka po coca-coli w rece. jestem gotowa do ataku! wtedy wlasnie, jakby nigdy nic, chlopcy przechodza obok nas... zupelnie obojetnie. wale Martyne w leb - jak mnie jeszce raz tak przestraszy to ja wysle do domu! najlepsze z tego wszystkiego jest to, ze ona wcale sie nie bala!
po poludniu miasteczko zaczyna zyc. ulokowany na Plaza Central market rozrasa sie w nieoczekiwanym tempie. na ulicy pojawiaja sie dziesiatki mezczyzn dzwigajacych dlugie, drewniane pale. to wlasnie z nich budowane sa nowe stoiska. cale rodziny zaangazowane sa w tworzenie tych konstrukcji. naszym pierwszym zakupem sa czarne trampki. Martyna od Meksyku zastanawiala sie nad kupnem takich wlasnie butow i oto sa. szczuplejsze o 70 quetzali idziemy na obiad do przymarketowego comedoru. w menu mamy do wyboru kurczaka po azjatycku albo chiles rellenos, czyli faszerowane papryki. kiedy czekamy na jedzenie, do restauracji zagladaja dwie male dziewczynki. myslalysmy, ze udalo nam sie je splawic, kiedy pol godziny temu ze 100 razy odmowilysmy zakupu sprzedawanych przez nie wyszywanych kur sluzacych jako rekawice kuchenne. male spryciary zauwazyly nas w srodku jadlodajni i w minute przylepily sie do naszego stolika. no to od nowa: 'nie, nic nie kupimy', 'nie, dziekuje', 'nie, nie chcemy kur', 'nie, nie chcemy indianskich laleczek, ani opasek na wlosy', 'nie, nie, nie'. na obiad czekamy ponad 20 minut. razem z nami czekaja dziewczynki. ogolnie to sa skupione bardziej na Martynie. biedaczka nie zna wystarczajaco duzo slow po hiszpansku, aby im przemowic do rozsadku, wiec wlepiaja w nia te swoje czarne slepia i powtarzaja swoja mantre. kiedy siedzimy niewzruszone przechodza do planu B. zaslaniaja twarz brudnymi raczkami i lamentuja, ze nie maja co jesc, i ze im sie buty rozpadaja. spogladamy na ich, niczego sobie obuwie i mowimy, ze jest w porzadku. wtedy mlode na raz zdjemuja sandaly z nog, klada nam na stole jednoczesnie rozciagajac je w zdluz i w szerz probujac na sile odlepic podeszfe od reszty. BASTA!
wieczor spedzamy w naszym pokoiku. Martyna pochlonieta jest bez reszty tworzeniem kolejnych relacji, a ja z nudow robie nam bulki z frijolesem (fasola) i czytam przewodnik.
a.
nic o tym nie wspominalalm, ale wczoraj przeszlam chyba trzy zalamania nerwowe dotyczace naszego pobytu w San Pedro. kurs hiszpanskiego jest o 50$ drozszy niz sie spodziewalam, nie podoba mi sie ta cala komercja, nie mamy czasu... - nawet na wakacjach sa powody do stresu:) najtrudniejszy do przeskoczenia jest problem czasowy. zalozylysmy sobie dotarcie do Patagonii pod koniec lutego. wtedy wlasnie koczy sie sezon i zaczyna jesien. od poczatku marca do polowy maja warunki pogodowe sa dosc znosne, potem aura zmienia sie w bardziej sroga, az w koncu nadchodzi zima, snieg i mrozy. w zwiazu z tym wszystkim nie mamy wystarczajaco duzo czasu, zeby zostawac sobie gdzie chcemy i na ile chcemy. postanawiamy nie tracic niepotrzebnie dni i skupic sie na najwazniejszych rzeczach i miejscach.
rano pakujemy sie i idziemy zapisac sie do szkoly. wybor pada na Escuela Cooperativa. placimy, zostawiamy bagaze w biurze i biegniemy na przystan zlapac transport do Panajachel. tam wskakujemy do camionetki jadacej do Chichicastenango (czyt. Cziczikastenango).
miasto slynie glownie z najwiekszego w Gwatemali marketu, ktory odbywa sie dwa razy w tygodniu (czwartki i niedziele). jeszcze przed najazdem Hiszpanow Chichi bylo waznym osrodkiem handlowym Majow. miasteczko jest nieduze i w kilkanascie minut udaje nam sie je obejsc kilkakrotnie w poszukiwaniu zakwaterowania. wyglada na to, ze w sobote Chichi nie cieszy sie zdbyt duza popularnoscia i niemal w kazdym hoteliku udaje nam sie zbic cene. na koniec tego mini-maratonu trafiamy do Posada El Telefono, uroczego pensjonaciku prowadzonego przez indianska rodzine. w zamian za 7 dolcow dostajemy jasny pokoj z porzadnym (czyt. twardym do bolu) lozkiem i dzwiami z tykty:) brzmi moze malo zachecajaco, ale jest naprawde ladnie i schludnie. do tego mamy do dyspozycji korytarzowa lazienke z ciepla woda oraz kilka tarsikow z drewnianymi krzeselkami, parasolem i przeroznymi roslinami. widok z dachu jest niezastapiony - 360 stopni Chichicastenangowskiego krajobrazu. oprocz odblaskowej blachy falowanej pokrywajacej wiekszosc dachow w okolicy, mamy przed soba psychodelicznie pokolorowany cmentarz. wlasnie on staje sie naszym kolejnym celem. w przewodniku napisali, zeby tam nie isc bo nas okradna, zabija i pocwiartuja... jestesmy twarde:) opracowujemy plan dzialania w 100 mozliwych przypadkach napasci. zostawiamy cala kase i paszporty w Telefonie. Martyna chowa w spodnie scyzoryk, ja przywiazuje do piersi aparat i nakrywam go bluza. jeszcze przed wyjsciem pytamy sie wlascicielki czy przezyjemy ta wyprawe, a ona potwierdza nasze przypuszczenia - Lonely Planet zawsze troche przesadza... ruszamy w strone zachodniej krawedzi miasta.
cmentarz to morze pomalowanych na ostre barwy grobowcow oraz poletka z usypanymi mogilami. calosc zajmuje dosc duzy, pagorkowaty obszar. przez cmentarz prowadzi jedna szeroka droga i szereg waskich sciezek. pewnym krokiem przechodzimy przez glowna brame i znikamy w labiryncie wysokich, na 3 trzy metry, pomnikow. przechadzamy sie spokojnie, co chwilke pstrykajac nowe fotki. Martyna odlacza sie ode mnie i wdrapuje na jedno ze wgorz, aby sprawdzic, czy warto tam isc. po chwili zbiega z powrotem i mowi, zebym jej nie wolala, bo walesa sie tam jakis lump, ktory wlasnie mnie uslyszal i idzie w naszym kierunku. przyspieszamy tempo, co krok odwracajac sie za siebie, ale nikogo nie widac. uffff... wyciagam aparat i wracam do fotografowania. nie mijaja 3 minuty, gdy Martyna mowi: 'dwoch kolesi wlasnie widzialo, jak robisz tu zdjecia'. wbiegamy w boczna uliczke i chowamy sie pomiedzy grobowcami. Martyna wychyla na chwile glowe i oznajmia: 'widzieli nas, ida tutaj´. twarda nie twarda, przyrzekam, myslalam, ze sie z nerwow zesram! (przepraszam za ten kolokwializm, ale nic lepiej nie wyraza stanu mojego ducha... i brzucha). przygotowana na najgorsze wychodze zza nagrobka z bardzo powazna mina i pusta butelka po coca-coli w rece. jestem gotowa do ataku! wtedy wlasnie, jakby nigdy nic, chlopcy przechodza obok nas... zupelnie obojetnie. wale Martyne w leb - jak mnie jeszce raz tak przestraszy to ja wysle do domu! najlepsze z tego wszystkiego jest to, ze ona wcale sie nie bala!
po poludniu miasteczko zaczyna zyc. ulokowany na Plaza Central market rozrasa sie w nieoczekiwanym tempie. na ulicy pojawiaja sie dziesiatki mezczyzn dzwigajacych dlugie, drewniane pale. to wlasnie z nich budowane sa nowe stoiska. cale rodziny zaangazowane sa w tworzenie tych konstrukcji. naszym pierwszym zakupem sa czarne trampki. Martyna od Meksyku zastanawiala sie nad kupnem takich wlasnie butow i oto sa. szczuplejsze o 70 quetzali idziemy na obiad do przymarketowego comedoru. w menu mamy do wyboru kurczaka po azjatycku albo chiles rellenos, czyli faszerowane papryki. kiedy czekamy na jedzenie, do restauracji zagladaja dwie male dziewczynki. myslalysmy, ze udalo nam sie je splawic, kiedy pol godziny temu ze 100 razy odmowilysmy zakupu sprzedawanych przez nie wyszywanych kur sluzacych jako rekawice kuchenne. male spryciary zauwazyly nas w srodku jadlodajni i w minute przylepily sie do naszego stolika. no to od nowa: 'nie, nic nie kupimy', 'nie, dziekuje', 'nie, nie chcemy kur', 'nie, nie chcemy indianskich laleczek, ani opasek na wlosy', 'nie, nie, nie'. na obiad czekamy ponad 20 minut. razem z nami czekaja dziewczynki. ogolnie to sa skupione bardziej na Martynie. biedaczka nie zna wystarczajaco duzo slow po hiszpansku, aby im przemowic do rozsadku, wiec wlepiaja w nia te swoje czarne slepia i powtarzaja swoja mantre. kiedy siedzimy niewzruszone przechodza do planu B. zaslaniaja twarz brudnymi raczkami i lamentuja, ze nie maja co jesc, i ze im sie buty rozpadaja. spogladamy na ich, niczego sobie obuwie i mowimy, ze jest w porzadku. wtedy mlode na raz zdjemuja sandaly z nog, klada nam na stole jednoczesnie rozciagajac je w zdluz i w szerz probujac na sile odlepic podeszfe od reszty. BASTA!
wieczor spedzamy w naszym pokoiku. Martyna pochlonieta jest bez reszty tworzeniem kolejnych relacji, a ja z nudow robie nam bulki z frijolesem (fasola) i czytam przewodnik.
a.
dzien: 53 no ile, ile mozesz zaplacic? 22.11.09
mialysmy wstac o 6 rano. potem o 7. no i wstalysmy o 8...
na dworzu jest chlodno. wiekszosc straganow zostalo juz rozstawionych, inne dopiero sie montuja. zagladamy do malego, bialego kosciolka. w srodku jest zupelnie pusto. w oczy rzucaja nam sie napisane po angielsku prosby o dotacje. przechodzimy przez zastawiona Plaza Central w poszukiwaniu sniadania. pod plaszczem foliowych dachow rozsiadly sie juz miejscowe kucharki. wszedzie roznosi sie zapach gotowanego mleka z ryzem i cynamonem. zamawiamy dwie szklanki tego napoju i po kawalku slodkiego chleba. jestesmy tu jedynymi obcokrajowcami. razem z nami, siedza na lawkach mlode Indianki z wystajacymi zza plecow dziecmi i biedni chlopcy, ktorzy spedza dzien wloczac sie po targu i probujac sprzedajac najrozniejsze produkty.
Iglesia de Santo Tomas jest najwazniejszym osrodkiem kultu w Chichi. ten prosty kosciolek zostal wybudowany w 1540 roku. na jego wlasnie schodach odbywa sie wiele majowo-chrzescijanskich rytualow. z rana wyglada to wyjatkowo magicznie. szare niebo, tlum kolorowo poubieranych Indian, kwiaty i nadajaca wszystkiemu tajemniczosci chmura dymu wydobywajacego sie z palonych kadzidel. oprocz tego swiece... duzo swiec. ludzie klecza, stoja, siedza do okola wejscia pograzeni w modlitwie. czas sie tutaj zatrzymal. niedzielny poranek jest wyjatkowy. nie ma komercji. turysci sa jeszcze w drodze i nie zdarzyli zaklocic tradycyjnego rytmu miasteczka. oprocz mnie jest tu tylko dwoch innych mezczyzn z duzymi obiektywami (Gwatemalczykow). staja spokojnie z boku i wyczekuja odpowiedniego momentu. zapewne robia zdjecia do folderow turystycznych badz na pocztowki...
tuz przy duzych stoiskach rozlozyly sie mniejsze. nie maja stolow ani dachow. sprzedajace kobiety siedza na ziemi, a towar rozlozony maja na lisciach. mozna kupic niemal kazde warzywo. wiele z nich jest dla nas zupelnie nieznanych, np. jak to wlochate, zielone cos:) mimo wczesnej godziny wsrod marketowych uliczek panuje niezwykly ruch. ciezko jest sie nam przecisnac. przerastamy ten caly zgielk o glowe i z gory obserwujemy przepychajace sie obok nas krepe Indianki. nikt sie tu nikim nie przejmuje i gna do przodu nie obracajac sie za siebie. mezczyzni zajmuja sie powazniejszymi zakupami i mijaja nas z wielkimi workami na plecach, przymocowanymi za pomoca tasmy, na czole. oprocz dziarskich kobitek i facetow-ciezarowek spotkac tu mozna lametujacych inwalidow. mlodzi faceci trzymaja przed soba na wozku inwalidzkim dzieci w roznym wieku. podczas gdy mlodzi robia zeza i krzyzuja palce u rak ich meskie opiekunki zawodza o pomoc, uzywajac przy ty takich zwrotow: 'och, mamusko, kobieto kochana wspomoz moje biedne, niedolezne dziecko/brata/corke jakims groszem.... ooooo Boze kochany zlituj sie nad naszym dzieckiem/bratem/siostra.... tatusku spojrz na to biedactwo...och, ooo mamusko daj pieniadze itp'. dla nas wyglada to jednoznacznie. cwane dupki wyludzaja na chama kase od biednych ludzi i nic sobie z tego nie robia! o dziwo, tylko my wydajemy sie byc zbulwersowane, a cala reszta wrzuca im do puszki jakas zapamoge. skandal.
chyba sie juz zupelnie w tym calym metliku pogubilysmy. centrum zamienilo sie w wielka hale handlowa. kazda partia marketu specjalizuje sie w sprzedazy czegos innego, i tak wyroznic mozemy: czesc turystyczna (tradycjonalne, gwatemalskie tekstylia, drewniane maski, kamienie, kapy), rzeznikow, warzywniak i owocniak, czesc lokalna (ozdoby choinkowe, ciuchy - zwykle uzywane, buty oraz pchli targ), pasaz gastronomiczny, czesc kukurydziana (przerozne rodzaje suszonej kukurydzy sprzedawane na wielkie wory) oraz market zwierzecy. ten ostatni jest szczegolnie interesujacy. najciekawsza czynnoscia jest przebieranie kur. zapewne istnieja jakies konkretne kryteria, ktore decyduja o wyborze tego, a nie innego drobiu, ale my o nich pojecia nie mamy. kury trzyma sie w duzych koszach, ktore sa nakryte siatka albo przywiazuje sie je na sznurku. te, ktore maja mniej szczescia zwisaja sobie glowa w dol trzymane jednoracz za obie nogi. najwiecej zalu wzbudzila jednak w nas pewna swinia, ktorej nowy wlasciciel zamiezal wcisnac ja na sile do tuk-tuka. biedne zwierze wpadlo w histerie i zawziecie walczylo ze swoim nowym panem. po dlugiej przepychance i donosnym kwiczeniu swinia odbyla swoja pierwsza podroz mini taksowka... tylko w Gwatemali mozna wpasc na taki pomysl!
na targu jest tyle slicznych rzeczy, ktore chcialybysmy miec, a nie mozemy ze wzgledu na czekajaca nas podroz. mimo wszystko... wybieram sobie welniane poncho w naturalnym kolorze, a Martyna w ramach rewanzu kupuje bawelniane, wzorzyste spodnie z krokiem w kolanach:) handlarze namawiaja nas do kupna stosu innych bardzo potrzebnych rzeczy, ale twardo odmawiamy. zabawna jest ich reakcja, kiedy mowimy o czekajacej nas drodze, a oni z zacienciem zwijaja w rulonik wybrane przez nas materialy i zachecaja: 'dobre, w sam raz miesci sie do plecaka!'. z ciezkim sercem odchodzimy od kolejnych straganow, tym bardziej, ze sprzedawcy sami zbijaja ceny prawie do zera. przykladem moga byc wspaniale, kolorowe kapy, ktorych cena poczatkowa wynosi 400 Q (135 zl), a koncowa 150 Q (50 zl)! kiedy cena osiagnela stan niezwykle atrakcyjny, w myslach zaczelam juz upychac ja do mojego karrimora. dopiero Martyna sprowadza mnie na ziemie, i dobrze, bo inaczej jechalabym dookola Ameryki z 2 metrowa narzuta na kanape...
ostatani w programie jest, umieszczony na boisku, targ warzywno-owocowy. z czasem spedzonym na markecie, swietnie opanowalysmy taktyke malych Indianek i teraz jak nikt inny rozpychamy wszystkich na boki... lokciami:) calkiem sprawnie zatem udaje sie nam przedostac do wnetrza budynku i wow! w zyciu nie wiedzialam tylu pomidorow, marchwi, ziemniakow, fasoli, kukurydzy, melonow, arbuzow, ananasow i Indian upchanych na 200 metrach kwadratowych! przechadzamy sie chwilke wsrod tych kolorowosci i powolutku zaczynamy sie zbierac do powrotu.
po drodze napotykamy gromadke siedzacych na ulicy Majow, ktorzy daja nam sprobowac tego zielonego, wlochatego warzywa, o ktorym wczesniej pisalysmy. ugotowana jarzyna latwo daje sie obrac ze skorki. pani odrywa starannie po kawalku i daje nam do reki. wszyscy w skupieniu obserwuja nasza reakcje. w smaku huiscil (czyt. łiskil), przypomina troche ziemniaka, ale jest bardziej soczysty. mowie o tym kobiecie i wszyscy wybuchaja smiechem (oprocz nas) powtarzajac: 'buuuhaha, to nie jest ziemniak...' ?X%&$!?
w San Pedro jestesmy na 16.00, bo godzine pozniej mamy spotkac sie z nasza nowa rodzinka. nauka jezyka zaklada opcje 'vikt i opierunek' u jednej z lokalnych rodzin lub niezalezne mieszkanie w wybranym przez siebie hoteliku. my decydujemy sie na ta pierwsza ewentualnosc. taki pobyt jest bardzo ksztalcacy. nie tylko dlatego, ze ma sie kontakt z jezykiem od rana do nocy, ale takze ze wzgeledu na mozliwosc poznania sposobu i warunkow zycia przecietnej gwatemalskiej familii.
przed wyznaczonym czasem pojawia sie w szkole Miguel - ojciec rodziny (tak sie nam przedstawil). razem z nim wspinamy sie do centrum miasteczka. dom znajduje sie tuz przy markecie, jest duzy, bialy i ma metalowe drzwi wejciowe. w srodku poznajemy Marie (matke rodziny:) i trzy coreczki: Anne Marie (13 lat), Norme (11 lat) i Angele (4 latka). wszystkie dziewczyny ubrane sa w tradycjne dla regionu ubrania, czyli koronkowa bluzke wlozona w dluga do kostek i zakladana na pasie spodnice oraz pas laczacy obie czesci. wzorow i kolorow tego stroju jest tyle ile kobiet w San Pedro, gdyz ich szyciem zajmuje sie nikt inny, jak same wlascicielki.
a.
mialysmy wstac o 6 rano. potem o 7. no i wstalysmy o 8...
na dworzu jest chlodno. wiekszosc straganow zostalo juz rozstawionych, inne dopiero sie montuja. zagladamy do malego, bialego kosciolka. w srodku jest zupelnie pusto. w oczy rzucaja nam sie napisane po angielsku prosby o dotacje. przechodzimy przez zastawiona Plaza Central w poszukiwaniu sniadania. pod plaszczem foliowych dachow rozsiadly sie juz miejscowe kucharki. wszedzie roznosi sie zapach gotowanego mleka z ryzem i cynamonem. zamawiamy dwie szklanki tego napoju i po kawalku slodkiego chleba. jestesmy tu jedynymi obcokrajowcami. razem z nami, siedza na lawkach mlode Indianki z wystajacymi zza plecow dziecmi i biedni chlopcy, ktorzy spedza dzien wloczac sie po targu i probujac sprzedajac najrozniejsze produkty.
Iglesia de Santo Tomas jest najwazniejszym osrodkiem kultu w Chichi. ten prosty kosciolek zostal wybudowany w 1540 roku. na jego wlasnie schodach odbywa sie wiele majowo-chrzescijanskich rytualow. z rana wyglada to wyjatkowo magicznie. szare niebo, tlum kolorowo poubieranych Indian, kwiaty i nadajaca wszystkiemu tajemniczosci chmura dymu wydobywajacego sie z palonych kadzidel. oprocz tego swiece... duzo swiec. ludzie klecza, stoja, siedza do okola wejscia pograzeni w modlitwie. czas sie tutaj zatrzymal. niedzielny poranek jest wyjatkowy. nie ma komercji. turysci sa jeszcze w drodze i nie zdarzyli zaklocic tradycyjnego rytmu miasteczka. oprocz mnie jest tu tylko dwoch innych mezczyzn z duzymi obiektywami (Gwatemalczykow). staja spokojnie z boku i wyczekuja odpowiedniego momentu. zapewne robia zdjecia do folderow turystycznych badz na pocztowki...
tuz przy duzych stoiskach rozlozyly sie mniejsze. nie maja stolow ani dachow. sprzedajace kobiety siedza na ziemi, a towar rozlozony maja na lisciach. mozna kupic niemal kazde warzywo. wiele z nich jest dla nas zupelnie nieznanych, np. jak to wlochate, zielone cos:) mimo wczesnej godziny wsrod marketowych uliczek panuje niezwykly ruch. ciezko jest sie nam przecisnac. przerastamy ten caly zgielk o glowe i z gory obserwujemy przepychajace sie obok nas krepe Indianki. nikt sie tu nikim nie przejmuje i gna do przodu nie obracajac sie za siebie. mezczyzni zajmuja sie powazniejszymi zakupami i mijaja nas z wielkimi workami na plecach, przymocowanymi za pomoca tasmy, na czole. oprocz dziarskich kobitek i facetow-ciezarowek spotkac tu mozna lametujacych inwalidow. mlodzi faceci trzymaja przed soba na wozku inwalidzkim dzieci w roznym wieku. podczas gdy mlodzi robia zeza i krzyzuja palce u rak ich meskie opiekunki zawodza o pomoc, uzywajac przy ty takich zwrotow: 'och, mamusko, kobieto kochana wspomoz moje biedne, niedolezne dziecko/brata/corke jakims groszem.... ooooo Boze kochany zlituj sie nad naszym dzieckiem/bratem/siostra.... tatusku spojrz na to biedactwo...och, ooo mamusko daj pieniadze itp'. dla nas wyglada to jednoznacznie. cwane dupki wyludzaja na chama kase od biednych ludzi i nic sobie z tego nie robia! o dziwo, tylko my wydajemy sie byc zbulwersowane, a cala reszta wrzuca im do puszki jakas zapamoge. skandal.
chyba sie juz zupelnie w tym calym metliku pogubilysmy. centrum zamienilo sie w wielka hale handlowa. kazda partia marketu specjalizuje sie w sprzedazy czegos innego, i tak wyroznic mozemy: czesc turystyczna (tradycjonalne, gwatemalskie tekstylia, drewniane maski, kamienie, kapy), rzeznikow, warzywniak i owocniak, czesc lokalna (ozdoby choinkowe, ciuchy - zwykle uzywane, buty oraz pchli targ), pasaz gastronomiczny, czesc kukurydziana (przerozne rodzaje suszonej kukurydzy sprzedawane na wielkie wory) oraz market zwierzecy. ten ostatni jest szczegolnie interesujacy. najciekawsza czynnoscia jest przebieranie kur. zapewne istnieja jakies konkretne kryteria, ktore decyduja o wyborze tego, a nie innego drobiu, ale my o nich pojecia nie mamy. kury trzyma sie w duzych koszach, ktore sa nakryte siatka albo przywiazuje sie je na sznurku. te, ktore maja mniej szczescia zwisaja sobie glowa w dol trzymane jednoracz za obie nogi. najwiecej zalu wzbudzila jednak w nas pewna swinia, ktorej nowy wlasciciel zamiezal wcisnac ja na sile do tuk-tuka. biedne zwierze wpadlo w histerie i zawziecie walczylo ze swoim nowym panem. po dlugiej przepychance i donosnym kwiczeniu swinia odbyla swoja pierwsza podroz mini taksowka... tylko w Gwatemali mozna wpasc na taki pomysl!
na targu jest tyle slicznych rzeczy, ktore chcialybysmy miec, a nie mozemy ze wzgledu na czekajaca nas podroz. mimo wszystko... wybieram sobie welniane poncho w naturalnym kolorze, a Martyna w ramach rewanzu kupuje bawelniane, wzorzyste spodnie z krokiem w kolanach:) handlarze namawiaja nas do kupna stosu innych bardzo potrzebnych rzeczy, ale twardo odmawiamy. zabawna jest ich reakcja, kiedy mowimy o czekajacej nas drodze, a oni z zacienciem zwijaja w rulonik wybrane przez nas materialy i zachecaja: 'dobre, w sam raz miesci sie do plecaka!'. z ciezkim sercem odchodzimy od kolejnych straganow, tym bardziej, ze sprzedawcy sami zbijaja ceny prawie do zera. przykladem moga byc wspaniale, kolorowe kapy, ktorych cena poczatkowa wynosi 400 Q (135 zl), a koncowa 150 Q (50 zl)! kiedy cena osiagnela stan niezwykle atrakcyjny, w myslach zaczelam juz upychac ja do mojego karrimora. dopiero Martyna sprowadza mnie na ziemie, i dobrze, bo inaczej jechalabym dookola Ameryki z 2 metrowa narzuta na kanape...
ostatani w programie jest, umieszczony na boisku, targ warzywno-owocowy. z czasem spedzonym na markecie, swietnie opanowalysmy taktyke malych Indianek i teraz jak nikt inny rozpychamy wszystkich na boki... lokciami:) calkiem sprawnie zatem udaje sie nam przedostac do wnetrza budynku i wow! w zyciu nie wiedzialam tylu pomidorow, marchwi, ziemniakow, fasoli, kukurydzy, melonow, arbuzow, ananasow i Indian upchanych na 200 metrach kwadratowych! przechadzamy sie chwilke wsrod tych kolorowosci i powolutku zaczynamy sie zbierac do powrotu.
po drodze napotykamy gromadke siedzacych na ulicy Majow, ktorzy daja nam sprobowac tego zielonego, wlochatego warzywa, o ktorym wczesniej pisalysmy. ugotowana jarzyna latwo daje sie obrac ze skorki. pani odrywa starannie po kawalku i daje nam do reki. wszyscy w skupieniu obserwuja nasza reakcje. w smaku huiscil (czyt. łiskil), przypomina troche ziemniaka, ale jest bardziej soczysty. mowie o tym kobiecie i wszyscy wybuchaja smiechem (oprocz nas) powtarzajac: 'buuuhaha, to nie jest ziemniak...' ?X%&$!?
w San Pedro jestesmy na 16.00, bo godzine pozniej mamy spotkac sie z nasza nowa rodzinka. nauka jezyka zaklada opcje 'vikt i opierunek' u jednej z lokalnych rodzin lub niezalezne mieszkanie w wybranym przez siebie hoteliku. my decydujemy sie na ta pierwsza ewentualnosc. taki pobyt jest bardzo ksztalcacy. nie tylko dlatego, ze ma sie kontakt z jezykiem od rana do nocy, ale takze ze wzgeledu na mozliwosc poznania sposobu i warunkow zycia przecietnej gwatemalskiej familii.
przed wyznaczonym czasem pojawia sie w szkole Miguel - ojciec rodziny (tak sie nam przedstawil). razem z nim wspinamy sie do centrum miasteczka. dom znajduje sie tuz przy markecie, jest duzy, bialy i ma metalowe drzwi wejciowe. w srodku poznajemy Marie (matke rodziny:) i trzy coreczki: Anne Marie (13 lat), Norme (11 lat) i Angele (4 latka). wszystkie dziewczyny ubrane sa w tradycjne dla regionu ubrania, czyli koronkowa bluzke wlozona w dluga do kostek i zakladana na pasie spodnice oraz pas laczacy obie czesci. wzorow i kolorow tego stroju jest tyle ile kobiet w San Pedro, gdyz ich szyciem zajmuje sie nikt inny, jak same wlascicielki.
a.
dzien: 54 a gdzie sie podziala reszta obiadu? 23.11.09
dalysmy sobie dzisiaj fory i zamiast na 8 tak jak wszyscy inni uczniowie zamowilysmy lekcje na popoludnie. caly ranek mamy wiec dla siebie... no prawie dla siebie bo przeciez od wczoraj jestesmy czescia gwatemalskiej rodziny. sniadanie jest o 8.00, wiec grzecznie zjawiamy sie w kuchni o wyznaczonej porze. Maria i Anna Maria (ta jeszcze troszke zaspana) podaja nam herbate (to, co pija Anie) i kawe (to, co pija Martyny) oraz piramide amerykanskich nalesnikow. do tego mamy banany, miod i drzem brzoskwiniowy.
matka rodziny ma 42 lata, dlugie czarne wlosy, jest niska i pulchniutka. wzorzysty stroj regionalny podkresla jej okragly brzuszek. troszke dretwa atmosfere przerywaja pytania pani domu. wymieniamy kilka zdan i wtedy Maria przerzuca sie na Martyne, cytuje: '¿AU-GU-STI-NAAA, CO-MO TE GUS-TAA SAN PEDRO?' (czyli: 'AU-GU-STI-NAAA, JA-AK CI SIEE PO-DOO-BA SAN PEDRO?'). troszke zdezorientowana Augustyna, ktora wlasnie otrzymala to nieprzecietne imie, odpowiada mamie: 'me gusta San Pedro' ('podoba mi sie'). wtedy znow pada pytanie - tym razem ze strony Anny Mari: '¿AU-GU-STI-NAAA, TE GUS-TAAA DE-SA-YO-NOO?' omalo nie dusze sie tlumiac wybuchy smiechu. biedna Martyna patrzy na mnie: 'czemu oni mnie nazywaja Augistina?!?!? powiedz im, ze jestem Martyna!!!' niestety, nie moge sobie darowac takiej zabawy i Martyna pozostaje Augustina :) poczatki sa zawsze trudne.
sprobuje opisac teraz dom, w ktorym przyszlo nam mieszkac. Ameryka Centralna rozni sie od Europy pod wieloma wzgledami. czasem trudno sobie nam wyobrazic, ze cos moze byc inne, niz to, do czego jestesmy przyzwyczajeni. 'normalne' dla Europejczyka i Latynosa to dwie zupelnie inne rzeczy, np.:
1. woda w kranie nie jest pitna. do gotowania i picia uzywa sie wody puryfikowanej. kupuje sie ja w wielkich, 25 l baniakach.
2. w wiekszosci domow nie ma dostepu do cieplej wody. w zwiazku z tym istnieje tu tylko jeden kurek. w bogatszych domach ciepla woda pochodzi z elektrycznego podgrzewacza, ktory jest zamontowany w dyszy prysznica. kazde odkrecenie kurka zmniejsza natezenie pradu w kablach i powoduje maly wstrzas elektryczny u odkrecajacego...
3. pranie robi sie w wielkich betonowych zlewach (hiszp.: pila). skladaja sie one z trzech lub dwoch czesci. jeden to zawsze zbiornik, ktory napelnia sie woda. reszta stanowia szerokie, takze betonowe, tary z odplywem. tradycyjnie pranie robi sie jednak w jeziorze badz rzece na specjalnie wybranych do tego kamieniach. poranne spotkania nad woda sa jednym z elementow kobiecej kultury. stadka kobiet z wielkimi, kolorowymi miskami noszonymi na glowie sa tu czestym widokiem.
4. tradycyjnie gotuje sie tu wciaz na drewnie. leña, tak nazywaja sie tutaj kawlki wysuszonego drzewa. kuchnia jest zwykle w osobnym budynku lub na dachu domu. jeszcze niedopracowane systemy wentylacyjne sprawiaja, ze jej wnetrze jest zwykle zupelnie okopcone.
5. prawie nie jada sie chleba ani kanapek. wszystkim posilkom towarzysza kukurydziane tortille. kazda dziewczynka uczy sie tortillar, czyli uklepywania placuszkow. jest to bardzo wazna umiejetnosc. w przyszlosci bedzie wstawla o 4.00 rano, zeby oskubac, ugotowac, a nastepnie zmielic kukurydze. z takiej masy lepi sie idealnie okragle tortille, ktore trafiaja na rozgrzana blache. podgrzewanie trwa niecala minute. wystarczy ze ciasto troszke sie podpiecze i gotowe.
6. rowniez smaki sa tu rozne od naszych. owoce czesto jada sie z sola zamiast z cukrem.
7. dobry dom to ten zbudowany z pustakow i blachy falowanej. lepszy standardem jest od niego dom zbudowany z pustakow, ktory ma tynk, a na ziemi posadzke. na wyzszym miejscu uplasowaly sie te budynki, ktore oprocz tynku maja na scianch farbe, a na podlodze kafelki. ostatni z przykladow jest popularny wsrod srednio zamoznych... czyli u naszej rodziny.
wyobrazmy sobie teraz duza przestrzen, ktora jest zupelnie (z naszego punktu widzenia) niezagospodarowna. na palcach jednej reki moge wymienic znajdujace sie tutaj meble. nie ma kanap, foteli, dywanow, szafeczek, stolikow, polek. w przykopconej kuchni znajduje sie tylko podwojny palnik, kawalek blatu, szafka na talerze i olbrzymia pila. w jadalnio-salonie stoi duzy, drewniany stol i krzesla oraz szafka na telewizor i wieze stero. na scianach nie ma zadnych ozdob. betonowe schody prowadza nas na pierwsze pietro. tu, wokol prostokatnego (to najblizsza figura geometryczna, ktora przypomina ksztalt tego krzywego patio) korytarza ulokowano piec pokoi. od prawej mieszkaja: dziadek - Juan, ja - Ania, rodzice i mala Angela, dwie starsze siostry oraz Martyna. przy pokoju tej ostatniej znajduja sie kolejne betonowe schody, ktore prowadza nas na dach. wiekszosc tej powierzchni stanowi a-la taras, albo raczej suszarnia. reszte zajmuja dwie nieduze przybudowki. jedna z nich to starodawna kuchnia, a druga niezagospodarowany pokoik. calosc sprawia wrazenie pustego magazynu a nie domu. dla jego mieszkancow jest on jednak powodem do dumy.
po sniadaniu idziemy na spacer do San Juan, czyli wioski obok. droga prowadzi wzdluz brzegu jeziora. ze zdumieniem zauwazamy nagla poprawe czystosci wody. niemozliwe! cud nad Atitlanem! rownie zdziwieni mieszkancy wioski wyszli na dwor, aby obejrzec zmiany. wszystkie glony nagle zniknely pozostawiajac po sobie przejrzysta, szmargadowa wode.
2.00pm, zjawiamy sie w szkole. Cooperativa jest miejcem, w ktorym az chce sie przebywac. piekny, egzotyczny ogrod spogladajacy z gory na jazioro, a w nim... zbudowane z palm domki rozproszone wsrod zieleni. kazdy z nich to miejsce nauki innego ucznia. dzis jestemy jedyne na popoludnie. poza sezonem zajecia odbywaja sie tylko rankami. koordynator przedstawia nam naszych nauczycieli: Pito bedzie meczyl Martyne, mna zajmie sie Antoño.
cztery godziny pozniej, juz po ciemku, wracamy spacerem do domu wymieniajac wrazenia. Martyna zapisala juz prawie pol zeszytu, ja ani strony... Pito (aka Fetson) jest rowiesnikiem Martyny i od szesciu lat uczy hiszpanskiego. ma dlugie (mial jescze dluzsze, ale dzis wlasnie scial), czarne wlosy oraz dwa zeby w zlotych ramkach. nosi szerokie spodnie i czapeczke z daszkiem. z ciekawostek dodam, ze Fetson ma 75 (!) kuzynow, i tylko od strony ojca!!! to sie nazywa DUUUZA rodzina ;) podczas gdy Martyna poznawala podstawy jezyka, poruszylismy z Antono chyba juz wszystkie mozliwe tematy poczawszy od bakteri w jeziorze, polityki, wegetarianizmu, kultury i na genetycznie modyfikowanych nasionach skonczywszy. tak sie zagadalismy, ze nawet nie zajrzelismy do gramatyki. (Martyna mowi, ze byloby taniej chodzic codziennie do baru, zagadywac lokalnych i przy butelce piwa gadac do nocy.)
na kolacje byly jajka sadzone... wszystko fajnie, ale maloooo. myslalam, ze poplacze sie, gsy zobaczylam taka porcyjke. obiad tez byl mini, tj. mikro, i liczylam, ze moze kolacja bedzie glownym posilkiem dnia. niestety, znow zeby sie zapchac musialysmy zjesc kilogram kukurydzianych tortilli. z sentymentem wspominam jedzenie, jakie przyrzadzala nam piec lat temu Viki. teraz tak sie cieszylam, ze bede mieszkac z rodzina wlasnie ze wzgledu na posilki... i dupa blada.
a.
dalysmy sobie dzisiaj fory i zamiast na 8 tak jak wszyscy inni uczniowie zamowilysmy lekcje na popoludnie. caly ranek mamy wiec dla siebie... no prawie dla siebie bo przeciez od wczoraj jestesmy czescia gwatemalskiej rodziny. sniadanie jest o 8.00, wiec grzecznie zjawiamy sie w kuchni o wyznaczonej porze. Maria i Anna Maria (ta jeszcze troszke zaspana) podaja nam herbate (to, co pija Anie) i kawe (to, co pija Martyny) oraz piramide amerykanskich nalesnikow. do tego mamy banany, miod i drzem brzoskwiniowy.
matka rodziny ma 42 lata, dlugie czarne wlosy, jest niska i pulchniutka. wzorzysty stroj regionalny podkresla jej okragly brzuszek. troszke dretwa atmosfere przerywaja pytania pani domu. wymieniamy kilka zdan i wtedy Maria przerzuca sie na Martyne, cytuje: '¿AU-GU-STI-NAAA, CO-MO TE GUS-TAA SAN PEDRO?' (czyli: 'AU-GU-STI-NAAA, JA-AK CI SIEE PO-DOO-BA SAN PEDRO?'). troszke zdezorientowana Augustyna, ktora wlasnie otrzymala to nieprzecietne imie, odpowiada mamie: 'me gusta San Pedro' ('podoba mi sie'). wtedy znow pada pytanie - tym razem ze strony Anny Mari: '¿AU-GU-STI-NAAA, TE GUS-TAAA DE-SA-YO-NOO?' omalo nie dusze sie tlumiac wybuchy smiechu. biedna Martyna patrzy na mnie: 'czemu oni mnie nazywaja Augistina?!?!? powiedz im, ze jestem Martyna!!!' niestety, nie moge sobie darowac takiej zabawy i Martyna pozostaje Augustina :) poczatki sa zawsze trudne.
sprobuje opisac teraz dom, w ktorym przyszlo nam mieszkac. Ameryka Centralna rozni sie od Europy pod wieloma wzgledami. czasem trudno sobie nam wyobrazic, ze cos moze byc inne, niz to, do czego jestesmy przyzwyczajeni. 'normalne' dla Europejczyka i Latynosa to dwie zupelnie inne rzeczy, np.:
1. woda w kranie nie jest pitna. do gotowania i picia uzywa sie wody puryfikowanej. kupuje sie ja w wielkich, 25 l baniakach.
2. w wiekszosci domow nie ma dostepu do cieplej wody. w zwiazku z tym istnieje tu tylko jeden kurek. w bogatszych domach ciepla woda pochodzi z elektrycznego podgrzewacza, ktory jest zamontowany w dyszy prysznica. kazde odkrecenie kurka zmniejsza natezenie pradu w kablach i powoduje maly wstrzas elektryczny u odkrecajacego...
3. pranie robi sie w wielkich betonowych zlewach (hiszp.: pila). skladaja sie one z trzech lub dwoch czesci. jeden to zawsze zbiornik, ktory napelnia sie woda. reszta stanowia szerokie, takze betonowe, tary z odplywem. tradycyjnie pranie robi sie jednak w jeziorze badz rzece na specjalnie wybranych do tego kamieniach. poranne spotkania nad woda sa jednym z elementow kobiecej kultury. stadka kobiet z wielkimi, kolorowymi miskami noszonymi na glowie sa tu czestym widokiem.
4. tradycyjnie gotuje sie tu wciaz na drewnie. leña, tak nazywaja sie tutaj kawlki wysuszonego drzewa. kuchnia jest zwykle w osobnym budynku lub na dachu domu. jeszcze niedopracowane systemy wentylacyjne sprawiaja, ze jej wnetrze jest zwykle zupelnie okopcone.
5. prawie nie jada sie chleba ani kanapek. wszystkim posilkom towarzysza kukurydziane tortille. kazda dziewczynka uczy sie tortillar, czyli uklepywania placuszkow. jest to bardzo wazna umiejetnosc. w przyszlosci bedzie wstawla o 4.00 rano, zeby oskubac, ugotowac, a nastepnie zmielic kukurydze. z takiej masy lepi sie idealnie okragle tortille, ktore trafiaja na rozgrzana blache. podgrzewanie trwa niecala minute. wystarczy ze ciasto troszke sie podpiecze i gotowe.
6. rowniez smaki sa tu rozne od naszych. owoce czesto jada sie z sola zamiast z cukrem.
7. dobry dom to ten zbudowany z pustakow i blachy falowanej. lepszy standardem jest od niego dom zbudowany z pustakow, ktory ma tynk, a na ziemi posadzke. na wyzszym miejscu uplasowaly sie te budynki, ktore oprocz tynku maja na scianch farbe, a na podlodze kafelki. ostatni z przykladow jest popularny wsrod srednio zamoznych... czyli u naszej rodziny.
wyobrazmy sobie teraz duza przestrzen, ktora jest zupelnie (z naszego punktu widzenia) niezagospodarowna. na palcach jednej reki moge wymienic znajdujace sie tutaj meble. nie ma kanap, foteli, dywanow, szafeczek, stolikow, polek. w przykopconej kuchni znajduje sie tylko podwojny palnik, kawalek blatu, szafka na talerze i olbrzymia pila. w jadalnio-salonie stoi duzy, drewniany stol i krzesla oraz szafka na telewizor i wieze stero. na scianach nie ma zadnych ozdob. betonowe schody prowadza nas na pierwsze pietro. tu, wokol prostokatnego (to najblizsza figura geometryczna, ktora przypomina ksztalt tego krzywego patio) korytarza ulokowano piec pokoi. od prawej mieszkaja: dziadek - Juan, ja - Ania, rodzice i mala Angela, dwie starsze siostry oraz Martyna. przy pokoju tej ostatniej znajduja sie kolejne betonowe schody, ktore prowadza nas na dach. wiekszosc tej powierzchni stanowi a-la taras, albo raczej suszarnia. reszte zajmuja dwie nieduze przybudowki. jedna z nich to starodawna kuchnia, a druga niezagospodarowany pokoik. calosc sprawia wrazenie pustego magazynu a nie domu. dla jego mieszkancow jest on jednak powodem do dumy.
po sniadaniu idziemy na spacer do San Juan, czyli wioski obok. droga prowadzi wzdluz brzegu jeziora. ze zdumieniem zauwazamy nagla poprawe czystosci wody. niemozliwe! cud nad Atitlanem! rownie zdziwieni mieszkancy wioski wyszli na dwor, aby obejrzec zmiany. wszystkie glony nagle zniknely pozostawiajac po sobie przejrzysta, szmargadowa wode.
2.00pm, zjawiamy sie w szkole. Cooperativa jest miejcem, w ktorym az chce sie przebywac. piekny, egzotyczny ogrod spogladajacy z gory na jazioro, a w nim... zbudowane z palm domki rozproszone wsrod zieleni. kazdy z nich to miejsce nauki innego ucznia. dzis jestemy jedyne na popoludnie. poza sezonem zajecia odbywaja sie tylko rankami. koordynator przedstawia nam naszych nauczycieli: Pito bedzie meczyl Martyne, mna zajmie sie Antoño.
cztery godziny pozniej, juz po ciemku, wracamy spacerem do domu wymieniajac wrazenia. Martyna zapisala juz prawie pol zeszytu, ja ani strony... Pito (aka Fetson) jest rowiesnikiem Martyny i od szesciu lat uczy hiszpanskiego. ma dlugie (mial jescze dluzsze, ale dzis wlasnie scial), czarne wlosy oraz dwa zeby w zlotych ramkach. nosi szerokie spodnie i czapeczke z daszkiem. z ciekawostek dodam, ze Fetson ma 75 (!) kuzynow, i tylko od strony ojca!!! to sie nazywa DUUUZA rodzina ;) podczas gdy Martyna poznawala podstawy jezyka, poruszylismy z Antono chyba juz wszystkie mozliwe tematy poczawszy od bakteri w jeziorze, polityki, wegetarianizmu, kultury i na genetycznie modyfikowanych nasionach skonczywszy. tak sie zagadalismy, ze nawet nie zajrzelismy do gramatyki. (Martyna mowi, ze byloby taniej chodzic codziennie do baru, zagadywac lokalnych i przy butelce piwa gadac do nocy.)
na kolacje byly jajka sadzone... wszystko fajnie, ale maloooo. myslalam, ze poplacze sie, gsy zobaczylam taka porcyjke. obiad tez byl mini, tj. mikro, i liczylam, ze moze kolacja bedzie glownym posilkiem dnia. niestety, znow zeby sie zapchac musialysmy zjesc kilogram kukurydzianych tortilli. z sentymentem wspominam jedzenie, jakie przyrzadzala nam piec lat temu Viki. teraz tak sie cieszylam, ze bede mieszkac z rodzina wlasnie ze wzgledu na posilki... i dupa blada.
a.
dzien: 55 normalnie Watykan! 24.11.09
jakos nie moge tu spac. wieczorem ludzie siedza na ulicy do pozna, a juz o 5.00 rano w kosciele obok ryczy na caly regulator msza puszczana z odbiornika radiowego - masakra! jak sie wczoraj dowiedzialysmy, w San Pedro jest 21 (!) kosciolow, 20 ewangelickich i 1 katolicki. nie brzmi to tak dziwnie, ale kiedy wezmiemy pod uwage, ze cala wioska liczy nie wiecej niz 13 tysiecy ludzi... (dla porownania: gdyby w Tczewie (gdzie mieszka Martyna) na kazde 600 parafian przypadal jeden kosciol byloby ich 103. gdy zrobimy takie same obliczenia w stosunku do 3miasta (gdzie mieszkam ja), musialoby sie w nim znajdowac 1500 kosciolow!!!!)
protestanci, a szczegolnie ewangelicy zupelnie opanowali Gwatemale. i co jest z tego najzabawniejsze, stalo sie to w ciagu ostatnich kiludziesieciu lat. wczesniej katolicy wiedli prym. przed nimi byly poganskie wierzenia Majow. ciekawe, co bedzie za kilkanascie lat? jak wszycy wiemy, katolicy nie sa zbyt wierni kosciolowi i jego zasadom. wiele osob uwaza sie za wierzacych-niepraktykujacych. o takich rzeczach ewangelikom nawet przez mysl nie przejdzie. kosciol bierze bardzo aktywny udzial w zyciu tutejszych rodzin. kazdego dnia sa msze, cwiczenia, proby itd... rano ida do swiatyni starsi, po poludniu najmlodsi, wieczorem mlodziez. i nie mam tu na mysli 45 minutowych mszy, ale 2 i 2.5 godzinne spotkania. niemal caly dzien slychac kazania. ewangelicy nie moga tanczyc wiec nie tancza, ale za to jak spiewaja! nastepnym razem wloze do uszu korki...
sniadanie: gesta zupa mleczna (proszkowa oczywiscie) z platkami i bananem.
8 rano meldujemy sie w szkole, czas poznac innych uczniow. wiekszosc to ludzie w naszym wieku, ktorzy zwabieni wiescia o najtanszych kursach w Ameryce Lacinskiej zjechali wlasnie do San Pedro. kiedy miejscowi 'biznesmeni' wyweszyli mozliwosc zarobku, w miasteczku wyroslo mnostwo szkol. jak poinformowal mnie Antonio, wiekszosc z nich to szkoly sezonowe, ktore pojawiaja sie wraz z poczatkiem sezonu i znikaja tuz po nim. nasza Cooperativa jest oczywiscie wyjatkowa:) jej nieprzecietmosc polega glownie na byciu kooperatywna, czyli jej wlascicielami sa wszyscy nauczyciele. w z wiazku z tym maja rowne prawa i sprawiedliwe zarobki. jako jedyni sa szkola zarejestrowana i placa podatki. niby sprawa oczywista, ale w Gwatemali nie do konca... kraj ma za soba 36-letnia wojne domowa (zginelo ponad 70 tysiecy ludzi, glownie Indian) i slynie z korupcji. wiekszosc spoleczenstwa zyje w skrajnym ubostwie. wiele rzeczy nie jest tu regulowanych przez prawo. wiaze sie to z wieksza wolnoscia, ale ma takze swoje zle strony. panstwo jest spowite w ciaglych dlugach. nie ma pieniedzy na edukacje, ani na polepszenie warunkow zycia. na ulicach roi sie od 'firm' roznego rodzaju. prawie zadna z nich nie placi podatkow i wedle prawa w ogole nie istnieje. ciezko sklonic ludzi do placenia gdy rzad jest skorumpowany, a kolejni prezydenci uciekaja z kradzionymi pieniedzmi za granice. w Gwatemali, z reszta jak w wiekszosci krajow Trzeciego Swiata, nie ma problemu z zalozeniem dzialalonosci. masz pomysl na zrobienie pieniedzy to wprowadzasz go w zycie. jak umiesz gotowac, to gotujesz pelne gary i wychodzisz z nimi na ulice. masz komputer, brawo, kupujesz plytki CD i zgrywasz na nie po 200 piosenek, a nastepnie sprzedajesz na straganie. zrobiles w domu lemoniade to wystawiasz stol ze szkalnkami przed dom i gotowe. albo sprzedajesz pokrojonego kokosa, smazony Przysmak Swietojanski czy tortille w autobusie. nikt nie powie Ci, ze nie wolno. mozesz jezdzic bez zapietych pasow, upychac po 35 osob do mikrobusa, albo wsadzac ich na pake. mozesz miec w domu restauracje, wynajmowac pokoje i nazywac sie hotelem. kiedy masz prawo jazdy i troche oszczednosci kupujesz sobie autokar, malujesz na szybie miejsce docelowe i juz jestes pelnoprawnym przewoznikiem. nie ma ciszy nocnej i nikt sie nie denerwuje, ze o 3.00 w nocy ktos bawi sie petardami albo wlasnie wierci dziury w scianie. dzieci nie musza isc do szkoly, no chyba ze, najwyzej do 3 klasy podstawowki. potem mozesz wyslac je do pracy, zeby pucowaly ludziom buty albo sprzedawaly frytki. uslugi, uslugi, uslugi - wszystkie nielegalne, ale bez nich ci ludzie nie mieliby srodkow do zycia. czesto spotykamy tu Europejczykow, ktorym wlasnie takie zycie odpowiada. bez stresu, bez zasad...
po zajeciach Martyna jest troszke oszolomiona. ilosc materialu jest naprawde duza i do tego te nieszczesne prace domowe! mimo to, obie jestesmy zadowolone z naszych nauczycieli.
obiad: gorzkie warzywo w jajku, brokuly i ryz plus woda puryfikowana. dlaczego my zawsze dostajemy wode, a reszta rodziny kompot, he?! Martyna nie zjadla gorzkiego warzywa i jest glodna. ja tez nie czuje sie syta wiec ukradkiem wymykamy sie do piekarni. kupujemy chleb, paluszki i ciastka, zeby jakos przetrwac do kolacji. po poludniu uczymy sie gorliwie na dachu naszego domu. o 6.00 wieczorem wracamy do szkoly. kadego dnia organizowane sa dla nas inne atrakcje. dzis w programie film - 'Dzienniki Motocyklowe', dzieki Bogu, napisy sa po angielsku... (konkluzja: w Gwatemali wszyscy kochaja Che Guevare.)
po projekcji zapoznajemy sie z kanadyjska parka i sfiksowana laska z Australii. wszyscy zachwalaja warunki w jakich mieszkaja, jedzenie i rodziny. zaciskam w reku moja siatke z chlebem i zle wracamy do domu... na skapa kolacje: fasola i cztery medalioniki kurczakowe w panierce. buuuuuuuu...
a.
jakos nie moge tu spac. wieczorem ludzie siedza na ulicy do pozna, a juz o 5.00 rano w kosciele obok ryczy na caly regulator msza puszczana z odbiornika radiowego - masakra! jak sie wczoraj dowiedzialysmy, w San Pedro jest 21 (!) kosciolow, 20 ewangelickich i 1 katolicki. nie brzmi to tak dziwnie, ale kiedy wezmiemy pod uwage, ze cala wioska liczy nie wiecej niz 13 tysiecy ludzi... (dla porownania: gdyby w Tczewie (gdzie mieszka Martyna) na kazde 600 parafian przypadal jeden kosciol byloby ich 103. gdy zrobimy takie same obliczenia w stosunku do 3miasta (gdzie mieszkam ja), musialoby sie w nim znajdowac 1500 kosciolow!!!!)
protestanci, a szczegolnie ewangelicy zupelnie opanowali Gwatemale. i co jest z tego najzabawniejsze, stalo sie to w ciagu ostatnich kiludziesieciu lat. wczesniej katolicy wiedli prym. przed nimi byly poganskie wierzenia Majow. ciekawe, co bedzie za kilkanascie lat? jak wszycy wiemy, katolicy nie sa zbyt wierni kosciolowi i jego zasadom. wiele osob uwaza sie za wierzacych-niepraktykujacych. o takich rzeczach ewangelikom nawet przez mysl nie przejdzie. kosciol bierze bardzo aktywny udzial w zyciu tutejszych rodzin. kazdego dnia sa msze, cwiczenia, proby itd... rano ida do swiatyni starsi, po poludniu najmlodsi, wieczorem mlodziez. i nie mam tu na mysli 45 minutowych mszy, ale 2 i 2.5 godzinne spotkania. niemal caly dzien slychac kazania. ewangelicy nie moga tanczyc wiec nie tancza, ale za to jak spiewaja! nastepnym razem wloze do uszu korki...
sniadanie: gesta zupa mleczna (proszkowa oczywiscie) z platkami i bananem.
8 rano meldujemy sie w szkole, czas poznac innych uczniow. wiekszosc to ludzie w naszym wieku, ktorzy zwabieni wiescia o najtanszych kursach w Ameryce Lacinskiej zjechali wlasnie do San Pedro. kiedy miejscowi 'biznesmeni' wyweszyli mozliwosc zarobku, w miasteczku wyroslo mnostwo szkol. jak poinformowal mnie Antonio, wiekszosc z nich to szkoly sezonowe, ktore pojawiaja sie wraz z poczatkiem sezonu i znikaja tuz po nim. nasza Cooperativa jest oczywiscie wyjatkowa:) jej nieprzecietmosc polega glownie na byciu kooperatywna, czyli jej wlascicielami sa wszyscy nauczyciele. w z wiazku z tym maja rowne prawa i sprawiedliwe zarobki. jako jedyni sa szkola zarejestrowana i placa podatki. niby sprawa oczywista, ale w Gwatemali nie do konca... kraj ma za soba 36-letnia wojne domowa (zginelo ponad 70 tysiecy ludzi, glownie Indian) i slynie z korupcji. wiekszosc spoleczenstwa zyje w skrajnym ubostwie. wiele rzeczy nie jest tu regulowanych przez prawo. wiaze sie to z wieksza wolnoscia, ale ma takze swoje zle strony. panstwo jest spowite w ciaglych dlugach. nie ma pieniedzy na edukacje, ani na polepszenie warunkow zycia. na ulicach roi sie od 'firm' roznego rodzaju. prawie zadna z nich nie placi podatkow i wedle prawa w ogole nie istnieje. ciezko sklonic ludzi do placenia gdy rzad jest skorumpowany, a kolejni prezydenci uciekaja z kradzionymi pieniedzmi za granice. w Gwatemali, z reszta jak w wiekszosci krajow Trzeciego Swiata, nie ma problemu z zalozeniem dzialalonosci. masz pomysl na zrobienie pieniedzy to wprowadzasz go w zycie. jak umiesz gotowac, to gotujesz pelne gary i wychodzisz z nimi na ulice. masz komputer, brawo, kupujesz plytki CD i zgrywasz na nie po 200 piosenek, a nastepnie sprzedajesz na straganie. zrobiles w domu lemoniade to wystawiasz stol ze szkalnkami przed dom i gotowe. albo sprzedajesz pokrojonego kokosa, smazony Przysmak Swietojanski czy tortille w autobusie. nikt nie powie Ci, ze nie wolno. mozesz jezdzic bez zapietych pasow, upychac po 35 osob do mikrobusa, albo wsadzac ich na pake. mozesz miec w domu restauracje, wynajmowac pokoje i nazywac sie hotelem. kiedy masz prawo jazdy i troche oszczednosci kupujesz sobie autokar, malujesz na szybie miejsce docelowe i juz jestes pelnoprawnym przewoznikiem. nie ma ciszy nocnej i nikt sie nie denerwuje, ze o 3.00 w nocy ktos bawi sie petardami albo wlasnie wierci dziury w scianie. dzieci nie musza isc do szkoly, no chyba ze, najwyzej do 3 klasy podstawowki. potem mozesz wyslac je do pracy, zeby pucowaly ludziom buty albo sprzedawaly frytki. uslugi, uslugi, uslugi - wszystkie nielegalne, ale bez nich ci ludzie nie mieliby srodkow do zycia. czesto spotykamy tu Europejczykow, ktorym wlasnie takie zycie odpowiada. bez stresu, bez zasad...
po zajeciach Martyna jest troszke oszolomiona. ilosc materialu jest naprawde duza i do tego te nieszczesne prace domowe! mimo to, obie jestesmy zadowolone z naszych nauczycieli.
obiad: gorzkie warzywo w jajku, brokuly i ryz plus woda puryfikowana. dlaczego my zawsze dostajemy wode, a reszta rodziny kompot, he?! Martyna nie zjadla gorzkiego warzywa i jest glodna. ja tez nie czuje sie syta wiec ukradkiem wymykamy sie do piekarni. kupujemy chleb, paluszki i ciastka, zeby jakos przetrwac do kolacji. po poludniu uczymy sie gorliwie na dachu naszego domu. o 6.00 wieczorem wracamy do szkoly. kadego dnia organizowane sa dla nas inne atrakcje. dzis w programie film - 'Dzienniki Motocyklowe', dzieki Bogu, napisy sa po angielsku... (konkluzja: w Gwatemali wszyscy kochaja Che Guevare.)
po projekcji zapoznajemy sie z kanadyjska parka i sfiksowana laska z Australii. wszyscy zachwalaja warunki w jakich mieszkaja, jedzenie i rodziny. zaciskam w reku moja siatke z chlebem i zle wracamy do domu... na skapa kolacje: fasola i cztery medalioniki kurczakowe w panierce. buuuuuuuu...
a.
dzien: 56 metamorfozy 25.11.09
sniadanie: bulki z jajecznica.
szkola, szkola, szkola. troche tesknimy za poranna wolnoscia. Martyna walkuje gramatyke i zapisuje firmowy zeszycik milionem nowych, niezbednych slowek. ja przerabiam kolejna porcje tematow egzystencjalnych i problemow wspolczesnej gospodarki, ekonomii i polityki. trafilam chyba na najbardziej rozgarnietego nauczyciela w Gwatemali. Antoño ma duza wiedze na rozmaite tematy i to nie tylko te, ktore sa zwiazane z jego krajem. dziwi mnie, z jaka latwoscia rozmawia o potrzebie edukacji seksualnej, antykoncepcji, pracy dla kobiet, rownouprawnieniu, zdrowym odzywianiu itp. rzadko zdarza sie, aby w tak malych wioskach mieszkaly osoby, ktore podzielaja jego poglady. Gwatemala jest krajem szalenie konserwatywnym (nawet bardziej od naszego!). kobiety i mezczyzni maja swoje role i rzadko kiedy wybieraja alternatywna sciezke. kobiety sa do tego, aby zajmowac sie mezem i dziecmi, i uwiezcie mi, miedzy latoroslami a malzonkiem nie ma wielkiej roznicy. tak jak powiedziala Maria (nasza gospodyni): 'jestem od tego aby wam sluzyc' (sic!). Maria jest matka i zona. wstaje o 4.30 kazdego ranka aby zrobic pranie i przygotowac jedzenie. kiedy Miguel schodzi do jadalni wszystko jest juz gotowe. zona naklada mu porcje, rozwija jedzenie z opakowan, dolewa napojow, slodzi... karmi. zartuje z tym ostatnim, ale naprawde, czasem ma sie wrazenie, ze lada chwila i bedzie to robic. oczywiscie Miguel ma swoje obowiazki. jest jedynym zywicielem rodziny (jesli nie policzymy wkladu Marii, ktora zajmuje sie sluzeniem studentom, wlasnie przebywajacym w jej domu) i pracuje piec dni w tygodniu w Solola (stolica stanu). w weekendy Miguel jest w domu i wtedy sie nudzi. chodzi w gore i dol, bawi sie z corkami, slucha muzyki, odwiedza znajomych. Maria nigdy nie ma wolnego. dziewczynki musza pomagac mamie. szczegolnie jesli chodzi o wychowywanie mlodszego rodzenstwa. chlopcy maja wiecej szczecia - nie robia za duzo, z reszta tak jakt ich tatowie.
obiadek: piccolo spaghetti (porcja jak dla czteroletniej Angeli)...
w trakcie posilku dowiadujemy sie o nadchodzacej imprezie rodzinnej. powodem celebracji jest ukonczenie kursu z maszynopisania przez Norme. jak nas oswiecono, to bardzo wazne osiagniecie. czesc pierwsza ma sie odbyc, oczywiscie, w kosciele, a druga juz nieco bardziej kameralnie - w domu.
popoludnie spedzamy spacerujac po wiosce. najwieksza atrakcja wieczorow, poza wizyta w swiatyni, jest teraz koszykowka. cale San Pedro zyje tym sportem. dziesiatki druzyn biora udzial w konkursie. kazdego wieczoru, przed budynkiem urzedu miasta, odbywaja sie mecze. dla jasnosci dodam, ze bardzo profesjonalne mecze. nowe, ladne boisko oswietla zestaw silnych reflektorow. zespoly maja swoje stroje, a po boisku biegaja ubrani na czarno sedziowie. widownia jest bardziej swojska, ale za to mocno zaangazowna w doping swoich ulubiencow. dookola roi sie od drobnych sprzedawcow kurczakow, frytek, napojow i petard. druzyny tworza sie wsrod sasiadow, przyjaciol, szkol, kosciolow. Anna Maria i Norma maja w domu grafik wszystkich rozgrywek i z niecierpliwoscia czekaja na swoja kolej.
kiedy wracamy do domu imprezka jest juz w trakcie. na specjalnie pozyczonych na te okazje krzeslach, rozsiedli sie czlonkowie calej rodziny. osobny stol maja dzieciaki. my siedzimy razem z siostrami i ojcem gospodyni. jestesmy cale podekscytowane z okazji imprezy - moze trafi nam sie jakas dwudaniowa kolacja? kiedy tak czekamy w drzwiach pojawia sie Miguel razem z Sandra. Miguel - wiadomo, ojciec rodziny:) ale Sandra sprawia, ze o malo z krzesel nie spadamy. dziewczyna jest mloda i wysoka. jest blondyna i ma niebieskie oczy. gdyby nie te aspekty jej urody, przyzeklybysmy, ze Sandra jest rodowita Indianka! koronkowa bluzka wlozona w spodnice do kostek i pas. do tego dlugie wlosy, zaczesane do tylu i zwiazane w konski ogon. na dodatek, mowi biegle po hiszpansku (bez obcego akcentu) oraz w dialekcie Kaqchiquel. tak jak cala familia, Sandra modli sie przed posilkiem. nie mozemy sie odnalezc w tym metliku antagonistycznych wrazen. po chwili wszystko sie wyjasnia. Sandra jest Amerykanka, ktora dorastala w Meksyku, ale studiowala (Biblie - jak sama, szybko wyjasnia) w Stanach. od dwoch lat mieszka w Solola, gdzie pracuje razem z Miguelem przy realizacji filmow (dla dzieci) o Jezusie, i zyje jak Indianka. Sandra mieszka z bardzo biedna rodzina i tak jak oni, wstaje codziennie o 4.00 rano, zeby klepac tortille, a nastepnie sprzedawac je na lokalnym targu. o 7.00 rano wraca do domu, gdzie je sniadanie, a potem idzie do pracy. firma, w ktorej pracuje jest organizacja ewangelicka i ma za zadanie nauczac o Bogu. Sandra jest tu na stazu i ma przed soba kolejny rok, ale jak przyznaje, zycie w Gwatemali bardzo przypadlo jej do gustu i zamierza zostac tu przynajmniej 3 lata. podziwiamy jej metamorfoze, ale... na serio to, TO dziwnie wyglada.
ps.kolacja nie byla z dwoch dan... dostalysmy 1/20 kurczaka, kupke ryzu i urzekajaca kupe frijolesu (kupa nie jest tu slowem przypadkowym, gdyz zmielona i wysuszona folka naprawde, swoim wygladem przypominala kupe (Martyna, fanka frijolesu upierala sie, aby dokladnie to opisac:))
a.
sniadanie: bulki z jajecznica.
szkola, szkola, szkola. troche tesknimy za poranna wolnoscia. Martyna walkuje gramatyke i zapisuje firmowy zeszycik milionem nowych, niezbednych slowek. ja przerabiam kolejna porcje tematow egzystencjalnych i problemow wspolczesnej gospodarki, ekonomii i polityki. trafilam chyba na najbardziej rozgarnietego nauczyciela w Gwatemali. Antoño ma duza wiedze na rozmaite tematy i to nie tylko te, ktore sa zwiazane z jego krajem. dziwi mnie, z jaka latwoscia rozmawia o potrzebie edukacji seksualnej, antykoncepcji, pracy dla kobiet, rownouprawnieniu, zdrowym odzywianiu itp. rzadko zdarza sie, aby w tak malych wioskach mieszkaly osoby, ktore podzielaja jego poglady. Gwatemala jest krajem szalenie konserwatywnym (nawet bardziej od naszego!). kobiety i mezczyzni maja swoje role i rzadko kiedy wybieraja alternatywna sciezke. kobiety sa do tego, aby zajmowac sie mezem i dziecmi, i uwiezcie mi, miedzy latoroslami a malzonkiem nie ma wielkiej roznicy. tak jak powiedziala Maria (nasza gospodyni): 'jestem od tego aby wam sluzyc' (sic!). Maria jest matka i zona. wstaje o 4.30 kazdego ranka aby zrobic pranie i przygotowac jedzenie. kiedy Miguel schodzi do jadalni wszystko jest juz gotowe. zona naklada mu porcje, rozwija jedzenie z opakowan, dolewa napojow, slodzi... karmi. zartuje z tym ostatnim, ale naprawde, czasem ma sie wrazenie, ze lada chwila i bedzie to robic. oczywiscie Miguel ma swoje obowiazki. jest jedynym zywicielem rodziny (jesli nie policzymy wkladu Marii, ktora zajmuje sie sluzeniem studentom, wlasnie przebywajacym w jej domu) i pracuje piec dni w tygodniu w Solola (stolica stanu). w weekendy Miguel jest w domu i wtedy sie nudzi. chodzi w gore i dol, bawi sie z corkami, slucha muzyki, odwiedza znajomych. Maria nigdy nie ma wolnego. dziewczynki musza pomagac mamie. szczegolnie jesli chodzi o wychowywanie mlodszego rodzenstwa. chlopcy maja wiecej szczecia - nie robia za duzo, z reszta tak jakt ich tatowie.
obiadek: piccolo spaghetti (porcja jak dla czteroletniej Angeli)...
w trakcie posilku dowiadujemy sie o nadchodzacej imprezie rodzinnej. powodem celebracji jest ukonczenie kursu z maszynopisania przez Norme. jak nas oswiecono, to bardzo wazne osiagniecie. czesc pierwsza ma sie odbyc, oczywiscie, w kosciele, a druga juz nieco bardziej kameralnie - w domu.
popoludnie spedzamy spacerujac po wiosce. najwieksza atrakcja wieczorow, poza wizyta w swiatyni, jest teraz koszykowka. cale San Pedro zyje tym sportem. dziesiatki druzyn biora udzial w konkursie. kazdego wieczoru, przed budynkiem urzedu miasta, odbywaja sie mecze. dla jasnosci dodam, ze bardzo profesjonalne mecze. nowe, ladne boisko oswietla zestaw silnych reflektorow. zespoly maja swoje stroje, a po boisku biegaja ubrani na czarno sedziowie. widownia jest bardziej swojska, ale za to mocno zaangazowna w doping swoich ulubiencow. dookola roi sie od drobnych sprzedawcow kurczakow, frytek, napojow i petard. druzyny tworza sie wsrod sasiadow, przyjaciol, szkol, kosciolow. Anna Maria i Norma maja w domu grafik wszystkich rozgrywek i z niecierpliwoscia czekaja na swoja kolej.
kiedy wracamy do domu imprezka jest juz w trakcie. na specjalnie pozyczonych na te okazje krzeslach, rozsiedli sie czlonkowie calej rodziny. osobny stol maja dzieciaki. my siedzimy razem z siostrami i ojcem gospodyni. jestesmy cale podekscytowane z okazji imprezy - moze trafi nam sie jakas dwudaniowa kolacja? kiedy tak czekamy w drzwiach pojawia sie Miguel razem z Sandra. Miguel - wiadomo, ojciec rodziny:) ale Sandra sprawia, ze o malo z krzesel nie spadamy. dziewczyna jest mloda i wysoka. jest blondyna i ma niebieskie oczy. gdyby nie te aspekty jej urody, przyzeklybysmy, ze Sandra jest rodowita Indianka! koronkowa bluzka wlozona w spodnice do kostek i pas. do tego dlugie wlosy, zaczesane do tylu i zwiazane w konski ogon. na dodatek, mowi biegle po hiszpansku (bez obcego akcentu) oraz w dialekcie Kaqchiquel. tak jak cala familia, Sandra modli sie przed posilkiem. nie mozemy sie odnalezc w tym metliku antagonistycznych wrazen. po chwili wszystko sie wyjasnia. Sandra jest Amerykanka, ktora dorastala w Meksyku, ale studiowala (Biblie - jak sama, szybko wyjasnia) w Stanach. od dwoch lat mieszka w Solola, gdzie pracuje razem z Miguelem przy realizacji filmow (dla dzieci) o Jezusie, i zyje jak Indianka. Sandra mieszka z bardzo biedna rodzina i tak jak oni, wstaje codziennie o 4.00 rano, zeby klepac tortille, a nastepnie sprzedawac je na lokalnym targu. o 7.00 rano wraca do domu, gdzie je sniadanie, a potem idzie do pracy. firma, w ktorej pracuje jest organizacja ewangelicka i ma za zadanie nauczac o Bogu. Sandra jest tu na stazu i ma przed soba kolejny rok, ale jak przyznaje, zycie w Gwatemali bardzo przypadlo jej do gustu i zamierza zostac tu przynajmniej 3 lata. podziwiamy jej metamorfoze, ale... na serio to, TO dziwnie wyglada.
ps.kolacja nie byla z dwoch dan... dostalysmy 1/20 kurczaka, kupke ryzu i urzekajaca kupe frijolesu (kupa nie jest tu slowem przypadkowym, gdyz zmielona i wysuszona folka naprawde, swoim wygladem przypominala kupe (Martyna, fanka frijolesu upierala sie, aby dokladnie to opisac:))
a.
dzien: 57 terremoto 26.11.09
rano sniadanie przyzadza nam Anna Maria, pani domu wyjechala wczesnym rankiem do stolicy, aby odwiedzic tam swojego dentyste. zjadamy wiec nasze platki z mlekiem w proszku i idziemy do szkoly. tam znow to samo, Fet meczy mnie czasownikami nieregularnymi, a Ania i Tonio poruszaja kolejne tematy egzystencjalno - polityczno - religijno- kulturowe.
w czasie obiadu Maria nadal wykazuje swoja niebecnosc, dlatego zupke warzywna przygotowuje nam jej siostra;)
zmeczone wczesnym wstawaniem, szkola i niedajacym dzis spokoju sloncem idziemy odpoczac na gore. Ania namietnie wypisuje kolejne zdania relacji, a ja jestem szczesliwa mogac lezec wpatrujac sie w sufit. przymykam na chwile oczy i mam wrazenie, ze wszystko wokol mnie zaczyna sie ruszac. uczucie jest tak silne, ze z powrotem otwieram moje zaspane slepia, ale... 'moje wokol' wcale nie przestaje sie trzasc. siadam na lozku i przygladam sie wszystkiemu jeszcze raz. Ania odklada komputer i zaskoczona robi to samo. trzesienie ziemi! kubki przesuwaja sie po stole, komoda podskakuje w miejscu... trzesienie ziemi? si, trzesienie ziemi! zdarzamy powtorzyc to kilka razy, zanim sie uspokoi.
podobno w tym rejonie Gwatemali nie wystepuja takie zjawiska. ale 'nie wystepuja' okazuje sie pojeciem wzglednym, znaczy, ze wystepuje, ale bardzo rzadko (znow pojecie wzgledne), jakies 3-4 razy w roku i sa dosyc slabe... e tam, mi sie podobalo:) zrobilo odpowiednie wrazenie. mi primero terremoto:) i to w takich pieknych okolicznosciach przyrody.
najwyzsza pora wykapac sie w jeziorze. przynajmniej tak twierdzi Ania... Atitlan to najwieksze jezioro Gwatemali jednoczesnie uznawane za najpiekniejsze jezioro swiata(!). polozone na wysokosci 1563 m.n.p.m zajmuje obszar ponad 130km². to jezioro pochodzenia wulkanicznego, ktore wypelnia ogromny krater wygaslego wulkanu (ostatni wybuch: 84 tysiace lat temu) (wyobrazcie sobie jak wielki wulkan to byl!) (kiedy uslyszalam to pierwszy raz na w lanchi na srodku jeziora, wcale nie bylam taka zachwycona). badania archeologiczne wykazaly, ze na dnie akwenu znajduja sie ruiny dawnego miasta Majow. nad jeziorem goruja trzy inne wulkany (wszystkie wygasle): San Pedro (3020 m.n.p.m.), Toliman (3158 m.n.p.m.) i Atitlan (3535 m.n.p.m.).
pakujemy plecak i idziemy na ulubione Aniowe skaly do skakania. Ania nie moze sie doczekac, kiedy w koncu zanurkuje w czysciutkej wodzie (trzeba korzystac nim wroca zielone potwory), ale ja chyba mam jeszcze dosc po namaczaniu w Lanquin. nie mniej argumet 'kiedy ostatnio plywalas w kraterze wulkanu?´ jest nie do zbicia i po calkiem ambitnym marudzeniu, w koncu laduje w Atitlanie. przyznaje, woda jest przyjemnie orzezwiajaca i naprawde milo pounosic sie w niej razem z prawdziwymi pumexami... plywam cale 3 minuty.
w drodze powrotnej wpadamy do kawiarenki internetowej i dzwonimy do naszego nowego hosta (znow Amerykanina) w Antigua. umawiamy sie na niedziele. a potem przez pol godziny sluchamy telefononicznej muzyczki z naszego ulubionego banku Barclay's - oczywiscie ostatecznie z nikim nas nie laczy... dowiadujemy sie tylko, ze ze wzgledow bezpieczenstwa ewakuowano wlasnie caly personel... i mamy sprobowac pozniej.
wieczorem pani domu jest juz na wlosciach i przyrzadza nam kolacje, jajka (znowu), frijole (znowuuu?) i bialy slonokwasny ser. a potem pozostaje mi jeszcze tylko odrobic lekcje... kolejne 6 stron hiszpanskiej gramatyki.
m.
rano sniadanie przyzadza nam Anna Maria, pani domu wyjechala wczesnym rankiem do stolicy, aby odwiedzic tam swojego dentyste. zjadamy wiec nasze platki z mlekiem w proszku i idziemy do szkoly. tam znow to samo, Fet meczy mnie czasownikami nieregularnymi, a Ania i Tonio poruszaja kolejne tematy egzystencjalno - polityczno - religijno- kulturowe.
w czasie obiadu Maria nadal wykazuje swoja niebecnosc, dlatego zupke warzywna przygotowuje nam jej siostra;)
zmeczone wczesnym wstawaniem, szkola i niedajacym dzis spokoju sloncem idziemy odpoczac na gore. Ania namietnie wypisuje kolejne zdania relacji, a ja jestem szczesliwa mogac lezec wpatrujac sie w sufit. przymykam na chwile oczy i mam wrazenie, ze wszystko wokol mnie zaczyna sie ruszac. uczucie jest tak silne, ze z powrotem otwieram moje zaspane slepia, ale... 'moje wokol' wcale nie przestaje sie trzasc. siadam na lozku i przygladam sie wszystkiemu jeszcze raz. Ania odklada komputer i zaskoczona robi to samo. trzesienie ziemi! kubki przesuwaja sie po stole, komoda podskakuje w miejscu... trzesienie ziemi? si, trzesienie ziemi! zdarzamy powtorzyc to kilka razy, zanim sie uspokoi.
podobno w tym rejonie Gwatemali nie wystepuja takie zjawiska. ale 'nie wystepuja' okazuje sie pojeciem wzglednym, znaczy, ze wystepuje, ale bardzo rzadko (znow pojecie wzgledne), jakies 3-4 razy w roku i sa dosyc slabe... e tam, mi sie podobalo:) zrobilo odpowiednie wrazenie. mi primero terremoto:) i to w takich pieknych okolicznosciach przyrody.
najwyzsza pora wykapac sie w jeziorze. przynajmniej tak twierdzi Ania... Atitlan to najwieksze jezioro Gwatemali jednoczesnie uznawane za najpiekniejsze jezioro swiata(!). polozone na wysokosci 1563 m.n.p.m zajmuje obszar ponad 130km². to jezioro pochodzenia wulkanicznego, ktore wypelnia ogromny krater wygaslego wulkanu (ostatni wybuch: 84 tysiace lat temu) (wyobrazcie sobie jak wielki wulkan to byl!) (kiedy uslyszalam to pierwszy raz na w lanchi na srodku jeziora, wcale nie bylam taka zachwycona). badania archeologiczne wykazaly, ze na dnie akwenu znajduja sie ruiny dawnego miasta Majow. nad jeziorem goruja trzy inne wulkany (wszystkie wygasle): San Pedro (3020 m.n.p.m.), Toliman (3158 m.n.p.m.) i Atitlan (3535 m.n.p.m.).
pakujemy plecak i idziemy na ulubione Aniowe skaly do skakania. Ania nie moze sie doczekac, kiedy w koncu zanurkuje w czysciutkej wodzie (trzeba korzystac nim wroca zielone potwory), ale ja chyba mam jeszcze dosc po namaczaniu w Lanquin. nie mniej argumet 'kiedy ostatnio plywalas w kraterze wulkanu?´ jest nie do zbicia i po calkiem ambitnym marudzeniu, w koncu laduje w Atitlanie. przyznaje, woda jest przyjemnie orzezwiajaca i naprawde milo pounosic sie w niej razem z prawdziwymi pumexami... plywam cale 3 minuty.
w drodze powrotnej wpadamy do kawiarenki internetowej i dzwonimy do naszego nowego hosta (znow Amerykanina) w Antigua. umawiamy sie na niedziele. a potem przez pol godziny sluchamy telefononicznej muzyczki z naszego ulubionego banku Barclay's - oczywiscie ostatecznie z nikim nas nie laczy... dowiadujemy sie tylko, ze ze wzgledow bezpieczenstwa ewakuowano wlasnie caly personel... i mamy sprobowac pozniej.
wieczorem pani domu jest juz na wlosciach i przyrzadza nam kolacje, jajka (znowu), frijole (znowuuu?) i bialy slonokwasny ser. a potem pozostaje mi jeszcze tylko odrobic lekcje... kolejne 6 stron hiszpanskiej gramatyki.
m.
dzien: 58 zakonczenie roku 27.11.09
wyglada chyba na to, ze wszystkim udziela sie rozleniwiony nastroj naszego ostatniego dnia szkoly. rowniez Marii, ktora zupelnie bez pospiechu serwuje nam i tak juz spoznione sniadanie (dzis nalesniki z miodem, dzemem, maslem orzechowym i bananem). ale do szkoly sie nie spozniamy (albo moze to zajecia rozpoczynaja sie odrobine pozniej...) nie mniej, razem z Fetsonem marnujemy zupelnie pierwsza godzine lezac na stole i sluchajac na zmiane muzyki z naszych telefonow, a potem jeszcze wyglupiamy sie, rozmawiamy o wczorajszym trzesieniu ziemi (jesli ktores z podanych wczesniej informacji na temat trzesien ziemi w San Pedro sa nieprawdziwe, to jego wina..!), i meczach jego kochanej Barcy... (znaczy tu on mowi, a ja udaje, ze slucham...), gdy w tym samym czasie Ania i Tonio... nie robia nic. cztery dni wystarczyly im zupelnie, zeby omowic, przedyskutowac, przeanalizowac i porownac wszystkie drazniace tematy swiata. do gramatyki, oczywiscie, wcale nie zagladaja, wiec tylko patrza na siebie i na zmiane ziewajac czekaja na poludnie. i kto za to placi?!
wracamy do domu na obiad. jeszcze zanim usiadziemy do stolu, okazuje sie, ze jednak na cos ta szkola sie przydala - prawie bez problemu moge porozumiec sie i porozmowiac na dowolny temat... z 4-letnia Yanet, kuzynka dziewczynek :P na obiad dostajemy kawaleczek carne, kilka plastrow ogorka, osemke avocado i ryz... dobrze, ze sa tortille.
popoludnie ponownie zamierzamy spedzic okupujac linie telefoniczna banku. ale kiedy schodzimy do kawiarenki internetowej okazuje sie, ze w calym pueblo nie ma polaczenia z siecia. obchodzimy wiec wokol pol miasteczka czekajac na jakies cudowne ozdrowienie linii.
i oto, panie, panowie, Ani w koncu udaje dodzwonic sie do Barclay'sa! nawet odbiera zywa osoba! (okiej, sekunda na wyjasnienie - w podrozy poslugujemy sie Barclay's Travel Card, ktora, co pewien czas, trzeba doladywac z normalnego konta, jednak z powodow bezpieczenstwa (a jakze!) nie mozna zrobic tego przez internet - wylacznie telefonicznie... no i akurat nastal ten 'co pewien czas'...) pani informuje Anie... ze akurat nie ma nikogo, kto bylby upowazniony do tego typu operacji... i w zwiazku z tym, niech Ania sprobuje jutro. .....pani bardzo wkurza Anie.....
wracamy na kolacje - jajka... i frijoles. zaczynam podejrzewac, ze robia to specjalnie. na kolacji nie ma Miguela, Maria i Norma mowia nam, ze ojciec rodziny dzwonil wczesniej i poinformowal je, ze nie moze dzis wrocic do domu, poniewaz cala Soloa jest zamknieta. nie mozna do niej ani wjechac, ani wyjechac. wszedzie pelno policji. byc moze jutro otworza miasto. kiedy pytamy o wiecej szczegolow zadna z nich nie potrafi nam odpowiedziec. zaczynam sie zastanawiac, czy przypadkiem figo-fago-Miguel sam nie wymyslil tej calej blokady.
wieczorem idziemy do Gringolandii (czyli najbardziej turystycznej czesci San Pedro). w naszym ulubionym sklepie kupujemy piwo i duza paczke marshmalow's, a potem idziemy na troche bardziej oddalone i wyludnione molo, gdzie zapychamy sie piankami patrzac w gwiazdy.
m.
wyglada chyba na to, ze wszystkim udziela sie rozleniwiony nastroj naszego ostatniego dnia szkoly. rowniez Marii, ktora zupelnie bez pospiechu serwuje nam i tak juz spoznione sniadanie (dzis nalesniki z miodem, dzemem, maslem orzechowym i bananem). ale do szkoly sie nie spozniamy (albo moze to zajecia rozpoczynaja sie odrobine pozniej...) nie mniej, razem z Fetsonem marnujemy zupelnie pierwsza godzine lezac na stole i sluchajac na zmiane muzyki z naszych telefonow, a potem jeszcze wyglupiamy sie, rozmawiamy o wczorajszym trzesieniu ziemi (jesli ktores z podanych wczesniej informacji na temat trzesien ziemi w San Pedro sa nieprawdziwe, to jego wina..!), i meczach jego kochanej Barcy... (znaczy tu on mowi, a ja udaje, ze slucham...), gdy w tym samym czasie Ania i Tonio... nie robia nic. cztery dni wystarczyly im zupelnie, zeby omowic, przedyskutowac, przeanalizowac i porownac wszystkie drazniace tematy swiata. do gramatyki, oczywiscie, wcale nie zagladaja, wiec tylko patrza na siebie i na zmiane ziewajac czekaja na poludnie. i kto za to placi?!
wracamy do domu na obiad. jeszcze zanim usiadziemy do stolu, okazuje sie, ze jednak na cos ta szkola sie przydala - prawie bez problemu moge porozumiec sie i porozmowiac na dowolny temat... z 4-letnia Yanet, kuzynka dziewczynek :P na obiad dostajemy kawaleczek carne, kilka plastrow ogorka, osemke avocado i ryz... dobrze, ze sa tortille.
popoludnie ponownie zamierzamy spedzic okupujac linie telefoniczna banku. ale kiedy schodzimy do kawiarenki internetowej okazuje sie, ze w calym pueblo nie ma polaczenia z siecia. obchodzimy wiec wokol pol miasteczka czekajac na jakies cudowne ozdrowienie linii.
i oto, panie, panowie, Ani w koncu udaje dodzwonic sie do Barclay'sa! nawet odbiera zywa osoba! (okiej, sekunda na wyjasnienie - w podrozy poslugujemy sie Barclay's Travel Card, ktora, co pewien czas, trzeba doladywac z normalnego konta, jednak z powodow bezpieczenstwa (a jakze!) nie mozna zrobic tego przez internet - wylacznie telefonicznie... no i akurat nastal ten 'co pewien czas'...) pani informuje Anie... ze akurat nie ma nikogo, kto bylby upowazniony do tego typu operacji... i w zwiazku z tym, niech Ania sprobuje jutro. .....pani bardzo wkurza Anie.....
wracamy na kolacje - jajka... i frijoles. zaczynam podejrzewac, ze robia to specjalnie. na kolacji nie ma Miguela, Maria i Norma mowia nam, ze ojciec rodziny dzwonil wczesniej i poinformowal je, ze nie moze dzis wrocic do domu, poniewaz cala Soloa jest zamknieta. nie mozna do niej ani wjechac, ani wyjechac. wszedzie pelno policji. byc moze jutro otworza miasto. kiedy pytamy o wiecej szczegolow zadna z nich nie potrafi nam odpowiedziec. zaczynam sie zastanawiac, czy przypadkiem figo-fago-Miguel sam nie wymyslil tej calej blokady.
wieczorem idziemy do Gringolandii (czyli najbardziej turystycznej czesci San Pedro). w naszym ulubionym sklepie kupujemy piwo i duza paczke marshmalow's, a potem idziemy na troche bardziej oddalone i wyludnione molo, gdzie zapychamy sie piankami patrzac w gwiazdy.
m.
dzien: 59 wszyscy swieci i dupa Maryny 28.11.09
w koncu wolna sobota. zadnego wczesnego wstawiania do szkoly. dlatego pobudke urzadzamy sobie po 5.00 rano. okej, mamy dobry powod - rowno o szostej chcemy ruszyc na wulkan San Pedro. Maria przygotowuje nam sniadanie na wynos (kilka razy proponowalysmy jej, zeby zrobila to poprzedniego wieczora, ale uparla sie, ze wstanie przed nami i zrobi to rano...). dostajemy zestaw nalesnikow i pol sloika drzemu. zwawym krokiem ruszamy w kierunku gory.
najpierw mijamy kilka ostatnich ulic miasteczka, a potem wychodzimy na nowiutka, asfaltowa droge (i pomyslec, ze 5 lat temu asfalt byl tu luksusem...) czy to oznacza, ze zdobedziemy krater podchodzac do niego jezdnia? moze od razu trzeba bylo wziac taksowke?
droga jednak jest na tyle stroma, a elewacja wysoka, ze juz po chwili pozadnie sapiemy. mijamy sie z idacymi do pracy robotnikami i podziwiamy panorame miasta. po 45 minutach dochodzimy do nowego budynku stojacego przy drodze. wokol niego kreci sie calkiem sporo turystow. zostajemy wylapane przez (najwyrazniej) jednego z pracownikow budynku i poproszone do srodka. tam dowiadujemy sie, ze dwa lata temu utworzono tu park ekologiczny, i jesli chcemy wejsc na wulkan musimy zaplacic za wstep i wziac przewodnika. cena: 100(!) quetzali od osoby. Ania mowi gosciowi, ze byla tu zanim utworzono ten wspanialy Parc Ecologico, wchodzila na wulkan i wie dobrze, ze prowadzi tam prosta droga, na ktorej nie jest potrzebny zaden przewodnik. facet mowi, ze nie ma problemu. mozemy isc bez przewodnika, oplata za sam wstep: 100 quetzali od osoby. na mysl przychodza mi wszystkie gwatemalskie przeklenstwa, ktorych uczyl mnie Pito. jasne, ze nie idziemy. niech spadaja. facet mowi, ze bardzo mu przykro z tego powodu... ale powinnismy wiedziec, ze to dla dobra natury. bo park utworzono przede wszystkim po to, zeby ochronic wulkan San Pedro i pobliskie mu tereny przed turystami, ktorzy przyjezdzaja tu, a potem niszcza przyrode, wycinaja drzewa i zabijaja zwierzeta w lesie (!!!). acha... w takim razie mi dzis nic tu nie zabijemy.
zle i wkurzone wracamy do miasteczka. na szczescie mamy plan 'be'. postanawiamy zdobyc Nariz del Indio, gore w ksztalcie twarzy Indianina (z charakterystycznym, zarysowanym nosem), w poblizu San Juan. skoro wlasnie zaoszczedzilysmy 200 quetzali decydujemy sie pojechac tam tuk-tukiem. zatrzymujemy halasliwy pojazd (a raczej jego kierowca zatrzymuje nas) i Ania przystepuje do uzgadniania ceny do... San Pablo. gdzie..? pertraktacje ida bardzo dobrze i juz po chwili siedzimy na tyle trzykolowej taksowki. wyjezdzamy z San Pedro, przejezedzamy San Juan... i jedziemy jeszcze kilkanascie kilkometrow dalej do San Pablo, Nariz del Indio zostawiajac daleko za soba... jestesmy dokladnie po drugiej stronie zatoki. ups...
w San Pablo nie ma turystow. a juz na pewno nie bialych turystow. dlatego wzbudzamy ogolne zainteresowanie. Ani bardzo przypadaja do gustu takie niekomercyjne klimaty i z miejsca postanawia wejsc na ktorakolwiek z pobliskich gor. odwracam sie do tylu i po drugiej stronie jeziora widze idelany stozek wulkanu San Pedro, odwracam sie w prawo spogladajac na wystajacy ponad inne szczyty Nos Indianina... za plecami mam Jakes Gory, a w planie wspiecie sie na Ktorakolwiek z nich. tak sie nie bawie. nie. ja chce na cos slynnego. cos, co przynajmniej ma nazwe. Ania probuje przekonac mnie, ze jeszcze wiele wulkanow przed nami, a Nariz del Indio, no trudno, i zreszta, co to za roznica, na co wchodze, skoro widok bedzie tak samo piekny, a przygoda moze byc nawet fajniejsza. wcale to do mnie nie trafia. co ja pozniej bede opowiadac wnukow, ze weszlam na Gore? nie, ja chce pozadnej nazwy! Ania oznajmia mi, ze skoro tak bardzo mi na tym zalezy, o to wlasnie zaczynamy wspinaczke naaa... Dupe Maryny i zadowolona rusza w gore wioski. nie lubie tej wioski, nie lubie tych gor, nie chce na nie isc i na pewno nie bedzie fajnie..! nieee... buu... marudzaca, zla i sfochowana slamazarnie i ociezale ruszam za nia.
dochodzimy na skraj puebla i zaczynamy isc sciezka prowadzaca przez plantacje kawy i avocado, tuz za nimi sciezka sie rozwidla. idziemy w prawo. tam trafiamy na dwoch bosych mezczyzn haczkujacych ziemie Francisco i Carlosa. panowie sa tak zadowoleni, ze zagadujemy ich o droge, ze zaraz dochodzi do calych tych uprzejmosciowych wymian imion i muczo gusta. okazuje sie oczywiscie, ze powinnnysmy byly pojsc w lewo. usmiechniety Francisco porzuca swoja motyke i odprowadza nas do rozwidlenia. zegnamy sie i ruszamy na przod. zaledwie kilka krokow dalej zostajemy zatrzymane przez trzy czekajace na nas kobiety. Oliwia, jej siostra Juana i siostrzenica Apolonia mijaly nas, kiedy mowilysmy bosym panom, iz zamierzamy wspiac sie na gore. poniewaz ida w tym samym kierunku, postanowily nam towarzyszyc. Oliwia mowi nam, ze podobno kraza tu narkomani na glodzie, ktorzy napadaja na pojedyncze osoby i dlatego lepiej bedzie jesli pojdziemy razem:) jest sobota i panie ida wlasnie do lasu po leñe, kawalki drewna (ok. 40 cm dlugosci, znaczy, jak sobie na takie porobia...), na ktorych pozniej gotuje sie w tradycyjnej gwatemalskiej kuchni. okazuje sie, ze Oliwia pracuje w sluzbie zdrowia i bierze udzial w edukowaniu ludzi w wioskach, zwlaszcza kobiet. poza sprawami zwiazanymi z higiena i zdrowiem, mowi im o planowaniu rodziny, ciazy, dzieciach (zwlaszcza ich ilosci). Oliwia pyta nas takze, czy slyszalysmy, o sytuacji w Soloa - podobno trzech mezczyzn napadlo na kierowce kamionety, okradlo go i zabilo. kiedy dowiedzieli sie o tym mieszkancy miasta, natychmiast ustalili, kto to zrobil. znalezli wiec sprawcow i w ramach kary... spalili ich zywcem. nie mamy pojecia, czy to prawda, ale zdecydowanie brzmi, jak dobry powod do zamkniecia miasta.
panie przeprowadzaja nas przez cala dolna (niestroma) czesc gor. dochodzimy do miejsca, w ktorym zostaja szukac leñi. nie chca jednak, zebysmy dalej szly same i dlatego, kiedy zza zakretu wylania sie Gabriel z radoscia mianuja go naszym nowym przewodnikiem. Gabriel rowniez wybiera sie po drewko. przyniesie go jednak znacznie wiecej (w wielkim worze lub specjalnie skonstruowanym z dwoch dlugich kijow stelazu, niesionym na plecach i przymocowanym do czola) i idzie po nie o wiele dalej. ruszamy z nim, ale juz po pierwszej bardziej stromej sciezce wiem, ze dlugo tak nie pociagniemy. jest piekna pogoda, na niebie zadnej chmurki, pot leje sie z nas kazdym mozliwym porem w skorze, a Gabriel prawie biegnie po gore. zatrzymujemy go kilka gorek pozniej i wyjasniamy mu, ze jest dla nas za szybki. rozesmiany tlumaczy nam dalsza droge i znika gdzies w oddali.
idziemy zgodnie z jego wskazowkami... i trafiamy na slepa sciezke. droga konczy sie gdzies i nie prowadzi dalej. musimy wrocic dobry kawalek do wczesniejszego rozstaju. wczesniej jednak pora na sniadanie. zjadamy nasze amerykanskie nalesniki z dzemem i jeszcze rozgladamy sie dookola, czy aby na pewno, gdzies za krzakiem znow nie pojawia sie sciezka. niczego nie znajdujemy, ale w zamian za to, ja daje sie pozrec jakiejs zagubionej osie. kurde, nie ma to, jak przygoda...
wracamy do rozwidlenia sciezek i trafiamy tam na dwoch chlopakow, ktorzy, oczywiscie tak, jak cala reszta, ida po drewko. chlopaki wydaja sie byc najlepiej zorientowani ze wszystkich w drodze 'ariba' i zabieraja nas ze soba. tez sa szybcy, ale tym razem dajemy rade. nie wiadomo, czy bez ich pomocy dostalybysmy sie tam, gdzie sie dostalysmy, zwlaszcza kiedy sciezka znow ponownie zniknela nad strymykiem (a trzeba bylo tylko wspiac sie w gore malego wodospadu...). chlopaki podprowadzaja nas pod same pionowe skaly. oni zostaja na dole rabac drwa, ale wyjasniaja nam jak trafic na szczyt. ruszamy w gore. przed nami tylko niemal pionowe zbocze gory z obsuwajacymi sie kamieniami i wystajacymi korzeniami do pomocy. to juz zalicza sie pod wspinaczke ekstremalna. z sentymentem mysle o asfaltowej drodze na wulkan, a z kazdym kolejnym krokiem w gore, nabieram przekonania, ze jesli nie teraz, to na pewno w drodze powrotnej, spadniemy, polamiemy sie i zabijemy, albo w najlepszym wypadku, spowodujemy lawine kamieni, ktora zabije chlopakow na dole. okiej, przesadzam. ale z porannego zalozenia jestem sceptycznie nastawiona do tych gor.
wchodzimy calkiem wysoko, ale szczyt wcale nie wydaje sie przyblizac. robimy krotki odpoczynek i zastanawiamy, co dalej. wracamy. wbrew moim przewidywaniom, droga w dol jest o wiele latwiejsza i nikt nie ginie. kiedy stajemy kolo chlopakow ich wory sa juz pelne leñi. z ciekawoscia pytamy, na ile wystarcza taki wor. chlopaki mowia, ze spokojnie na tydzien, i dlatego wiele osob (jak np. Oliwia i jej rodzina) wychodzi po nie tylko w okreslone dni (np. soboty), oni swoja drewko niosa na sprzedaz (jest o wiele tansze niz gaz) i poniewaz to ich sposob utrzymania taka wspinaczke urzadzaja sobie codziennie. pytamy ich tez o szczyt gory, mowia, ze wcale nie jest tak daleko, ale pozniej wszelkie sciezki zacieraja sie i po prostu trzeba wiedziec (tak jak oni), ktoredy isc. kiedy oni sie wspinaja zazwyczaj uzywaja liny, bo gora staje sie coraz bardziej stroma i stroma. ale za to widok z wierzcholka przebija wszystko. idealnie widac wszystko wokol, jezioro, gorskie drogi... tak, o tym raczej sie nie przekonamy, ale na pocieszenie mamy fakt, ze bez liny i tak bysmy nie weszly. kurde, a szkoda, bo juz zaczelam sobie wybrazac jak zdobywac Dupe Maryny...;)
w dol schodzimy troche inna droga niz weszlysmy (nie mamy pojecia, jak to sie dzieje). kupujemy pomarancze na przydomowym straganie i idziemy lapac tuk-tuka do San Pedro. kiedy stoimy na dole i spogladamy na oddalone gory nie potrafimy nawet ustalic, gdzie dokladnie w koncu bylysmy. ale jedno jest pewne, bylo to pierwsze kobiece podejscie na Dupe Maryny, co prawda, nie udalo sie nam jej zdobyc, ale mamy te swiadomosc, ze dzieki nam nastepne zostaly otwarte nowe drzwi, ukazane szersze horyzonty, perspektywy i mozliwosci dla nastepnych pokolen kobiet..! ;p
w drodze powrotnej do naszego tuk-tuka dosiada jakis mezczyzna w koszuli. mowi nam, ze pracuje w zwiazku turystycznym w San Pedro. opowiadamy mu jak bardzo jestesmy zdegustowane cenami wejscia na wulkan (dodatkowo, w miedzyczasie dowiedzialysmy sie, ze cena 100 quetzali dotyczy tylko bialych turystow... inni placa 25 quetzali), a pan opowiada nam, ze przeciez tyle samo kosztuje wejscie na... Nariz del Indio (jedyna roznica jest to, ze wejscie bez przewodnika kosztuje juz tylko 30 quetzali).
przed powrotem do gwatemalskiego domku wpadamy jeszcze do kafejki internetowej, zeby znow dzwonic do banku. i coz sie okazuje tym razem, ano, ze do obu kart (normalnej i Travel) przypisany jest inny adres zamieszkania, w zwiazku bank powoluje sie wzgledny bezpieczenstwa i zgodnie ze swoimi procedurami postepowania postanawia nie podjac sie przelania pienidzy (&%/("/&^*#+ç !!!!!!!!!) ewentualnie, jesli chcemy zmienic adres na taki sam, bez problemu mozemy umowic sie na osobiste spotkanie... w Londynie.
naprawde, jesli kiedykolwiek bedziecie chcieli/musieli otworzyc konto bankowe w UK - NIE ROBCIE TEGO W BARCLAY´SIE!!! kropka. tyle.
wk****ne wracamy do domu akurat w porze posilku.
dzis rewolucja obiadowa, bo dostajemy prawie (chyba) dwudaniowy posilek... 'prawie' i 'chyba', bo Maria najpierw nalewa nam zupy, a potem, czerpiac z tego samego garnka, podaje nam na drugim talerzu warzywa. Ania zastanawia sie, czy udaloby sie jej wyciagnac z tego garnka jeszcze jakies trzecie danie... albo deser.
w domu jest juz Miguel. pytam go wiec o Soloe, a on patrzy na mnie glupi i mowi, ze byly tam pewne problemy, ale juz nie ma. acha...
Maria mowi nam, ze w soboty w ich koscielne sa specjalne msze dla rodzin (oczywiscie 2.5 godzinne), oczywiscie oni sie tam wybieraja i w zwiazku z tym pyta, czy nie mamy nic przeciwko przesunieciu kolacji na 20.00. nie mamy.
cala rodzinka przygotowuje sie do wyjscia i wychodzi... zostawiajac w domu Miguela, ktory siedzi przed telewizorem i oglada mecz.
za pietnascie 20.00 do pokoju, w ktorym siedzimy puka ubrany w kurtke ojciec rodziny i oznajma nam, ze mozemy isc. isc? co? gdzie? pospiesznie ubieramy buty i totalnie skonsternowane odpowiadamy mu, ze tez jestesmy gotowe. wychodzimy z domu i zaczynamy przemierzac uliczki miasteczka. po jakichs kilku minutach spotykamy Marie z Norma i Angela. i idziemy dalej. zupelnie nie wiemy, co sie dzieje, ale cala rodzina wychodzi z zalozenia, ze jestesmy zupelnie zorientowane w sytuacji. Ania probuje zagadac Marie, najpierw o San Pedro, potem o pogode czy inna bzdure, a na koniec prosi o przypomnienie, do czyjego dokladnie domu idziemy. 'mi prima' ('mojej kuzynki'), odpowiada matka rodziny. no to idziemy.
po nastepnych kilku minutach trafiamy na jakas rodzinna fieste. okazuje sie, ze jedna z corek kuzynki Marii wlasnie ukonczyla szkole srednia i z tego powodu urzadzone jest przyjecie. ale jakie to przyjecie - tylko w Gwatemalii moga takie byc. ogolnie zasady sa bardzo proste: po pierwsze, nalezy przyjsc z prezentem, po drugie, nalezy go wreczyc stojace zaraz przy wejsciu do ogrodu absolwentce (w dobrym guscie jest tez ja wycalowac i zlozyc gratulacje), po trzecie, usiasc przy stole i poczekac, az podadza ci jedzenie i po czwarte, zjesc i wyjsc. koniec imprezy. tak sie wlasnie urzadza prawdziwe gwatemalskie fiesty.
siadamy do stolu i po chwili dostajemy porzadny kawalek kurczaka z ryzem, pure ziemniaczanym i zestawem tortilli oraz goraca kawe (Chapini pija kawe bardzo slaba i bardzo slodka. zanim sie ja poda nalezy zagotowac ja przynajmniej trzy razy. mozna tez dodac do niej, np. cynamon lub kardamon. w smaku taka kawa ma nie wiele wspolnego z kawa, ktora znamy... dlatego pewnie ja, zwolenniczka mocenj kawy bez cukru... od razu sie w niej zakochuje!). well, nie ma co, to najlepszy, i z pewnoscia, najwiekszy posilek, jaki dostajemy w ciagu tych 6 dni mieszkania z tutejsza rodzina (szkoda tylko, ze serwuje go inna familia:). patrze na ilosc gosci i smieje sie, ze wyklepanie tylu tortilli musialo zajac wiele czasu. Miguel odpowiada mi, ze zaangazowane byly w to wszytskie kobiety z rodziny, i zajelo im to dwa dni(!) wszystko dlatego, ze wlasnie do tego czasu na imprezie zdarzylo byc 800 gosci! to sie nazywa fiesta przeplywowa..! w tle leci glosna, szybka muzyka (oczywiscie tance i alkohol sa zabronione), a teksty wszystkich piosenek sa o Bogu, Chrystusie i Kosciele...
zjadamy i wychodzimy. nasza rodzinka wraca do domu, my jednak udajemy sie jeszcze na ostatni spacer po San Pedro. jutro stad wyjezdzamy.
m.
w koncu wolna sobota. zadnego wczesnego wstawiania do szkoly. dlatego pobudke urzadzamy sobie po 5.00 rano. okej, mamy dobry powod - rowno o szostej chcemy ruszyc na wulkan San Pedro. Maria przygotowuje nam sniadanie na wynos (kilka razy proponowalysmy jej, zeby zrobila to poprzedniego wieczora, ale uparla sie, ze wstanie przed nami i zrobi to rano...). dostajemy zestaw nalesnikow i pol sloika drzemu. zwawym krokiem ruszamy w kierunku gory.
najpierw mijamy kilka ostatnich ulic miasteczka, a potem wychodzimy na nowiutka, asfaltowa droge (i pomyslec, ze 5 lat temu asfalt byl tu luksusem...) czy to oznacza, ze zdobedziemy krater podchodzac do niego jezdnia? moze od razu trzeba bylo wziac taksowke?
droga jednak jest na tyle stroma, a elewacja wysoka, ze juz po chwili pozadnie sapiemy. mijamy sie z idacymi do pracy robotnikami i podziwiamy panorame miasta. po 45 minutach dochodzimy do nowego budynku stojacego przy drodze. wokol niego kreci sie calkiem sporo turystow. zostajemy wylapane przez (najwyrazniej) jednego z pracownikow budynku i poproszone do srodka. tam dowiadujemy sie, ze dwa lata temu utworzono tu park ekologiczny, i jesli chcemy wejsc na wulkan musimy zaplacic za wstep i wziac przewodnika. cena: 100(!) quetzali od osoby. Ania mowi gosciowi, ze byla tu zanim utworzono ten wspanialy Parc Ecologico, wchodzila na wulkan i wie dobrze, ze prowadzi tam prosta droga, na ktorej nie jest potrzebny zaden przewodnik. facet mowi, ze nie ma problemu. mozemy isc bez przewodnika, oplata za sam wstep: 100 quetzali od osoby. na mysl przychodza mi wszystkie gwatemalskie przeklenstwa, ktorych uczyl mnie Pito. jasne, ze nie idziemy. niech spadaja. facet mowi, ze bardzo mu przykro z tego powodu... ale powinnismy wiedziec, ze to dla dobra natury. bo park utworzono przede wszystkim po to, zeby ochronic wulkan San Pedro i pobliskie mu tereny przed turystami, ktorzy przyjezdzaja tu, a potem niszcza przyrode, wycinaja drzewa i zabijaja zwierzeta w lesie (!!!). acha... w takim razie mi dzis nic tu nie zabijemy.
zle i wkurzone wracamy do miasteczka. na szczescie mamy plan 'be'. postanawiamy zdobyc Nariz del Indio, gore w ksztalcie twarzy Indianina (z charakterystycznym, zarysowanym nosem), w poblizu San Juan. skoro wlasnie zaoszczedzilysmy 200 quetzali decydujemy sie pojechac tam tuk-tukiem. zatrzymujemy halasliwy pojazd (a raczej jego kierowca zatrzymuje nas) i Ania przystepuje do uzgadniania ceny do... San Pablo. gdzie..? pertraktacje ida bardzo dobrze i juz po chwili siedzimy na tyle trzykolowej taksowki. wyjezdzamy z San Pedro, przejezedzamy San Juan... i jedziemy jeszcze kilkanascie kilkometrow dalej do San Pablo, Nariz del Indio zostawiajac daleko za soba... jestesmy dokladnie po drugiej stronie zatoki. ups...
w San Pablo nie ma turystow. a juz na pewno nie bialych turystow. dlatego wzbudzamy ogolne zainteresowanie. Ani bardzo przypadaja do gustu takie niekomercyjne klimaty i z miejsca postanawia wejsc na ktorakolwiek z pobliskich gor. odwracam sie do tylu i po drugiej stronie jeziora widze idelany stozek wulkanu San Pedro, odwracam sie w prawo spogladajac na wystajacy ponad inne szczyty Nos Indianina... za plecami mam Jakes Gory, a w planie wspiecie sie na Ktorakolwiek z nich. tak sie nie bawie. nie. ja chce na cos slynnego. cos, co przynajmniej ma nazwe. Ania probuje przekonac mnie, ze jeszcze wiele wulkanow przed nami, a Nariz del Indio, no trudno, i zreszta, co to za roznica, na co wchodze, skoro widok bedzie tak samo piekny, a przygoda moze byc nawet fajniejsza. wcale to do mnie nie trafia. co ja pozniej bede opowiadac wnukow, ze weszlam na Gore? nie, ja chce pozadnej nazwy! Ania oznajmia mi, ze skoro tak bardzo mi na tym zalezy, o to wlasnie zaczynamy wspinaczke naaa... Dupe Maryny i zadowolona rusza w gore wioski. nie lubie tej wioski, nie lubie tych gor, nie chce na nie isc i na pewno nie bedzie fajnie..! nieee... buu... marudzaca, zla i sfochowana slamazarnie i ociezale ruszam za nia.
dochodzimy na skraj puebla i zaczynamy isc sciezka prowadzaca przez plantacje kawy i avocado, tuz za nimi sciezka sie rozwidla. idziemy w prawo. tam trafiamy na dwoch bosych mezczyzn haczkujacych ziemie Francisco i Carlosa. panowie sa tak zadowoleni, ze zagadujemy ich o droge, ze zaraz dochodzi do calych tych uprzejmosciowych wymian imion i muczo gusta. okazuje sie oczywiscie, ze powinnnysmy byly pojsc w lewo. usmiechniety Francisco porzuca swoja motyke i odprowadza nas do rozwidlenia. zegnamy sie i ruszamy na przod. zaledwie kilka krokow dalej zostajemy zatrzymane przez trzy czekajace na nas kobiety. Oliwia, jej siostra Juana i siostrzenica Apolonia mijaly nas, kiedy mowilysmy bosym panom, iz zamierzamy wspiac sie na gore. poniewaz ida w tym samym kierunku, postanowily nam towarzyszyc. Oliwia mowi nam, ze podobno kraza tu narkomani na glodzie, ktorzy napadaja na pojedyncze osoby i dlatego lepiej bedzie jesli pojdziemy razem:) jest sobota i panie ida wlasnie do lasu po leñe, kawalki drewna (ok. 40 cm dlugosci, znaczy, jak sobie na takie porobia...), na ktorych pozniej gotuje sie w tradycyjnej gwatemalskiej kuchni. okazuje sie, ze Oliwia pracuje w sluzbie zdrowia i bierze udzial w edukowaniu ludzi w wioskach, zwlaszcza kobiet. poza sprawami zwiazanymi z higiena i zdrowiem, mowi im o planowaniu rodziny, ciazy, dzieciach (zwlaszcza ich ilosci). Oliwia pyta nas takze, czy slyszalysmy, o sytuacji w Soloa - podobno trzech mezczyzn napadlo na kierowce kamionety, okradlo go i zabilo. kiedy dowiedzieli sie o tym mieszkancy miasta, natychmiast ustalili, kto to zrobil. znalezli wiec sprawcow i w ramach kary... spalili ich zywcem. nie mamy pojecia, czy to prawda, ale zdecydowanie brzmi, jak dobry powod do zamkniecia miasta.
panie przeprowadzaja nas przez cala dolna (niestroma) czesc gor. dochodzimy do miejsca, w ktorym zostaja szukac leñi. nie chca jednak, zebysmy dalej szly same i dlatego, kiedy zza zakretu wylania sie Gabriel z radoscia mianuja go naszym nowym przewodnikiem. Gabriel rowniez wybiera sie po drewko. przyniesie go jednak znacznie wiecej (w wielkim worze lub specjalnie skonstruowanym z dwoch dlugich kijow stelazu, niesionym na plecach i przymocowanym do czola) i idzie po nie o wiele dalej. ruszamy z nim, ale juz po pierwszej bardziej stromej sciezce wiem, ze dlugo tak nie pociagniemy. jest piekna pogoda, na niebie zadnej chmurki, pot leje sie z nas kazdym mozliwym porem w skorze, a Gabriel prawie biegnie po gore. zatrzymujemy go kilka gorek pozniej i wyjasniamy mu, ze jest dla nas za szybki. rozesmiany tlumaczy nam dalsza droge i znika gdzies w oddali.
idziemy zgodnie z jego wskazowkami... i trafiamy na slepa sciezke. droga konczy sie gdzies i nie prowadzi dalej. musimy wrocic dobry kawalek do wczesniejszego rozstaju. wczesniej jednak pora na sniadanie. zjadamy nasze amerykanskie nalesniki z dzemem i jeszcze rozgladamy sie dookola, czy aby na pewno, gdzies za krzakiem znow nie pojawia sie sciezka. niczego nie znajdujemy, ale w zamian za to, ja daje sie pozrec jakiejs zagubionej osie. kurde, nie ma to, jak przygoda...
wracamy do rozwidlenia sciezek i trafiamy tam na dwoch chlopakow, ktorzy, oczywiscie tak, jak cala reszta, ida po drewko. chlopaki wydaja sie byc najlepiej zorientowani ze wszystkich w drodze 'ariba' i zabieraja nas ze soba. tez sa szybcy, ale tym razem dajemy rade. nie wiadomo, czy bez ich pomocy dostalybysmy sie tam, gdzie sie dostalysmy, zwlaszcza kiedy sciezka znow ponownie zniknela nad strymykiem (a trzeba bylo tylko wspiac sie w gore malego wodospadu...). chlopaki podprowadzaja nas pod same pionowe skaly. oni zostaja na dole rabac drwa, ale wyjasniaja nam jak trafic na szczyt. ruszamy w gore. przed nami tylko niemal pionowe zbocze gory z obsuwajacymi sie kamieniami i wystajacymi korzeniami do pomocy. to juz zalicza sie pod wspinaczke ekstremalna. z sentymentem mysle o asfaltowej drodze na wulkan, a z kazdym kolejnym krokiem w gore, nabieram przekonania, ze jesli nie teraz, to na pewno w drodze powrotnej, spadniemy, polamiemy sie i zabijemy, albo w najlepszym wypadku, spowodujemy lawine kamieni, ktora zabije chlopakow na dole. okiej, przesadzam. ale z porannego zalozenia jestem sceptycznie nastawiona do tych gor.
wchodzimy calkiem wysoko, ale szczyt wcale nie wydaje sie przyblizac. robimy krotki odpoczynek i zastanawiamy, co dalej. wracamy. wbrew moim przewidywaniom, droga w dol jest o wiele latwiejsza i nikt nie ginie. kiedy stajemy kolo chlopakow ich wory sa juz pelne leñi. z ciekawoscia pytamy, na ile wystarcza taki wor. chlopaki mowia, ze spokojnie na tydzien, i dlatego wiele osob (jak np. Oliwia i jej rodzina) wychodzi po nie tylko w okreslone dni (np. soboty), oni swoja drewko niosa na sprzedaz (jest o wiele tansze niz gaz) i poniewaz to ich sposob utrzymania taka wspinaczke urzadzaja sobie codziennie. pytamy ich tez o szczyt gory, mowia, ze wcale nie jest tak daleko, ale pozniej wszelkie sciezki zacieraja sie i po prostu trzeba wiedziec (tak jak oni), ktoredy isc. kiedy oni sie wspinaja zazwyczaj uzywaja liny, bo gora staje sie coraz bardziej stroma i stroma. ale za to widok z wierzcholka przebija wszystko. idealnie widac wszystko wokol, jezioro, gorskie drogi... tak, o tym raczej sie nie przekonamy, ale na pocieszenie mamy fakt, ze bez liny i tak bysmy nie weszly. kurde, a szkoda, bo juz zaczelam sobie wybrazac jak zdobywac Dupe Maryny...;)
w dol schodzimy troche inna droga niz weszlysmy (nie mamy pojecia, jak to sie dzieje). kupujemy pomarancze na przydomowym straganie i idziemy lapac tuk-tuka do San Pedro. kiedy stoimy na dole i spogladamy na oddalone gory nie potrafimy nawet ustalic, gdzie dokladnie w koncu bylysmy. ale jedno jest pewne, bylo to pierwsze kobiece podejscie na Dupe Maryny, co prawda, nie udalo sie nam jej zdobyc, ale mamy te swiadomosc, ze dzieki nam nastepne zostaly otwarte nowe drzwi, ukazane szersze horyzonty, perspektywy i mozliwosci dla nastepnych pokolen kobiet..! ;p
w drodze powrotnej do naszego tuk-tuka dosiada jakis mezczyzna w koszuli. mowi nam, ze pracuje w zwiazku turystycznym w San Pedro. opowiadamy mu jak bardzo jestesmy zdegustowane cenami wejscia na wulkan (dodatkowo, w miedzyczasie dowiedzialysmy sie, ze cena 100 quetzali dotyczy tylko bialych turystow... inni placa 25 quetzali), a pan opowiada nam, ze przeciez tyle samo kosztuje wejscie na... Nariz del Indio (jedyna roznica jest to, ze wejscie bez przewodnika kosztuje juz tylko 30 quetzali).
przed powrotem do gwatemalskiego domku wpadamy jeszcze do kafejki internetowej, zeby znow dzwonic do banku. i coz sie okazuje tym razem, ano, ze do obu kart (normalnej i Travel) przypisany jest inny adres zamieszkania, w zwiazku bank powoluje sie wzgledny bezpieczenstwa i zgodnie ze swoimi procedurami postepowania postanawia nie podjac sie przelania pienidzy (&%/("/&^*#+ç !!!!!!!!!) ewentualnie, jesli chcemy zmienic adres na taki sam, bez problemu mozemy umowic sie na osobiste spotkanie... w Londynie.
naprawde, jesli kiedykolwiek bedziecie chcieli/musieli otworzyc konto bankowe w UK - NIE ROBCIE TEGO W BARCLAY´SIE!!! kropka. tyle.
wk****ne wracamy do domu akurat w porze posilku.
dzis rewolucja obiadowa, bo dostajemy prawie (chyba) dwudaniowy posilek... 'prawie' i 'chyba', bo Maria najpierw nalewa nam zupy, a potem, czerpiac z tego samego garnka, podaje nam na drugim talerzu warzywa. Ania zastanawia sie, czy udaloby sie jej wyciagnac z tego garnka jeszcze jakies trzecie danie... albo deser.
w domu jest juz Miguel. pytam go wiec o Soloe, a on patrzy na mnie glupi i mowi, ze byly tam pewne problemy, ale juz nie ma. acha...
Maria mowi nam, ze w soboty w ich koscielne sa specjalne msze dla rodzin (oczywiscie 2.5 godzinne), oczywiscie oni sie tam wybieraja i w zwiazku z tym pyta, czy nie mamy nic przeciwko przesunieciu kolacji na 20.00. nie mamy.
cala rodzinka przygotowuje sie do wyjscia i wychodzi... zostawiajac w domu Miguela, ktory siedzi przed telewizorem i oglada mecz.
za pietnascie 20.00 do pokoju, w ktorym siedzimy puka ubrany w kurtke ojciec rodziny i oznajma nam, ze mozemy isc. isc? co? gdzie? pospiesznie ubieramy buty i totalnie skonsternowane odpowiadamy mu, ze tez jestesmy gotowe. wychodzimy z domu i zaczynamy przemierzac uliczki miasteczka. po jakichs kilku minutach spotykamy Marie z Norma i Angela. i idziemy dalej. zupelnie nie wiemy, co sie dzieje, ale cala rodzina wychodzi z zalozenia, ze jestesmy zupelnie zorientowane w sytuacji. Ania probuje zagadac Marie, najpierw o San Pedro, potem o pogode czy inna bzdure, a na koniec prosi o przypomnienie, do czyjego dokladnie domu idziemy. 'mi prima' ('mojej kuzynki'), odpowiada matka rodziny. no to idziemy.
po nastepnych kilku minutach trafiamy na jakas rodzinna fieste. okazuje sie, ze jedna z corek kuzynki Marii wlasnie ukonczyla szkole srednia i z tego powodu urzadzone jest przyjecie. ale jakie to przyjecie - tylko w Gwatemalii moga takie byc. ogolnie zasady sa bardzo proste: po pierwsze, nalezy przyjsc z prezentem, po drugie, nalezy go wreczyc stojace zaraz przy wejsciu do ogrodu absolwentce (w dobrym guscie jest tez ja wycalowac i zlozyc gratulacje), po trzecie, usiasc przy stole i poczekac, az podadza ci jedzenie i po czwarte, zjesc i wyjsc. koniec imprezy. tak sie wlasnie urzadza prawdziwe gwatemalskie fiesty.
siadamy do stolu i po chwili dostajemy porzadny kawalek kurczaka z ryzem, pure ziemniaczanym i zestawem tortilli oraz goraca kawe (Chapini pija kawe bardzo slaba i bardzo slodka. zanim sie ja poda nalezy zagotowac ja przynajmniej trzy razy. mozna tez dodac do niej, np. cynamon lub kardamon. w smaku taka kawa ma nie wiele wspolnego z kawa, ktora znamy... dlatego pewnie ja, zwolenniczka mocenj kawy bez cukru... od razu sie w niej zakochuje!). well, nie ma co, to najlepszy, i z pewnoscia, najwiekszy posilek, jaki dostajemy w ciagu tych 6 dni mieszkania z tutejsza rodzina (szkoda tylko, ze serwuje go inna familia:). patrze na ilosc gosci i smieje sie, ze wyklepanie tylu tortilli musialo zajac wiele czasu. Miguel odpowiada mi, ze zaangazowane byly w to wszytskie kobiety z rodziny, i zajelo im to dwa dni(!) wszystko dlatego, ze wlasnie do tego czasu na imprezie zdarzylo byc 800 gosci! to sie nazywa fiesta przeplywowa..! w tle leci glosna, szybka muzyka (oczywiscie tance i alkohol sa zabronione), a teksty wszystkich piosenek sa o Bogu, Chrystusie i Kosciele...
zjadamy i wychodzimy. nasza rodzinka wraca do domu, my jednak udajemy sie jeszcze na ostatni spacer po San Pedro. jutro stad wyjezdzamy.
m.
dzien: 60 u pana artysty za piecem 29.11.09
jest niedziela wiec we wszystkich 21 kosciolach jednoczesnie odbywaja sie msze i procesje... nasz autobus odjezdza o 10.00, wiec zanim stad wyjedziemy mamy jeszcze chwile, zeby skoczyc na market i kupic slodkie bulki oraz swiezo wyciskany sok z pomaranczy serwowany w woreczkach foliowych ze slomka.
wsiadamy w chicken busa i jedziemy do Chimaltenango, a potem do Antiguy, to tu mieszkaja nasi hosci. ostatecznie z jakiesgos niewytlumaczalnego powodu na miejscu jestesmy dwie godziny pozniej niz powinnysmy.
Antigua to byla stolica Gwatemali (byla nia do 1776 roku, kiedy to wciaz nie odbudowano jej po trzesieniu ziemi w 1773). przez wielu nazywana jest gwatemalska Kraina Fantazji - kable sa tu schowane w ziemi, budynki maja numery i kody, wywozi sie smieci, nie ma problemu korkow, istnieje zakaz uzywania klaksonow i innych sygnalow dzwiekowych (w tym kogutow policyjnych), a bezpanskie psy zniknely tajemniczo pewnej ciemnej nocy. piekne polozenie miasta, pomiedzy trzema wulkanami (Agua, Acatenango i Fuego) i tylko budynki w stylu kolonialnym (nie mozna budowac innych) sprawiaja, ze zdjecia chce sie tu pstrykac niemal na kazdym rogu. Antiuga slynie rownie z tego, ze Wielki Tydzien i Wielkanoc obchodzi sie tu najhuczniej w calej Gwatemali. miasto jest wpisane na Liste Swiatowego Dziedzictwa Unesco.
przespacerowujemy kilka cuadr (blokow) i stajemy przed domem Daniela i Marii. a moze raczej powinnam napisac przed wysokim na 3 metry betonowym murem z zelazna brama odgradzajacym dom od ulicy. Daniel Chauche to znany amerykanski fotograf (mozna go sobie wygooglowac), od trzydziestu lat zyjacy i pracujacy w Gwatemali, a Maria to rodowita Gwatemalka z Xeli, z zawodu psycholozka. dom hostow jest... gigantyczny. wszedzie wysokie sufity i ogromne okna, gdzie nowoczesny styl laczy sie z gwatemalska tradycja. sciany (i podlogi) uginaja sie od fotografii Daniela, a polki od ksiazek Marii.
zostawiamy nasze bagaze i hostow i idziemy do miasta. zwiedzamy stara, sliczna czesc, kilka galerii z chapinowskimi handcratfami oraz agencje turystyczne, w ktorych sprawdzamy mozliwosci wycieczek na wulkany i transport do Hondurasu. wpadamy na miejski market, zeby tam zjesc.
wracamy do hostowej willi i zastajemy naszych gospodarzy przed telewizorem. jestesmy juz padniete, ale kiedy zapraszaja nas do wspolnego ogladania programu o Bobie Ballardzie (odkrywcy, m.in. wraku Titanica), nie wypada nam odmowic. przenosimy sie do kuchnio-jadalni i tam siedzac na kremem z frijoles (tym razem beze mnie), goraca earl grey tea i wloskimi loackerami (ach, nie ma to jak powrot do cywilizacji, i to z taka pompa) rozmawiamy na rozne srodkowoamerykanskie tematy. Daniel opowiada nam troche o swojej pracy, Maria o swojej, i oboje o swoim zwiazku. pierwszy raz spotkali sie ponad trzydziesci lat temu. Daniel wlasnie rozpoczynal swoja kariere fotografa, a Maria byla jego wielka fanka. kupila jedna z jego fotografii. i tyle. ona miala meza i trzech synow, on zone i dwoje dzieci. do ponownego spotkania doszlo piec lat temu. oboje po rozwodach, z odchodowanymi dziatkami. i tak jakos wyszlo:) dzis on, troche zakrecony egocentryk i ona, oaza spokoju tworza szczesliwa, jezdzaca w weekendy na rowerach, pare.
konczymy pogawedke i idziemy spac.
m.
jest niedziela wiec we wszystkich 21 kosciolach jednoczesnie odbywaja sie msze i procesje... nasz autobus odjezdza o 10.00, wiec zanim stad wyjedziemy mamy jeszcze chwile, zeby skoczyc na market i kupic slodkie bulki oraz swiezo wyciskany sok z pomaranczy serwowany w woreczkach foliowych ze slomka.
wsiadamy w chicken busa i jedziemy do Chimaltenango, a potem do Antiguy, to tu mieszkaja nasi hosci. ostatecznie z jakiesgos niewytlumaczalnego powodu na miejscu jestesmy dwie godziny pozniej niz powinnysmy.
Antigua to byla stolica Gwatemali (byla nia do 1776 roku, kiedy to wciaz nie odbudowano jej po trzesieniu ziemi w 1773). przez wielu nazywana jest gwatemalska Kraina Fantazji - kable sa tu schowane w ziemi, budynki maja numery i kody, wywozi sie smieci, nie ma problemu korkow, istnieje zakaz uzywania klaksonow i innych sygnalow dzwiekowych (w tym kogutow policyjnych), a bezpanskie psy zniknely tajemniczo pewnej ciemnej nocy. piekne polozenie miasta, pomiedzy trzema wulkanami (Agua, Acatenango i Fuego) i tylko budynki w stylu kolonialnym (nie mozna budowac innych) sprawiaja, ze zdjecia chce sie tu pstrykac niemal na kazdym rogu. Antiuga slynie rownie z tego, ze Wielki Tydzien i Wielkanoc obchodzi sie tu najhuczniej w calej Gwatemali. miasto jest wpisane na Liste Swiatowego Dziedzictwa Unesco.
przespacerowujemy kilka cuadr (blokow) i stajemy przed domem Daniela i Marii. a moze raczej powinnam napisac przed wysokim na 3 metry betonowym murem z zelazna brama odgradzajacym dom od ulicy. Daniel Chauche to znany amerykanski fotograf (mozna go sobie wygooglowac), od trzydziestu lat zyjacy i pracujacy w Gwatemali, a Maria to rodowita Gwatemalka z Xeli, z zawodu psycholozka. dom hostow jest... gigantyczny. wszedzie wysokie sufity i ogromne okna, gdzie nowoczesny styl laczy sie z gwatemalska tradycja. sciany (i podlogi) uginaja sie od fotografii Daniela, a polki od ksiazek Marii.
zostawiamy nasze bagaze i hostow i idziemy do miasta. zwiedzamy stara, sliczna czesc, kilka galerii z chapinowskimi handcratfami oraz agencje turystyczne, w ktorych sprawdzamy mozliwosci wycieczek na wulkany i transport do Hondurasu. wpadamy na miejski market, zeby tam zjesc.
wracamy do hostowej willi i zastajemy naszych gospodarzy przed telewizorem. jestesmy juz padniete, ale kiedy zapraszaja nas do wspolnego ogladania programu o Bobie Ballardzie (odkrywcy, m.in. wraku Titanica), nie wypada nam odmowic. przenosimy sie do kuchnio-jadalni i tam siedzac na kremem z frijoles (tym razem beze mnie), goraca earl grey tea i wloskimi loackerami (ach, nie ma to jak powrot do cywilizacji, i to z taka pompa) rozmawiamy na rozne srodkowoamerykanskie tematy. Daniel opowiada nam troche o swojej pracy, Maria o swojej, i oboje o swoim zwiazku. pierwszy raz spotkali sie ponad trzydziesci lat temu. Daniel wlasnie rozpoczynal swoja kariere fotografa, a Maria byla jego wielka fanka. kupila jedna z jego fotografii. i tyle. ona miala meza i trzech synow, on zone i dwoje dzieci. do ponownego spotkania doszlo piec lat temu. oboje po rozwodach, z odchodowanymi dziatkami. i tak jakos wyszlo:) dzis on, troche zakrecony egocentryk i ona, oaza spokoju tworza szczesliwa, jezdzaca w weekendy na rowerach, pare.
konczymy pogawedke i idziemy spac.
m.
dzien: 61 lawaaaa 30.11.09
Ania budzi sie o 6.00 rano i stwierdza, ze jest wyspana. poniewaz poza nia nikt inny nie jest w stanie tego przyznac, pozostawiona sama sobie postanawia obskajpowac pol Polski. 15 minut pozniej, dzieki jej nie przerwanemu gadaniu, juz nawet nie pamietam, ze jeszcze przed chwila tak dobrze mi sie spalo...
juz dzis wyprowadzamy sie od hostow, ale zanim to nastapi najpierw sniadanko, owoce z jogurtem, swiezy sok z pomaranczy i slodka, slaba kawa z kardamonem. przy stole Maria wspomina o trzesieniu ziemi z przed kilku dni. okazuje sie, ze tutaj w Antiugle, byla to calkiem powazna sprawa. trzesienie trwalo calkiem dlugo i osiagnelo 5 stopni w skali Richtera. potem chodze po domu z Danielem ubranym tylko w przykrotki szlafrok i wspolnie podziwiamy jego gwatemalskie kafelki na podlogach. to bardzo ciekawe, bo temat tak bardzo wciaga tego skupionego na sobie i nie przejmujacego sie niczym innym pana, ze az zabiera mnie na taras (przy okazji, w ogrodzie akurat jest ogrodnik, a w kuchni kreci sie pani od sprzatania), zeby pokazac mi, co jego kafelkom zrobily deszcz i slonce. wczoraj Daniel obiecal pokazac nam swoje zdjecia, ale zapytany o to ponownie dzis robil wrazenie niezainteresowanego tematem. oczywiscie tylko gral (taka gwiazda). chwile pozniej ubrany w bawelniane rekawiczki prosi nas do salonu, gdzie na specjlanym stole prezentuje nam swoje prace.
pakujemy swoje rzeczy, zegnami sie z hostami i przenosimy sie do hostelu. o 2.00 przyjedzie po nas van z agencji turystycznej, wiec zanim to sie stanie chcemy jeszcze pojsc na obiad do polecanego wczoraj przez hostow miejsca - La Conche. maja to byc male ciemne drzwi na przeciw wejscia do kosciola Iglesia y Convento de Nuestra Senora de La Merced.
znajdujemy drzwi z malym napisem la Conche, ale w srodku jest tylko malutenki sklepik spozywczy. krecimy sie troche w miejscu probujac znalezc restauracyjke, ale nie mozemy namierzyc niczego podobnego. wracamy do sklepiku, zeby zapytac, a starsza pani stojaca za lada mowi nam, ze to wlasnie tu. w srodku nie ma nawet stolu, wiec chwile stoimy skonsternowane, ale usmiechnieta pani prowadzi nas na zaplecze. przechodzimy przez sklepik, przez magazyn i trafiamy do najbardziej urzekajacego miejsca ever. pomieszczenie na tylach sklepu jest kilkukrotnie wieksze i jednoczesnie stanowi magazyn, jadlodalnie, z dwoma osmioosobowymi stolami i kuchnie, w ktorej przyrzadzane jest jedzenie. wszedzie wisi mnostwo obrazkow z Jezusem, papiezem (JPII) i innymi swietymi, a na miejscu pracuje tylko stare, malutkie babcinki. widok jest tak rozczulajacy, ze przez chwile siedzimy wpatrujac sie we wszystko z otwartymi buziami. kazda babcia jest starsza i mniejsza od poprzedniej, ale rowniez zaangazowana cala soba w swoja prace. i tak jedna z nich dziarsko spaceruje z taca pomiedzy dwoma stolami, a inna, ta najmniejsza, ledwo czubkiem glowy siegajaca ponad garnki, z przejeciem pilnuje gotujacych sie potraw. nie ma karty dan, i kiedy babcia w niebieskiej sukience mowi nam, co mozemy zamowic, a my nie mamy pojecia, coz za potrafy moga kryc sie pod niektorymi nazwami, idzie do kuchni, a potem wraca powolutki z pelna lyzka gotowanej friholes nad reka. cala scena jest tak przeslodka, ze przejeta Ania jest niemal gotowa znow zjesc fasolke. ostatecznie zamawiamy carne z ryzem, do ktorego dostajemy jeszcze zupe kolendrowa, talerz tortilli i kompot truskawkowy. porcje sa tak duze, ze nie dajemy im rady. kiedy w koncu udaje nam sie przywolac przyglucha babcie-kelnerke, rachunek okazuje sie byc tak niski, ze nie mozemy uwierzyc. rozgladamy sie jeszcze raz z zachwytem po tym zaczarowanym miejscu, w ktorym chyba czas stanal w miejscu, wspolnie stwierdzamy, ze od wszystkich zabytkow, ruin i muzeow zdecydowanie wolimy wlasnie takie doswiadczenia i biegniemy na naszego vana.
a wiec to dzis zdobede moj pierwszy wulkan. bedzie nim Pacaya, jeden z trzech czynnych(!!!) wulkanow w Gwatemali. w wycieczke wliczony jest transport w obie strony oraz przewodnik, i wszystko razem jest dwa razy tansze niz w San Pedro la Laguna. nazwa wulkanu pochodzi od specjalnego rodzaju palm porastajacych zbocza gory. nasza wyprawe zaczynamy na wysokosci 1900 m.n.p.m. i po przejsciu 4 kilometrow (okolo 2 godzinach) wejdziemy na 2500 m.n.p.m. by z bliska przyjrzec sie kraterowi pelnemu goracej lawy. szczyt Pacayi ukryl sie dzis w chmurach i kiedy wspinami sie na gore wokol nie widac zupelnie nic. tylko biel. na naszych wlosach skraplaja sie chmurki i wydaje sie, ze jestesmy po srodku niczego. po mniej-wiecej dwoch kilometrach konczy sie strefa roslinnosci. nie rosnie tu nawet zdzbo trawy. wszedzie tylko zwir magmowy, opary wulkanu i zapach siarki. tu zaczyna sie ostatni etap wspinaczki. najbardziej stromy i zdecydowanie najbardziej wbijajacy sie w pamiec. maszerujemy podekscytowani pozostawiajac za soba chmury wulkanicznego kurzu. zwirek zamienia sie w wieksze kamienie, potem w kawalki skal, a przed samy koncem idziemy na granicy zbocza i morza zastyglej lawy. zaczyna szarzec, a wysokosc jest coraz wieksza, ale temperatura zamiast malec wzrasta. 'welcome in hell' slyszymy od naszego przewodnika. spod zwal magmy przedostaje sie czerwone swiatlo, a calosc trzeszczy jak lodowiec. to znak, ze wulkan nie spi. wchodzimy na ostatni mozliwy poziom i naszym oczom ukazuja sie rzeki rozzazonej lawy. przewodnik demonstruje nam jej temperature - lewdo zanurza w niej swoj kij, a ten w ciagu setnych sekundy zaczyna plonac. przeskakujemy po wiekszych kawalkach magmy starajac sie nie wpasc w zadna szczeline i nie splonac w niej (to nie zarty, niektore z osob musza zawrac poniewaz traca podeszwy w butach topiac je, na teoretycznie, zastyglych skalach!).podchodzimy najblizej, jak to mozliwe. wokol robi sie zupelnie ciemno i czerwona poswiata otacza wszystko wokol. jednoczesnie jest mega ekscytujaco... i strasznie. w takich miejscach jak te, bez problemu mozna zdac sobie sprawe, jak wielka i potezna jest natura. zachwyceni i nieco spokornieni zaczynamy powrot, majac nadzieje nie zalapac sie na zaden wybuch (ostatni raz Pacaya wybuchl 2 lata temu; ostatnia wielka erupcja miala miejsce 7 lat temu - wtedy to ilosc pylu, ktory wydobywal sie z krateru byla tak wielka, ze na kilka dni trzeba bylo zamknac wszystkie pobliskie lotniska). w drodze powrotnej rozrzedzaja sie chmury i mozemy podziwiac moze swiatel w Guatemala City. kiedy jestesmy juz na dole odwracamy sie by ostatni raz spojrzec na Pacaye. to, co widzimy powoduje powtrarzanie wokol ostroznego 'wooow' - z krateru wulkanu wydobywaja sie pazury ognia. i pomyslec, ze jeszcze chwile temu bylismy kilkanascie metrow od ich zrodla.
wracamy do naszego hostelu i od razu idziemy spac - o 4.00 rano przyjezdza po nas bus, ktorym pojedziemy do Hondurasu.
m.
Ania budzi sie o 6.00 rano i stwierdza, ze jest wyspana. poniewaz poza nia nikt inny nie jest w stanie tego przyznac, pozostawiona sama sobie postanawia obskajpowac pol Polski. 15 minut pozniej, dzieki jej nie przerwanemu gadaniu, juz nawet nie pamietam, ze jeszcze przed chwila tak dobrze mi sie spalo...
juz dzis wyprowadzamy sie od hostow, ale zanim to nastapi najpierw sniadanko, owoce z jogurtem, swiezy sok z pomaranczy i slodka, slaba kawa z kardamonem. przy stole Maria wspomina o trzesieniu ziemi z przed kilku dni. okazuje sie, ze tutaj w Antiugle, byla to calkiem powazna sprawa. trzesienie trwalo calkiem dlugo i osiagnelo 5 stopni w skali Richtera. potem chodze po domu z Danielem ubranym tylko w przykrotki szlafrok i wspolnie podziwiamy jego gwatemalskie kafelki na podlogach. to bardzo ciekawe, bo temat tak bardzo wciaga tego skupionego na sobie i nie przejmujacego sie niczym innym pana, ze az zabiera mnie na taras (przy okazji, w ogrodzie akurat jest ogrodnik, a w kuchni kreci sie pani od sprzatania), zeby pokazac mi, co jego kafelkom zrobily deszcz i slonce. wczoraj Daniel obiecal pokazac nam swoje zdjecia, ale zapytany o to ponownie dzis robil wrazenie niezainteresowanego tematem. oczywiscie tylko gral (taka gwiazda). chwile pozniej ubrany w bawelniane rekawiczki prosi nas do salonu, gdzie na specjlanym stole prezentuje nam swoje prace.
pakujemy swoje rzeczy, zegnami sie z hostami i przenosimy sie do hostelu. o 2.00 przyjedzie po nas van z agencji turystycznej, wiec zanim to sie stanie chcemy jeszcze pojsc na obiad do polecanego wczoraj przez hostow miejsca - La Conche. maja to byc male ciemne drzwi na przeciw wejscia do kosciola Iglesia y Convento de Nuestra Senora de La Merced.
znajdujemy drzwi z malym napisem la Conche, ale w srodku jest tylko malutenki sklepik spozywczy. krecimy sie troche w miejscu probujac znalezc restauracyjke, ale nie mozemy namierzyc niczego podobnego. wracamy do sklepiku, zeby zapytac, a starsza pani stojaca za lada mowi nam, ze to wlasnie tu. w srodku nie ma nawet stolu, wiec chwile stoimy skonsternowane, ale usmiechnieta pani prowadzi nas na zaplecze. przechodzimy przez sklepik, przez magazyn i trafiamy do najbardziej urzekajacego miejsca ever. pomieszczenie na tylach sklepu jest kilkukrotnie wieksze i jednoczesnie stanowi magazyn, jadlodalnie, z dwoma osmioosobowymi stolami i kuchnie, w ktorej przyrzadzane jest jedzenie. wszedzie wisi mnostwo obrazkow z Jezusem, papiezem (JPII) i innymi swietymi, a na miejscu pracuje tylko stare, malutkie babcinki. widok jest tak rozczulajacy, ze przez chwile siedzimy wpatrujac sie we wszystko z otwartymi buziami. kazda babcia jest starsza i mniejsza od poprzedniej, ale rowniez zaangazowana cala soba w swoja prace. i tak jedna z nich dziarsko spaceruje z taca pomiedzy dwoma stolami, a inna, ta najmniejsza, ledwo czubkiem glowy siegajaca ponad garnki, z przejeciem pilnuje gotujacych sie potraw. nie ma karty dan, i kiedy babcia w niebieskiej sukience mowi nam, co mozemy zamowic, a my nie mamy pojecia, coz za potrafy moga kryc sie pod niektorymi nazwami, idzie do kuchni, a potem wraca powolutki z pelna lyzka gotowanej friholes nad reka. cala scena jest tak przeslodka, ze przejeta Ania jest niemal gotowa znow zjesc fasolke. ostatecznie zamawiamy carne z ryzem, do ktorego dostajemy jeszcze zupe kolendrowa, talerz tortilli i kompot truskawkowy. porcje sa tak duze, ze nie dajemy im rady. kiedy w koncu udaje nam sie przywolac przyglucha babcie-kelnerke, rachunek okazuje sie byc tak niski, ze nie mozemy uwierzyc. rozgladamy sie jeszcze raz z zachwytem po tym zaczarowanym miejscu, w ktorym chyba czas stanal w miejscu, wspolnie stwierdzamy, ze od wszystkich zabytkow, ruin i muzeow zdecydowanie wolimy wlasnie takie doswiadczenia i biegniemy na naszego vana.
a wiec to dzis zdobede moj pierwszy wulkan. bedzie nim Pacaya, jeden z trzech czynnych(!!!) wulkanow w Gwatemali. w wycieczke wliczony jest transport w obie strony oraz przewodnik, i wszystko razem jest dwa razy tansze niz w San Pedro la Laguna. nazwa wulkanu pochodzi od specjalnego rodzaju palm porastajacych zbocza gory. nasza wyprawe zaczynamy na wysokosci 1900 m.n.p.m. i po przejsciu 4 kilometrow (okolo 2 godzinach) wejdziemy na 2500 m.n.p.m. by z bliska przyjrzec sie kraterowi pelnemu goracej lawy. szczyt Pacayi ukryl sie dzis w chmurach i kiedy wspinami sie na gore wokol nie widac zupelnie nic. tylko biel. na naszych wlosach skraplaja sie chmurki i wydaje sie, ze jestesmy po srodku niczego. po mniej-wiecej dwoch kilometrach konczy sie strefa roslinnosci. nie rosnie tu nawet zdzbo trawy. wszedzie tylko zwir magmowy, opary wulkanu i zapach siarki. tu zaczyna sie ostatni etap wspinaczki. najbardziej stromy i zdecydowanie najbardziej wbijajacy sie w pamiec. maszerujemy podekscytowani pozostawiajac za soba chmury wulkanicznego kurzu. zwirek zamienia sie w wieksze kamienie, potem w kawalki skal, a przed samy koncem idziemy na granicy zbocza i morza zastyglej lawy. zaczyna szarzec, a wysokosc jest coraz wieksza, ale temperatura zamiast malec wzrasta. 'welcome in hell' slyszymy od naszego przewodnika. spod zwal magmy przedostaje sie czerwone swiatlo, a calosc trzeszczy jak lodowiec. to znak, ze wulkan nie spi. wchodzimy na ostatni mozliwy poziom i naszym oczom ukazuja sie rzeki rozzazonej lawy. przewodnik demonstruje nam jej temperature - lewdo zanurza w niej swoj kij, a ten w ciagu setnych sekundy zaczyna plonac. przeskakujemy po wiekszych kawalkach magmy starajac sie nie wpasc w zadna szczeline i nie splonac w niej (to nie zarty, niektore z osob musza zawrac poniewaz traca podeszwy w butach topiac je, na teoretycznie, zastyglych skalach!).podchodzimy najblizej, jak to mozliwe. wokol robi sie zupelnie ciemno i czerwona poswiata otacza wszystko wokol. jednoczesnie jest mega ekscytujaco... i strasznie. w takich miejscach jak te, bez problemu mozna zdac sobie sprawe, jak wielka i potezna jest natura. zachwyceni i nieco spokornieni zaczynamy powrot, majac nadzieje nie zalapac sie na zaden wybuch (ostatni raz Pacaya wybuchl 2 lata temu; ostatnia wielka erupcja miala miejsce 7 lat temu - wtedy to ilosc pylu, ktory wydobywal sie z krateru byla tak wielka, ze na kilka dni trzeba bylo zamknac wszystkie pobliskie lotniska). w drodze powrotnej rozrzedzaja sie chmury i mozemy podziwiac moze swiatel w Guatemala City. kiedy jestesmy juz na dole odwracamy sie by ostatni raz spojrzec na Pacaye. to, co widzimy powoduje powtrarzanie wokol ostroznego 'wooow' - z krateru wulkanu wydobywaja sie pazury ognia. i pomyslec, ze jeszcze chwile temu bylismy kilkanascie metrow od ich zrodla.
wracamy do naszego hostelu i od razu idziemy spac - o 4.00 rano przyjezdza po nas bus, ktorym pojedziemy do Hondurasu.
m.