meksyk gwatemala honduras nicaragua costa rica panama kolumbia
ekwador transit (peru - bolivia) argentyna - chile
ekwador transit (peru - bolivia) argentyna - chile
dzien: 62 Republika Bananowa 01.12.09
po hiszpanku Honduras znaczy 'glebokosci'. nazwa ta odnosi sie do glebokich wod Morza Karaibskiego na polnocy kraju i zostala nadana Hondurasowi przez samego Krzysztofa Kolumba, ktory doplynal tu w 1502 roku. pod koniec XIX wieku amerykanie zaczeli zakladac na polnocnym terenie tego kraju plantacje bananow, ktory rosly tu nadzwyczaj szybko. do 1913 roku banany stanowily 66% eksportowanego towaru (oczywiscie, 75% wszystkich plantacji nalezy do USA). tym samym Honduras zasluzyl sobie na miano Republiki Bananowej.
bus przyjezdza dokladnie na czas i zabiera nas na przejscie graniczne w El Florido. tym razem nie mamy zadnego problemu z Oficina de Migracion - jest tam, gdzie nalezaloby sie jej spodziewac - przy samej granicy. w pierwszym gwatemalskim okienku dokonujemy oplaty za wyjazd z kraju(!!!), a w honduraskim okienku obok placimy za wstep na nowe terytorium. chwile sortujemy strony naszych paszportow w poszukiwaniu honduraskiego stempelka, a kiedy sie okazuje, ze go nie ma, razem z dwoma chilijskimi dziewczynami wracamy spowrotem do okienka i w czworke domagamy sie odpowiedniej pieczatki (tak na pamiatke). urzednik nie ma wyjscia i rozesmiany robi to, o co go prosimy. wracamy do vana i jedziemy do pobliskiego Copanu. tam Ania zostawia mnie na Plazie Central i rusza na poszukiwanie hotelu. kilkanascie minut pozniej rozgaszczamy sie w naszym pokoju w hoteliku San Jose.
Copan to male miasteczko (6600 ludzi) w poblizu granicy, slynace przede wszystkim z lezacych tylko kilometr od centrum, ruin jednego z najwazniejszych miast Majow. Ruiny Copan pelne sa dobrze zachowanych rzezb i hieroglifow, przez czesto nazywa sie je 'Paryzem swiata Majow'.
wczorajsza wspinaczka, a potem pobudka o 3.00 nad ranem sprawiaja razem, ze kiedy dopadamy lozka z miejsca zasypiamy. budzimy sie kilka godzin pozniej, wychodzimy do centrum, orientujemy sie w cenach autobusow na jutro i biegniemy do ruin. na miejscu okazuje sie, ze wejscie do starozytnego miasta mozilwe jest tylko do godziny 16.00 (a nie 17.00, jak podawal Lonely Planet) i chociaz miejscowi przewodnicy mowia, ze nie ma zadnego problemu (jest w pol do 5.00), pan w okienku z biletami jest zupelnie innego zdania. mowi, ze nie moze nam sprzedac biletow. kiedy Ania odpowiada mu, ze w takim razie wejdziemy bez nich, robi tylko skwaszona mine i zamyka kase. tyle by bylo ze zwiedzania.
wracamy do miasteczka i spacerujemy po uliczkach, a potem idziemy do naszego hotelu. wieczor spedzamy uzupelniajac relacje i sluchajac muzyki.
m.
dzien: 63 ahoj, rodacy 02.12.09
razem z nami hotel opuszcza Vincent, francuski fizjoterapeutea pracujacy z narodowa reprezntacja niewidomych sportowcow. razem wsiadamy do autobusu i jedziemy do San Pedro Sula. na miejscu przewoznik organizuje nam godzinna przerwe. wedlug wspomnien Ani, zaraz przy terminalu powinien byc duzy market, na ktorym mozna cos zjesc. na miejscu okazuje sie, ze owszem zjesc mozna... w czesci gastronomicznej ogromnego centrum handlowego.
kiedy czekamy w kolejce po nasze wegetarianskie combo zaczepia nas pewna skromna Brytyjka. pyta czy mowimy po angielsku, skad jestesmy, czy nie chcialybysmy darmowych gazetek... Watchtower i Awake! (Straznica i Przebudzcie Sie! :) bierzemy obie, bo Ania chce miec cos do czytania w drodze.
droge jednak spedza przede wszystkim na rozmowie z przewodniczka plecakowej wycieczki po Ameryce Srodkowej - Marta - dziewczyna z Polski. oprocz tego, ze Marta skonczyla SGH i pracuje na w/w pozycji w jednej z polskich agencji zajmujacej sie organizowaniem takich nieresortowych wyjazdow, to od pol roku mieszka na Utily (na ktora wlasnie jedziemy), gdzie jest instruktorem nurkowania w Utila Dive Center (przyjechala tu w maju... poznala slodkiego Johana... i tak jakos sie jej zostalo;) kiedy slyszy, ze i my dalysmy sie porwac karaibskiemu szalowi na nurkowanie, zaczyna nas przekonywac do swojej szkoly. darmowe zakwaterowanie, sniadania, dodatkowe nurkowania... zanim dojedziemy do La Ceiby, gdzie bedziemy lapac prom na Utile, jestesmy juz pewne, ktora szkole wybierzemy.
Utila to jedna z trzech Wysp Bay na Morzu Karaibskim (oprocz niej jest tam jeszcze Roatan - slynacy z pieknych plaz i Guanaja - slynaca z... wysokich cen), lezacych 50 km od polnocnego wybrzeza Hondurasu. to idealne miejsce do nurkowania przede wszystkim z powodu wystepujacej tam rafy koralowej, drugiej, co do wielkosci na swiecie! (zaraz po australijskiej Wielkiej Rafie Koralowej), pelnej ryb, korali, zolwi morskich i nawet rekinow wielorybich. pierwszymi mieszkancami wysp byli prawdopodobie Majowie. w 1502 roku na wyspie Guanaja, na swojej czwartej, i ostatniej, podrozy do Nowego Swiata, wyladowal Kolumb. pozniej, w XVII w., wyspy nalezaly do piratow, a w 1782 Brytyjczycy porzucili na Roatanie czarnoskorych mieszkancow Karaibow. przez nastepne 100 lat wysypy byly pod brytyjskim wladaniem. dzisiejsi mieszkancy wysp stanowia mieszanke Afrykanczykow, Karaibian i Europejczykow (w szczegolnosci Brytyjczykow). dominujacym jezykiem jest angielski.
w La Ceibie razem z Vincentem i dwiema Chilijkami (tymi od stempelka), lapiemy taksowke na przystan (poczatkowo kierowca nie bardzo chce wziac do samochodu 5 osob - bo to zabronione... jaka mila odmiana po gwatemalskim upychaniu-ile-wlezie). na miejscu kupujemy bilety (dziewczyny plyna na Roatan) i czekamy na nasz prom. w miedzyczasie dojezdza Marta i cala czworka pakujemy sie na statek. przed nami godzinny rejs. zaloze sie, ze cieszylabym sie nim o wiele bardziej, gdyby nie to, ze od rana fatalnie sie czulam i w zwiazku z tym zasnelam mniej-wiecej w polowie drogi.
na Utili poznajemy Johana, dajemy sie wpakowac w firmowy bus UDC i powiezc do naszego nowego hotelu Mango Inn (chyba najlepsze miejsce w jakim do tej pory spalysmy!).
wieczorem idziemy na pyszna pizze w przyhotelowej restauracji Dolce Vita Pizzeria, a potem ze wzgledu na moj slaby stan i nieziemskie zmeczenie Ani (gdzie ona sie tak meczy..?) nie idziemy na impreze do Treetanica (podobno jednego z najlepszych barow na swiece..!)...
m.
razem z nami hotel opuszcza Vincent, francuski fizjoterapeutea pracujacy z narodowa reprezntacja niewidomych sportowcow. razem wsiadamy do autobusu i jedziemy do San Pedro Sula. na miejscu przewoznik organizuje nam godzinna przerwe. wedlug wspomnien Ani, zaraz przy terminalu powinien byc duzy market, na ktorym mozna cos zjesc. na miejscu okazuje sie, ze owszem zjesc mozna... w czesci gastronomicznej ogromnego centrum handlowego.
kiedy czekamy w kolejce po nasze wegetarianskie combo zaczepia nas pewna skromna Brytyjka. pyta czy mowimy po angielsku, skad jestesmy, czy nie chcialybysmy darmowych gazetek... Watchtower i Awake! (Straznica i Przebudzcie Sie! :) bierzemy obie, bo Ania chce miec cos do czytania w drodze.
droge jednak spedza przede wszystkim na rozmowie z przewodniczka plecakowej wycieczki po Ameryce Srodkowej - Marta - dziewczyna z Polski. oprocz tego, ze Marta skonczyla SGH i pracuje na w/w pozycji w jednej z polskich agencji zajmujacej sie organizowaniem takich nieresortowych wyjazdow, to od pol roku mieszka na Utily (na ktora wlasnie jedziemy), gdzie jest instruktorem nurkowania w Utila Dive Center (przyjechala tu w maju... poznala slodkiego Johana... i tak jakos sie jej zostalo;) kiedy slyszy, ze i my dalysmy sie porwac karaibskiemu szalowi na nurkowanie, zaczyna nas przekonywac do swojej szkoly. darmowe zakwaterowanie, sniadania, dodatkowe nurkowania... zanim dojedziemy do La Ceiby, gdzie bedziemy lapac prom na Utile, jestesmy juz pewne, ktora szkole wybierzemy.
Utila to jedna z trzech Wysp Bay na Morzu Karaibskim (oprocz niej jest tam jeszcze Roatan - slynacy z pieknych plaz i Guanaja - slynaca z... wysokich cen), lezacych 50 km od polnocnego wybrzeza Hondurasu. to idealne miejsce do nurkowania przede wszystkim z powodu wystepujacej tam rafy koralowej, drugiej, co do wielkosci na swiecie! (zaraz po australijskiej Wielkiej Rafie Koralowej), pelnej ryb, korali, zolwi morskich i nawet rekinow wielorybich. pierwszymi mieszkancami wysp byli prawdopodobie Majowie. w 1502 roku na wyspie Guanaja, na swojej czwartej, i ostatniej, podrozy do Nowego Swiata, wyladowal Kolumb. pozniej, w XVII w., wyspy nalezaly do piratow, a w 1782 Brytyjczycy porzucili na Roatanie czarnoskorych mieszkancow Karaibow. przez nastepne 100 lat wysypy byly pod brytyjskim wladaniem. dzisiejsi mieszkancy wysp stanowia mieszanke Afrykanczykow, Karaibian i Europejczykow (w szczegolnosci Brytyjczykow). dominujacym jezykiem jest angielski.
w La Ceibie razem z Vincentem i dwiema Chilijkami (tymi od stempelka), lapiemy taksowke na przystan (poczatkowo kierowca nie bardzo chce wziac do samochodu 5 osob - bo to zabronione... jaka mila odmiana po gwatemalskim upychaniu-ile-wlezie). na miejscu kupujemy bilety (dziewczyny plyna na Roatan) i czekamy na nasz prom. w miedzyczasie dojezdza Marta i cala czworka pakujemy sie na statek. przed nami godzinny rejs. zaloze sie, ze cieszylabym sie nim o wiele bardziej, gdyby nie to, ze od rana fatalnie sie czulam i w zwiazku z tym zasnelam mniej-wiecej w polowie drogi.
na Utili poznajemy Johana, dajemy sie wpakowac w firmowy bus UDC i powiezc do naszego nowego hotelu Mango Inn (chyba najlepsze miejsce w jakim do tej pory spalysmy!).
wieczorem idziemy na pyszna pizze w przyhotelowej restauracji Dolce Vita Pizzeria, a potem ze wzgledu na moj slaby stan i nieziemskie zmeczenie Ani (gdzie ona sie tak meczy..?) nie idziemy na impreze do Treetanica (podobno jednego z najlepszych barow na swiece..!)...
m.
dzien: 64 UDC 03.12.09
pierwsza nocleg na Karaibach za nami:) wiatraki chodzily nieprzerwanie cala noc, a i tak obudzilysmy sie zlane potem. kiedy wychodzimy na dwor jest jeszcze gorzej. nawet Martyna przestala narzekac na zimne prysznice. obie z radoscia wciskamy sie pod chlodny strumien wody... moglabym tam zostac do wieczora.
Utila, oprocz bycia destynacja numer 1 wsrod plecakowiczow i pletwonurkow z calego swiata, jest znana rowniez ze wgledu na wysokie ceny. mimo to wciaz jest najtansza ze wszystkich trzech Bay Islands.
na wyspie jest tylko kilka krzyzujacych sie ze soba uliczek. zadna z nich nie ma chodnika. nie ma tu zbyt duzych odleglosci w zwiazku jezdzi tu niewiele aut. sa za to inne pojazdy. na drodze szczegolnie uwazac trzeba na motory i quady. samochodziki golfowe tez nie naleza do rzadkosci. miejscowe domki sa przeurocze. drewniana konstrukcja budowana jest na wysokich palach. budynki malowane sa na ostre kolory i obowiazkowo posiadaja taras-werande, na ktorej wisza metalowe bujawki. starsze panie maja w zwyczaju hustac sie na nich wieczorami.
naszym dzisiejszym celem jest Utila Dive Center. na miejscu witaja nas, wczoraj poznani Johan i Sam. Johan oprowadza nas po centrum i opowiada o kursie. miejsce jest bardzo ladne. drewniany domek w Karaibskim stylu, ktory prowadzi do dlugiego na 20 m pomostu zakonczonego pietrowym tarasem - widac stad cala zatoke! zagladamy do sal szkoleniowych i magazynu ze sprzetem. zapoznajemy sie z lodziami, jakimi dysponuje centrum. wszystko pieknie. kiedy Johan konczy swoja prezentacje proponuje nam rozejrzec sie po wiosce i wrocic jesli zdecydujemy sie na Utila Dive Center. my juz chyba zdecydowalysmy. Marta tak zachwalala to miejsce, ze nie bedziemy szukac dalej i postanawiamy skorzystac z polskiej rekomendacji:) cena jest tylko troszeczke wyszsza od tej, ktorej sie spodziewalysmy wiec... zapada decyzja. po poludniu, o 4.00 pm mamy stawic sie w jednej z salek - zaczynamy cztero-i-poldniowy kurs PADI uprawniajacy nas do samodzielnego nurkowania (na otwartych wodach) do 18m :) jestesmy troche przestraszone. co bedzie jak sie nam nie spodoba albo, co gorzej, jak bedziemy miec problemy z wyrownywaniem cisnienia pod woda, he? niewazne. wspolnie stwierdzamy, ze dobrze dla odmiany zrobic cos pozytecznego w czasie tej podrozy. wciaz sie przezciez obijamy i spimy do poludnia!
ceny kursow roznia sie od siebie nieznacznie i tak naprawde trudno wybrac odpowiednie miejce na nauke. kazdy chwali sie nowym sprzetem, swietnymi instruktorami i latami doswiadczenia. oprocz tego, do kazdego pakietu dorzucane sa: zakwaterowanie, kilka sniadan, dwa nurkowania po ukonczeniu kursu, koszulki, materialy, karty klubowe... GRATIS! poniewaz w tym roku nie ma zbyt wielu turystow (powod: zamach stanu), wszyscy walcza o klientow bardziej niz zwykle. ceny podobno tez troszke spadly. zatem, caly kurs kosztuje nas 259$ od lebka. Johan sam przyznaje, ze mozna to zrobic taniej, ale oczywiscie wiaze sie to z jakoscia otrzymanej uslugi.
w drodze powrotnej zagladamy do sklepikow i bankomatu oraz jemy obiad w Seven Seas (wolowine w cebuli, ryz i fasole).
po poludniu wracamy do UDC gdzie poznajemy holenderska dziennikarke (Maryske), ktora bedzie w naszej grupie. wszystkie jestesmy bardzo podekscytowane i z usmiechem wedrujemy do jednej z sal wykladowych. tu przedstwaiaja sie instruktorzy... i kolejni instruktorzy... i ich pomocnicy. wow! no to jestesmy trzy: Maryska, Martyna i ja ORAZ szesc(!) innych osob, ktore beda nas uczyc. kiedy wszyscy prezentujemy swoje postacie mam wrazenie, ze to my jestesmy nauczycielami i mamy szescioosobowa grupe studentow, a nie na odwrot! zabawne jest, ze wszycy oprocz Johana mieli kiedys inne, powazne prace i zostawili je na rzecz bycia instruktorem nurkowania. Sean na przyklad pracowal w amerykanskim wojsku, Maddy byla antropologiem, Brad natomiast prawnikiem w USA. w UDC pracuje tylko dwoch honduranskich instruktorow: Johan i Maddy, reszta jest z calego swiata. ludzie przyjezdzaja na wyspe, zakochuja sie i zostaja. jak to powiedzial Sean: 'moglbym siedziec teraz w jakims okropnym biurze z ludzmi, ktorych nie lubie, a tak nurkuje sobie na wielkiej rafie kolarowej, zawsze jest slonecznie, uwielbiam swoja prace; wieczorem ogladam piekne zachody slonca, wciaz przyjezdzaja nowe dziewczyny, relaksuje sie - TO SIE NAZYWA ZYCIE!'
po dwoch godzinach ogladania filmow zbieramy sie do domu. jutro trzeba przyjsc wczesnie rano, aby obejrzec kolejne i... w koncu wejsc do wody. wracamy wiec do naszego hoteliku, aby sie troszke pouczyc. ksiazka jest gruba i do tego cala po angielsku. nacodzien nie mamy problemow z tym jezykiem, ale uczyc sie nurkowac po angielsku to inna sprawa. fachowe slownictwo sprawia, ze bedziemy musialy posiedziec nad tym dluzej niz inni. Maryska takze wybrala, angielska obcje kursu, mimo ze miala do wyboru holenderska. wszystko po to, zeby moc nurkowac na calym swiecie i rozumiec, co ludzie do nas mowia.
wieczorkiem idziemy na spotkanie z Vincentem. dzis Martyna odpada, mowi zebysmy poszly spac. ja mam troszke wiecej samozaparcia. wczoraj olalam wyjscie do Treetanica wiec dzis juz taka byc nie moge. wywlekamy sie zatem z domu o 9.30pm i idziemy na... drzewo:) Vincent jest juz na miejscu i w zupelnie pustym barze czyta ksiazke. to miejsce jest wyjatkowe i jak sie okazuje nie tylko dla nas, gdyz znalazlo sie na liscie najfajniejszych barow na swiecie. wypijamy po drinku w rytmach amerykanskiego soulu z przed lat i ruszamy do Coco Loco (Szalonego Kokosa) gdzie dzis ma sie odbywac impreza. ten bar znajduje sie na prywatnym pomoscie wychodzacym na zatoke. jest bardzo milo (o ludziach powiedziec tego, niestety, nie mozna), atmosferycznie. wieje morska bryza, jest goraco, widac gwiazdy i swiatelka jachtow, no i oczywiscie slychac szum morza:)
a.
pierwsza nocleg na Karaibach za nami:) wiatraki chodzily nieprzerwanie cala noc, a i tak obudzilysmy sie zlane potem. kiedy wychodzimy na dwor jest jeszcze gorzej. nawet Martyna przestala narzekac na zimne prysznice. obie z radoscia wciskamy sie pod chlodny strumien wody... moglabym tam zostac do wieczora.
Utila, oprocz bycia destynacja numer 1 wsrod plecakowiczow i pletwonurkow z calego swiata, jest znana rowniez ze wgledu na wysokie ceny. mimo to wciaz jest najtansza ze wszystkich trzech Bay Islands.
na wyspie jest tylko kilka krzyzujacych sie ze soba uliczek. zadna z nich nie ma chodnika. nie ma tu zbyt duzych odleglosci w zwiazku jezdzi tu niewiele aut. sa za to inne pojazdy. na drodze szczegolnie uwazac trzeba na motory i quady. samochodziki golfowe tez nie naleza do rzadkosci. miejscowe domki sa przeurocze. drewniana konstrukcja budowana jest na wysokich palach. budynki malowane sa na ostre kolory i obowiazkowo posiadaja taras-werande, na ktorej wisza metalowe bujawki. starsze panie maja w zwyczaju hustac sie na nich wieczorami.
naszym dzisiejszym celem jest Utila Dive Center. na miejscu witaja nas, wczoraj poznani Johan i Sam. Johan oprowadza nas po centrum i opowiada o kursie. miejsce jest bardzo ladne. drewniany domek w Karaibskim stylu, ktory prowadzi do dlugiego na 20 m pomostu zakonczonego pietrowym tarasem - widac stad cala zatoke! zagladamy do sal szkoleniowych i magazynu ze sprzetem. zapoznajemy sie z lodziami, jakimi dysponuje centrum. wszystko pieknie. kiedy Johan konczy swoja prezentacje proponuje nam rozejrzec sie po wiosce i wrocic jesli zdecydujemy sie na Utila Dive Center. my juz chyba zdecydowalysmy. Marta tak zachwalala to miejsce, ze nie bedziemy szukac dalej i postanawiamy skorzystac z polskiej rekomendacji:) cena jest tylko troszeczke wyszsza od tej, ktorej sie spodziewalysmy wiec... zapada decyzja. po poludniu, o 4.00 pm mamy stawic sie w jednej z salek - zaczynamy cztero-i-poldniowy kurs PADI uprawniajacy nas do samodzielnego nurkowania (na otwartych wodach) do 18m :) jestesmy troche przestraszone. co bedzie jak sie nam nie spodoba albo, co gorzej, jak bedziemy miec problemy z wyrownywaniem cisnienia pod woda, he? niewazne. wspolnie stwierdzamy, ze dobrze dla odmiany zrobic cos pozytecznego w czasie tej podrozy. wciaz sie przezciez obijamy i spimy do poludnia!
ceny kursow roznia sie od siebie nieznacznie i tak naprawde trudno wybrac odpowiednie miejce na nauke. kazdy chwali sie nowym sprzetem, swietnymi instruktorami i latami doswiadczenia. oprocz tego, do kazdego pakietu dorzucane sa: zakwaterowanie, kilka sniadan, dwa nurkowania po ukonczeniu kursu, koszulki, materialy, karty klubowe... GRATIS! poniewaz w tym roku nie ma zbyt wielu turystow (powod: zamach stanu), wszyscy walcza o klientow bardziej niz zwykle. ceny podobno tez troszke spadly. zatem, caly kurs kosztuje nas 259$ od lebka. Johan sam przyznaje, ze mozna to zrobic taniej, ale oczywiscie wiaze sie to z jakoscia otrzymanej uslugi.
w drodze powrotnej zagladamy do sklepikow i bankomatu oraz jemy obiad w Seven Seas (wolowine w cebuli, ryz i fasole).
po poludniu wracamy do UDC gdzie poznajemy holenderska dziennikarke (Maryske), ktora bedzie w naszej grupie. wszystkie jestesmy bardzo podekscytowane i z usmiechem wedrujemy do jednej z sal wykladowych. tu przedstwaiaja sie instruktorzy... i kolejni instruktorzy... i ich pomocnicy. wow! no to jestesmy trzy: Maryska, Martyna i ja ORAZ szesc(!) innych osob, ktore beda nas uczyc. kiedy wszyscy prezentujemy swoje postacie mam wrazenie, ze to my jestesmy nauczycielami i mamy szescioosobowa grupe studentow, a nie na odwrot! zabawne jest, ze wszycy oprocz Johana mieli kiedys inne, powazne prace i zostawili je na rzecz bycia instruktorem nurkowania. Sean na przyklad pracowal w amerykanskim wojsku, Maddy byla antropologiem, Brad natomiast prawnikiem w USA. w UDC pracuje tylko dwoch honduranskich instruktorow: Johan i Maddy, reszta jest z calego swiata. ludzie przyjezdzaja na wyspe, zakochuja sie i zostaja. jak to powiedzial Sean: 'moglbym siedziec teraz w jakims okropnym biurze z ludzmi, ktorych nie lubie, a tak nurkuje sobie na wielkiej rafie kolarowej, zawsze jest slonecznie, uwielbiam swoja prace; wieczorem ogladam piekne zachody slonca, wciaz przyjezdzaja nowe dziewczyny, relaksuje sie - TO SIE NAZYWA ZYCIE!'
po dwoch godzinach ogladania filmow zbieramy sie do domu. jutro trzeba przyjsc wczesnie rano, aby obejrzec kolejne i... w koncu wejsc do wody. wracamy wiec do naszego hoteliku, aby sie troszke pouczyc. ksiazka jest gruba i do tego cala po angielsku. nacodzien nie mamy problemow z tym jezykiem, ale uczyc sie nurkowac po angielsku to inna sprawa. fachowe slownictwo sprawia, ze bedziemy musialy posiedziec nad tym dluzej niz inni. Maryska takze wybrala, angielska obcje kursu, mimo ze miala do wyboru holenderska. wszystko po to, zeby moc nurkowac na calym swiecie i rozumiec, co ludzie do nas mowia.
wieczorkiem idziemy na spotkanie z Vincentem. dzis Martyna odpada, mowi zebysmy poszly spac. ja mam troszke wiecej samozaparcia. wczoraj olalam wyjscie do Treetanica wiec dzis juz taka byc nie moge. wywlekamy sie zatem z domu o 9.30pm i idziemy na... drzewo:) Vincent jest juz na miejscu i w zupelnie pustym barze czyta ksiazke. to miejsce jest wyjatkowe i jak sie okazuje nie tylko dla nas, gdyz znalazlo sie na liscie najfajniejszych barow na swiecie. wypijamy po drinku w rytmach amerykanskiego soulu z przed lat i ruszamy do Coco Loco (Szalonego Kokosa) gdzie dzis ma sie odbywac impreza. ten bar znajduje sie na prywatnym pomoscie wychodzacym na zatoke. jest bardzo milo (o ludziach powiedziec tego, niestety, nie mozna), atmosferycznie. wieje morska bryza, jest goraco, widac gwiazdy i swiatelka jachtow, no i oczywiscie slychac szum morza:)
a.
dzien: 65 ale nury! 04.12.09
ledwo zywe dopelzamy do naszego centrum. jest 8 rano i zdecydowanie wolalybysmy lezec teraz w lozku, a nie rozwiazywac testy... okazuje sie, ze na dzis mialysmy nauczyc sie dwoch rozdzialow, ktore lacznie maja 130 stron! nawet nie przeczytalam 1/3 z pierwszego rozdzialu, a co dopiero drugi. powolutku rozwiazujemy zadania. Maddy jeszcze raz tlumaczy nam wszystkie zagadnienia. w rezultacie mini-egzaminy zdajemy bardzo dobrze. czas na kolejna porcje filmow.
ze wzgledu na przerwe w dostawie pradu wszystko sie dzis nam poprzesuwalo. konczymy zajecia o 11am i mamy tylko dwie godziny na dojscie do domu, odpoczecie, obiad, przygotowanie do zajec w wodzie i powrot. nadchodzi ta ekscytujaca czesc kursu - nurkowanie ze sprzetem. kazda z nas dostaje swoj zestaw, ktory zawiera: maske i rurke, pletwy, kamizelke BCD, ciezarki, weze... blah blah blah. sama nie wiem, jak to wszystko opisac bo przeciez nie znam tych slow po polsku! mniej-wiecej wyglada to tak:
- najpierw zaklada sie pasek, do ktorego przymocowane sa ciezarki (bez nich nie udaloby sie nam zejsc pod wode),
- nastepnie czas na kamizelke, do ktorej przymocowana jest butla z tlenem (wielka i ciezka jak dzwon w Kosciele Mariackim),
- butla polaczona jest z kamizelka za pomoca pasa,
- weze to kolejny, bardzo wazny element ekwipunku nurka. za pomoca nich mozemy wdychac tlen z butli, sprawdzic jego cisnienie, oraz sterowac BCD,
- male metalowe urzadzonko (1st stage) laczy wszystkie weze ze soba. to wlasnie te metalowa czesc podlaczamy do ujscia tlenu w naszej butli,
- i tak mamy: 1.waz z regulatorem tlenu dla nurka, 2.zapasowy waz z regulatorem, 3.waz za pomoca, ktorego napelniamy i wyprozniamy tlen z kamizelki oraz 4.waz zakonczony cisnieniomierzem i glebokomierzem.
kiedy juz to wszystko podlaczymy do siebie nawzajem, przychodzi kolej nas samych - nakladamy pletwy i maski z rurka. zapomnialam o kombinezonie z pianki, potocznie nazywanym pianka, ktory pomaga nam nie zamarznac podczas dlugiego pobytu w wodzie. taki kombinezon jest bardzo obcisly i wszyscy wygladamy w nich jak w kondomkach:) uzbrojony w taki zestaw, nurek jest gotowy do wejscia pod wode (nie moglby isc nigdzie indziej, bo z takim obciazeniem mozna sie ledwo ruszac). wygladamy jak ufoludki i zamiast chodzic czlapiemy po schodkach wprost do morza... plusk! dodam jeszcze tylko, ze aby maska nam nie parowala wcieramy w nia spora porcje sliny...:) dzsiaj, poniewaz dopiero zaczynamy, wchodzimy pod wode na nie wiecej niz 1,5 metra. gul, gul, gul. od razu musimy sie przestawic z oddychania nosem na oddychanie buzia. pod woda nigdy nie mozna wstrzymywac oddechu bo mozna sobie zrobic krzywde. dzieje sie tak z powodu zmian cisnienia. kazde 10 metrow to kolejna atmosfera, i tak np. na 20 metrach sa juz trzy atmosfery, czyli powietrze w butli jest sprzezone 3 razy bardziej od tego, ktorym oddychamy normalnie. wyobrazmy sobie teraz, co staloby sie z naszymi plucami, gdybysmy wyplywajac na powierzchnie wstrzymali oddech... zmniejszajace sie cisnienie sprawiloby, ze powietrze w naszych plucach zaczeloby zwiekszac swoja objetosc. kiedy byloby go za duzo nasze pluca wypchnelyby je w postaci malych babelkow do krwi no i nieszczescie gotowe. dlatego NIGDY, PRZENIGDY NIE WOLNO WSTRZYMYWAC ODDECHU PODCZAS NURKOWANIA - powtorzono nam to czyba ze 100 razy!
mimo, ze dzis wcale nie mialysmy trudnych zadan, wychodzimy z wody totalnie wymeczone. umiemy za to kilka nowych trikow, ktore przydadza sie nam na nadchodzacych zajeciach. zdejmujemy z siebie caly sprzet, pluczemy w slodkiej wodzie i grzecznie skladamy. na dzis mamy juz wolne... znaczy do wieczora, bo dostalysmy zaproszenie na BBQ (grila).
wracamy do Mango Inn. jestesmy wsciekle glodne. bierzemy tylko prysznic, przebieramy sie z mokrych ciuchow i idziemy na miasto. nie mamy sily, zeby czekac na pozna kolacje. wybieramy fajowa, drewniana restauracje Evelyn's i pozeramy wielkie talerze spaghetti i ryby Mahi Mahi. Martyna czuje sie wciaz nie najlepiej i nazeka na bol brzucha. wypchane po brzegi wracamy do hotelu, zeby wziasc kolejny prysznic i zrobic makijaz (nie sklamie, jesli powiem, ze bedzie to moze drugi raz od 2 miesiecy...). umowilysmy sie z Johanem i Maryska na 7.15 pm. jest za kwadrans 8pm, a nas wciaz tam nie ma. impreza miala sie odbywac za klubem nurkowym Cross Crek. szukajac odpowiedniej uliczki tafiamy na podworko pewnego, troszke zawianego juz pana, ktory tlumaczy nam, ze u niego raczej BBQ dzis nie ma, ale jak chcemy sie nawalic (w sensie upic) to on nas serdecznie zaprasza. obiecujemy, ze jesli nie znajdziemy naszej imprezy to na pewno do niego wrocimy.... aha. kolejna ulica prowadzi nas przez bagna do wybudowanego na wysokich palach domu - czujemy zapach rozpalki. znalazlysmy! na miejscu spotykamy Maryske, Marte, Johana, Maddy i jeszczke kilku innych ludzi z UDC. przy rytmach latynoskiej muzyki spijamy kilka piw i rum z cola, no i gadamy, roztrzesujemy, dywagujemy az do 10 pm, kiedy zmeczone alkoholem i siegajaca zenitu wilgotnoscia wracamy do domku - spac.
a.
ledwo zywe dopelzamy do naszego centrum. jest 8 rano i zdecydowanie wolalybysmy lezec teraz w lozku, a nie rozwiazywac testy... okazuje sie, ze na dzis mialysmy nauczyc sie dwoch rozdzialow, ktore lacznie maja 130 stron! nawet nie przeczytalam 1/3 z pierwszego rozdzialu, a co dopiero drugi. powolutku rozwiazujemy zadania. Maddy jeszcze raz tlumaczy nam wszystkie zagadnienia. w rezultacie mini-egzaminy zdajemy bardzo dobrze. czas na kolejna porcje filmow.
ze wzgledu na przerwe w dostawie pradu wszystko sie dzis nam poprzesuwalo. konczymy zajecia o 11am i mamy tylko dwie godziny na dojscie do domu, odpoczecie, obiad, przygotowanie do zajec w wodzie i powrot. nadchodzi ta ekscytujaca czesc kursu - nurkowanie ze sprzetem. kazda z nas dostaje swoj zestaw, ktory zawiera: maske i rurke, pletwy, kamizelke BCD, ciezarki, weze... blah blah blah. sama nie wiem, jak to wszystko opisac bo przeciez nie znam tych slow po polsku! mniej-wiecej wyglada to tak:
- najpierw zaklada sie pasek, do ktorego przymocowane sa ciezarki (bez nich nie udaloby sie nam zejsc pod wode),
- nastepnie czas na kamizelke, do ktorej przymocowana jest butla z tlenem (wielka i ciezka jak dzwon w Kosciele Mariackim),
- butla polaczona jest z kamizelka za pomoca pasa,
- weze to kolejny, bardzo wazny element ekwipunku nurka. za pomoca nich mozemy wdychac tlen z butli, sprawdzic jego cisnienie, oraz sterowac BCD,
- male metalowe urzadzonko (1st stage) laczy wszystkie weze ze soba. to wlasnie te metalowa czesc podlaczamy do ujscia tlenu w naszej butli,
- i tak mamy: 1.waz z regulatorem tlenu dla nurka, 2.zapasowy waz z regulatorem, 3.waz za pomoca, ktorego napelniamy i wyprozniamy tlen z kamizelki oraz 4.waz zakonczony cisnieniomierzem i glebokomierzem.
kiedy juz to wszystko podlaczymy do siebie nawzajem, przychodzi kolej nas samych - nakladamy pletwy i maski z rurka. zapomnialam o kombinezonie z pianki, potocznie nazywanym pianka, ktory pomaga nam nie zamarznac podczas dlugiego pobytu w wodzie. taki kombinezon jest bardzo obcisly i wszyscy wygladamy w nich jak w kondomkach:) uzbrojony w taki zestaw, nurek jest gotowy do wejscia pod wode (nie moglby isc nigdzie indziej, bo z takim obciazeniem mozna sie ledwo ruszac). wygladamy jak ufoludki i zamiast chodzic czlapiemy po schodkach wprost do morza... plusk! dodam jeszcze tylko, ze aby maska nam nie parowala wcieramy w nia spora porcje sliny...:) dzsiaj, poniewaz dopiero zaczynamy, wchodzimy pod wode na nie wiecej niz 1,5 metra. gul, gul, gul. od razu musimy sie przestawic z oddychania nosem na oddychanie buzia. pod woda nigdy nie mozna wstrzymywac oddechu bo mozna sobie zrobic krzywde. dzieje sie tak z powodu zmian cisnienia. kazde 10 metrow to kolejna atmosfera, i tak np. na 20 metrach sa juz trzy atmosfery, czyli powietrze w butli jest sprzezone 3 razy bardziej od tego, ktorym oddychamy normalnie. wyobrazmy sobie teraz, co staloby sie z naszymi plucami, gdybysmy wyplywajac na powierzchnie wstrzymali oddech... zmniejszajace sie cisnienie sprawiloby, ze powietrze w naszych plucach zaczeloby zwiekszac swoja objetosc. kiedy byloby go za duzo nasze pluca wypchnelyby je w postaci malych babelkow do krwi no i nieszczescie gotowe. dlatego NIGDY, PRZENIGDY NIE WOLNO WSTRZYMYWAC ODDECHU PODCZAS NURKOWANIA - powtorzono nam to czyba ze 100 razy!
mimo, ze dzis wcale nie mialysmy trudnych zadan, wychodzimy z wody totalnie wymeczone. umiemy za to kilka nowych trikow, ktore przydadza sie nam na nadchodzacych zajeciach. zdejmujemy z siebie caly sprzet, pluczemy w slodkiej wodzie i grzecznie skladamy. na dzis mamy juz wolne... znaczy do wieczora, bo dostalysmy zaproszenie na BBQ (grila).
wracamy do Mango Inn. jestesmy wsciekle glodne. bierzemy tylko prysznic, przebieramy sie z mokrych ciuchow i idziemy na miasto. nie mamy sily, zeby czekac na pozna kolacje. wybieramy fajowa, drewniana restauracje Evelyn's i pozeramy wielkie talerze spaghetti i ryby Mahi Mahi. Martyna czuje sie wciaz nie najlepiej i nazeka na bol brzucha. wypchane po brzegi wracamy do hotelu, zeby wziasc kolejny prysznic i zrobic makijaz (nie sklamie, jesli powiem, ze bedzie to moze drugi raz od 2 miesiecy...). umowilysmy sie z Johanem i Maryska na 7.15 pm. jest za kwadrans 8pm, a nas wciaz tam nie ma. impreza miala sie odbywac za klubem nurkowym Cross Crek. szukajac odpowiedniej uliczki tafiamy na podworko pewnego, troszke zawianego juz pana, ktory tlumaczy nam, ze u niego raczej BBQ dzis nie ma, ale jak chcemy sie nawalic (w sensie upic) to on nas serdecznie zaprasza. obiecujemy, ze jesli nie znajdziemy naszej imprezy to na pewno do niego wrocimy.... aha. kolejna ulica prowadzi nas przez bagna do wybudowanego na wysokich palach domu - czujemy zapach rozpalki. znalazlysmy! na miejscu spotykamy Maryske, Marte, Johana, Maddy i jeszczke kilku innych ludzi z UDC. przy rytmach latynoskiej muzyki spijamy kilka piw i rum z cola, no i gadamy, roztrzesujemy, dywagujemy az do 10 pm, kiedy zmeczone alkoholem i siegajaca zenitu wilgotnoscia wracamy do domku - spac.
a.
dzien: 66 skazane na tortury 05.12.09
masakra! o 8 rano znow spotykamy sie w salce wykladowej UDC. dzis mamy rozwiazywac testy... jestesmy zielone. ani Maryska ani Martyna ani ja nie zajrzalysmy do ksiazki. co prawda, ustalilysmy wieczorem na imprezie, ze kazda przeczyta inny rozdzial, ale i na to nie bylo za bardzo czasu. dolozmy do tego kilka wieczornych drinkow i wszyscy (oprocz Maddy i Johana) sa nieprzytomni. po ostatnim filmie z serii 'nurkowanie z PADI' zasiadamy do sprawdzenia lekcji. mamy spore zaleglosci. dotychczas uzupelnilysmy tylko dwa pierwsze dzialy, a trzy kolejne zupelnie olalysmy. Maddy pozostawia nas samym sobie - mamy czas na wertowanie ksiazki. idzie nam to baaardzo wolno i ciezko. w rezultacie w sali zaczynaja pojawiac sie nasi wszyscy instruktorzy i konczy sie na wspolnym rozwiazywaniu zadan z tabeli. czysta matematyka (Bosheee, kiedy to bylo?!)! musimy umiec czytac tabele aby obliczyc bezpieczny czas, jaki mozemy pozostac pod woda na danej glebokosci. chodzi przede wszytskim o nasze bezpieczenstwo. straszne z nas cieleta. gapimy sie w te cyferki, odwracamy tabelke z tylu na przod i wszystkie wyniki podajemy zle. nasza opornosc wyprowadza Johana z rownowagi. wychodzi i zostawia nas w rekach duzo cierpliwszej Maddy. oswiecenie przychodzi do nas po koleji. Maryska ma najwieksze problemy. na koniec oswiadcza, ze juz wszystko rozumie, ale jej rozbiegane oczy mowia same za siebie... bedzie musia posiedziec nad tym w domu.
pogoda jest dzis szalenie przyjemna. zachmurzone niebo daje nam na chwile odpoczac od goracego slonca. z nad wody wieje dosc mocny, chlodny wiatr (zeby nie bylo, temperatura to wciaz jakies 27ºC). fale sa wzburzone, a woda metna. owe warunki sklaniaja naszych nauczycieli do przeniesienia nurkowania z morza do basenu na terenie naszego hotelu. mamy sie tam spotkac za 2 godziny.
odwiedzamy supermarket Bush. z owocow mamy do wyboru importowane jablka, banany, ananasy badz melony. wsrod warzyw tez nie ma zbyt duzego wyboru, jedynie: ziemniaki, pomidory, cebula, salata lodowa i kilka zdechlych marchewek. wiekszosc asortymenu stanowia polprodukty. niestety my, w Mango Inn nie mamy dostepu do kuchni wiec nie mozemy kupic zadnych z nich. pozostaje nam tylko mleko i platki.
mija 20 minut od umowionego czasu, a zalogi UDC ani slychu ani widu. siedzimy z Maryska nad brzegiem basenu zastanawiamy sie czy dobrze ich zrozumialysmy... dziesiec minut pozniej pojawia sie zdyszna Maddy, a za nia cala reszta. problemy z kierowca to powod ich spoznienia. wbijamy sie w pianki (dzisiaj mamy po dwie na osobe bo w basenie ziiiiimno), kamizelki z butlami i bul bul bul, zanurzamy sie w orzezwiajacej, blekitnej wodzie. dzisaj po raz pierwszy czujemy zgniatajace nasze uszy cisnienie. basen ma jedynie 4 metry glebokosci, ale juz to wystarcza, aby przekonac sie, ze czlowiek nie ryba:) zajecia trwaja okolo 40 minut i naleza do naszych najNIEulubienszych. ze wzgledu na wielkosc basenu, nie mielismy duzo okazji , zeby sie ruszac. moglabym miec na sobie z dziesiec pianek, a i tak bym sie trzesla jak galareta. uczymy sie kontrolowac nasze zanurzenie poprzez prace pluc. dupa - zupelnie nam nie wychodzi. Johan i Maddy moga sobie bezwiednie wisiec w wybranym miejcu, a my albo ryjemy nosem w kafle na dnie (kiedy wypompujemy za duzo powietrza), albo odlatujemy jak baloniki z helem (kiedy nabierzemy go za duzo w pluca). w koncu, wypuszczaja nas na powierzchnie. jedyne, co przychodzi mi na mysl w tym momencie to: 'nie wierze, sama tego chcialam i na dodatek place za te tortury wykraczajaca ponad nasz budzet kase!'. jestem gotowa oznajmic wszystkim, ze wiecej w moim zyciu do wody NIE WEJDE!
wieczorem zagladamy do naszej hotelwej restauracji, a potem urzadzamy sobie spacer na nadbrzeze. kiedy nastaje noc na ulice wychodza wielkie jak patelnie kraby. Martyna z zainteresowaniem przyglada sie tym, wydajacym dziwne dzwieki skorupiakom. kraby sa bardzo plochliwe. czasami mozna uslyszec tylko klikanie ich sztywnych nozek... brrrr!
a.
masakra! o 8 rano znow spotykamy sie w salce wykladowej UDC. dzis mamy rozwiazywac testy... jestesmy zielone. ani Maryska ani Martyna ani ja nie zajrzalysmy do ksiazki. co prawda, ustalilysmy wieczorem na imprezie, ze kazda przeczyta inny rozdzial, ale i na to nie bylo za bardzo czasu. dolozmy do tego kilka wieczornych drinkow i wszyscy (oprocz Maddy i Johana) sa nieprzytomni. po ostatnim filmie z serii 'nurkowanie z PADI' zasiadamy do sprawdzenia lekcji. mamy spore zaleglosci. dotychczas uzupelnilysmy tylko dwa pierwsze dzialy, a trzy kolejne zupelnie olalysmy. Maddy pozostawia nas samym sobie - mamy czas na wertowanie ksiazki. idzie nam to baaardzo wolno i ciezko. w rezultacie w sali zaczynaja pojawiac sie nasi wszyscy instruktorzy i konczy sie na wspolnym rozwiazywaniu zadan z tabeli. czysta matematyka (Bosheee, kiedy to bylo?!)! musimy umiec czytac tabele aby obliczyc bezpieczny czas, jaki mozemy pozostac pod woda na danej glebokosci. chodzi przede wszytskim o nasze bezpieczenstwo. straszne z nas cieleta. gapimy sie w te cyferki, odwracamy tabelke z tylu na przod i wszystkie wyniki podajemy zle. nasza opornosc wyprowadza Johana z rownowagi. wychodzi i zostawia nas w rekach duzo cierpliwszej Maddy. oswiecenie przychodzi do nas po koleji. Maryska ma najwieksze problemy. na koniec oswiadcza, ze juz wszystko rozumie, ale jej rozbiegane oczy mowia same za siebie... bedzie musia posiedziec nad tym w domu.
pogoda jest dzis szalenie przyjemna. zachmurzone niebo daje nam na chwile odpoczac od goracego slonca. z nad wody wieje dosc mocny, chlodny wiatr (zeby nie bylo, temperatura to wciaz jakies 27ºC). fale sa wzburzone, a woda metna. owe warunki sklaniaja naszych nauczycieli do przeniesienia nurkowania z morza do basenu na terenie naszego hotelu. mamy sie tam spotkac za 2 godziny.
odwiedzamy supermarket Bush. z owocow mamy do wyboru importowane jablka, banany, ananasy badz melony. wsrod warzyw tez nie ma zbyt duzego wyboru, jedynie: ziemniaki, pomidory, cebula, salata lodowa i kilka zdechlych marchewek. wiekszosc asortymenu stanowia polprodukty. niestety my, w Mango Inn nie mamy dostepu do kuchni wiec nie mozemy kupic zadnych z nich. pozostaje nam tylko mleko i platki.
mija 20 minut od umowionego czasu, a zalogi UDC ani slychu ani widu. siedzimy z Maryska nad brzegiem basenu zastanawiamy sie czy dobrze ich zrozumialysmy... dziesiec minut pozniej pojawia sie zdyszna Maddy, a za nia cala reszta. problemy z kierowca to powod ich spoznienia. wbijamy sie w pianki (dzisiaj mamy po dwie na osobe bo w basenie ziiiiimno), kamizelki z butlami i bul bul bul, zanurzamy sie w orzezwiajacej, blekitnej wodzie. dzisaj po raz pierwszy czujemy zgniatajace nasze uszy cisnienie. basen ma jedynie 4 metry glebokosci, ale juz to wystarcza, aby przekonac sie, ze czlowiek nie ryba:) zajecia trwaja okolo 40 minut i naleza do naszych najNIEulubienszych. ze wzgledu na wielkosc basenu, nie mielismy duzo okazji , zeby sie ruszac. moglabym miec na sobie z dziesiec pianek, a i tak bym sie trzesla jak galareta. uczymy sie kontrolowac nasze zanurzenie poprzez prace pluc. dupa - zupelnie nam nie wychodzi. Johan i Maddy moga sobie bezwiednie wisiec w wybranym miejcu, a my albo ryjemy nosem w kafle na dnie (kiedy wypompujemy za duzo powietrza), albo odlatujemy jak baloniki z helem (kiedy nabierzemy go za duzo w pluca). w koncu, wypuszczaja nas na powierzchnie. jedyne, co przychodzi mi na mysl w tym momencie to: 'nie wierze, sama tego chcialam i na dodatek place za te tortury wykraczajaca ponad nasz budzet kase!'. jestem gotowa oznajmic wszystkim, ze wiecej w moim zyciu do wody NIE WEJDE!
wieczorem zagladamy do naszej hotelwej restauracji, a potem urzadzamy sobie spacer na nadbrzeze. kiedy nastaje noc na ulice wychodza wielkie jak patelnie kraby. Martyna z zainteresowaniem przyglada sie tym, wydajacym dziwne dzwieki skorupiakom. kraby sa bardzo plochliwe. czasami mozna uslyszec tylko klikanie ich sztywnych nozek... brrrr!
a.
dzien: 67 Martyna nie umyla buta... 06.12.09
...Ania z reszta tez nie, ale wyglada na to, ze Ania byla grzeczniejsza, bo tylko ona znalazla dzis w swoim... sandale Snickersa i dwa lizaki. tak naprawde, to Ania spieprzyla i zupelnie zapomniala o Mikolaju. w zwiazku z tym podzielila sie lizakami... ale batonika zezarla sama:)
od wczesnego rana, wertuje ksiazke. Martyna lezy. o 10 rano mam wszystko przeczytane i rozwiazane wszystkie testy sprawdzajace. Martyna lezy. za 1,5 godziny musimy byc w Utila Dive Centre. Martyna lezy. kiedy oswiadczam, ze mam juz wszystko zrobione Martyna budzi sie z letargu. przez nastepna godzine przeglada materialy i zadaje mi kolejne pytania... czas wyjsc.
dzis nasze pierwsze, prawdziwe nurkowanie. plyniemy lodzia do Little Bight. jestesmy bardzo podekscytowane. za chwile bedziemy schodzic pod wode - na 12 metrow! jest piekna pogoda. lodka rozbija kolejne fale. za burta, na zmiane, szmaragdowa i granatowa woda. wiatr we wlosach. same przygotowujemy i sprawdzamy sprzet. po koleji podchodzimy do rufy i HOP do wody. dobieramy sie w pary: instruktor - uczen i zaczynamy zanurzanie. pod nami piekny, bialy piasek. na poczatku musimy wykonac kolejne, niezbedne cwiczenia: brak powietrza, zdejmowanie - nakladanie maski, awaryjne wynurzanie itp. kiedy mamy juz wszystkie 'wazne' rzeczy za soba przychodzi czas na rafe kolarowa. tak jak obiecal nam Sean - to dopiero jest zabawa! to tak jak latanie. przeplywamy nad i pod soba. ryby w ogole nie zwracaja na nas uwagi. podwodny swiat jest zupelnie jak inna planeta. inne rosliny, zwierzeta, inne uksztaltowanie terenu. spedzamy pod woda ponad 50 minut. wylazimy na powierzchnie zupelnie wyczerpane. tam, na dole wszystko odbywa sie duzo wolniej niz na gorze. po drodze na nastepne miejsce wymieniamy wrazenia. kiedy przychodzi czas na kolejne nurkowanie Martyna protestuje. podwodne oddychanie tak ja wykonczylo, ze nie jest gotowa na kolejne zejscie. ze skwaszona mina zaklada butle i laduje za burta. miejsce nazywa sie La Laguna. tu spedzamy 45 minut. tym razem jest wiecej zabawy i ogladania niz cwiczen. nawet Martyna odzyskuje sily. kiedy znow jestesmy na lodzi nie mozemy sie juz doczkac, kiedy wrocimy do domu i padniemy na lozko. takie nurkowanie to szalenie meczaca sprawa!
wieczorem wybieramy sie do Babalu - najstarszego baru nad woda. w menu jest king fish albo red snapper. bierzemy wszystkie mozliwe opcje i po drinku. caly bar zbity jest z krzywych desek i wychodzi na kilkanascie metrow w morze. w szerokim pomoscie znajduje sie kwadratowa dziura (3x3 m) i widac dno. wieczorem to naturalne akwarium jest podswietlone i swietnie widac przeplywajace ryby. w czesci znajdujacej sie na stalym ladzie znajduje sie bar i kilka derwnianych stolow. kazdy jest w innym, pastelowym kolorze, a na blatach namalowane sa plansze do gry w warcaby. za pionki sluza nakretki z butelek po napojach gazowanych. zanim dostajemy nasze jedzenie rozgrywamy dwie partyjki - remis:) po posilku przenosimy sie na pomost. jest super pogoda. niebo rozswietla mleczna droga, a od morza wieje przyjemna bryza. w restauracji sa oprocz nas dwie starsze, amerykanskie pary. z glosnikow leci muzyczka z lat '30. och, jak uroczo:) zaczynamy przywiazywac sie do tej wyspy. sa takie miejca na swiecie, w ktorych mozna zostac na zawsze... i wyglada na to, ze wiele osob zostalo. kilkanascie minut pozniej dolacza do nas Maryska. Babalu to jej ulubiona knajpka, i kiedy zauwazyla nas w srodku postanowila, ze dzis tez zje tu kolacje. Maryska przedstawia nam Jamsa i Guntera (przychodzi tu tak czesto, ze zna juz chyba wszytkich). James jest amerykaninem i mieszka na wyspie od... dawna (nikt nie moze tego okreslic, nawet sam James). ten szalenie sympatyczny facet troche nurkuje, ale jest rowniez wlascicielem ziemii. Gunter natomiast jest zalozycielem pierwszej szkoly nurkowania na Utilii. reszte wieczoru spedzamy w piatke i wysluchujemy legendarnych opowiesci Guntera. to prawdziwy gawendziarz. z pochodzenia austriak (ale o polskim nazwisku - Kordowski), dlugoletni narciarz zamieszkal na wyspie w latach '70. znany jest z bardzo glebokich nurkowan. jak sam to okresla: prawdziwych nurkowan. podobno (bo same nie wiemy, w co mamy wierzyc:) zszedl pod wode, bez zadnego dodatkowego sprzetu, na 130 metrow glebokosci i wygral tam walke z potezna morena... hmmm... w kazdym razie fajnie posluchac o takich cudach:)
a.
...Ania z reszta tez nie, ale wyglada na to, ze Ania byla grzeczniejsza, bo tylko ona znalazla dzis w swoim... sandale Snickersa i dwa lizaki. tak naprawde, to Ania spieprzyla i zupelnie zapomniala o Mikolaju. w zwiazku z tym podzielila sie lizakami... ale batonika zezarla sama:)
od wczesnego rana, wertuje ksiazke. Martyna lezy. o 10 rano mam wszystko przeczytane i rozwiazane wszystkie testy sprawdzajace. Martyna lezy. za 1,5 godziny musimy byc w Utila Dive Centre. Martyna lezy. kiedy oswiadczam, ze mam juz wszystko zrobione Martyna budzi sie z letargu. przez nastepna godzine przeglada materialy i zadaje mi kolejne pytania... czas wyjsc.
dzis nasze pierwsze, prawdziwe nurkowanie. plyniemy lodzia do Little Bight. jestesmy bardzo podekscytowane. za chwile bedziemy schodzic pod wode - na 12 metrow! jest piekna pogoda. lodka rozbija kolejne fale. za burta, na zmiane, szmaragdowa i granatowa woda. wiatr we wlosach. same przygotowujemy i sprawdzamy sprzet. po koleji podchodzimy do rufy i HOP do wody. dobieramy sie w pary: instruktor - uczen i zaczynamy zanurzanie. pod nami piekny, bialy piasek. na poczatku musimy wykonac kolejne, niezbedne cwiczenia: brak powietrza, zdejmowanie - nakladanie maski, awaryjne wynurzanie itp. kiedy mamy juz wszystkie 'wazne' rzeczy za soba przychodzi czas na rafe kolarowa. tak jak obiecal nam Sean - to dopiero jest zabawa! to tak jak latanie. przeplywamy nad i pod soba. ryby w ogole nie zwracaja na nas uwagi. podwodny swiat jest zupelnie jak inna planeta. inne rosliny, zwierzeta, inne uksztaltowanie terenu. spedzamy pod woda ponad 50 minut. wylazimy na powierzchnie zupelnie wyczerpane. tam, na dole wszystko odbywa sie duzo wolniej niz na gorze. po drodze na nastepne miejsce wymieniamy wrazenia. kiedy przychodzi czas na kolejne nurkowanie Martyna protestuje. podwodne oddychanie tak ja wykonczylo, ze nie jest gotowa na kolejne zejscie. ze skwaszona mina zaklada butle i laduje za burta. miejsce nazywa sie La Laguna. tu spedzamy 45 minut. tym razem jest wiecej zabawy i ogladania niz cwiczen. nawet Martyna odzyskuje sily. kiedy znow jestesmy na lodzi nie mozemy sie juz doczkac, kiedy wrocimy do domu i padniemy na lozko. takie nurkowanie to szalenie meczaca sprawa!
wieczorem wybieramy sie do Babalu - najstarszego baru nad woda. w menu jest king fish albo red snapper. bierzemy wszystkie mozliwe opcje i po drinku. caly bar zbity jest z krzywych desek i wychodzi na kilkanascie metrow w morze. w szerokim pomoscie znajduje sie kwadratowa dziura (3x3 m) i widac dno. wieczorem to naturalne akwarium jest podswietlone i swietnie widac przeplywajace ryby. w czesci znajdujacej sie na stalym ladzie znajduje sie bar i kilka derwnianych stolow. kazdy jest w innym, pastelowym kolorze, a na blatach namalowane sa plansze do gry w warcaby. za pionki sluza nakretki z butelek po napojach gazowanych. zanim dostajemy nasze jedzenie rozgrywamy dwie partyjki - remis:) po posilku przenosimy sie na pomost. jest super pogoda. niebo rozswietla mleczna droga, a od morza wieje przyjemna bryza. w restauracji sa oprocz nas dwie starsze, amerykanskie pary. z glosnikow leci muzyczka z lat '30. och, jak uroczo:) zaczynamy przywiazywac sie do tej wyspy. sa takie miejca na swiecie, w ktorych mozna zostac na zawsze... i wyglada na to, ze wiele osob zostalo. kilkanascie minut pozniej dolacza do nas Maryska. Babalu to jej ulubiona knajpka, i kiedy zauwazyla nas w srodku postanowila, ze dzis tez zje tu kolacje. Maryska przedstawia nam Jamsa i Guntera (przychodzi tu tak czesto, ze zna juz chyba wszytkich). James jest amerykaninem i mieszka na wyspie od... dawna (nikt nie moze tego okreslic, nawet sam James). ten szalenie sympatyczny facet troche nurkuje, ale jest rowniez wlascicielem ziemii. Gunter natomiast jest zalozycielem pierwszej szkoly nurkowania na Utilii. reszte wieczoru spedzamy w piatke i wysluchujemy legendarnych opowiesci Guntera. to prawdziwy gawendziarz. z pochodzenia austriak (ale o polskim nazwisku - Kordowski), dlugoletni narciarz zamieszkal na wyspie w latach '70. znany jest z bardzo glebokich nurkowan. jak sam to okresla: prawdziwych nurkowan. podobno (bo same nie wiemy, w co mamy wierzyc:) zszedl pod wode, bez zadnego dodatkowego sprzetu, na 130 metrow glebokosci i wygral tam walke z potezna morena... hmmm... w kazdym razie fajnie posluchac o takich cudach:)
a.
dzien: 68 certyfikowane nury 07.12.09
ostatnie w programie jest zejscie na glebokosc 18m, czyli na taka, na jaka bedziemy mogly schodzic z certyfikatem PADI. jestesmy na pomoscie juz o 7 rano. godzine pozniej wyplywa lodz na polnocna strone wyspy - to najefektowniejsze miejce do nurkowania. 30 minut zajmuje nam oplyniecie Utili. czesc polnocna jest prawie niezamieszkana. zakotwiczamy nasz statek na Duppy Waters i do wody!
wlasciwie nie odczuwamy roznicy miedzy wczorajaszym i dzisiejszym nurkowaniem. raczej plynnie schodzimy juz na te glebokosc. Martyna ma tylko czasem problemy z wyrownaniem cisnienia i musi wtedy podplynac blizej powierzchni, zeby tam sprubowac jeszcze raz. kolejne miejce to Diamond Cay. obie rafy sa swietne, pelne tuneli i rozmaitych stworzonek. udaje sie nam zobaczyc trzy zolwie morskie, olbrzymia morene, zmieniajace kolor fladry, plaszczki, kraby, langusty i multum przecudownie kolorowych rybek. oba nurkowania sa bardzo udane i wszyscy uradowani wracamy do UDC. niestety, nie tak szybko wrocimy do Mango Inn, przed nami egzamin... jak to zwykle bywa, ci ktorzy ucza sie najmniej, dostaja najlepsze oceny! no i prosze, nasza Martyna osiaga najlepszy wynik - 96%. jestesmy baaardzo zadowolone z siebie. Maddy namawia nas do robienia kursu zaawansowanego, ktory trwa 2 dni. czy ktos chcialby nas ZASPONSOROWAC?:) w nagrode za zdanie egzaminu dostajemy firmowe koszulki i karty klubowe.
wracamy do domu. nie musimy sie juz uczyc. w koncu mozemy sie zrelaksowac:) od wczoraj mieszka w naszym dormie mloda amerykanka, ktora przyjechala tu, aby robic ratowniczy kurs PADI (open water ma juz za soba). zabawnie obserwowac ja teraz jak slenczy nad ksiazka i narzeka na ilosc materialu. Cailin spedzi tu ponad tydzien bo ma zamiar zrobic jeszcze kurs zaawansowany. potem przenosi sie do Belize, gdzie znalazla prace w centrum nurkowym. dziewczyna rzucila swoja prace (kelnerka - moja kolezanka po fachu) i postawila wszystko na jedna karte - kolejna do kolekcji:)
kiedy tylko wybija 6.00 wieczorem biegniemy do naszej hotelowej restauracji. od trzech dni mam ochote na ich wspaniala pizze i rano zakomunikowalam Martynie, ze inna knajpa nie wchodzi dzis w gre. zasiadamy w ogrodzie pelnym tropikalnych roslin... i niestety instektow. wielkie jak dlonie pajaki zbudowalay tutaj trzy olbrzymie sieci. za kazdym razem gdy wchodzimy i wychodzimy z Mango Inn musimy schylac glowe zeby sie na nie nie nadziac. zamawiamy jedna duuuza pizze margarite z czosnkiem, jedna mala ze swiezymi pomidorami, czosnkiem i oliwkami oraz pieczonego ziemniaka z chedarem i bekonem. z radosci nie moge usiedziec na miejcu. kilkanascie minut pozniej wychodza z wielgachnego pieca opalanego drewnem nasze wspaniale dania. mmnnnnam! wszystko byloby idealnie gdyby francuski dzentelmen pracujacy tu jako kelner umial choc troszke mowic po angielsku i choc troche nie schrzanil naszego zamowienia. nic, pozeramy wszystko jak leci i idziemy na spacera.
a.
ostatnie w programie jest zejscie na glebokosc 18m, czyli na taka, na jaka bedziemy mogly schodzic z certyfikatem PADI. jestesmy na pomoscie juz o 7 rano. godzine pozniej wyplywa lodz na polnocna strone wyspy - to najefektowniejsze miejce do nurkowania. 30 minut zajmuje nam oplyniecie Utili. czesc polnocna jest prawie niezamieszkana. zakotwiczamy nasz statek na Duppy Waters i do wody!
wlasciwie nie odczuwamy roznicy miedzy wczorajaszym i dzisiejszym nurkowaniem. raczej plynnie schodzimy juz na te glebokosc. Martyna ma tylko czasem problemy z wyrownaniem cisnienia i musi wtedy podplynac blizej powierzchni, zeby tam sprubowac jeszcze raz. kolejne miejce to Diamond Cay. obie rafy sa swietne, pelne tuneli i rozmaitych stworzonek. udaje sie nam zobaczyc trzy zolwie morskie, olbrzymia morene, zmieniajace kolor fladry, plaszczki, kraby, langusty i multum przecudownie kolorowych rybek. oba nurkowania sa bardzo udane i wszyscy uradowani wracamy do UDC. niestety, nie tak szybko wrocimy do Mango Inn, przed nami egzamin... jak to zwykle bywa, ci ktorzy ucza sie najmniej, dostaja najlepsze oceny! no i prosze, nasza Martyna osiaga najlepszy wynik - 96%. jestesmy baaardzo zadowolone z siebie. Maddy namawia nas do robienia kursu zaawansowanego, ktory trwa 2 dni. czy ktos chcialby nas ZASPONSOROWAC?:) w nagrode za zdanie egzaminu dostajemy firmowe koszulki i karty klubowe.
wracamy do domu. nie musimy sie juz uczyc. w koncu mozemy sie zrelaksowac:) od wczoraj mieszka w naszym dormie mloda amerykanka, ktora przyjechala tu, aby robic ratowniczy kurs PADI (open water ma juz za soba). zabawnie obserwowac ja teraz jak slenczy nad ksiazka i narzeka na ilosc materialu. Cailin spedzi tu ponad tydzien bo ma zamiar zrobic jeszcze kurs zaawansowany. potem przenosi sie do Belize, gdzie znalazla prace w centrum nurkowym. dziewczyna rzucila swoja prace (kelnerka - moja kolezanka po fachu) i postawila wszystko na jedna karte - kolejna do kolekcji:)
kiedy tylko wybija 6.00 wieczorem biegniemy do naszej hotelowej restauracji. od trzech dni mam ochote na ich wspaniala pizze i rano zakomunikowalam Martynie, ze inna knajpa nie wchodzi dzis w gre. zasiadamy w ogrodzie pelnym tropikalnych roslin... i niestety instektow. wielkie jak dlonie pajaki zbudowalay tutaj trzy olbrzymie sieci. za kazdym razem gdy wchodzimy i wychodzimy z Mango Inn musimy schylac glowe zeby sie na nie nie nadziac. zamawiamy jedna duuuza pizze margarite z czosnkiem, jedna mala ze swiezymi pomidorami, czosnkiem i oliwkami oraz pieczonego ziemniaka z chedarem i bekonem. z radosci nie moge usiedziec na miejcu. kilkanascie minut pozniej wychodza z wielgachnego pieca opalanego drewnem nasze wspaniale dania. mmnnnnam! wszystko byloby idealnie gdyby francuski dzentelmen pracujacy tu jako kelner umial choc troszke mowic po angielsku i choc troche nie schrzanil naszego zamowienia. nic, pozeramy wszystko jak leci i idziemy na spacera.
a.
dzien: 69 vamos a la playa o - o - ooo - o 08.12.09
nadszedl w koncu nasz zasluzony dzien wolny. wykorzystujemy ostatnie vouchery na sniadanie i pozywione ruszamy na podboj wyspy. w miescie Utila (czyli jedynym miescie na wyspie) znajduja sie dwie plaze - po prawej stronie od portu i po lewej:) my wybieramy sie na te po lewej. mijamy UDC i docieramy do mostu. po drodze mijamy mnostwo slicznych karaibskich domkow z drewna pomalowanych na wszystkie kolory teczy. te urocze chatki maja rownie urocze ogrodki, w ktorych az roi sie od ozdob swiatecznych. w tych topikalnych klimatach bardzo latwo zapomniec o Gwiazdce. wszechobecne palmy i temperatura dochodzaca do 40 stopni raczej nie kojarza nam sie ze swiateczna atmosfera. dla mieszkancow jednak, te swieta nie rozna sie niczym od poprzednich, ani od tych sprzed 20 lat. pstrykamy fotki ozdobionym w lampki reniferom, plastikowym Maryjom i Jozefom oraz pompowanym Mikolajom i ruszamy dalej.
z nieba leje sie zar. kiedy docieramy na miejsce wita nas wielka tablica z napisem - wstep 3$. cholera, czy tu trzeba placic nawet za glupia plaze?! przechodzimy przez zielona brame do palmowego ogrodu. w tej samej sekundzie osiadaja na nas setki krwiozerczych komarow. w zyciu nie widzialam takiej ilosci insektow na raz. zaczynamy biec. na poczatku powolutku, potem sprintem! przeskakujemy kolejne trawniki i lancuchy parkingowe zeby dostac sie na plaze. tam rzucamy wszystko na ziemie i w szale (Martyna chcialby podkreslic, ze ten wyraz dotyczy tylko mnie) zlewamy sie OFFem od stop do glow. dopiero wtedy zauwazamy, ze ten teren jest zupelnie opuszczony. wszedzie porozrzucane sa krzesla i stoliki. plazowy bar jest zamkniety, a na parkingu nie stoja zadne samochody. woda ma piekny kolor, ale piasku nie ma tu za duzo... sa za to kraby - pelno krabow! ten kawalek dedykuje wszystkim, ktorzy naiwnie wieza, ze tropikalne plaze sa rajem na ziemi. albo robale (prawie zawsze), albo meduzy, albo zbyt duzy prad, albo kraby, albo ostre skaly, no i zawsze, ale to zawsze nieublagane slonce. nie zostajemy tu nawet 10 minut.
w drodze powrotnej zagladamy do Gunter's Gallery czyli Galerii Guntera (wilka morskiego, ktorego wczoraj poznalysmy). mala wystawa umiejscowiona jest w domu Guntera i prezentuje bizuterie, obrazki, rzezby i mapy. wszystko, oczywiscie, Gunter zrobil wlasnorecznie. na gorze nie mamy nawet czasu aby sie dobrze rozejrzec bo od razu wpadmy w szpony rozgadanego artysty. dyndajacy na hamaku Gunter chwali sie swoimi wszystkimi osiaganieciami i odkryciami. do ostatnich naleza jaskinie pelne Indianskiej ceramiki. Martyna, jak to Martyna na poczatku zaciagnela mnie do srodka, zeby teraz odwrocic sie na piecie i zniknac w wystawowym pokoju. jej jedyna inicjatywa bylo wyksztuszenie z siebie - 'hello', i teraz ja musze wysluchiwac o wyczynach naszego chwalipiety. i tak, przeskakuje z nogi na noge czekajac az Martyna przyjdzie i wybawi mnie z rak tego oprawcy. chyba z godzine probujemy zakonczyc te rozmowe. za kazdym razem niewzruszony naszymi probami Gunter zaczyna nowa historie... ach, alez z niego bohater jest!
po powrocie do Mango Inn pierwsza rzecza jaka robimy jest zanurzenie sie w naszym blekitnym basenie. poniewaz wyprawa na plaze zakonczyla sie niepowodzeniem, spedzamy nad nim reszte popoludnia. wieczorem ogladamy przesliczny zachod slonca z restauracji Zanzibar. czekamy na zamowienie chyba z godzine - na Utili obowiazuje czas wyspiarski i nikt sie tu niczym nie przejmuje. jak bedzie gotowe to bedzie i juz. zabawne jest, ze w Ameryce Centralnej ludzi prawie nic nie dziwi i nic im nie przeszkadza. zadne halasy, smrody, opoznienia, niewygoda - nic nie jest w stanie sklonic ich do nazekania. w trakcie posilku zaglada do nas Maryska - wlasnie wraca z UDC. zapisala sie na advance szczesciara.
a.
nadszedl w koncu nasz zasluzony dzien wolny. wykorzystujemy ostatnie vouchery na sniadanie i pozywione ruszamy na podboj wyspy. w miescie Utila (czyli jedynym miescie na wyspie) znajduja sie dwie plaze - po prawej stronie od portu i po lewej:) my wybieramy sie na te po lewej. mijamy UDC i docieramy do mostu. po drodze mijamy mnostwo slicznych karaibskich domkow z drewna pomalowanych na wszystkie kolory teczy. te urocze chatki maja rownie urocze ogrodki, w ktorych az roi sie od ozdob swiatecznych. w tych topikalnych klimatach bardzo latwo zapomniec o Gwiazdce. wszechobecne palmy i temperatura dochodzaca do 40 stopni raczej nie kojarza nam sie ze swiateczna atmosfera. dla mieszkancow jednak, te swieta nie rozna sie niczym od poprzednich, ani od tych sprzed 20 lat. pstrykamy fotki ozdobionym w lampki reniferom, plastikowym Maryjom i Jozefom oraz pompowanym Mikolajom i ruszamy dalej.
z nieba leje sie zar. kiedy docieramy na miejsce wita nas wielka tablica z napisem - wstep 3$. cholera, czy tu trzeba placic nawet za glupia plaze?! przechodzimy przez zielona brame do palmowego ogrodu. w tej samej sekundzie osiadaja na nas setki krwiozerczych komarow. w zyciu nie widzialam takiej ilosci insektow na raz. zaczynamy biec. na poczatku powolutku, potem sprintem! przeskakujemy kolejne trawniki i lancuchy parkingowe zeby dostac sie na plaze. tam rzucamy wszystko na ziemie i w szale (Martyna chcialby podkreslic, ze ten wyraz dotyczy tylko mnie) zlewamy sie OFFem od stop do glow. dopiero wtedy zauwazamy, ze ten teren jest zupelnie opuszczony. wszedzie porozrzucane sa krzesla i stoliki. plazowy bar jest zamkniety, a na parkingu nie stoja zadne samochody. woda ma piekny kolor, ale piasku nie ma tu za duzo... sa za to kraby - pelno krabow! ten kawalek dedykuje wszystkim, ktorzy naiwnie wieza, ze tropikalne plaze sa rajem na ziemi. albo robale (prawie zawsze), albo meduzy, albo zbyt duzy prad, albo kraby, albo ostre skaly, no i zawsze, ale to zawsze nieublagane slonce. nie zostajemy tu nawet 10 minut.
w drodze powrotnej zagladamy do Gunter's Gallery czyli Galerii Guntera (wilka morskiego, ktorego wczoraj poznalysmy). mala wystawa umiejscowiona jest w domu Guntera i prezentuje bizuterie, obrazki, rzezby i mapy. wszystko, oczywiscie, Gunter zrobil wlasnorecznie. na gorze nie mamy nawet czasu aby sie dobrze rozejrzec bo od razu wpadmy w szpony rozgadanego artysty. dyndajacy na hamaku Gunter chwali sie swoimi wszystkimi osiaganieciami i odkryciami. do ostatnich naleza jaskinie pelne Indianskiej ceramiki. Martyna, jak to Martyna na poczatku zaciagnela mnie do srodka, zeby teraz odwrocic sie na piecie i zniknac w wystawowym pokoju. jej jedyna inicjatywa bylo wyksztuszenie z siebie - 'hello', i teraz ja musze wysluchiwac o wyczynach naszego chwalipiety. i tak, przeskakuje z nogi na noge czekajac az Martyna przyjdzie i wybawi mnie z rak tego oprawcy. chyba z godzine probujemy zakonczyc te rozmowe. za kazdym razem niewzruszony naszymi probami Gunter zaczyna nowa historie... ach, alez z niego bohater jest!
po powrocie do Mango Inn pierwsza rzecza jaka robimy jest zanurzenie sie w naszym blekitnym basenie. poniewaz wyprawa na plaze zakonczyla sie niepowodzeniem, spedzamy nad nim reszte popoludnia. wieczorem ogladamy przesliczny zachod slonca z restauracji Zanzibar. czekamy na zamowienie chyba z godzine - na Utili obowiazuje czas wyspiarski i nikt sie tu niczym nie przejmuje. jak bedzie gotowe to bedzie i juz. zabawne jest, ze w Ameryce Centralnej ludzi prawie nic nie dziwi i nic im nie przeszkadza. zadne halasy, smrody, opoznienia, niewygoda - nic nie jest w stanie sklonic ich do nazekania. w trakcie posilku zaglada do nas Maryska - wlasnie wraca z UDC. zapisala sie na advance szczesciara.
a.
dzien: 70 girls just wanna have fun... diving 09.12.09
ustatnie chwile na wyspe spedzamy, oczywiscie nurkujac:) po zakonczeniu kursu przysluguja nam dwa dodatkowe nurkowania, tzw. fun diving. o 8.00 rano wyplywamy statkiem pelnym ludzi na polnocna strone Utili. tym razem nikt nic nam nie pokazuje ani nas nie poprawia. same przygotowujemy sprzet, dobieramy sie w dwojki i schodzimy pod wode. troche sie denerwowalysmy, ze bedziemy musialy same pilnowac ilosc tlenu i glebokosci, ale UDC zadbala i o to - pod woda jeden z instruktorow bedzie naszym przewodnikiem. te okolice sa wyjatkowo piekne. rafa kolarowa znajduje sie tu na fikusnych formacjach skalnych. tworza one siec tuneli i scian. jak dobrze, ze jest z nami Ghislain, bo w zyciu bysmy nie odnalazly naszej lodzi. kiedy zbliza sie pora wyjscia na powierzchnie i wplywamy na plytsze wody trace swoja plywalnosc i zostaje wypchnieta do gory, jak balonik. zupelnie trace kontrole i nie pomaga mi nawet wydychanie powietrza. plum... i wyplynelam. na gorze slysze uniesiony glos Maddy, ktora wlasnie ochrzania Maryske. wyglada na to, ze nie tylko ja dalam sie porwac. Maryska ma wiekszy problem, jest bowiem na advance i schodzila 30 metrow pod wode. po pobycie na takiej glebokosci musi zaliczyc obowiazkowy stop na okolo 3 minuty 5 metrow pod woda. wtedy organizm ma czas na przyzwyczajenie sie do zmiany cisnienia i wyrzucenie z siebie odpowiedniej ilosci skondensowanego azotu. oj, chyba czeka nas jeszcze dluuuga droga zanim bedziemy umialy wszystko kontrolowac.
podczas drugiego nurkowania nasza ulubiona zabawa staje sie plywanie nad druga osoba. wydychane przez nia powietrze sprawia, ze zostajemy otoczone setkami wibrujacych babelkow. magia:)
kiedy docieramy z powrotem na nasz Utilowski pomost, myjemy i skladamy szybko nasze rzeczy do kupy. potem zaliczamy krotkie spotkanie z Ghislainem, ktory pokazuje nam w ksiazce jakie ryby i rosliny widzielismy oraz wypisuje nasze log book'i (taki pamietnik nurka). szybkie pozegnanie z Maddy, Marta, Johanem i Maryska i biegniemy do Mango Inn zabrac nasze plecaki - za godzine mamy prom do La Ceiba.
na statku zaczepia nas pan Amerykanin okolo 50tki. zadaje kilka pytan, co do nurkowania i wspomina, ze mieszka tu w Hondurasie. zainteresowana jego wyborem pytam o przyczyne wyjazdu ze Stanow, po czym nastepuje dlugi, jak papier toaletowy, monolog naszego towarzysza. w skrocie: pan Amerykanin skonczyl szkole rolnicza w US i pracuje dla organizacji, ktora pomaga najbiedniejszym. Honduras ma wiele problemow. kiedy tylko uporano sie z dlugoletnia wojna domowa, huragan Mitch zrownal z ziemia pol kraju. wiele osob zginelo albo zostalo bez dachu nad glowa. projekt, w ktory p. Amerykanin jest zaangazowany dotyczy kawy. jego zadaniem jest organizowac warsztaty i namawiac ludzi do zmiany sposobu upraw na takie, ktore zaowocuja wiekszym zyskiem. jak sie okazuje nabardziej pozadana kawa (pewnie w USA) jest teraz taka, ktora laczy w sobie trzy wlasciwosci: 1.organiczonosc (ekologicznosc), 2.fair trade (sprawiedliwy handel - czyli godne wynagrodzenie dla rolnikow) i 3. shade growing (kiedy kawa rosnie w cieniu drzew - chodzi oto aby nie scinac lasow i tym samym nie niszczyc ptasiego srodowiska).
Z INNEJ BECZKI: kiedy bylam tu ostatnim razem telefony byly zarezerwowane tylko dla najbogatszych. dzis maja je wszyscy. w Ameryce Centralnej jak grzyby po deszczu wyrosly tysiace nadajnikow sieci komorkowych. gdzie sie nie obejrzysz stoi czerwono-biala wieza. p. Amerykanin opowiada nam jak to ludzie nie maja pradu, a maja komorki i zeby je naladowac buduja specjalnie baterie sloneczne tylko na ten cel! w odizolowanych rejonach nie raz mozna natknac sie na ludzi ujezdzajacych osly i wlasnie rozmawiajacych przez telefon. nie wazne, czy masz dom z pustakow czy z lodyg kukurydzy telefon musi byc i punto. dla latynosow najwazniejsze sa wiezi miedzyludzkie i komorki bardzo w tym pomagaja. poniewaz brakuje tu innych 'zabijaczy czasu' ludzie zyja razem. rodzina jest na pierwszym miejscu, a przyjaciele to niemal rodzina. wszyscy sie znaja, pozdrawiaja, zamieniaja ze soba kilka zdan - u nas to juz prawie nie do pomyslenia...
p. Amerykanin ucieszony naszym towarzystwem pakuje nas w porcie do taksowki i podwozi do centrum La Ceiby za friko:) tam zarzucamy na siebie plecaki i idziemy do znanego mi hoteliku Juan Carlos, ktory znajduje sie w piekarni:) powaznie! wchodzi sie do wielkiej piekarni, i ta sama pani, ktora sprzedaje bulki robi tu za recepcjonistke. potem trzeba wejsc na zaplecze i w labiryncie polek zapchanych wypiekami trafic do schodow, ktore zaprowadza nas na gore. na miejscu wypakowujemy brudne ciuchy i biegiem ruszamy w kierunku stadionu, gdzie podobno znajduje sie pralnia. 10 blokow dalej calujemy klamke firmy Wash & Dry. ludzie kieruja nas kolejne 5 blokow dalej. docieramy na miejsce godzine przed zamknieciem. bardzo mila pani zgadza sie zostac w pracy dluzej aby nam wszystko wyprac i wysuszyc. w pralce laduje wszystko wraz z plecakiem. wystawiamy sobie krzesla na ulice i czekamy. w miedzyczasie Martyna pladruje dzielnicowe sklepy w poszukiwaniu jakiegos pozywienia (prawie nic dzis nie jadlysmy). kiedy wraca ze swoja zdobycza okazuje sie, ze zamiast bananow kupila platanos. na szczescie sa dosc dojrzale wiec w smaku nie sa takie maczne i udaje nam sie zjesc az jednego.
ustaje dzwiek suszarki i wlascicielka pralni wola nas do srodka. wspolnie skladamy ciuchy i gawedzimy o babskich sprawach:) nasz plecak (wolamy na niego smierdziel albo brudas w zaleznoci, ktora z tych cech nam bardziej wlasnie dokucza) jest nie do poznania. Martyna przez chwilke zastanawia sie czy to aby na pewno jest nasz... zegnamy sie z pania i zadowolone ruszamy w kierunku morza. zrobilysmy taki kawal probujac znalezc pralnie, ze postanawiamy zrobic sobie spacer z powrotem wzdluz wody. docieramy do restauracji Chef Guity tuz przed zachodem slonca. wielka, rozpalona kulka znika wlasnie za horyzontem. na przystawke zamawiamy ceviche, a na drugie rybe i jakis karaibski przysmak. po tym pierwszym jestesmy juz najedzone i wtedy wkracza nasz kelner z trzema talerzami jedzenia! kiedy zostawia to wszystko na naszym stoliku o malo nie spadamy z krzesla. Martyna ma talerz z ryba w sosie niezidentyfikowanym, salatka i frytkami. w mojej miseczce znajduja sie gotowane platany, bananany i yuka w gestym, kokosowym sosie, a na drugim talerzu mam cala rybe, ryz z fasola i frytki. masakra! dziubiemy troszke raz to, raz tamto. jestesmy tak pelne, ze zaraz pekniemy. prosimy o zapakowanie na wynos.
a.
ustatnie chwile na wyspe spedzamy, oczywiscie nurkujac:) po zakonczeniu kursu przysluguja nam dwa dodatkowe nurkowania, tzw. fun diving. o 8.00 rano wyplywamy statkiem pelnym ludzi na polnocna strone Utili. tym razem nikt nic nam nie pokazuje ani nas nie poprawia. same przygotowujemy sprzet, dobieramy sie w dwojki i schodzimy pod wode. troche sie denerwowalysmy, ze bedziemy musialy same pilnowac ilosc tlenu i glebokosci, ale UDC zadbala i o to - pod woda jeden z instruktorow bedzie naszym przewodnikiem. te okolice sa wyjatkowo piekne. rafa kolarowa znajduje sie tu na fikusnych formacjach skalnych. tworza one siec tuneli i scian. jak dobrze, ze jest z nami Ghislain, bo w zyciu bysmy nie odnalazly naszej lodzi. kiedy zbliza sie pora wyjscia na powierzchnie i wplywamy na plytsze wody trace swoja plywalnosc i zostaje wypchnieta do gory, jak balonik. zupelnie trace kontrole i nie pomaga mi nawet wydychanie powietrza. plum... i wyplynelam. na gorze slysze uniesiony glos Maddy, ktora wlasnie ochrzania Maryske. wyglada na to, ze nie tylko ja dalam sie porwac. Maryska ma wiekszy problem, jest bowiem na advance i schodzila 30 metrow pod wode. po pobycie na takiej glebokosci musi zaliczyc obowiazkowy stop na okolo 3 minuty 5 metrow pod woda. wtedy organizm ma czas na przyzwyczajenie sie do zmiany cisnienia i wyrzucenie z siebie odpowiedniej ilosci skondensowanego azotu. oj, chyba czeka nas jeszcze dluuuga droga zanim bedziemy umialy wszystko kontrolowac.
podczas drugiego nurkowania nasza ulubiona zabawa staje sie plywanie nad druga osoba. wydychane przez nia powietrze sprawia, ze zostajemy otoczone setkami wibrujacych babelkow. magia:)
kiedy docieramy z powrotem na nasz Utilowski pomost, myjemy i skladamy szybko nasze rzeczy do kupy. potem zaliczamy krotkie spotkanie z Ghislainem, ktory pokazuje nam w ksiazce jakie ryby i rosliny widzielismy oraz wypisuje nasze log book'i (taki pamietnik nurka). szybkie pozegnanie z Maddy, Marta, Johanem i Maryska i biegniemy do Mango Inn zabrac nasze plecaki - za godzine mamy prom do La Ceiba.
na statku zaczepia nas pan Amerykanin okolo 50tki. zadaje kilka pytan, co do nurkowania i wspomina, ze mieszka tu w Hondurasie. zainteresowana jego wyborem pytam o przyczyne wyjazdu ze Stanow, po czym nastepuje dlugi, jak papier toaletowy, monolog naszego towarzysza. w skrocie: pan Amerykanin skonczyl szkole rolnicza w US i pracuje dla organizacji, ktora pomaga najbiedniejszym. Honduras ma wiele problemow. kiedy tylko uporano sie z dlugoletnia wojna domowa, huragan Mitch zrownal z ziemia pol kraju. wiele osob zginelo albo zostalo bez dachu nad glowa. projekt, w ktory p. Amerykanin jest zaangazowany dotyczy kawy. jego zadaniem jest organizowac warsztaty i namawiac ludzi do zmiany sposobu upraw na takie, ktore zaowocuja wiekszym zyskiem. jak sie okazuje nabardziej pozadana kawa (pewnie w USA) jest teraz taka, ktora laczy w sobie trzy wlasciwosci: 1.organiczonosc (ekologicznosc), 2.fair trade (sprawiedliwy handel - czyli godne wynagrodzenie dla rolnikow) i 3. shade growing (kiedy kawa rosnie w cieniu drzew - chodzi oto aby nie scinac lasow i tym samym nie niszczyc ptasiego srodowiska).
Z INNEJ BECZKI: kiedy bylam tu ostatnim razem telefony byly zarezerwowane tylko dla najbogatszych. dzis maja je wszyscy. w Ameryce Centralnej jak grzyby po deszczu wyrosly tysiace nadajnikow sieci komorkowych. gdzie sie nie obejrzysz stoi czerwono-biala wieza. p. Amerykanin opowiada nam jak to ludzie nie maja pradu, a maja komorki i zeby je naladowac buduja specjalnie baterie sloneczne tylko na ten cel! w odizolowanych rejonach nie raz mozna natknac sie na ludzi ujezdzajacych osly i wlasnie rozmawiajacych przez telefon. nie wazne, czy masz dom z pustakow czy z lodyg kukurydzy telefon musi byc i punto. dla latynosow najwazniejsze sa wiezi miedzyludzkie i komorki bardzo w tym pomagaja. poniewaz brakuje tu innych 'zabijaczy czasu' ludzie zyja razem. rodzina jest na pierwszym miejscu, a przyjaciele to niemal rodzina. wszyscy sie znaja, pozdrawiaja, zamieniaja ze soba kilka zdan - u nas to juz prawie nie do pomyslenia...
p. Amerykanin ucieszony naszym towarzystwem pakuje nas w porcie do taksowki i podwozi do centrum La Ceiby za friko:) tam zarzucamy na siebie plecaki i idziemy do znanego mi hoteliku Juan Carlos, ktory znajduje sie w piekarni:) powaznie! wchodzi sie do wielkiej piekarni, i ta sama pani, ktora sprzedaje bulki robi tu za recepcjonistke. potem trzeba wejsc na zaplecze i w labiryncie polek zapchanych wypiekami trafic do schodow, ktore zaprowadza nas na gore. na miejscu wypakowujemy brudne ciuchy i biegiem ruszamy w kierunku stadionu, gdzie podobno znajduje sie pralnia. 10 blokow dalej calujemy klamke firmy Wash & Dry. ludzie kieruja nas kolejne 5 blokow dalej. docieramy na miejsce godzine przed zamknieciem. bardzo mila pani zgadza sie zostac w pracy dluzej aby nam wszystko wyprac i wysuszyc. w pralce laduje wszystko wraz z plecakiem. wystawiamy sobie krzesla na ulice i czekamy. w miedzyczasie Martyna pladruje dzielnicowe sklepy w poszukiwaniu jakiegos pozywienia (prawie nic dzis nie jadlysmy). kiedy wraca ze swoja zdobycza okazuje sie, ze zamiast bananow kupila platanos. na szczescie sa dosc dojrzale wiec w smaku nie sa takie maczne i udaje nam sie zjesc az jednego.
ustaje dzwiek suszarki i wlascicielka pralni wola nas do srodka. wspolnie skladamy ciuchy i gawedzimy o babskich sprawach:) nasz plecak (wolamy na niego smierdziel albo brudas w zaleznoci, ktora z tych cech nam bardziej wlasnie dokucza) jest nie do poznania. Martyna przez chwilke zastanawia sie czy to aby na pewno jest nasz... zegnamy sie z pania i zadowolone ruszamy w kierunku morza. zrobilysmy taki kawal probujac znalezc pralnie, ze postanawiamy zrobic sobie spacer z powrotem wzdluz wody. docieramy do restauracji Chef Guity tuz przed zachodem slonca. wielka, rozpalona kulka znika wlasnie za horyzontem. na przystawke zamawiamy ceviche, a na drugie rybe i jakis karaibski przysmak. po tym pierwszym jestesmy juz najedzone i wtedy wkracza nasz kelner z trzema talerzami jedzenia! kiedy zostawia to wszystko na naszym stoliku o malo nie spadamy z krzesla. Martyna ma talerz z ryba w sosie niezidentyfikowanym, salatka i frytkami. w mojej miseczce znajduja sie gotowane platany, bananany i yuka w gestym, kokosowym sosie, a na drugim talerzu mam cala rybe, ryz z fasola i frytki. masakra! dziubiemy troszke raz to, raz tamto. jestesmy tak pelne, ze zaraz pekniemy. prosimy o zapakowanie na wynos.
a.
dzien: 71 happy meal 10.12.09
wstajemy o 4.00 rano i na ulicy przed piekarnia lapiemy taksowke na terminal autobusowy (kierowca wymysla sobie 'taryfe nocna' i kasuje nas wiecej niz powinien... ´wymysla´ bo do tej pory tylko w Meksyku spotkalysmy taksowki z licznikami...). na miejscu okazuje sie, ze pierdola zawiozl nas nie tam, gdzie trzeba. zamiast na glownym terminalu ladujemy na jakiej jednofirmowej stacji. stamtad tez mozemy zlapac autobus w odpowiednie miejsce, i w podobnej cenie... z tym, ze najblizszy autokar do stolicy Hondurasu zamiast o 4.45 odjedzie... 2 godziny pozniej. wbijamy sie w fotele ciemnej poczekalni i w podwieszonym pod sufitem telewizorze, ogladamy stare hiszpanskie teledyski.
w drodze do Tegucigalpy autobus zatrzymuje sie przy jakiejs, najwyrazniej zaprzyjaznionej, restauracji. oczywiscie podarzamy za glodnym tlumem. w srodku jednak okazuje sie, ze ceny sa zdecydowanie za wysokie i ostatecznie konczymy z... dwiema paczkami ciastek i jogurtem.
prywatny terminal naszej spolki przewozowej miesci sie za miastem. zeby dojechac do centrum stolicy, skad bedziemy mogly zlapac nastepny autobus znow musimy zlapac taksowke. tym razem wybieramy te kolektywne (placi sie od osoby i w trakcie jazdy moga dosiasc inni). tu kierowca takze probuje sztuczek. mowi nam, ze ma zepsuta klape od bagaznika i nie moze tam schowac naszych plecakow - musza pojechac w srodku z nami, a skoro tak, zabraknie miejsc dla innych pasazerow i w zwiazku z tym musimy zaplacic podwojnie. Ania mowi mu, ze w takim razie pojedziemy inna ze sprawna klapa. ten odpowiada, ze to nie mozliwe, bo taksowki odjezdzaja w okreslonej kolejnosci i ta z defektem powinna odjechac pierwsza. niewzruszona Ania mowi mu tylko 'mamy czas' i wsiada do drugiego pojazdu. odjezdzamy trzy minuty pozniej.
na terminalu okazuje, ze nasz autobus odjezdza... wlasnie teraz. w biegu wrzuacym plecaki do bagaznika i odjezdzamy do Choluteca, kolejnego miasteczka na naszej drodze do granicy.
kiedy wieczorem dojezdzamy na miejsce i wyciagamy przewodnik, zeby znalezc w nim jakies miejsce do noclegu, okazuje sie, ze owe miasto jest az na tyle nieciekawe, ze Lonely Planet nie pokwapil sie nawet umiescic jego mapy. nie mamy pojecia gdzie jestesmy i gdzie powinysmy pojsc. w dodatku kazda zapytana osoba wysyla nas w zupelnie innym kierunku. w koncu, zupelnie przypadkiem, trafiamy do Hotelu Pacifico. zostawiamy nasze rzeczy i wychodzimy cos zjesc. i znow to samo. nie wiemy, w ktorym kierunku jest co. ostatecznie wiec konczymy w pobliskiej Wendy's (jedna z popluranych amerykanskich sieci fastfoodowych), gdzie zamawiamy sobie dwa niezdrowe zestawy z duza cola.
jutro jedziemy do Nikargui.
m.
wstajemy o 4.00 rano i na ulicy przed piekarnia lapiemy taksowke na terminal autobusowy (kierowca wymysla sobie 'taryfe nocna' i kasuje nas wiecej niz powinien... ´wymysla´ bo do tej pory tylko w Meksyku spotkalysmy taksowki z licznikami...). na miejscu okazuje sie, ze pierdola zawiozl nas nie tam, gdzie trzeba. zamiast na glownym terminalu ladujemy na jakiej jednofirmowej stacji. stamtad tez mozemy zlapac autobus w odpowiednie miejsce, i w podobnej cenie... z tym, ze najblizszy autokar do stolicy Hondurasu zamiast o 4.45 odjedzie... 2 godziny pozniej. wbijamy sie w fotele ciemnej poczekalni i w podwieszonym pod sufitem telewizorze, ogladamy stare hiszpanskie teledyski.
w drodze do Tegucigalpy autobus zatrzymuje sie przy jakiejs, najwyrazniej zaprzyjaznionej, restauracji. oczywiscie podarzamy za glodnym tlumem. w srodku jednak okazuje sie, ze ceny sa zdecydowanie za wysokie i ostatecznie konczymy z... dwiema paczkami ciastek i jogurtem.
prywatny terminal naszej spolki przewozowej miesci sie za miastem. zeby dojechac do centrum stolicy, skad bedziemy mogly zlapac nastepny autobus znow musimy zlapac taksowke. tym razem wybieramy te kolektywne (placi sie od osoby i w trakcie jazdy moga dosiasc inni). tu kierowca takze probuje sztuczek. mowi nam, ze ma zepsuta klape od bagaznika i nie moze tam schowac naszych plecakow - musza pojechac w srodku z nami, a skoro tak, zabraknie miejsc dla innych pasazerow i w zwiazku z tym musimy zaplacic podwojnie. Ania mowi mu, ze w takim razie pojedziemy inna ze sprawna klapa. ten odpowiada, ze to nie mozliwe, bo taksowki odjezdzaja w okreslonej kolejnosci i ta z defektem powinna odjechac pierwsza. niewzruszona Ania mowi mu tylko 'mamy czas' i wsiada do drugiego pojazdu. odjezdzamy trzy minuty pozniej.
na terminalu okazuje, ze nasz autobus odjezdza... wlasnie teraz. w biegu wrzuacym plecaki do bagaznika i odjezdzamy do Choluteca, kolejnego miasteczka na naszej drodze do granicy.
kiedy wieczorem dojezdzamy na miejsce i wyciagamy przewodnik, zeby znalezc w nim jakies miejsce do noclegu, okazuje sie, ze owe miasto jest az na tyle nieciekawe, ze Lonely Planet nie pokwapil sie nawet umiescic jego mapy. nie mamy pojecia gdzie jestesmy i gdzie powinysmy pojsc. w dodatku kazda zapytana osoba wysyla nas w zupelnie innym kierunku. w koncu, zupelnie przypadkiem, trafiamy do Hotelu Pacifico. zostawiamy nasze rzeczy i wychodzimy cos zjesc. i znow to samo. nie wiemy, w ktorym kierunku jest co. ostatecznie wiec konczymy w pobliskiej Wendy's (jedna z popluranych amerykanskich sieci fastfoodowych), gdzie zamawiamy sobie dwa niezdrowe zestawy z duza cola.
jutro jedziemy do Nikargui.
m.