meksyk gwatemala honduras nicaragua costa rica panama kolumbia
ekwador transit (peru - bolivia) argentyna - chile
ekwador transit (peru - bolivia) argentyna - chile
dzien: 72 najgorszy interes swiata 11.12.09
wstajemy rano i maszerujemy na terminal, gdzie lapiemy busa na granice w poblizu nikaraguanskiego Gausaule.
kiedy na miejscu wysiadam z pojazdu okazuje sie, ze na dachu nie ma naszych plecakow! zaczynam ich szukac i za chwile znajduje juz zapakowane do rikszy (chyba musieli to zrobic w ciagu pol sekundy..!) kiedy chce powiedziec o tym Ani... tez nie moge jej znalezc. dopiero po chwili wylania sie z otaczajacej ja gromadki krzyczaczych mezczyzn oferujacych korzystne wymiany walutowe. tym razem, zeby uniknac straty na przygranicznych przelicznikach staralysmy sie zostawic na koniec jak najmniej pieniedzy. kiedy wiec odpowiadamy im, ze mamy przy sobie niecale dwiescie cordob, 3/4 z nich odchodzi z miejsca, a pozostali patrza podejrzanie. wymieniamy pieniadze... i okazuje sie, ze nie mamy nawet na oplate za wjazd do Nicaragui!!! jak to sie stalo?! co my teraz zrobimy?! co gorsza, w promieniu najblizszych 50km nie ma zadnego bankomatu! z pomoca przychodzi nam rikszarz, ktory wczesniej porwal nasze plecaki. mowi nam, ze ma 'gud hart', i ze nam pomoze - pozyczy nam pieniadze. nie wiemy jeszcze, jak mu te pieniadze oddamy, ale on mowi, zebysmy sie o to nie martwily. nie mamy chyba specjalnego wyboru. wsiadamy do jego pojazdu i jedziemy do Oficina de Migracion. rikszarz oplaca nasze przejscie (a niedobry pan w okienku nie chce wstawic stempelkow...), a my nie tylko zastanawiamy sie skad wytrzasnac kase na splacenie dlugu, ale tez, jak bez finansow dostac sie do najblizszego miasta... rikszarz proponuje dwie opcje: albo oplacimy jego przejazd w te i z powrotem do Somotillo, wyplacimy pieniadze, oddamy mu, dolozymy sowity napiwek... i jeszcze dodatkow zaplacimy za jego stracony czas...... albo: pozyczymy pieniadze od kierowcy busa, oddamy rikszarzowi (oczywiscie doliczajac niepodlegajacy dyskusji napiwek), a potem w Somotillo oddamy pieniadze kierowcy. wybieramy druga mozliwosc. podjezdzamy na postoj busow i nawet nie musimy rozmawiac z kierowca, bo nasz dobroczynca bez problemu wszystko zalatwia sam. bierzemy pieniadze od kierowcy i oddajemy rikszarzowi. i wtedy dopiero zaczyna sie targowanie. rikszarz twierdzi, ze pieniadze, ktore nam pozyczyl najpierw sam musial pozyczyc od jednego z cinkciarzy, ale nie za darmo - tamten naliczyl mu spory procent, a poniewaz to wszystko dla/przez nas, to my powinnysmy pokryc ten dodatkowy koszt. no i oczywiscie, wszystko to, co dla nas zrobil, to cale poswiecenie, dobre serce zasluguja na napiwek w wysokosci co najmniej... kiedy slysze padajaca sume, najpierw zaczynam sie smiac, a potem mam ochote go po prostu kopnac. w miedzyczasie wokol nas zaczynaja sie pojawiac koledzy zainteresowanego, ktorzy z zaangazowaniem go dopinguja i przyznaja racje w kazdym zdaniu. dopiero po dobrym czasie udaje nam sie ustalic jakas sume. dla rikszarza jest oczywiscie za niska (chcial dwucyfrowego napiwku w dolarach!), a dla nas zdecydowanie za wysoka. nie mniej, placimy. ale tu okazuje, ze to dopiero poczatek finansowych sporow. kierowca busa w jednej chwili wymysla sobie, ze musimy pojechac busem same i w zwiazku z tym powinnysmy zaplacic za pozostale (niejadace z nami) 13 osob! w tym momencie mam dosc. nie tylko ja. Ania, ktora wczesniej czula sie troche zobowiazana pomoca rikszarza wybucha smiechem prosto w twarz kierowcy, a potem mowi im, co dokladnie o tym mysli. niestety, tamci nie czuja sie nawet skrepowani. mowimy kierowcy, ze nigdzie nam sie nie spieszy i spokojnie mozemy czekac tu do wieczora na pozostale 13 osob. wtedy on stwierdza, ze tak naprawde, to nie powinien tutaj stac, bo moze sie do niego przyczepic straz graniczna, wiec czym predzej musimy stad odjechac. sugerujemy mu, ze w takim razie latwiej bedzie po prostu przestawic auto. ten upiera sie, ze to niemozliwe. wspierany przez grupke rikszarza udaje glupiego i nie slucha zadnych logicznych argumentow. zaczynamy wiec grac w jego gre. argument z ksiezyca za kazdy ich argument z rekawa. tutaj przestaja juz byc tacy blyskotliwi. doskonale jednak wykorzystuja swoja wyzsza pozycje (to my im wisimy pieniadze). zaczyna mnie to coraz mniej bawic. w koncu mowie Ani, zeby wytlumaczyla temu idiocie, ze jesli nie zacznie rozmowiac powaznie, to w ogole mu nie zaplacimy, a wtedy niech on robi sobie, co chce, np. wola policje. w zasadzie moge mu nawet pomoc i isc po te policje sama. w koncu, z niewiadomo jakich przyczyn, kierowca zaczyna ustepowac. ustalamy cene, ktora jest i tak masakrycznie wysoka, ale kilka razy nizsza od tej poczatkowej, i dodatkowo kierowca sam proponuje, ze kazda nowa osoba, ktora dosiadzie sie w trakcie jazdy, za bilet bedzie placila nam, a nie jemu. ostatecznie zgadzamy sie na takie warunki, po cichu wspominajac zapchane gwatemalskie busy. ruszamy. i oczywiscie, zatrzymujemy sie tylko po to by zabrac jedna nowa osobe... ten dlug trzeba bedzie odpracowac zmniejszonym budzetem w ciagu kilku nastepnych dni... ech...
docieramy na terminal i lapiemy autobus do Leonu, to tam chcemy sie dzis dostac.
na miejscu znajdujemy hotel i idziemy na budzetowe zakupy (oszczedzamy od zaraz!). nieszczesciem, trafiamy do pieknego blyszczacego supermarketu - dzis tylko patrzymy na te wszystkie wspanialosci...
(btw, w dziale chemicznym wsrod mydel do prania zauwazamy czteropaki z... obrazkiem Maryji i spiewnikiem religijnym gratis. to sie nazywa efetkowne dzialanie marketingowe!)
Leon (140 tys. mieszkancow) to jedno z dwoch najpopulrniejszych kolonialnych miast Nicaragui (drugie to Granada). zalozone w 1524 roku przez Francisko de Cordobe (to od jego nazwiska wziela sie nazwa nikaraguanskiej waluty - cordoba), w 1610 roku zniszczone przez trzesienie ziemi do tego stopnia, ze postanowiono je odbudowac 30 km dalej. niegdys Leon byl najbardziej postepowym miastem w panstwie.
wieczorem wychodzimy na spacer po starej czesci miasta, podziwiamy najwieksza w Ameryce Centralnej katedre, a potem ukradkiem zagladamy do wnetrz leonskich mieszkan - wieczorami mieszkancy otwieraja drzwi swoich domow i siedza w chlodzie swoich wielkich, wykladanych kaflami pokojow, znajdujacych sie zaraz za progiem. w tym kolonialnym miescie wiekszosc domow w swoich wnetrzach kryje tradycyjne, ogromne, piekne patia, ktore widzimy na wskros przez salony z drewnianymi meblami. mam tez okazje, pierwszy raz zobaczyc tanczaca Gigantone (czyt. Higantone). ogromnych rozmiarow, pieknie ubrana lalka, w ktorej wnetrzu kryje sie, zazwyczaj, nastoletni chlopak, symbolizuje pierwsza biala kobiete, ktora przybyla na teren Nikaragui. dla tubylcow (niskiego wzrostu), kobieta byla tak wysoka, ze nazwali ja Gigantona, czyli Olbrzymica. co roku, w okresie Swiat Bozego Narodzenia, pojawiaja sie one na ullicach i tancza ku uciesze widzow.
m.
dzien: 73 tam, gdzie koncza sie wszystkie drogi 12.12.09
budzimy sie rano (kiedy ja sie w koncu wyspie?) i lapiemy autobus do Managuy. naszym nowym planem jest dostanie sie na Corn Islands na wschodnim wybrzezu Nikaragui. aby tego dokonac musimy przejechac wszerz caly kraj, az do punktu, w ktorym ostatecznie konczy sie jedyna, prowadzaca tam droga (wszystko, co wazne w Nikaragui, lezy na zachodzie... w centrum i na wchodzie kraju tak naprwade... nie ma nic), zlapac lodz, ktora po rzece splyniemy do Morza Karaibskiego, i tam zlapac barke, ktora przeplyniemy na wyspy.
Managua to stolica i zarazem najwieksze miasto Nicaragui (910 tys. mieszkancow). do XIX w. bardziej przypominala wioske, ale w 1857 roku, po konflikcie, ktory wybuchl miedzy liberalnym Leonem a konserwatywna Granada i szybko zamienil sie w wojne domowa, lezaca pomiedzy nimi Manague wybrano na kompromisowa stolice panstwa. wtedy tez zaczal sie szybki rozkwit miasta. jednak krotko potem nastapil pechowy okres w dziejach Managuy. najpierw, w 1931 roku, zostalo ono zniszczone w trzesieniu ziemi, a piec lat pozniej splonelo w ogromnym pozarze. odbudowano je calkowicie, ale niestety, w 1972 roku doszlo do jeszcze bardziej niszczacego trzesienia ziemi, ktore kompletnie pochlonelo stara czesc miasta.
stolice podziwiamy tylko zza szyb autobusu miejskiego. docieramy na kolejny terminal, z ktorego lapiemy autocar do Ramy - ostatniego miasta, do ktrego prowadzi droga z zachodu.
w czasie jazdy mijamy... nic. znaczy, lasy, gory, miliony palm. zero cywilizacji.
Rama, to miasteczko skladajace sie glownie z dwoch ulic i portu rzecznego. znajdujemy w nim hotel, juz stylu karaibskim, i wychodzimy cos zjesc. z powodu niewystepujacych tu miejsc tego typu, konczymy w ulicznym comedorze. jedzenie jest przepyszne, a porcje ogromne. latwo mozna zauwazyc, ze ceny produktow powoli zaczynaja tu wzrastac. dowiadujemy sie tez, ze najblizsza lancha do Bluefields, skad mozna zlapac statek na Corn Islands, przyplyniemy dopiero w srode, tj. za 4 dni. poniewaz nie ma mowy, zebysmy zostaly w tym miejscu tak dlugo, opracowujemy nowy plan. jutro jedziemy do Laguna de Perlas.
m.
budzimy sie rano (kiedy ja sie w koncu wyspie?) i lapiemy autobus do Managuy. naszym nowym planem jest dostanie sie na Corn Islands na wschodnim wybrzezu Nikaragui. aby tego dokonac musimy przejechac wszerz caly kraj, az do punktu, w ktorym ostatecznie konczy sie jedyna, prowadzaca tam droga (wszystko, co wazne w Nikaragui, lezy na zachodzie... w centrum i na wchodzie kraju tak naprwade... nie ma nic), zlapac lodz, ktora po rzece splyniemy do Morza Karaibskiego, i tam zlapac barke, ktora przeplyniemy na wyspy.
Managua to stolica i zarazem najwieksze miasto Nicaragui (910 tys. mieszkancow). do XIX w. bardziej przypominala wioske, ale w 1857 roku, po konflikcie, ktory wybuchl miedzy liberalnym Leonem a konserwatywna Granada i szybko zamienil sie w wojne domowa, lezaca pomiedzy nimi Manague wybrano na kompromisowa stolice panstwa. wtedy tez zaczal sie szybki rozkwit miasta. jednak krotko potem nastapil pechowy okres w dziejach Managuy. najpierw, w 1931 roku, zostalo ono zniszczone w trzesieniu ziemi, a piec lat pozniej splonelo w ogromnym pozarze. odbudowano je calkowicie, ale niestety, w 1972 roku doszlo do jeszcze bardziej niszczacego trzesienia ziemi, ktore kompletnie pochlonelo stara czesc miasta.
stolice podziwiamy tylko zza szyb autobusu miejskiego. docieramy na kolejny terminal, z ktorego lapiemy autocar do Ramy - ostatniego miasta, do ktrego prowadzi droga z zachodu.
w czasie jazdy mijamy... nic. znaczy, lasy, gory, miliony palm. zero cywilizacji.
Rama, to miasteczko skladajace sie glownie z dwoch ulic i portu rzecznego. znajdujemy w nim hotel, juz stylu karaibskim, i wychodzimy cos zjesc. z powodu niewystepujacych tu miejsc tego typu, konczymy w ulicznym comedorze. jedzenie jest przepyszne, a porcje ogromne. latwo mozna zauwazyc, ze ceny produktow powoli zaczynaja tu wzrastac. dowiadujemy sie tez, ze najblizsza lancha do Bluefields, skad mozna zlapac statek na Corn Islands, przyplyniemy dopiero w srode, tj. za 4 dni. poniewaz nie ma mowy, zebysmy zostaly w tym miejscu tak dlugo, opracowujemy nowy plan. jutro jedziemy do Laguna de Perlas.
m.
dzien: 74 wsrod Creoli 13.12.09
kiedy rano zachodzimy na miejsce, z ktorego mamy zlapac autobus do Laguny, okazuje sie, ze z okazji niedzieli, najblizszy odjezdza o... 17.00. niceee. istnieje jednak mozliwosc jazdy z przesiadka w Kukra Hill, busem, ktory bedzie tu za godzine. oczywiscie, wybieramy te opcje. przez nastepne poltora godziny mokniemy sobie na deszczu.
przez najblizsze kilka godzin tluczemy sie z masakryczna predkoscia 40 km/h przez nikaraguanskie wertepy. do wioski, w ktorej zostajemy porzucone przy wielkim drzewie dojezdzamy o 13.30. kierowca busa pyta jakichs tubylczych kobiet o dalszy transport dla nas. te odpowiadaja, ze bedzie tu o 14.00. cool.
jakas... godzine pozniej zagaduje nas jakis facet i pyta dokad jedziemy, a kiedy slyszy odpowiedz, mowi nam, ze najbliszy autobus bedzie tu o... 17.00. nie chcemy mu wierzyc, bo wyglada na troche wstawionego i pytamy kogos innego. autobus odjezdza o 17.00. coooool...
mamy wiec cztery godziny, zeby siedziec sobie na drewnianym stole i miec gleboka nadzieje, ze w ogole przyjedzie (jest niedziela, wiec niekoniecznie musi to zrobic...)
nie mniej jednak, prawie nie mamy chwili, zeby sie nudzic. co chwile, pojawia sie inna osoba zainteresowana dwoma gringo w tych okolicach (w tej czesci kraju wiekszosc mieszkancow jest czarnoskora i mowi po angielsku - czyli dokladnie tak jak na Karaibach w Hondurasie).
najciekawsza postacia, z punktu widzenia spieszacego sie wszedzie bialego czlowieka, jest chyba Jose, ktory przychodzi na przystanek po to by zlapac autobus do Ramy, a nastepnie spedza na nim ponad 2 godziny, w czasie ktorych spokojnie i z usmiechem na twarzy rozmawia z bawiacymi sie chlopcami, sasiadka, sprzedawca lodow, po to by na koniec stwierdzic, ze dzisiaj do Ramy juz chyba nic nie jedzie, wziac na ramie swoja duza, spakowana torbe i spokojnie wrocic do domu, na pozegnanie mowiac tylko, ze w takim razie sprobuje jutro. easy going.
najwiecej czasu poswieca nam grupka 13-letnich chlopcow, na czele ktorych stoi przesliczny, przecudowny i bardzo inteligenty Saul (oryginalnie z Costa Rici... syn lekarzy). chlopiec opowiada nam o mnostwie rzeczy typowych dla Nikaragui (np. to, ze nie istnieje tu obowiazek szkolny i tylko od rodzicow zalezy czy i jak dlugo, dziecko bedzie sie uczylo), zadaje mnostwo pytan na temat Polski, Europy i reszty swiata. Saul jest tak przeslodki, ze na koniec mamy ochote wziac go ze soba.
w koncu o 17.00 pojawia sie nasz autobus. droga z Kukra Hill do Laguny de Perlas zajmie nam niecale 45 minut.
dzieki poznanemu w wiosce Kevinowi bez problemu trafiamy do naszego nowego, slodkiego hoteliku Green Lodge. falbanki, dywaniki, czysciutko, pachnaco... i telewizor z kablowka:) (btw, cena dwa razy wyzsza niz w glebi kraju). wychodzimy na spacer, ale jest juz zupelnie ciemno i kiedy dochodzimy do brzegu laguny (tutaj rzeka Rio Escondido laczy sie z Morzem Karaibskim tworzac przeogromna lagune), nawet nie widzimy, czy rzeczywiscie jest ona taka duza i taka wspaniala. w drodze z powrotem odkrywamy malenka piekarnie oferujaca taaaaki wybor pieczywa. zadowolone wracamy do Green Lodge i ogladamy Mumie 3...;]
m.
kiedy rano zachodzimy na miejsce, z ktorego mamy zlapac autobus do Laguny, okazuje sie, ze z okazji niedzieli, najblizszy odjezdza o... 17.00. niceee. istnieje jednak mozliwosc jazdy z przesiadka w Kukra Hill, busem, ktory bedzie tu za godzine. oczywiscie, wybieramy te opcje. przez nastepne poltora godziny mokniemy sobie na deszczu.
przez najblizsze kilka godzin tluczemy sie z masakryczna predkoscia 40 km/h przez nikaraguanskie wertepy. do wioski, w ktorej zostajemy porzucone przy wielkim drzewie dojezdzamy o 13.30. kierowca busa pyta jakichs tubylczych kobiet o dalszy transport dla nas. te odpowiadaja, ze bedzie tu o 14.00. cool.
jakas... godzine pozniej zagaduje nas jakis facet i pyta dokad jedziemy, a kiedy slyszy odpowiedz, mowi nam, ze najbliszy autobus bedzie tu o... 17.00. nie chcemy mu wierzyc, bo wyglada na troche wstawionego i pytamy kogos innego. autobus odjezdza o 17.00. coooool...
mamy wiec cztery godziny, zeby siedziec sobie na drewnianym stole i miec gleboka nadzieje, ze w ogole przyjedzie (jest niedziela, wiec niekoniecznie musi to zrobic...)
nie mniej jednak, prawie nie mamy chwili, zeby sie nudzic. co chwile, pojawia sie inna osoba zainteresowana dwoma gringo w tych okolicach (w tej czesci kraju wiekszosc mieszkancow jest czarnoskora i mowi po angielsku - czyli dokladnie tak jak na Karaibach w Hondurasie).
najciekawsza postacia, z punktu widzenia spieszacego sie wszedzie bialego czlowieka, jest chyba Jose, ktory przychodzi na przystanek po to by zlapac autobus do Ramy, a nastepnie spedza na nim ponad 2 godziny, w czasie ktorych spokojnie i z usmiechem na twarzy rozmawia z bawiacymi sie chlopcami, sasiadka, sprzedawca lodow, po to by na koniec stwierdzic, ze dzisiaj do Ramy juz chyba nic nie jedzie, wziac na ramie swoja duza, spakowana torbe i spokojnie wrocic do domu, na pozegnanie mowiac tylko, ze w takim razie sprobuje jutro. easy going.
najwiecej czasu poswieca nam grupka 13-letnich chlopcow, na czele ktorych stoi przesliczny, przecudowny i bardzo inteligenty Saul (oryginalnie z Costa Rici... syn lekarzy). chlopiec opowiada nam o mnostwie rzeczy typowych dla Nikaragui (np. to, ze nie istnieje tu obowiazek szkolny i tylko od rodzicow zalezy czy i jak dlugo, dziecko bedzie sie uczylo), zadaje mnostwo pytan na temat Polski, Europy i reszty swiata. Saul jest tak przeslodki, ze na koniec mamy ochote wziac go ze soba.
w koncu o 17.00 pojawia sie nasz autobus. droga z Kukra Hill do Laguny de Perlas zajmie nam niecale 45 minut.
dzieki poznanemu w wiosce Kevinowi bez problemu trafiamy do naszego nowego, slodkiego hoteliku Green Lodge. falbanki, dywaniki, czysciutko, pachnaco... i telewizor z kablowka:) (btw, cena dwa razy wyzsza niz w glebi kraju). wychodzimy na spacer, ale jest juz zupelnie ciemno i kiedy dochodzimy do brzegu laguny (tutaj rzeka Rio Escondido laczy sie z Morzem Karaibskim tworzac przeogromna lagune), nawet nie widzimy, czy rzeczywiscie jest ona taka duza i taka wspaniala. w drodze z powrotem odkrywamy malenka piekarnie oferujaca taaaaki wybor pieczywa. zadowolone wracamy do Green Lodge i ogladamy Mumie 3...;]
m.
dzien: 75 wsrod Miskitos / chieeezzz... 14.12.09
poranek rozpoczynamy od ponownego spaceru po wiosce. za dnia laguna wyglada fantastycznie i zdecydowanie jest ogromna. w drodze powrotnej widze niesamowita rzecz. na przydomowym stoisku lezy ogromna muszla, z ktorej sprzedawane jest mieso. dopiero po chwili orientuje sie, ze to skorupa zolwia..!
wstepujemy do piekarni na ciastka i kawe. Ania nie moze sie doczekac, zeby wybrac sie do pobliskiej wioski Awas, w ktorej mieszkaja Miskitos. well, watpie, zeby jakos specjalnie roznili sie oni od Creoli, ale w Awas jest tez najblizsza plaza nad laguna. ruszamy w droge.
ledwo wychodzimy za granice Laguny, kiedy zagaduja nas jacys trzej chlopacy (mniej-wiecej w naszym wieku). przez akcent z trudem mozemy zrozumiec ich angielski (kiedy pierwszy raz uslyszalam te wersje angielskiego na Utili, w ogole nie zorietnowalam sie, ze to ten jezyk..!), ale radzimy sobie na tyle dobrze, zeby dowiedziec sie, ze chlopaki sa z Raipura (wioseczki przed Awas) i... sa Miskitos. zadowolona Ania wypytuje ich o kulture i roznice miedzy Creolami. chlopaki (Antonio, Chico i Cranico) utrzymuja, ze glowna roznica polega na tym, ze oni mowia w czterech jezykach (angielksi, hiszpanski, mistikos i creolski), a tamci nie (znaja wszytskie inne oprocz mistikos), przez co tamci ich nienawidza... Antonio i Cranico proponuja nam, ze pokaza nam swoj dom, przedstawia rodzinie (przede wszystkim mamie), a potem oprowadza nas po Awas. Ania od razu mowi im, ze nie mamy zadnych pieniedzy i dlatego nie mozemy wziac przewodnikow (zwykle tak to sie zaczyna - ktos proponuje, ze pokaze ci najciekawsze miejsca, oprowadzi... a potem domaga sie propiny (hiszp. napiwek), najlepiej w dolarach), ale chlopaki utrzymuja, ze niczego nie chca (zwykle 'przewodnicy' utrzymuja tak przez cala wycieczke...). idziemy razem jeszcze kawalek i dochodzimy do malego rozstaju drog. Awas jest na wprost, dom Antonia na lewo. znow nalegaja, zeby pojsc z nimi, a my im znow tlumaczymy, ze nie mamy pieniedzy, a oni znow utrzymuja, ze ich nie chca. w koncu zgadzamy sie wpasc doslownie na 2 minuty, tylko zeby poznac mame.
mijamy domki na palach i wchodzimy do tego ostatniego. chlopaki przynosza na werande krzesla, na ktorych wszyscy mamy usiasc i sobie rozmawiac. pojawia sie tez tata, mama i siostrzency braci. dostajemy po nikaragunskim piwie (Toña) i zaczynamy... my nie rozumiemy ich przez akcent, a oni nie rozumieja nas przez slaby angielski. ale jakos nam idzie. w pewnym momencie Antonio stwierdza, ze zanim pojdziemy do Awas powinnysmy zjesc obiad i wybiega gdzies, po chwili wracajac z kawalkiem duzej ryby - jack'em. mama bierze sie za gotowanie, a my dalej rozmawiamy. na chwile dolacza do nas ojciec, Ibraham, Juan (nastepni bracia) i wszyscy poza trzema glownymi postaciami mowia po angielsku z zupelna latwoscia (i z nie tak silnym akcentem). rozmawiamy dalej (np. o huraganie Mitch i o stratach, jakie poczynil w tych okolicach w 1998 roku - zniszczyl niemal cala wioske zatapiajac ja w wodach laguny). zaczynam sie zastanawiac, czy slowo, ktore po kazdym zdaniu powtarza Antonio (chieeezzz...) ma cos wspolnego z majowskim chiaz' ('co slychac?') , za ktorym tak bardzo przepadal moj nauczyciel hiszpanskiego, ale troche mi to nie pasuje do kontekstu... dopiero po jakims czasie zorientowuje sie, ze Antonio tak naprawde mowi... 'yes'... (well, moze ktos z nas powinen sie jeszcze troche pouczyc tego jezyka... a moze to dlatego, ze brakuje mu 4 przednich zebow...:)
mama prosi nas na obiad. wchodzimy do srodka domu, a tam okazuje, ze posilek zostal przygotowany tylko dla nas dwoch. dziwne. dostajemy smazonego jack'a i gotowana yuke. zabieramy sie do jedzenia. w tym czasie chlopaki zostaja na zewnatrz. tylko, co pewien czas ktos do nas podchodzi i pyta, czy nam smakuje. nie wiemy, co o tym myslec. beda potem chcieli od nas za to pieniedzy (przeciez mowilysmy 20 razy, ze nie mamy...), czy to moze jakas miskitowska tradycja..? ryba jest przepyszna - genialnie doprawiona.
konczymy nas obiad i wracamy na taras. dostajemy kolejne piwa. a potem w koncu, ruszamy do Awas.
Awas lezy 2 minuty od Raipura i w sumie niczym sie od niego rozni. idziemy na molo, a Ania i Chico kapia sie w lagunie. podobno woda tutaj jest tak plytka, ze na wyspe lezaca kilometr od ladu mozna by przejsc nie zamaczajac sobie glowy. i rzeczywiscie oboje coraz bardziej oddalaja sie od brzegu, a woda wciaz siega im tylko pasa.
w drodze powrotnej idzemy do Old Raipura, czyli trzech chatek, ktore zostaly z (podobno) 1500 wioski po przejsciu huraganu Mitch. Chico wdrapuje sie na palme (zajmuje mu to 10 sekund) i zrywa dla nas mlode kokosy. rozcina je maczeta i daje do sprobowania ich mleka.
wracamy do Laguny. chlopaki postanawiaja nas odprowadzic. w drodze powrotnej Cranico i Chico rozmawiaja z Ania na najprzerozniejsze luzne tematy. ja nastomiast slucham Antonio, ktory opowiada mi, jak ciezko znalezc dobra prace w tych okolicach, ze bez edukacji, ktora kosztuje grube dolary, nie maja szansy wybic sie ponad innych. ze kiedy przyjaciel ofiariowuje cos swojemu przyjacielowi, ten powinien mu sie wkrotce odwdzieczyc... zastanawiam sie, w ktorym momencie zapomnialysmy ponownie wspomniec, ze nie mamy pieniedzy i nie mozemy im zaplacic...
dochodzimy do Green Lodge. chlopaki zostawiaja nam swoje namiary i odchodza... prawie. ktorys z nich pyta, czy nie mamy jakichs pieniedzy na picie. no nie mamy. wyciagam wszystko z kieszeni - 8 cordob... za to, to se moga, co najwyzej, kupic jakas oranzade i to tez nie na wchodnim wybrzezu.
wracam do pokoju, a Ania idzie zapisac nas na jutrzejsza pange do Bluefields. poplyniemy laguna.
m.
poranek rozpoczynamy od ponownego spaceru po wiosce. za dnia laguna wyglada fantastycznie i zdecydowanie jest ogromna. w drodze powrotnej widze niesamowita rzecz. na przydomowym stoisku lezy ogromna muszla, z ktorej sprzedawane jest mieso. dopiero po chwili orientuje sie, ze to skorupa zolwia..!
wstepujemy do piekarni na ciastka i kawe. Ania nie moze sie doczekac, zeby wybrac sie do pobliskiej wioski Awas, w ktorej mieszkaja Miskitos. well, watpie, zeby jakos specjalnie roznili sie oni od Creoli, ale w Awas jest tez najblizsza plaza nad laguna. ruszamy w droge.
ledwo wychodzimy za granice Laguny, kiedy zagaduja nas jacys trzej chlopacy (mniej-wiecej w naszym wieku). przez akcent z trudem mozemy zrozumiec ich angielski (kiedy pierwszy raz uslyszalam te wersje angielskiego na Utili, w ogole nie zorietnowalam sie, ze to ten jezyk..!), ale radzimy sobie na tyle dobrze, zeby dowiedziec sie, ze chlopaki sa z Raipura (wioseczki przed Awas) i... sa Miskitos. zadowolona Ania wypytuje ich o kulture i roznice miedzy Creolami. chlopaki (Antonio, Chico i Cranico) utrzymuja, ze glowna roznica polega na tym, ze oni mowia w czterech jezykach (angielksi, hiszpanski, mistikos i creolski), a tamci nie (znaja wszytskie inne oprocz mistikos), przez co tamci ich nienawidza... Antonio i Cranico proponuja nam, ze pokaza nam swoj dom, przedstawia rodzinie (przede wszystkim mamie), a potem oprowadza nas po Awas. Ania od razu mowi im, ze nie mamy zadnych pieniedzy i dlatego nie mozemy wziac przewodnikow (zwykle tak to sie zaczyna - ktos proponuje, ze pokaze ci najciekawsze miejsca, oprowadzi... a potem domaga sie propiny (hiszp. napiwek), najlepiej w dolarach), ale chlopaki utrzymuja, ze niczego nie chca (zwykle 'przewodnicy' utrzymuja tak przez cala wycieczke...). idziemy razem jeszcze kawalek i dochodzimy do malego rozstaju drog. Awas jest na wprost, dom Antonia na lewo. znow nalegaja, zeby pojsc z nimi, a my im znow tlumaczymy, ze nie mamy pieniedzy, a oni znow utrzymuja, ze ich nie chca. w koncu zgadzamy sie wpasc doslownie na 2 minuty, tylko zeby poznac mame.
mijamy domki na palach i wchodzimy do tego ostatniego. chlopaki przynosza na werande krzesla, na ktorych wszyscy mamy usiasc i sobie rozmawiac. pojawia sie tez tata, mama i siostrzency braci. dostajemy po nikaragunskim piwie (Toña) i zaczynamy... my nie rozumiemy ich przez akcent, a oni nie rozumieja nas przez slaby angielski. ale jakos nam idzie. w pewnym momencie Antonio stwierdza, ze zanim pojdziemy do Awas powinnysmy zjesc obiad i wybiega gdzies, po chwili wracajac z kawalkiem duzej ryby - jack'em. mama bierze sie za gotowanie, a my dalej rozmawiamy. na chwile dolacza do nas ojciec, Ibraham, Juan (nastepni bracia) i wszyscy poza trzema glownymi postaciami mowia po angielsku z zupelna latwoscia (i z nie tak silnym akcentem). rozmawiamy dalej (np. o huraganie Mitch i o stratach, jakie poczynil w tych okolicach w 1998 roku - zniszczyl niemal cala wioske zatapiajac ja w wodach laguny). zaczynam sie zastanawiac, czy slowo, ktore po kazdym zdaniu powtarza Antonio (chieeezzz...) ma cos wspolnego z majowskim chiaz' ('co slychac?') , za ktorym tak bardzo przepadal moj nauczyciel hiszpanskiego, ale troche mi to nie pasuje do kontekstu... dopiero po jakims czasie zorientowuje sie, ze Antonio tak naprawde mowi... 'yes'... (well, moze ktos z nas powinen sie jeszcze troche pouczyc tego jezyka... a moze to dlatego, ze brakuje mu 4 przednich zebow...:)
mama prosi nas na obiad. wchodzimy do srodka domu, a tam okazuje, ze posilek zostal przygotowany tylko dla nas dwoch. dziwne. dostajemy smazonego jack'a i gotowana yuke. zabieramy sie do jedzenia. w tym czasie chlopaki zostaja na zewnatrz. tylko, co pewien czas ktos do nas podchodzi i pyta, czy nam smakuje. nie wiemy, co o tym myslec. beda potem chcieli od nas za to pieniedzy (przeciez mowilysmy 20 razy, ze nie mamy...), czy to moze jakas miskitowska tradycja..? ryba jest przepyszna - genialnie doprawiona.
konczymy nas obiad i wracamy na taras. dostajemy kolejne piwa. a potem w koncu, ruszamy do Awas.
Awas lezy 2 minuty od Raipura i w sumie niczym sie od niego rozni. idziemy na molo, a Ania i Chico kapia sie w lagunie. podobno woda tutaj jest tak plytka, ze na wyspe lezaca kilometr od ladu mozna by przejsc nie zamaczajac sobie glowy. i rzeczywiscie oboje coraz bardziej oddalaja sie od brzegu, a woda wciaz siega im tylko pasa.
w drodze powrotnej idzemy do Old Raipura, czyli trzech chatek, ktore zostaly z (podobno) 1500 wioski po przejsciu huraganu Mitch. Chico wdrapuje sie na palme (zajmuje mu to 10 sekund) i zrywa dla nas mlode kokosy. rozcina je maczeta i daje do sprobowania ich mleka.
wracamy do Laguny. chlopaki postanawiaja nas odprowadzic. w drodze powrotnej Cranico i Chico rozmawiaja z Ania na najprzerozniejsze luzne tematy. ja nastomiast slucham Antonio, ktory opowiada mi, jak ciezko znalezc dobra prace w tych okolicach, ze bez edukacji, ktora kosztuje grube dolary, nie maja szansy wybic sie ponad innych. ze kiedy przyjaciel ofiariowuje cos swojemu przyjacielowi, ten powinien mu sie wkrotce odwdzieczyc... zastanawiam sie, w ktorym momencie zapomnialysmy ponownie wspomniec, ze nie mamy pieniedzy i nie mozemy im zaplacic...
dochodzimy do Green Lodge. chlopaki zostawiaja nam swoje namiary i odchodza... prawie. ktorys z nich pyta, czy nie mamy jakichs pieniedzy na picie. no nie mamy. wyciagam wszystko z kieszeni - 8 cordob... za to, to se moga, co najwyzej, kupic jakas oranzade i to tez nie na wchodnim wybrzezu.
wracam do pokoju, a Ania idzie zapisac nas na jutrzejsza pange do Bluefields. poplyniemy laguna.
m.
dzien: 76 cargo ship 15.12.09
nasza panga jest o 6.30 i o malo nie odplywa bez nas, ale nie dlatego, ze sie spozniamy, tylko przez jednego z pracujacych przy niej facetow, ktory mowi nam, ze to nie ona. wypytujemy wiec wszystkich wokol, a oni wskazuja nam lodke, od ktorej wlasnie odeszlymy. wracamy i tym razem facet mowi, ze to ta...
w pandze miesci sie okolo dwudziestu osob. wszyscy dostajemy kapoki i ruszamy. z Laguna de Perlas do Bluefields jest okolo 60km, ktore przeplyniemy po lagunie i rzece. to chyba najszybsza lodz, jaka kiedykolwiek plynelam. podziwiamy wspaniale widoki, scinamy zakrety i juz po godzinie jestesmy na miejscu.
barka, ktora chcemy poplynac na Corn Islands ma byc jutro. nie wiemy jednak, o ktorej godzinie. kiedy pytamy o to jakiegos goscia pracujacego na terminalu, ten odpowiada nam, ze barka na wyspy bedzie dopiero za dwa dni. co takiego? Ania sie wkurza i chce isc szukac hotelu, ale daje sie przekonac, zeby zapytac jeszcze kogos innego. podchodzimy do najwiekszej lodzi stojacej w porcie i kiedy probujemy wywolac z niej kogos, kto udzielilby nam informacji podchodzi do nas jakis inny jegomosc i mowi, ze barka na wyspy stoi obok... i odplywa za chwile. przerzucamy nasze plecaki przez burte i dowiadujemy sie, ze lodz wyplynie miedzy 9.00 a 10.00. nie ma jeszcze nawet 8.00, wiec zostawiamy nasze rzeczy i idziemy do miasta na sniadanie i zakupy (ceny na wyspach maja nieco wzrosnac...). wracamy przed 9.00. chwile pozniej na lodz wpadaja zdyszani Neal i Calie, brytyjska parka, ktora lezala sobie wygodnie w lozeczku, kiedy ktos ich poinformowal, ze barka odplywa za kilkanascie minut. spakowali wiec wszystko, jak lecialo, zlapali taksowke i juz chwile potem byli w porcie. po krotkiej chwili dolaczaja rowniez, nieco spokojniejsi, Lucie i Mikulas z... Czech. wszyscy z zapalem czekamy na wybicie 9.00.
ale o 9.00 lodz wcale nie wyplywa... ani o w pol do 10.00... i o 10.00 tez nie... co zabawniejsze, o 11.00 nadal jestesmy w porcie... jak i godzine pozniej...
w miedzyczasie slonce wschodzi bardzo wysoko i robi sie bardzo goraco, zjadamy wszystkie zapasy, jakie mamy ze soba, znow glodniejemy, wiec nawet opuszczam port i kupuje obiad na wynos w comedorze przy markecie. zdarzamy go spokojnie zjesc (a Mikulas wypic pol butelki rumu, po ktora rowniez wyszedl poza okolice portu), zanim barka w koncu ruszy... o 12.30.
poniewaz laguna miejscami jest tutaj bardzo plytka, nie mozemy plynac, ani za szybko, ani prosto do morza... powolutku oplywamy ja na okolo i zanim znajdziemy sie w Buff, ostatnim porcie cargo przy samym morzu, minie prawie 2 i pol godziny! na morzu jestesmy dopiero po 14.00.
cala droga ma zajac nam 6 godzin.
tymczasem morze jest dzis nadzwyczaj wzburzone (podobno Morze Karaibskie w tych okolicach, nigdy nie jest spokojne) i fale sa przeogromne. kiedy statek wplywa na pierwsza z nich, a potem z niej spada zrywamy sie wszyscy i zachwyceni podbiegamy do burty, a potem przy kazdym nastepnym spadaniu z fali usmiechamy sie szeroko i krzyczymy 'wooow!'. do czasu... po 20 miutach mam juz zupelnie dosc takiej zabawy. w zasadzie mam juz dosc morza i statku, i wiem na pewno, ze nie powinnam byc marynarzem (czy moze raczej marynarka...:). Calie tymczasem zaczyna odczuwac chorobe morska i kladzie sie na podlodze pokladu. pozostali opadaja na biale krzeselka i wpatruja sie w horyzont (no moze poza Mikulasem, ktory razem z zaloga statku biega po wszystkich pokladach (znaczy dolnym i gornym) oraz dachu).
mijaja kolejne kwadranse i coraz wiecej osob czuje sie zle. w tym momencie pokladowa ubikacja nie nadaje sie juz do uzytku. mala dziewczynka, ktora siedzi zaraz kolo Ani tez robi sie coraz bardziej zielona. a potem rzyga razem z wiatrem, ktory wieje dokladnie w naszym kierunku. w jednej chwili razem z Lucie wskakujemy na lawke i namietnie przytulamy sie do sciany. zdarzamy w ostatniej chwili! poklad po tej stronie wyglada jednak masakrycznie. przenosimy sie na rufe. wzmaga sie wiatr, rosna fale i do tego zaczyna padac. jedyna, 8-osobowa kabina na statku, jest wypchana po sufit Nikaraguanczykami, dolny poklad, co chwile zalewaja ze wszystkich stron fale. nie mamy sie nawet gdzie schowac. spogladamy wiec obojetnie w zachmurzone niebo... i plyniemy dalej.
robi sie ciemno, zimno, a ladu ani widu, ani slychu. znow zaczyna padac. tym razem deszcz jest o wiele mocniejszy i zimniejszy. lapiemy z Ania nasze rzeczy, zostawiamy reszte ekipy i biegniemy do jedynego suchego miejsca, ktore przychodzi nam do glowy - na mostek kapitanski. jest tu o wiele cieplej i mam wrazenie, ze tak bardzo nie buja. juz dawno minelo 6 godzin, a my ciagle plyniemy. jestem taaaka zmeczona tym ciaglym staraniem sie nie zlapania choroby morskiej, ze juz kompletnie nie mam sil. siadam na chwile pod kokpitem... i zasypiam. przebudzam sie tylko od czasu do czasu i sprawdzam, czy pod reka nadal mam aparat fotograficzny, ktory zostawila mi Ania, kiedy wychodzila z powrotem na poklad z mysla o samobojstwie w ciemnych falach morza. prawde mowiac, mam ogromne szczescie, ze zasypiam w tym momencie - Ania opowiada mi pozniej, ze fale robia sie jeszcze wieksze i gorsze, statkiem rzuca jeszcze bardziej. mowi mi, ze w zyciu nie widziala tylu chorych osob jednoczesnie. podobno do rufy, z ktorej mozna bylo spokojnie rzygac do morza bez obawy ubrudzenia czego/ lub kogokolwiek, w pewnym momencie bylo bardzo trudno sie dostac. sama Ania przez caly ten czas uskuteczniala, co chwilowe wstawanie i siadanie, w zaleznosci od tego, w ktorej pozycji bylo jej mniej niedobrze...
w pewnym momencie budzi mnie szaszor na mostku. wywlekam sie spomiedzy kapitanskich i oficerskich nog i wstaje, zeby dowiedziec sie, co sie dzieje. wszyscy biegaja od okienka do okienka, od burty do burty i nerwowo wypytuja sie nawzajem, czy widac lad. co to znaczy 'czy widac lad'?!? a od czego sa tu te wszystkie urzadzenia?! te kompasy, busole czy jakies tam inne cosie?! co to znaczy 'czy widac lad' do cholery?!? na calym statku zostaje wylaczone swiatlo i wszyscy w oczekiwaniu wpatruja sie w horyzont. Ania dolacza do zalogi i razem z nimi wyglada to tu to tam. nie mamy pojecia, co jest grane i tylko, co chwile nerwowo porozumiewamy sie wzrokiem. wtedy jeden z marynarzy wola, ze jego komorka zaczyna wylapywac sygnal sieci. wszyscy dopadaja przedniej szyby. i jest, po chwili ukazuje sie jasna luna nad horyzontem, a potem pierwsze swiatla Big Corn Island. opada napiecie. jestesmy w drodze juz ponad 8 godzin! Ania korzysta z okazji i pyta, jak dlugo jeszcze bedziemy plynac. 'z jakies dwie godziny' - pada odpowiedz.
mniej-wiecej kolo 10.00 wieczorem dobijamy do portu na wyspie.
dopadaja nas taksowkarze i chlopaki namawiajace na poszczegolne hotele. wybralysmy juz miejsce do spania, wiec pakujemy sie w jedna z tutejszych taryf i kazemy powiezc do Yellow Tail.
ale tu przygoda wcale sie nie konczy. na miejscu bowiem okazuje sie, ze akurat trwa remont hotelu i w zwiazku z tym nie ma miejsc. wracamy do samochodu i jedziemy do nastepnego miejsca. wszystko jest zamkniete i nie pala sie zadne swiatla. Ania puka do drzwi, raz, drugi, trzeci... w koncu odzywa sie jakis glos i pyta, czego (do cholery) chcemy. Ania odpowiada glosowi, ze szukamy hotelu. wtedy dopiero otwieraja sie drzwi. okazuje sie, ze wlasnie jestesmy w Yellow Tail... (wtf?) wlasciciel chce od nas... dwa razy wiecej, niz powinien... wracamy do taksowki. zatrzymujemy sie przy kazdym hotelu w drodze powrotnej do centrum, ale nikt nie chce z nami nawet rozmawiac. nie pomagaja tez starania taksowkarza, ktory rowniez chodzi i krzyczy do gluchych drzwi...
jestesmy juz prawie w centrum, dochodzi 11.00 i nadal nie mamy miejsca na nocleg... wtedy taksowkarz zauwaza Czecha z plecakiem. Mikulas idzie z miejscowym chlopakiem, ktory jeszcze w porcie oferowal nam hotel. Denis mowi, ze nie mamy szans na znalezienie czegokolwiek o tej porze, ale jesli poczekamy na niego chwile (musi odprowadzic Czecha), to nie tylko znajdzie nam miejsce, ale sprawi, ze cena w nim bedzie naprawde niska. bierzemy nasze rzeczy i siadamy na krawezniku. 10 minut pozniej wraca Denis. jeszcze nie wiemy czego (znaczy 'ile'), bedzie chcial w zamian, ale w tej chwili jest nam to obojetne.
chlopak pokazuje nam dwa miejsca, Guest House Ruppie, w ktorym pokoj smierdzi wilgocia i Casa Blanca, w ktorym pokoj smierdzi impregnatem do drewna. dla odmiany, tym razem wybieramy druga opcje. maly, karaibski domek tuz nad morzem. Ania jest niezadowolona. nie podoba jej sie miejsce, cena i zapach impregnatu.
zostawiamy szeroko otwarte okno i wychodzimy zjesc. Denis pokazuje nam, chyba ostatnie czynne o tej porze miejsce, w ktorym mozemy cos kupic. potem mowi nam, ze ma swoja prywatna pange, ktora odplywa jutro o 10.00 na Small Corn Island, i pyta czy jestesmy zainteresowane kupnem biletow. odpowiadamy, ze zanim tam poplyniemy, chcemy zobaczyc duza wyspe. Denis zegna sie z nami... i po prostu odchodzi.
wracamy do bialego domku i w koncu idziemy spac.
m.
nasza panga jest o 6.30 i o malo nie odplywa bez nas, ale nie dlatego, ze sie spozniamy, tylko przez jednego z pracujacych przy niej facetow, ktory mowi nam, ze to nie ona. wypytujemy wiec wszystkich wokol, a oni wskazuja nam lodke, od ktorej wlasnie odeszlymy. wracamy i tym razem facet mowi, ze to ta...
w pandze miesci sie okolo dwudziestu osob. wszyscy dostajemy kapoki i ruszamy. z Laguna de Perlas do Bluefields jest okolo 60km, ktore przeplyniemy po lagunie i rzece. to chyba najszybsza lodz, jaka kiedykolwiek plynelam. podziwiamy wspaniale widoki, scinamy zakrety i juz po godzinie jestesmy na miejscu.
barka, ktora chcemy poplynac na Corn Islands ma byc jutro. nie wiemy jednak, o ktorej godzinie. kiedy pytamy o to jakiegos goscia pracujacego na terminalu, ten odpowiada nam, ze barka na wyspy bedzie dopiero za dwa dni. co takiego? Ania sie wkurza i chce isc szukac hotelu, ale daje sie przekonac, zeby zapytac jeszcze kogos innego. podchodzimy do najwiekszej lodzi stojacej w porcie i kiedy probujemy wywolac z niej kogos, kto udzielilby nam informacji podchodzi do nas jakis inny jegomosc i mowi, ze barka na wyspy stoi obok... i odplywa za chwile. przerzucamy nasze plecaki przez burte i dowiadujemy sie, ze lodz wyplynie miedzy 9.00 a 10.00. nie ma jeszcze nawet 8.00, wiec zostawiamy nasze rzeczy i idziemy do miasta na sniadanie i zakupy (ceny na wyspach maja nieco wzrosnac...). wracamy przed 9.00. chwile pozniej na lodz wpadaja zdyszani Neal i Calie, brytyjska parka, ktora lezala sobie wygodnie w lozeczku, kiedy ktos ich poinformowal, ze barka odplywa za kilkanascie minut. spakowali wiec wszystko, jak lecialo, zlapali taksowke i juz chwile potem byli w porcie. po krotkiej chwili dolaczaja rowniez, nieco spokojniejsi, Lucie i Mikulas z... Czech. wszyscy z zapalem czekamy na wybicie 9.00.
ale o 9.00 lodz wcale nie wyplywa... ani o w pol do 10.00... i o 10.00 tez nie... co zabawniejsze, o 11.00 nadal jestesmy w porcie... jak i godzine pozniej...
w miedzyczasie slonce wschodzi bardzo wysoko i robi sie bardzo goraco, zjadamy wszystkie zapasy, jakie mamy ze soba, znow glodniejemy, wiec nawet opuszczam port i kupuje obiad na wynos w comedorze przy markecie. zdarzamy go spokojnie zjesc (a Mikulas wypic pol butelki rumu, po ktora rowniez wyszedl poza okolice portu), zanim barka w koncu ruszy... o 12.30.
poniewaz laguna miejscami jest tutaj bardzo plytka, nie mozemy plynac, ani za szybko, ani prosto do morza... powolutku oplywamy ja na okolo i zanim znajdziemy sie w Buff, ostatnim porcie cargo przy samym morzu, minie prawie 2 i pol godziny! na morzu jestesmy dopiero po 14.00.
cala droga ma zajac nam 6 godzin.
tymczasem morze jest dzis nadzwyczaj wzburzone (podobno Morze Karaibskie w tych okolicach, nigdy nie jest spokojne) i fale sa przeogromne. kiedy statek wplywa na pierwsza z nich, a potem z niej spada zrywamy sie wszyscy i zachwyceni podbiegamy do burty, a potem przy kazdym nastepnym spadaniu z fali usmiechamy sie szeroko i krzyczymy 'wooow!'. do czasu... po 20 miutach mam juz zupelnie dosc takiej zabawy. w zasadzie mam juz dosc morza i statku, i wiem na pewno, ze nie powinnam byc marynarzem (czy moze raczej marynarka...:). Calie tymczasem zaczyna odczuwac chorobe morska i kladzie sie na podlodze pokladu. pozostali opadaja na biale krzeselka i wpatruja sie w horyzont (no moze poza Mikulasem, ktory razem z zaloga statku biega po wszystkich pokladach (znaczy dolnym i gornym) oraz dachu).
mijaja kolejne kwadranse i coraz wiecej osob czuje sie zle. w tym momencie pokladowa ubikacja nie nadaje sie juz do uzytku. mala dziewczynka, ktora siedzi zaraz kolo Ani tez robi sie coraz bardziej zielona. a potem rzyga razem z wiatrem, ktory wieje dokladnie w naszym kierunku. w jednej chwili razem z Lucie wskakujemy na lawke i namietnie przytulamy sie do sciany. zdarzamy w ostatniej chwili! poklad po tej stronie wyglada jednak masakrycznie. przenosimy sie na rufe. wzmaga sie wiatr, rosna fale i do tego zaczyna padac. jedyna, 8-osobowa kabina na statku, jest wypchana po sufit Nikaraguanczykami, dolny poklad, co chwile zalewaja ze wszystkich stron fale. nie mamy sie nawet gdzie schowac. spogladamy wiec obojetnie w zachmurzone niebo... i plyniemy dalej.
robi sie ciemno, zimno, a ladu ani widu, ani slychu. znow zaczyna padac. tym razem deszcz jest o wiele mocniejszy i zimniejszy. lapiemy z Ania nasze rzeczy, zostawiamy reszte ekipy i biegniemy do jedynego suchego miejsca, ktore przychodzi nam do glowy - na mostek kapitanski. jest tu o wiele cieplej i mam wrazenie, ze tak bardzo nie buja. juz dawno minelo 6 godzin, a my ciagle plyniemy. jestem taaaka zmeczona tym ciaglym staraniem sie nie zlapania choroby morskiej, ze juz kompletnie nie mam sil. siadam na chwile pod kokpitem... i zasypiam. przebudzam sie tylko od czasu do czasu i sprawdzam, czy pod reka nadal mam aparat fotograficzny, ktory zostawila mi Ania, kiedy wychodzila z powrotem na poklad z mysla o samobojstwie w ciemnych falach morza. prawde mowiac, mam ogromne szczescie, ze zasypiam w tym momencie - Ania opowiada mi pozniej, ze fale robia sie jeszcze wieksze i gorsze, statkiem rzuca jeszcze bardziej. mowi mi, ze w zyciu nie widziala tylu chorych osob jednoczesnie. podobno do rufy, z ktorej mozna bylo spokojnie rzygac do morza bez obawy ubrudzenia czego/ lub kogokolwiek, w pewnym momencie bylo bardzo trudno sie dostac. sama Ania przez caly ten czas uskuteczniala, co chwilowe wstawanie i siadanie, w zaleznosci od tego, w ktorej pozycji bylo jej mniej niedobrze...
w pewnym momencie budzi mnie szaszor na mostku. wywlekam sie spomiedzy kapitanskich i oficerskich nog i wstaje, zeby dowiedziec sie, co sie dzieje. wszyscy biegaja od okienka do okienka, od burty do burty i nerwowo wypytuja sie nawzajem, czy widac lad. co to znaczy 'czy widac lad'?!? a od czego sa tu te wszystkie urzadzenia?! te kompasy, busole czy jakies tam inne cosie?! co to znaczy 'czy widac lad' do cholery?!? na calym statku zostaje wylaczone swiatlo i wszyscy w oczekiwaniu wpatruja sie w horyzont. Ania dolacza do zalogi i razem z nimi wyglada to tu to tam. nie mamy pojecia, co jest grane i tylko, co chwile nerwowo porozumiewamy sie wzrokiem. wtedy jeden z marynarzy wola, ze jego komorka zaczyna wylapywac sygnal sieci. wszyscy dopadaja przedniej szyby. i jest, po chwili ukazuje sie jasna luna nad horyzontem, a potem pierwsze swiatla Big Corn Island. opada napiecie. jestesmy w drodze juz ponad 8 godzin! Ania korzysta z okazji i pyta, jak dlugo jeszcze bedziemy plynac. 'z jakies dwie godziny' - pada odpowiedz.
mniej-wiecej kolo 10.00 wieczorem dobijamy do portu na wyspie.
dopadaja nas taksowkarze i chlopaki namawiajace na poszczegolne hotele. wybralysmy juz miejsce do spania, wiec pakujemy sie w jedna z tutejszych taryf i kazemy powiezc do Yellow Tail.
ale tu przygoda wcale sie nie konczy. na miejscu bowiem okazuje sie, ze akurat trwa remont hotelu i w zwiazku z tym nie ma miejsc. wracamy do samochodu i jedziemy do nastepnego miejsca. wszystko jest zamkniete i nie pala sie zadne swiatla. Ania puka do drzwi, raz, drugi, trzeci... w koncu odzywa sie jakis glos i pyta, czego (do cholery) chcemy. Ania odpowiada glosowi, ze szukamy hotelu. wtedy dopiero otwieraja sie drzwi. okazuje sie, ze wlasnie jestesmy w Yellow Tail... (wtf?) wlasciciel chce od nas... dwa razy wiecej, niz powinien... wracamy do taksowki. zatrzymujemy sie przy kazdym hotelu w drodze powrotnej do centrum, ale nikt nie chce z nami nawet rozmawiac. nie pomagaja tez starania taksowkarza, ktory rowniez chodzi i krzyczy do gluchych drzwi...
jestesmy juz prawie w centrum, dochodzi 11.00 i nadal nie mamy miejsca na nocleg... wtedy taksowkarz zauwaza Czecha z plecakiem. Mikulas idzie z miejscowym chlopakiem, ktory jeszcze w porcie oferowal nam hotel. Denis mowi, ze nie mamy szans na znalezienie czegokolwiek o tej porze, ale jesli poczekamy na niego chwile (musi odprowadzic Czecha), to nie tylko znajdzie nam miejsce, ale sprawi, ze cena w nim bedzie naprawde niska. bierzemy nasze rzeczy i siadamy na krawezniku. 10 minut pozniej wraca Denis. jeszcze nie wiemy czego (znaczy 'ile'), bedzie chcial w zamian, ale w tej chwili jest nam to obojetne.
chlopak pokazuje nam dwa miejsca, Guest House Ruppie, w ktorym pokoj smierdzi wilgocia i Casa Blanca, w ktorym pokoj smierdzi impregnatem do drewna. dla odmiany, tym razem wybieramy druga opcje. maly, karaibski domek tuz nad morzem. Ania jest niezadowolona. nie podoba jej sie miejsce, cena i zapach impregnatu.
zostawiamy szeroko otwarte okno i wychodzimy zjesc. Denis pokazuje nam, chyba ostatnie czynne o tej porze miejsce, w ktorym mozemy cos kupic. potem mowi nam, ze ma swoja prywatna pange, ktora odplywa jutro o 10.00 na Small Corn Island, i pyta czy jestesmy zainteresowane kupnem biletow. odpowiadamy, ze zanim tam poplyniemy, chcemy zobaczyc duza wyspe. Denis zegna sie z nami... i po prostu odchodzi.
wracamy do bialego domku i w koncu idziemy spac.
m.
dzien: 77 Wielka Wyspa Kukurydziana 16.12.09
kiedy budze sie rano, Ani nie ma juz w pokoju. wpada za chwile usmiechnieta od ucha do ucha i zachwycona opowiada, jakie to cudowne miejsce... jak bardzo podoba sie jej ten drewaniany, karaibski domek, jaki cudowny jest ogrodek i jaki przewspanialy mamy widok z naszej slodkiej, leniwej werandy - wprost na biala plazyczke i cudownie niebieskie morze... sa jeszcze zielone palmy, czarne skaly nas brzegiem i tak tu spokojnie... well, no comments...:)
zwlekam sie z lozka i ide obejrzec nasze miejsce za dnia. zdecydowanie jest jak mowi - uroczo.
zabieramy sie do naszego sniadanka na karaibskiej werandzie. w miedzyczasie przychodzi do nas Jason, 17-letni bratanek wlascicielki Casa Blanca. chlopak na stale mieszka w Bluefields, a na Big Corn Island spedza swoje wakacje dzielac czas pomiedzy sluchanie muzyki, ogladanie telewizji i wysiadywanie na tarasie... ogolnie rzecz biorac nuuuda :) James opowiada nam troche o wyspach, pokazuje statki widoczne w zatoce i wyjasnia do czego sluza i jak je rozpoznac. na jednim z nich jego ojciec wlasnia polawia homary.
wracamy do pokoju i pakujemy plecak - idziemy na wycieczke wokol Duzej Wyspy. ledwo jednak wychodzimy za bramke naszego hostelika, kiedy slyszymy Jasona... 'nuuuudze sie... zabierzcie mnie ze soba..!' zabieramy:)
wiekszosc mieszkancow wysp mowi po angielsku, jednak kazdemu wypowiadanemu przez nich slowu towarzyszy uniemozliwiajacy ich zrozumienie, creolski akcent. z Jasonem ogolnie nie jest tak zle, ale Ania i tak postanawia to sobie ulatwic rozmawiajac z nim po hiszpansku. ruszamy w kierunku poludniowego konca wyspy. Jason robi za przewodnika. mijamy port cargo, uwazamy na taksowki jezdzace po plazy, dolaczamy sie do meczu pilki noznej rozgrywanego na brzegu morza i docieramy do Picnic Center - plazy idealnej. jest szeroka, piasek ma kolor bieli, jest drobny i delikatny, wokol rosna palmy, woda jest przejrzystoblekitna, ciepla, spokojna, na niebie zadnej chmurki i do tego widok na surowy, skalisty, poludniowy brzeg w odali. nic tylko pstrykac zdjecia i umieszczac na folderach reklamujacych Karaiby. po wszystkich plazach, ktore widzialam tutaj do tej pory, zupelnie nie ma mowy, abysmy odeszli stad bez kapieli. na dwa wszyscy wskakujemy do wody. jest... rewelacyjnie. najchetniej zostalabym tu na caly dzien, no ale przeciez wycieczka krajoznawcza... ech... ruszamy w dalsza droge.
ze wzgledu na skaly musimy wejsc w glab ladu. na przydomowym straganie kupujemy tortille (sa tak duze jak w Meksyku, i tak grube jak w Gwatemali) i refrescos naturales (domowej roboty zimne soki, sprzedawane w foliowych woreczkach zawiazanych na supel... czasami dorzucaja do tego slomke). ruszamy droga przy lotnisku - to tu wlasnie laduje ci szczesliwcy, ktorzy nie musza plynac przez morze... patrzymy na dlugi pas asfaltu i az nasz ciarki przechodza na mysl o drodze powrotnej barka... a moze bedzie jakas promocja na tanie loty..?
zanim przejdziemy na wschodnia strone wyspy, gdzie znow bedziemy mogli isc wzdluz plazy... Ania i ja jestesmy totalnie padniete... i przypieczone karaibskim sloncem. ledwo morzemy stawiac kolejne kroki i az trudno nam uwierzyc, ze to dopiero poczatek wyprawy. Ania mowi mi po polsku, ze gdyby nie obecnosc Jasona, juz dawno zostalaby na jakims krawezniku i czekalaby na nim na przejezdzajaca taksowke.
w koncu nasz przygarniety przewodnik wskazuje widoczne za drzewami morze. automatycznie przyspieszamy kroku, nie mogac sie doczekac kapieli w orzezwiajacych falach.
i jest. zostawiamy nasze rzeczy w nieporzadku i w trojke biegniemy do wody. boshe, jak dobrze..!
z tej strony wyspy morze jest o wiele bardziej wzburzone. to pewnie przez, miejscami, skalne dno, na ktorym rozbijaja sie fale. przez dluzsza chwile chlodzimy sie zanurzeni po szyje, a potem wychodzimy na brzeg i zadowoleni pstrykamy polrozneglizowane fotki;)
wchodzimy na droge wzdluz brzegu i ruszamy ostatnia (najdluzsza) prosta. podziwiamy karaibskie domki, rosnace przy plazy palmy i te krociusienka, wygladajaca jak dywan i porastajaca wszystko, trawke. ku lekkiemu zdziwieniu Jasona, stajemy co chwile, aby pstryknac zdjecie jednej z tych rzeczy.
idziemy, idziemy, idziemy. mam juz dosc tej drogi. nie mam sily. zostaje tu i nocuje na chodniku! Jason zapewnia nas, ze juz blisko, ale wcale tak nie wyglada. nie jestem nawet pewna, czy minelysmy juz Yellow Tail, do ktorego wczoraj jechalysmy taksowka przez calkiem dlugi kawalek czasu. buu... ratunku..!
w koncu zaczynaja pojawiac sie znane zabudowania centrum. wchodzimy jeszcze do wielkiego, ciemnego sklepu, w ktorym biegaja ogromne i obrzydliwe brazowe pajaki i wracamy do naszego miejsca. dlugosc trasy: 20 km, czas: 4,5 godziny, temperatura w sloncu: +45 stopni, temperatura w cieniu: cien nie wystepuje..!
od razu wbiegamy pod prysznice, z cisnieniem o sile wodospadu, a potem wycienczone opadamy na drewnianych krzeslach na werandzie i wpatrujemy sie w morze i zachodzace slonce. z duma stwierdzamy, ze udalo nam sie poznac Big Corn Island od kazdej strony...:)
wieczorem wychodzimy na carne de res z grilla, ktore zjadamy na przybrzeznym murku na spole z jakims bezdomnym pieskiem, jednoczesnie ogladajac swiatelka statkow w zatoce.
m.
kiedy budze sie rano, Ani nie ma juz w pokoju. wpada za chwile usmiechnieta od ucha do ucha i zachwycona opowiada, jakie to cudowne miejsce... jak bardzo podoba sie jej ten drewaniany, karaibski domek, jaki cudowny jest ogrodek i jaki przewspanialy mamy widok z naszej slodkiej, leniwej werandy - wprost na biala plazyczke i cudownie niebieskie morze... sa jeszcze zielone palmy, czarne skaly nas brzegiem i tak tu spokojnie... well, no comments...:)
zwlekam sie z lozka i ide obejrzec nasze miejsce za dnia. zdecydowanie jest jak mowi - uroczo.
zabieramy sie do naszego sniadanka na karaibskiej werandzie. w miedzyczasie przychodzi do nas Jason, 17-letni bratanek wlascicielki Casa Blanca. chlopak na stale mieszka w Bluefields, a na Big Corn Island spedza swoje wakacje dzielac czas pomiedzy sluchanie muzyki, ogladanie telewizji i wysiadywanie na tarasie... ogolnie rzecz biorac nuuuda :) James opowiada nam troche o wyspach, pokazuje statki widoczne w zatoce i wyjasnia do czego sluza i jak je rozpoznac. na jednim z nich jego ojciec wlasnia polawia homary.
wracamy do pokoju i pakujemy plecak - idziemy na wycieczke wokol Duzej Wyspy. ledwo jednak wychodzimy za bramke naszego hostelika, kiedy slyszymy Jasona... 'nuuuudze sie... zabierzcie mnie ze soba..!' zabieramy:)
wiekszosc mieszkancow wysp mowi po angielsku, jednak kazdemu wypowiadanemu przez nich slowu towarzyszy uniemozliwiajacy ich zrozumienie, creolski akcent. z Jasonem ogolnie nie jest tak zle, ale Ania i tak postanawia to sobie ulatwic rozmawiajac z nim po hiszpansku. ruszamy w kierunku poludniowego konca wyspy. Jason robi za przewodnika. mijamy port cargo, uwazamy na taksowki jezdzace po plazy, dolaczamy sie do meczu pilki noznej rozgrywanego na brzegu morza i docieramy do Picnic Center - plazy idealnej. jest szeroka, piasek ma kolor bieli, jest drobny i delikatny, wokol rosna palmy, woda jest przejrzystoblekitna, ciepla, spokojna, na niebie zadnej chmurki i do tego widok na surowy, skalisty, poludniowy brzeg w odali. nic tylko pstrykac zdjecia i umieszczac na folderach reklamujacych Karaiby. po wszystkich plazach, ktore widzialam tutaj do tej pory, zupelnie nie ma mowy, abysmy odeszli stad bez kapieli. na dwa wszyscy wskakujemy do wody. jest... rewelacyjnie. najchetniej zostalabym tu na caly dzien, no ale przeciez wycieczka krajoznawcza... ech... ruszamy w dalsza droge.
ze wzgledu na skaly musimy wejsc w glab ladu. na przydomowym straganie kupujemy tortille (sa tak duze jak w Meksyku, i tak grube jak w Gwatemali) i refrescos naturales (domowej roboty zimne soki, sprzedawane w foliowych woreczkach zawiazanych na supel... czasami dorzucaja do tego slomke). ruszamy droga przy lotnisku - to tu wlasnie laduje ci szczesliwcy, ktorzy nie musza plynac przez morze... patrzymy na dlugi pas asfaltu i az nasz ciarki przechodza na mysl o drodze powrotnej barka... a moze bedzie jakas promocja na tanie loty..?
zanim przejdziemy na wschodnia strone wyspy, gdzie znow bedziemy mogli isc wzdluz plazy... Ania i ja jestesmy totalnie padniete... i przypieczone karaibskim sloncem. ledwo morzemy stawiac kolejne kroki i az trudno nam uwierzyc, ze to dopiero poczatek wyprawy. Ania mowi mi po polsku, ze gdyby nie obecnosc Jasona, juz dawno zostalaby na jakims krawezniku i czekalaby na nim na przejezdzajaca taksowke.
w koncu nasz przygarniety przewodnik wskazuje widoczne za drzewami morze. automatycznie przyspieszamy kroku, nie mogac sie doczekac kapieli w orzezwiajacych falach.
i jest. zostawiamy nasze rzeczy w nieporzadku i w trojke biegniemy do wody. boshe, jak dobrze..!
z tej strony wyspy morze jest o wiele bardziej wzburzone. to pewnie przez, miejscami, skalne dno, na ktorym rozbijaja sie fale. przez dluzsza chwile chlodzimy sie zanurzeni po szyje, a potem wychodzimy na brzeg i zadowoleni pstrykamy polrozneglizowane fotki;)
wchodzimy na droge wzdluz brzegu i ruszamy ostatnia (najdluzsza) prosta. podziwiamy karaibskie domki, rosnace przy plazy palmy i te krociusienka, wygladajaca jak dywan i porastajaca wszystko, trawke. ku lekkiemu zdziwieniu Jasona, stajemy co chwile, aby pstryknac zdjecie jednej z tych rzeczy.
idziemy, idziemy, idziemy. mam juz dosc tej drogi. nie mam sily. zostaje tu i nocuje na chodniku! Jason zapewnia nas, ze juz blisko, ale wcale tak nie wyglada. nie jestem nawet pewna, czy minelysmy juz Yellow Tail, do ktorego wczoraj jechalysmy taksowka przez calkiem dlugi kawalek czasu. buu... ratunku..!
w koncu zaczynaja pojawiac sie znane zabudowania centrum. wchodzimy jeszcze do wielkiego, ciemnego sklepu, w ktorym biegaja ogromne i obrzydliwe brazowe pajaki i wracamy do naszego miejsca. dlugosc trasy: 20 km, czas: 4,5 godziny, temperatura w sloncu: +45 stopni, temperatura w cieniu: cien nie wystepuje..!
od razu wbiegamy pod prysznice, z cisnieniem o sile wodospadu, a potem wycienczone opadamy na drewnianych krzeslach na werandzie i wpatrujemy sie w morze i zachodzace slonce. z duma stwierdzamy, ze udalo nam sie poznac Big Corn Island od kazdej strony...:)
wieczorem wychodzimy na carne de res z grilla, ktore zjadamy na przybrzeznym murku na spole z jakims bezdomnym pieskiem, jednoczesnie ogladajac swiatelka statkow w zatoce.
m.
dzien: 78 pang, pang, pang-a 17.12.09
drugi dzien z rzedu budzi mnie szum morza. kiedy wychodze na korytarz drzwi wejsciowe sa juz szeroko otwarte i do drewnianego wnetrza wpadaja plomyki jeszcze slabego slonca. Martyna siedzi na tarasie i przygotowuje sniadanie: buleczki z marmolada i bananem. ta wczesniej nie uzywana przez nas fuzja kulinarna okazuje sie byc przebojem i wyjadamy wszystko do cna.
napawamy sie ostatnimi podmuchami morskiego wiatru na Duzej Wyspie i przenosimy plecaki do portu. jestesmy godzine przed czasem wiec rozsiadamy sie pod palamami i czekamy... niedlugo pozniej dolaczaja do nas Czesi. Lucie i Mikulas nie pojechali wczoraj z Denisem wiec razem czekamy na pange. po bratersku wymieniamy nasze historie (jakze podobne), przeczekujemy deszcz i wsiadamy do lodzi. jak zwykle pojazd wyladowany jest po brzegi, a przed nami, na dziubie powstala olbrzymia piramida z bagazow zwieczona rowerkiem dzieciecym. ruszamy.
kiedy wyplywamy z zatoki na otwarte morze, zaczyna sie prawdziwa zabawa. co dwie sekundy inna fala wyrzuca nasza lodz w powietrze, a ladowanie wcale nie jest miekkie... ani suche. wyszczerzone w usmiechu zeby zalewaja kolejne strumienie slonej wody. jedna, druga, trzecia... i nie zostaje na nas sucha nitka. szczescie w nieszczesciu, los zeslal nam Czechow i zaradna Lucie, ktora wyciaga z plecaka przeogromne ponczo przeciwdeszczowe i zakrywa nim caly nasz rzadek. po dwudziestu minutach podskakiwania doplywamy na Little Corn Island.
wysepka jest mini malutka i nie ma na niej drog, ani samochodow. w ogole nie ma tu zadnych pojazdow oprocz rowerow. na malym molo witaja nas instruktorzy z kilku obecnych tu szkol nurkowania. nie namawiaja nas do niczego tylko wreczaja poreczne mapki wyspy. wyglada na to, ze nasza czesko-polska wycieczka zmierza w tym samym kierunku.
uginajaca sie pod ciezarem plecakow przedostajemy sie na druga strone wyspy. wiedzie tam waska sciezka przez las, ktora powoli zamienia sie w szersza drozke, a w koncu w plaze. przecudowna, biala, dzika plaze! zrzucamy plecaki na piasek i idziemy z Lucie sprawdzic dostepne opcje. Elsa's Place okazuje sie byc troszke za drogie wiec przedostajemy sie do sasiedniego Grace's Place gdzie... spotykamy naszych wspoltowarzyszy ze statku - angielska parke. wybieramy najtansze pokoje, ktore i tak kosztuja nas po 5 dolcow od glowy i ...zostajemy! obok nas jest jeszcze inne miejsce, ale wydaje sie byc najdrozsze ze wszystkich wiec nawet tam nie zagladamy. prymitywne, kolorowe domki ustawione sa doslownie na plazy wsrod kokosowego i bananowego ogrodu. znajduje sie tu rowniez ogolno dostepna kuchnia i restauracja. mozna robic pranie i wypozyczyc sprzet do nurkowania. jednak to, co sprawia, ze czujemy sie naprawde wyjatkowo to bliskosc morza.
w okolicach portu robimy zakupy. wszystko jest nieprzyzwoicie drogie, w szczegolnosci woda. w drodze powrotnej spotykamy Neila, ktory wybiera sie wlasnie do Casa Iguana - zdecydowanie bardziej eleganckiego miejsca w porownaniu do naszych plazowych chatek. angielski kolega jest najlepiej poinformowana osoba, jaka dotychczas poznalysmy. jesli gdzies jest promocja, mozliwosc spania po kosztach, darmowe jedzenie to Neil jest pierwszym, ktory o tym wie. wlasnie dzieki niemu dowiadujemy sie, ze w miejcu, do ktorego sie wlasnie wybiera jest ogolnie dostepna woda pitna, lod, a na dodatek, kazdego ranka serwuja darmowa kawe.
przed kolacja wskakujemy do wody - grzech by bylo tego nie zrobic! plaza nie jest szeroka, za to palmy wchodza niemalze do morza, a piasek jest drobny jak maka luksusowa:) kiedy konczymy kapiel jestesmy gotowe do gotowania. ulubiona potrawa plecakowiczow z calego swiata jest oczywiscie spaghetti. nie mam na mysli ksztaltu nitek, rownie dobrze wcina sie fusilli, penne, tagliatelle i papardelle. przyczana uwielbienia makaronu z sosem pomidorowym jest oczywiscie koszt i czas przygotowania tego dania. nawet na Corn Island nie sa w stanie skasowac nas wiecej niz 1,5$. w naszych blasznych miseczkach (juz na w pol zardzewialych) laduja pozadne porcje weglowodanow. zasiadamy na plazy pod palmowym daszkiem i gapiac sie w morze pozeramy wszystko do cna. potem dlugo jeszcze siedzimy i sluchamy szumu fal, az zapada zmrok...
w normalnych warunkach poprzedni akapit bylby ostatnim tego dnia, ALE nocne sensacje warte sa opowiedzenia jeszcze przed jutrem. albowiem... kiedy czytalysmy w przewodniku zdania: 'obcowanie z dzika natura', 'prawdziwe, nienaruszone ekosystemy', 'bliskosc przyrody', nawet przez chwilke nie przeszlo nam przez mysl jak doslowne moze to miec znaczenie. w skrocie, wprowadzilysmy sie do pokoju, ktory ma juz wielu lokatorow. naleza do nich: krab pustelnik, szczury, myszy, cmy, komary, muszki piaskowe oraz kolonie mrowek roznych ksztaltow i rozmiarow. nie zdajac sobie sprawy z ich obecnosci, szczegolnie gryzoni, zostawilysmy przywizane do sznurka podtrzymujacego moskitiere siatki z chlebem. metoda ta zwykle sprawdza sie jesli chodzi o mrowki. pol nocy obserwowalysmy szczury balansujace na cienkim jak nitka sznurku, dreptajace po zawieszonych na nich ciuchach w celu dorwania sie do NASZEGO zarcia! masakra!
a.
drugi dzien z rzedu budzi mnie szum morza. kiedy wychodze na korytarz drzwi wejsciowe sa juz szeroko otwarte i do drewnianego wnetrza wpadaja plomyki jeszcze slabego slonca. Martyna siedzi na tarasie i przygotowuje sniadanie: buleczki z marmolada i bananem. ta wczesniej nie uzywana przez nas fuzja kulinarna okazuje sie byc przebojem i wyjadamy wszystko do cna.
napawamy sie ostatnimi podmuchami morskiego wiatru na Duzej Wyspie i przenosimy plecaki do portu. jestesmy godzine przed czasem wiec rozsiadamy sie pod palamami i czekamy... niedlugo pozniej dolaczaja do nas Czesi. Lucie i Mikulas nie pojechali wczoraj z Denisem wiec razem czekamy na pange. po bratersku wymieniamy nasze historie (jakze podobne), przeczekujemy deszcz i wsiadamy do lodzi. jak zwykle pojazd wyladowany jest po brzegi, a przed nami, na dziubie powstala olbrzymia piramida z bagazow zwieczona rowerkiem dzieciecym. ruszamy.
kiedy wyplywamy z zatoki na otwarte morze, zaczyna sie prawdziwa zabawa. co dwie sekundy inna fala wyrzuca nasza lodz w powietrze, a ladowanie wcale nie jest miekkie... ani suche. wyszczerzone w usmiechu zeby zalewaja kolejne strumienie slonej wody. jedna, druga, trzecia... i nie zostaje na nas sucha nitka. szczescie w nieszczesciu, los zeslal nam Czechow i zaradna Lucie, ktora wyciaga z plecaka przeogromne ponczo przeciwdeszczowe i zakrywa nim caly nasz rzadek. po dwudziestu minutach podskakiwania doplywamy na Little Corn Island.
wysepka jest mini malutka i nie ma na niej drog, ani samochodow. w ogole nie ma tu zadnych pojazdow oprocz rowerow. na malym molo witaja nas instruktorzy z kilku obecnych tu szkol nurkowania. nie namawiaja nas do niczego tylko wreczaja poreczne mapki wyspy. wyglada na to, ze nasza czesko-polska wycieczka zmierza w tym samym kierunku.
uginajaca sie pod ciezarem plecakow przedostajemy sie na druga strone wyspy. wiedzie tam waska sciezka przez las, ktora powoli zamienia sie w szersza drozke, a w koncu w plaze. przecudowna, biala, dzika plaze! zrzucamy plecaki na piasek i idziemy z Lucie sprawdzic dostepne opcje. Elsa's Place okazuje sie byc troszke za drogie wiec przedostajemy sie do sasiedniego Grace's Place gdzie... spotykamy naszych wspoltowarzyszy ze statku - angielska parke. wybieramy najtansze pokoje, ktore i tak kosztuja nas po 5 dolcow od glowy i ...zostajemy! obok nas jest jeszcze inne miejsce, ale wydaje sie byc najdrozsze ze wszystkich wiec nawet tam nie zagladamy. prymitywne, kolorowe domki ustawione sa doslownie na plazy wsrod kokosowego i bananowego ogrodu. znajduje sie tu rowniez ogolno dostepna kuchnia i restauracja. mozna robic pranie i wypozyczyc sprzet do nurkowania. jednak to, co sprawia, ze czujemy sie naprawde wyjatkowo to bliskosc morza.
w okolicach portu robimy zakupy. wszystko jest nieprzyzwoicie drogie, w szczegolnosci woda. w drodze powrotnej spotykamy Neila, ktory wybiera sie wlasnie do Casa Iguana - zdecydowanie bardziej eleganckiego miejsca w porownaniu do naszych plazowych chatek. angielski kolega jest najlepiej poinformowana osoba, jaka dotychczas poznalysmy. jesli gdzies jest promocja, mozliwosc spania po kosztach, darmowe jedzenie to Neil jest pierwszym, ktory o tym wie. wlasnie dzieki niemu dowiadujemy sie, ze w miejcu, do ktorego sie wlasnie wybiera jest ogolnie dostepna woda pitna, lod, a na dodatek, kazdego ranka serwuja darmowa kawe.
przed kolacja wskakujemy do wody - grzech by bylo tego nie zrobic! plaza nie jest szeroka, za to palmy wchodza niemalze do morza, a piasek jest drobny jak maka luksusowa:) kiedy konczymy kapiel jestesmy gotowe do gotowania. ulubiona potrawa plecakowiczow z calego swiata jest oczywiscie spaghetti. nie mam na mysli ksztaltu nitek, rownie dobrze wcina sie fusilli, penne, tagliatelle i papardelle. przyczana uwielbienia makaronu z sosem pomidorowym jest oczywiscie koszt i czas przygotowania tego dania. nawet na Corn Island nie sa w stanie skasowac nas wiecej niz 1,5$. w naszych blasznych miseczkach (juz na w pol zardzewialych) laduja pozadne porcje weglowodanow. zasiadamy na plazy pod palmowym daszkiem i gapiac sie w morze pozeramy wszystko do cna. potem dlugo jeszcze siedzimy i sluchamy szumu fal, az zapada zmrok...
w normalnych warunkach poprzedni akapit bylby ostatnim tego dnia, ALE nocne sensacje warte sa opowiedzenia jeszcze przed jutrem. albowiem... kiedy czytalysmy w przewodniku zdania: 'obcowanie z dzika natura', 'prawdziwe, nienaruszone ekosystemy', 'bliskosc przyrody', nawet przez chwilke nie przeszlo nam przez mysl jak doslowne moze to miec znaczenie. w skrocie, wprowadzilysmy sie do pokoju, ktory ma juz wielu lokatorow. naleza do nich: krab pustelnik, szczury, myszy, cmy, komary, muszki piaskowe oraz kolonie mrowek roznych ksztaltow i rozmiarow. nie zdajac sobie sprawy z ich obecnosci, szczegolnie gryzoni, zostawilysmy przywizane do sznurka podtrzymujacego moskitiere siatki z chlebem. metoda ta zwykle sprawdza sie jesli chodzi o mrowki. pol nocy obserwowalysmy szczury balansujace na cienkim jak nitka sznurku, dreptajace po zawieszonych na nich ciuchach w celu dorwania sie do NASZEGO zarcia! masakra!
a.
dzien: 79 akcja Casa Iguana 18.12.09
Martyna jest troche zdegustowana po wczorajszej nocy. narzeka zatem: 'obrzydliwe, oblesne, wstretne!!! jak zostawie u siebie w domu jedzenie na podlodze na noc, to rano znajde je tam nienaruszone! tutaj, kiedy zrobie dokladnie to samo, to nastepnego dnia nawet nie bede wiedziala gdzie je zostawilam!!!' hmmm... cos w tym jest :)
zeby przygotowac posilek czekam chyba z godzine na wolny palnik. Neil gotuje angielskie sniadanko, ktorym moznaby nakarmic konia: ziemniaki, jajka, cebula, pomidory. w kuchni pojawiaja sie kolejne osoby i po 10 minutach wychodza zrezygnowane. rozsiadam sie wiec na jedynym dostepnym krzesle i czekam az ten brytyjski misz-masz bedzie gotowy i w koncu bede mogla dostac sie do kuchenki. gdy dostaje swoja szanse, w 5 minut mam gotowa kawe i grzanki.
z pelnymi brzuchami postanawiamy zaczerpnac troche z tego rozreklamowanego na caly swiat goracego karaibskiego slonca i idziemy na spacer. jest wciaz wczesnie rano i promienie nie sa jeszcze tak ostre. plaza pelna jest wyrzuconych na brzeg roslin morskich i kawalkow drzew. woda jest przyjemnie ciepla. po drodze mijamy kilka opuszczonych chatynek. spod nog uciekaja nam kraby i malutkie, smieszne ptaszki. ach! tyle tu uginajacych sie pod ciezarem kokosow palm, ze az sie prosi aby na nie wlezc i zrzucic kilka dorodnych orzechow. z Laguna Perlas pamietamy jak jeden z chlopcow doslownie wbiegl na palme wykorzystujac do tego krotki sznurek. wygladalo latwo. do dziela wysylam wiec Martyne (moja noga nie doszla jeszcze do siebie po wypadku w Lanquin) z para moich sznurowadel. z poczatku wieki zajmuje nam znalezienie odpowiednio wykrzywionego drzewa, potem kolejne, aby Martyna odpowiednio sie ustawila. w koncu, kiedy nic nie wydaje sie stac na przeszkodzie, dzielna Martyna zarzuca rece i zwiazane sznurowadlami stopy na te nieszczesna palme i ...zastyga. dlonie jako tak trzymaja sie gladkiej powierzchni drzewa, jednak od pasa w dol, Martyna jest raczej nieruchoma. nawoluje wiec, zachecajac: 'no dalej!, mozesz!, do gory!', ale tylek Martyny ani drgnie... jutro zrobie mniejsze sniadanie :p jeszcze nie do konca zniechecone wpadamy na nowy pomysl. Martyna przyciaga wielki kij, ja znajduje kawalek martwej rafy i na zmiane probujemy stracic kokosy. jak dwie malpy podskakujemy z tym badylem i rzucamy kamieniami w niewzruszone orzechy. dupa blada! dzis sie mleczka nie napijemy.
dzis skonczyla nam sie woda wiec postanawiamy skorzystac z uslug Casa Iguana. idac brzegiem morza docieramy do slicznego hotelu polozonego na skarpie. z tarasu restauracji rozciaga sie wspanialy widok na cala zatoke - bajka! zgodnie z instrukcja Neila wchodzimy do srodka jakby nigdy nic i szukamy kranu z woda. kiedy Martyna napelnia nasze butelki, ja wchodze do czesci wypoczynkowo-gastronomicznej. mozna korzystac tu z internetu (cena zabojcza!), albo poczytac ksiazki, nowe czasopisma czy pograc w gry planszowe. naprawde swietne miejce. szkoda tylko, ze nie nasze. kiedy Martyna bez skrepowania kradnie lod i wypelnia butelki H2O, zagaduje chlopaka z obslugi o menu. gadu, gadu i pada to nieszczesne pytanie: 'mieszkasz w Casa Iguana?'. yyyy...'nie', odpowiadam zgodnie z prawda. chlopa zdaje sie nie byc w ogole zdziwiony i co wiecej, dodaje: 'wiesz, ze mamy tu darmowa kawe z rana, filtrowana wode i lod?'. z najniewinniejsza mina swiata mowie: 'oooo, naprawde?' i z podziwem ogladam wskazany przez chlopaka kran. wszystko wypadloby zupelnie naturalnie, gdyby nie Martyna, ktora nagle wylania sie z nikad dzwigajac dwie butle pelne Iguanowej wody... no tak...
po poludniu Martyna smazy sie na plazy, a ja smaze jajka sadzone i gotuje ryz na nasz dzisiejszy obiad. przyzekam, w zyciu sie tak nie najdlysmy. nie mamy sily wstac z lawki. turlamy sie zatem do pokoju, wdrapujemy na lozko i trawimy. w miedzyczasie dowiadujemy sie od Calie, ze dzis jest Fish BBQ, ktory kosztuje 2 dolce. jak na wyspiarskie warunki jest to obrzydliwie malo i zaczynamy sie zastanawiac, czy nie chodzi tu o jakis spisek, organizatorem kolacji jest bowiem jeden z Klubow Nurkowych. czyzby mieli zamiar nakarmic nas dla niepoznaki rybka, upoic nikaraguiskim rumem, a nastepnie podsunac nam do podpisania umowe zobowiazujaca do rozpoczecia kursu?:>
zanim zapada zmrok idziemy na spacer na druga strone wyspy i spedzamy troche czasu na portowym molo. pijemy coca-cole, przypatrujemy sie leniwemu rytmowi zycia i ogladamy latajace ryby. w miasteczku (czyli wiekszym skupisku budynkow niz w innych czesciach Little Corn) porozwieszano juz informacje o rybnym grillu. zastanawiamy sie czy aby nie poswiecic naszej homarowej kolacji na rzecz dwudolarowego dania, ale langusty zostaja przeglosowane.
w Cool Spot (inna nazwa Grace's Place) zastajemy naszych znajomych przy jednym z plazowych stolikow... i co robia? objadaja sie swiezymi kokosami. porazka! spedzilysmy caly ranek polujac na te wstretne orzechy i nie udalo nam sie zrzucic ani jednego, a oni maja az trzy! oczywiscie dostajemy zaproszenie do deseru, ale nasza urazona duma nie pozwala nam go przyjac. postanowione - zdobedziemy wlasnego kokosa! ruszamy brzegiem plazy, tym razem w druga strone. jak na zlosc nie ma tu za wiele dojrzalych orzechow. zrezygnowane zaczynamy pladrowac krzaczaste podloze. jest! lezy sobie pod drzewem wielki i zielony. chwytamy go pod pache i biegniemy z powrotem. bita godzine zajelo nam rozwalanie lykowatego owocu, aby dostac sie do wnetrza. kiedy w koncu udaje sie nam nacic twarda skorupe ze srodka wyplywa sfermentowane mleko... znow sie nie udalo!
prosze panstwa wieczorem przyszlo nam sprobowac homara. to nasze drugie podejscie. pierwsze bylo na Borough Market w Londynie i kosztowalo nas pol pensji. na Corn Island natomiast ludzie wychowuja sie na homarach, a ich cena nie jest wyzsza niz 10$ za pozadna sztuke. kolacje przygotowuje dla nas Bridget's. zamawiamy languste w czosnku i druga w pomidorowym sosie. do tego otrzymujemy ryz kokosowy, smarzone bananowe talarki i saladke. bede szczera... najbardziej ze wszystkiego smakowal nam sos i ryz:) nie jestesmy milosniczkami owocow morza (chyba ze chodzi o ryby), ale grzechem byloby nie sprobowac miejscowego specjalu.
a.
Martyna jest troche zdegustowana po wczorajszej nocy. narzeka zatem: 'obrzydliwe, oblesne, wstretne!!! jak zostawie u siebie w domu jedzenie na podlodze na noc, to rano znajde je tam nienaruszone! tutaj, kiedy zrobie dokladnie to samo, to nastepnego dnia nawet nie bede wiedziala gdzie je zostawilam!!!' hmmm... cos w tym jest :)
zeby przygotowac posilek czekam chyba z godzine na wolny palnik. Neil gotuje angielskie sniadanko, ktorym moznaby nakarmic konia: ziemniaki, jajka, cebula, pomidory. w kuchni pojawiaja sie kolejne osoby i po 10 minutach wychodza zrezygnowane. rozsiadam sie wiec na jedynym dostepnym krzesle i czekam az ten brytyjski misz-masz bedzie gotowy i w koncu bede mogla dostac sie do kuchenki. gdy dostaje swoja szanse, w 5 minut mam gotowa kawe i grzanki.
z pelnymi brzuchami postanawiamy zaczerpnac troche z tego rozreklamowanego na caly swiat goracego karaibskiego slonca i idziemy na spacer. jest wciaz wczesnie rano i promienie nie sa jeszcze tak ostre. plaza pelna jest wyrzuconych na brzeg roslin morskich i kawalkow drzew. woda jest przyjemnie ciepla. po drodze mijamy kilka opuszczonych chatynek. spod nog uciekaja nam kraby i malutkie, smieszne ptaszki. ach! tyle tu uginajacych sie pod ciezarem kokosow palm, ze az sie prosi aby na nie wlezc i zrzucic kilka dorodnych orzechow. z Laguna Perlas pamietamy jak jeden z chlopcow doslownie wbiegl na palme wykorzystujac do tego krotki sznurek. wygladalo latwo. do dziela wysylam wiec Martyne (moja noga nie doszla jeszcze do siebie po wypadku w Lanquin) z para moich sznurowadel. z poczatku wieki zajmuje nam znalezienie odpowiednio wykrzywionego drzewa, potem kolejne, aby Martyna odpowiednio sie ustawila. w koncu, kiedy nic nie wydaje sie stac na przeszkodzie, dzielna Martyna zarzuca rece i zwiazane sznurowadlami stopy na te nieszczesna palme i ...zastyga. dlonie jako tak trzymaja sie gladkiej powierzchni drzewa, jednak od pasa w dol, Martyna jest raczej nieruchoma. nawoluje wiec, zachecajac: 'no dalej!, mozesz!, do gory!', ale tylek Martyny ani drgnie... jutro zrobie mniejsze sniadanie :p jeszcze nie do konca zniechecone wpadamy na nowy pomysl. Martyna przyciaga wielki kij, ja znajduje kawalek martwej rafy i na zmiane probujemy stracic kokosy. jak dwie malpy podskakujemy z tym badylem i rzucamy kamieniami w niewzruszone orzechy. dupa blada! dzis sie mleczka nie napijemy.
dzis skonczyla nam sie woda wiec postanawiamy skorzystac z uslug Casa Iguana. idac brzegiem morza docieramy do slicznego hotelu polozonego na skarpie. z tarasu restauracji rozciaga sie wspanialy widok na cala zatoke - bajka! zgodnie z instrukcja Neila wchodzimy do srodka jakby nigdy nic i szukamy kranu z woda. kiedy Martyna napelnia nasze butelki, ja wchodze do czesci wypoczynkowo-gastronomicznej. mozna korzystac tu z internetu (cena zabojcza!), albo poczytac ksiazki, nowe czasopisma czy pograc w gry planszowe. naprawde swietne miejce. szkoda tylko, ze nie nasze. kiedy Martyna bez skrepowania kradnie lod i wypelnia butelki H2O, zagaduje chlopaka z obslugi o menu. gadu, gadu i pada to nieszczesne pytanie: 'mieszkasz w Casa Iguana?'. yyyy...'nie', odpowiadam zgodnie z prawda. chlopa zdaje sie nie byc w ogole zdziwiony i co wiecej, dodaje: 'wiesz, ze mamy tu darmowa kawe z rana, filtrowana wode i lod?'. z najniewinniejsza mina swiata mowie: 'oooo, naprawde?' i z podziwem ogladam wskazany przez chlopaka kran. wszystko wypadloby zupelnie naturalnie, gdyby nie Martyna, ktora nagle wylania sie z nikad dzwigajac dwie butle pelne Iguanowej wody... no tak...
po poludniu Martyna smazy sie na plazy, a ja smaze jajka sadzone i gotuje ryz na nasz dzisiejszy obiad. przyzekam, w zyciu sie tak nie najdlysmy. nie mamy sily wstac z lawki. turlamy sie zatem do pokoju, wdrapujemy na lozko i trawimy. w miedzyczasie dowiadujemy sie od Calie, ze dzis jest Fish BBQ, ktory kosztuje 2 dolce. jak na wyspiarskie warunki jest to obrzydliwie malo i zaczynamy sie zastanawiac, czy nie chodzi tu o jakis spisek, organizatorem kolacji jest bowiem jeden z Klubow Nurkowych. czyzby mieli zamiar nakarmic nas dla niepoznaki rybka, upoic nikaraguiskim rumem, a nastepnie podsunac nam do podpisania umowe zobowiazujaca do rozpoczecia kursu?:>
zanim zapada zmrok idziemy na spacer na druga strone wyspy i spedzamy troche czasu na portowym molo. pijemy coca-cole, przypatrujemy sie leniwemu rytmowi zycia i ogladamy latajace ryby. w miasteczku (czyli wiekszym skupisku budynkow niz w innych czesciach Little Corn) porozwieszano juz informacje o rybnym grillu. zastanawiamy sie czy aby nie poswiecic naszej homarowej kolacji na rzecz dwudolarowego dania, ale langusty zostaja przeglosowane.
w Cool Spot (inna nazwa Grace's Place) zastajemy naszych znajomych przy jednym z plazowych stolikow... i co robia? objadaja sie swiezymi kokosami. porazka! spedzilysmy caly ranek polujac na te wstretne orzechy i nie udalo nam sie zrzucic ani jednego, a oni maja az trzy! oczywiscie dostajemy zaproszenie do deseru, ale nasza urazona duma nie pozwala nam go przyjac. postanowione - zdobedziemy wlasnego kokosa! ruszamy brzegiem plazy, tym razem w druga strone. jak na zlosc nie ma tu za wiele dojrzalych orzechow. zrezygnowane zaczynamy pladrowac krzaczaste podloze. jest! lezy sobie pod drzewem wielki i zielony. chwytamy go pod pache i biegniemy z powrotem. bita godzine zajelo nam rozwalanie lykowatego owocu, aby dostac sie do wnetrza. kiedy w koncu udaje sie nam nacic twarda skorupe ze srodka wyplywa sfermentowane mleko... znow sie nie udalo!
prosze panstwa wieczorem przyszlo nam sprobowac homara. to nasze drugie podejscie. pierwsze bylo na Borough Market w Londynie i kosztowalo nas pol pensji. na Corn Island natomiast ludzie wychowuja sie na homarach, a ich cena nie jest wyzsza niz 10$ za pozadna sztuke. kolacje przygotowuje dla nas Bridget's. zamawiamy languste w czosnku i druga w pomidorowym sosie. do tego otrzymujemy ryz kokosowy, smarzone bananowe talarki i saladke. bede szczera... najbardziej ze wszystkiego smakowal nam sos i ryz:) nie jestesmy milosniczkami owocow morza (chyba ze chodzi o ryby), ale grzechem byloby nie sprobowac miejscowego specjalu.
a.
dzien: 80 McLobster 19.12.09
jak mawia Neil: 'codziennie rano chodze do Casa Iguana, zeby napic sie prawdziwej, darmowej kawy i zrobic kupe w czystej lazience'. postanowilysmy stac sie czescia tego rytualu (no moze nie calego;) i skoro swit pojawiamy sie w hoteliku na skarpie. nalewamy sobie dwa porzadne kubki filtrowanej kawy ze swiezym mlekiem(!), wybieramy czasopisma i zasiadamy na tarasie. niebo jest dzisiaj cale zachmurzone i wieje silny wiatr. wlasnie przez niego czujemy sie dzisiaj swietnie! jest cieplo, ale nie upalnie. wlosy lataja nam na wszystkie strony. siedzimy sobie w fajowym miejscu. przed nami rozciaga sie cudowna, dzika plaza. zyc nie umierac! na tarasie pojawiaja sie znajome twarze. wyglada na to, ze Czesi tez sa tu stalymi bywalcami.
na terenie Casa Iguana lezy mnostwo swiezo zrzuconych przez wiatr kokosow. wybieramy trzy wielkie okazy i ruszamy w droge powrotna. kiedy schodzimy na plaze zaczyna padac. z poczatku Martyna chowa sie pod palma i nie chce ruszyc (a wydawaloby sie, ze te wszystkie centroamerykanskie, zimne jak lod prysznice ja zahartowaly), ale w koncu udaje mi sie ja namowic na spacer. zdejmujemy sandaly i zamaczamy stopy w cieplym, jak nigdy, morzu. w Cool Spot pozyczamy od jednego z pracownikow wielka maczete i zabieramy sie do rozlupywania naszych zdobyczy. pierwsza zaczynam ja. wiekszosc moich ciosow trafia jednak w piasek zamiast w kokosa. walcze przez chwilke i oddaje noz Martynie. ta z zapalem zabiera sie do rabania. robiaca nieopodal nas pranie miejscowa dziewczyna patrzy na te cala komedie z politowaniem. chwilke pozniej porzuca wyzynanie i idzie nam z pomoca. przejmuje od zmachanej Martyny maczete i piec minut pozniej trzyma w rece pieknie ociosany orzech. jakby tego bylo malo, rowniez za pomoca maczety, cios po ciosie odlupuje cala twarda skorupke i wrecza nam bieluska kuleczke. taaa... wiedzialysmy, ze jest na to jakis sposob:) wyczyn dziewczyny zacheca Martyne do rozlupania kolejnego kokosa. tym razem z pomoca przychodzi pracujacy tu nastolatek. przynosi nawet swoja maczete - podobno ostrzejsza. oboje patrzymy jak biedna Martyna niezrecznie wali w orzech. chwilke pozniej dolacza do nas 'pioraca' dziewczyna i tez zaczyna ja dopingowac. krzycza: 'mocniej', 'uderz tutaj', 'a teraz tutaj', 'zlap maczete wyzej', 'wiecej sily' itd. niestety Martyna (ja ja doskonale rozumiem) boi sie, zeby przypadkie nie odciac sobie palcow, wiec jej uderzenia sa malo spontaniczne. nareszcie, po wytrwalej walce, przyszla pora na trofeum - Pierwszy Kokos Martyny pokonany!
wiatr nieustaje dzis nawet na minute. po granatowo szarym niebie przemykaja zle chmury. nikt nie ma dzis ochoty wchodzic do wody. rozkladamy sie zatem pod jednym z palmowych daszkow i stad ogladamy morska symfonie. Martyna zabiera sie za naszywanie kolorowych banderek na swoj plecak, ja bawie sie troche aparatem. kiedy robie sobie przerwe na gotowanie owsianki do Martyny przysiada sie troszke podchmielony facet. jak sie okazuje, jego lodz wynajela grupa Rosjan i obplywaja wyspe robiac sobie przystanki w najladniejszych miejscach. jednym z nich okazala sie plaza przed naszymi domkami. skacza wiec, jak my wczoraj, wokol palm i z krzykiem zrzucaja kokosy. owsianka nie udala sie tak jak powinna bo nie mialysmy mleka, ale panu 'nawalonemu kapitanowi lodzi' najwidoczniej bardzo przypadla do gustu. po sprobowaniu zachwalal moje zdolnosci kulinarne (owsianka byla instant...), po czym zezarl nam caly garnek i odplynal ze swoimi Rosjanami.
nie napisalam tego wczesniej, ale rano dalam upust swojej rozrzutnosci i wykupilam nam kolacje w Iguanie. wyszykowane (nawet zrobilysmy makijaz) ruszamy ku domkowi na skarpie. najafjaniejsza czescia spaceru jest ciemnosc. na Little Corn nie ma zadnych latarni ulicznych (zreszta ulic tez tam nie ma) wiec po zmroku trzeba zabierac ze soba w droge latarke. idziemy przylepione jedna do drugiej obawjajac sie przeroznych stworzen, ktore w nocy wychodza na zer. nie zeby to jakies potwory byly, ale kiedy spod nog uciekaja ci wielkie kraby, a w krzaczorach czaja sie jaszczury to mozna troszke spanikowac. dobra, ja wariowalam - Martyna tylko mnie podtrzymywala...
nasz trzydaniowy obiad sklada sie z saladki wielowarzywnej z serowym sosem, nastepnie z fileta red snappera (yyy... rybki wystepujacej w Zatoce Meksykanskiej i nalezacej do rodziny ryb okonioksztaltnych), pieczonych ziemniakow i gotowanych warzyw oraz deseru w postaci ciasta cze-ko-la-do-we-go(!) z Bailey'sem :))) niebo w gebie!!! kazda czesc kolacji byla zajebiscie dobra. lokalne jedzenie jest egzotyczne i w ogole ciekawe, ale dosc juz troche mamy fasoli, ryzu i wszechobecnego kurczaka. razem z nami siedza przy jednym stole dwie pary: mlode amerykanskie malzenstwo i... starsze kanadyjskie malzenstwo. dominuja oczywiscie tematy kulturalno-przygodowo-podroznicze. dowiadujemy sie miedzy innymi, ze tam gdzie dorastala pani Kanadyjka bylo tyle homarow, ze az Mc Donald's postanowil wypuscic na lokalny rynek McLobstera. he he, to tak jakby w rejonie, gdzie rosna trufle McDonald's wprowadzil McTrufla:) podczas tej niezwykle interesujacej rozmowy w wyszukanym gronie i eleganckim hotelu dochodzi do zdarzenia zupelnie nie na miejscu. zaczyna sie bardzo niewinnie, od delikatnego laskotania w stope. potem w dekold. no i w szyje... aaaoaoaoaooaaaaaa!!! wielki na 5 cm karaluch bezszczelnie wspial sie na mnie i urzadzil sobie spacer po moim odkrytym dekolcie! wstretna kreatura pofrunela za uderzeniem mojej reki wprost na ziemie i... schowala sie pod klapkiem. w restauracji zaczelo sie polowanie. no, nie wypada! po prostu nie wypada! w takim miejscu!!!
z Iguany wybieramy sie do Happy Hut, zeby spotkac sie ze znajomymi. urocza imprezowania usytuowana jest w lesie na srodku wysepki. dzis DJ'em jest Neil wiec wszyscy postanowili isc i pobawic sie w rytmie dab i regge. na miejscu sa juz Czesi, Calie i dwoch Amerykanskich facetow (Michael oraz Martin z Miami), ktorych dzis poznalysmy. oni znowoz przedstawiaja nam Johna (Anglika) i Johanne (Szwedke), ktorzy przylecieli z nimi na wyspy. wieczor uplywa nam na wlewaniu w siebie kolejnych butelek piwa Toña i tlumaczeniu calemu swiatu, ze Polska i Czechy to Europa Centralna a nie Wschodnia:)
w normalnych warunkach poprzedni akapit bylby ostatnim tego dnia, ALE nocne sensacje warte sa opowiedzenia jeszcze przed jutrem. albowiem... po powrocie do pokoiku zastajemy pod lozkiem wielkiego, czerwonego kraba i obie dowiadujemy sie, ze Ania ma krabofobie..! zaczyna nas meczyc ten zwierzyniec. wszedzie mrowki, nawet w lozku. szczury, myszy, moskity, a dzis jakas wstretna jaszczura nasrala na moskitiere - i to na naszych oczach! boje sie strasznie tego skorupiaka, ktory ma rozlorzone szczypce i biega w te i spowrotem po naszej podlodze. przynosze kubel, a Martyna badyla... niestety nie jestem w stanie jej pomoc bo jestem zbyt zdenerwowana. chce wzywac na pomoc Mikulasa, ale Martyna postanawia zadzialac sama. po krotkiej bieganinie krab laduje na bruku. na poczatku walczy chwile z badylem az w koncu chowa sie w jednej z wielu dziur w piasku. Martyna mowi, ze musial dostac zawalu po tym calym zamieszaniu bo pol godziny pozniej spotkala go w tej samej dziurze, z wciaz tak samo rozlorzonymi szczypcami.
a.
jak mawia Neil: 'codziennie rano chodze do Casa Iguana, zeby napic sie prawdziwej, darmowej kawy i zrobic kupe w czystej lazience'. postanowilysmy stac sie czescia tego rytualu (no moze nie calego;) i skoro swit pojawiamy sie w hoteliku na skarpie. nalewamy sobie dwa porzadne kubki filtrowanej kawy ze swiezym mlekiem(!), wybieramy czasopisma i zasiadamy na tarasie. niebo jest dzisiaj cale zachmurzone i wieje silny wiatr. wlasnie przez niego czujemy sie dzisiaj swietnie! jest cieplo, ale nie upalnie. wlosy lataja nam na wszystkie strony. siedzimy sobie w fajowym miejscu. przed nami rozciaga sie cudowna, dzika plaza. zyc nie umierac! na tarasie pojawiaja sie znajome twarze. wyglada na to, ze Czesi tez sa tu stalymi bywalcami.
na terenie Casa Iguana lezy mnostwo swiezo zrzuconych przez wiatr kokosow. wybieramy trzy wielkie okazy i ruszamy w droge powrotna. kiedy schodzimy na plaze zaczyna padac. z poczatku Martyna chowa sie pod palma i nie chce ruszyc (a wydawaloby sie, ze te wszystkie centroamerykanskie, zimne jak lod prysznice ja zahartowaly), ale w koncu udaje mi sie ja namowic na spacer. zdejmujemy sandaly i zamaczamy stopy w cieplym, jak nigdy, morzu. w Cool Spot pozyczamy od jednego z pracownikow wielka maczete i zabieramy sie do rozlupywania naszych zdobyczy. pierwsza zaczynam ja. wiekszosc moich ciosow trafia jednak w piasek zamiast w kokosa. walcze przez chwilke i oddaje noz Martynie. ta z zapalem zabiera sie do rabania. robiaca nieopodal nas pranie miejscowa dziewczyna patrzy na te cala komedie z politowaniem. chwilke pozniej porzuca wyzynanie i idzie nam z pomoca. przejmuje od zmachanej Martyny maczete i piec minut pozniej trzyma w rece pieknie ociosany orzech. jakby tego bylo malo, rowniez za pomoca maczety, cios po ciosie odlupuje cala twarda skorupke i wrecza nam bieluska kuleczke. taaa... wiedzialysmy, ze jest na to jakis sposob:) wyczyn dziewczyny zacheca Martyne do rozlupania kolejnego kokosa. tym razem z pomoca przychodzi pracujacy tu nastolatek. przynosi nawet swoja maczete - podobno ostrzejsza. oboje patrzymy jak biedna Martyna niezrecznie wali w orzech. chwilke pozniej dolacza do nas 'pioraca' dziewczyna i tez zaczyna ja dopingowac. krzycza: 'mocniej', 'uderz tutaj', 'a teraz tutaj', 'zlap maczete wyzej', 'wiecej sily' itd. niestety Martyna (ja ja doskonale rozumiem) boi sie, zeby przypadkie nie odciac sobie palcow, wiec jej uderzenia sa malo spontaniczne. nareszcie, po wytrwalej walce, przyszla pora na trofeum - Pierwszy Kokos Martyny pokonany!
wiatr nieustaje dzis nawet na minute. po granatowo szarym niebie przemykaja zle chmury. nikt nie ma dzis ochoty wchodzic do wody. rozkladamy sie zatem pod jednym z palmowych daszkow i stad ogladamy morska symfonie. Martyna zabiera sie za naszywanie kolorowych banderek na swoj plecak, ja bawie sie troche aparatem. kiedy robie sobie przerwe na gotowanie owsianki do Martyny przysiada sie troszke podchmielony facet. jak sie okazuje, jego lodz wynajela grupa Rosjan i obplywaja wyspe robiac sobie przystanki w najladniejszych miejscach. jednym z nich okazala sie plaza przed naszymi domkami. skacza wiec, jak my wczoraj, wokol palm i z krzykiem zrzucaja kokosy. owsianka nie udala sie tak jak powinna bo nie mialysmy mleka, ale panu 'nawalonemu kapitanowi lodzi' najwidoczniej bardzo przypadla do gustu. po sprobowaniu zachwalal moje zdolnosci kulinarne (owsianka byla instant...), po czym zezarl nam caly garnek i odplynal ze swoimi Rosjanami.
nie napisalam tego wczesniej, ale rano dalam upust swojej rozrzutnosci i wykupilam nam kolacje w Iguanie. wyszykowane (nawet zrobilysmy makijaz) ruszamy ku domkowi na skarpie. najafjaniejsza czescia spaceru jest ciemnosc. na Little Corn nie ma zadnych latarni ulicznych (zreszta ulic tez tam nie ma) wiec po zmroku trzeba zabierac ze soba w droge latarke. idziemy przylepione jedna do drugiej obawjajac sie przeroznych stworzen, ktore w nocy wychodza na zer. nie zeby to jakies potwory byly, ale kiedy spod nog uciekaja ci wielkie kraby, a w krzaczorach czaja sie jaszczury to mozna troszke spanikowac. dobra, ja wariowalam - Martyna tylko mnie podtrzymywala...
nasz trzydaniowy obiad sklada sie z saladki wielowarzywnej z serowym sosem, nastepnie z fileta red snappera (yyy... rybki wystepujacej w Zatoce Meksykanskiej i nalezacej do rodziny ryb okonioksztaltnych), pieczonych ziemniakow i gotowanych warzyw oraz deseru w postaci ciasta cze-ko-la-do-we-go(!) z Bailey'sem :))) niebo w gebie!!! kazda czesc kolacji byla zajebiscie dobra. lokalne jedzenie jest egzotyczne i w ogole ciekawe, ale dosc juz troche mamy fasoli, ryzu i wszechobecnego kurczaka. razem z nami siedza przy jednym stole dwie pary: mlode amerykanskie malzenstwo i... starsze kanadyjskie malzenstwo. dominuja oczywiscie tematy kulturalno-przygodowo-podroznicze. dowiadujemy sie miedzy innymi, ze tam gdzie dorastala pani Kanadyjka bylo tyle homarow, ze az Mc Donald's postanowil wypuscic na lokalny rynek McLobstera. he he, to tak jakby w rejonie, gdzie rosna trufle McDonald's wprowadzil McTrufla:) podczas tej niezwykle interesujacej rozmowy w wyszukanym gronie i eleganckim hotelu dochodzi do zdarzenia zupelnie nie na miejscu. zaczyna sie bardzo niewinnie, od delikatnego laskotania w stope. potem w dekold. no i w szyje... aaaoaoaoaooaaaaaa!!! wielki na 5 cm karaluch bezszczelnie wspial sie na mnie i urzadzil sobie spacer po moim odkrytym dekolcie! wstretna kreatura pofrunela za uderzeniem mojej reki wprost na ziemie i... schowala sie pod klapkiem. w restauracji zaczelo sie polowanie. no, nie wypada! po prostu nie wypada! w takim miejscu!!!
z Iguany wybieramy sie do Happy Hut, zeby spotkac sie ze znajomymi. urocza imprezowania usytuowana jest w lesie na srodku wysepki. dzis DJ'em jest Neil wiec wszyscy postanowili isc i pobawic sie w rytmie dab i regge. na miejscu sa juz Czesi, Calie i dwoch Amerykanskich facetow (Michael oraz Martin z Miami), ktorych dzis poznalysmy. oni znowoz przedstawiaja nam Johna (Anglika) i Johanne (Szwedke), ktorzy przylecieli z nimi na wyspy. wieczor uplywa nam na wlewaniu w siebie kolejnych butelek piwa Toña i tlumaczeniu calemu swiatu, ze Polska i Czechy to Europa Centralna a nie Wschodnia:)
w normalnych warunkach poprzedni akapit bylby ostatnim tego dnia, ALE nocne sensacje warte sa opowiedzenia jeszcze przed jutrem. albowiem... po powrocie do pokoiku zastajemy pod lozkiem wielkiego, czerwonego kraba i obie dowiadujemy sie, ze Ania ma krabofobie..! zaczyna nas meczyc ten zwierzyniec. wszedzie mrowki, nawet w lozku. szczury, myszy, moskity, a dzis jakas wstretna jaszczura nasrala na moskitiere - i to na naszych oczach! boje sie strasznie tego skorupiaka, ktory ma rozlorzone szczypce i biega w te i spowrotem po naszej podlodze. przynosze kubel, a Martyna badyla... niestety nie jestem w stanie jej pomoc bo jestem zbyt zdenerwowana. chce wzywac na pomoc Mikulasa, ale Martyna postanawia zadzialac sama. po krotkiej bieganinie krab laduje na bruku. na poczatku walczy chwile z badylem az w koncu chowa sie w jednej z wielu dziur w piasku. Martyna mowi, ze musial dostac zawalu po tym calym zamieszaniu bo pol godziny pozniej spotkala go w tej samej dziurze, z wciaz tak samo rozlorzonymi szczypcami.
a.
dzien: 81 noc z Umberto?! 20.12.09
wstajemy rano zeby moc sie spakowac i opuscic pokoj przed 9am. nie jestesmy do konca pewne czy chcemy stad wyjezdzac. niedlugo swieta i fajnie byloby spedzac je wsrod znajomych. ogolnie obie jestesmy zakochane bez pamieci w tej cudownej wysepce... tylko te robale. nie jestesmy jakies wybredne paniusie, ale nasz pokoj nie jest najbardziej atrakcyjny. lozko jest cholernie niewygodne i musimy spac na naszych kempingowych materacach oraz spiworach zeby nie czuc twardych dech. jest wilgotno i malo swiatla. nie mozemy trzymac tu zadnej zywnosci bo zlatuja sie szczury z calej wioski. jesli cos jest trudniej dostepne mrowki sie do tego dobieraja. najbardziej ze wszystkiego drazni mnie, ze dobieraja sie tez do nas. przed pojsciem spac wybieramy je z poscieli... fuj!
po godzinach rozmyslania i wachania postanawiamy: wyjezdzamy stad, taki przeciez byl plan poczatkowy. przed wymeldowaniem placimy jeszcze rachunek i wtedy okazuje sie, ze korzystanie z kuchniu byla odplatne, tylko pani zapomniala nam o tym powiedziec. niezapomniala natomiast dopisac do rachunku piwa, ktorego nigdy nie wypilysmy. przez to cale zamieszanie latwiej przychodzi nam pogodzenie sie z decyzja o wyjezdzie.
czlapiemy z plecakami do portu. lodz ma byc o 12, a nie tak jak napisali w pzewodniku o 2pm. rozladowujemy sie na betonowym molo. wtedy wlasnie podchodzi do nas koles sprzedajacy chleb kokosowy i uswiadamia, ze panga bedzie jednak tak, jak przeczytalysmy w Lonely Planet. no to mamy kupe czasu! zostawiamy bagaze w pobliskim centrum nurkowania i ruszamy na polnoc. ta czesc wyspy ma podobno najpiekniejsze plaze. waska sciezynka prowadzi nas na jedyne wzgorze na wyspie, a nastepnie, poprzez boisko baseballowe do hoteliku Ensueños. na polnocy znajduje sie NIC. jest tu tylko kilka opuszczonych domkow letniskowych i trzy ukryte w lesie hoteliki. plaza natomiast wyglada zupelnie jak z pocztowki. pieknie i dziko. powyginane palmy chyla sie ku szmaragdowemu morzu. ksiezycowe zatoczki odgrodzone sa od siebie gladkimi, grafitowymi kamieniami, a na piasku nie ma nikogo oprocz nas i bandy bialych krabow. chcemy tu zamieszkac!
back to reality... na Duza Wyspe wracamy zupelnie suche. wyglada na to, ze mamy bardziej doswiadczonego kierowce niz poprzednio. lodka skacze niemal ze do nieba, ale zadnej fali nie udaje sie wedrzec do srodka. kiedy docieramy na Big Corn Island, pierwszym, co rzuca sie nam w oczy jest statek z napisem Umberto. to wlasnie on ma wyplywac dzis o 22.30 w kierunku Ramy. zostawiam Martyne z plecakami i ide dogadac warunkow przewozu. lodz, bo trudno nazwac 'to' statkiem, jest w bardzo 'srednie'j kondycji. na pokladzie wita mnie grupka ubrudzonych meneli, wsrod nich jest kapitan. pytam sie o miejce dla pasazerow i panowie wysylaja mnie na gorny poklad. dostaje sie tam za pomoca pionowej drabinki, ktora opiera sie na jednej z burt lodzi. ze wzgledu na jej polozenie nie wyobrazam sobie schodzenia ani wchodzenia na oba poklady podczas rejsu. na gorze czeka mnie inna niespodzianka. stwierdzam ogolny brak miejsca dla ludzi. kawalek okrytej gumowa plachta przestrzeni, ktory znajduje sie tuz za mostkiem kapitanskim wypchany jest ladunkiem. nie ma tu laweczek, nie mowiac nic o kojach. koles z zalogi wskazuje mi beczki, miedzy ktore moglabym sie ewentualnie wepchnac. jedyna rzecza, ktora bylaby w stanie nas zachecic do tej podrozy jest cena przewozu - 200 cordob, czyli 10 dolarow. ale chyba musieliby mi zaplacic milion funtow, zebym zgodzila sie na ten rejs. masakra! czym predzej uciekam ze statku nie zwazajac na pokrzykiwania zalogi. z oddali krzycze do Martyny - lecimy samolotem!
kiedy pomysle o wydanych 220 $ za jedno godzinna podroz to az mnie skreca, ale jak przypomne sobie, ze mialaby spedzic noc i pol dnia na Umberto to... dziekuje Leonardo da Vinci za jego lotny umysl!
w Managle ladujemy o 5pm. stad taksowka zabiera nas na jeden z obskurnych terminali autobusowych, gdzie z biegu lapiemy kamionete do Granady. poltorej godziny pozniej jestesmy juz w naszym nowym, pachnacym dormitorium, gdzie nie ma zadnych robali ani glupich szczurow! alleluja!
a.
wstajemy rano zeby moc sie spakowac i opuscic pokoj przed 9am. nie jestesmy do konca pewne czy chcemy stad wyjezdzac. niedlugo swieta i fajnie byloby spedzac je wsrod znajomych. ogolnie obie jestesmy zakochane bez pamieci w tej cudownej wysepce... tylko te robale. nie jestesmy jakies wybredne paniusie, ale nasz pokoj nie jest najbardziej atrakcyjny. lozko jest cholernie niewygodne i musimy spac na naszych kempingowych materacach oraz spiworach zeby nie czuc twardych dech. jest wilgotno i malo swiatla. nie mozemy trzymac tu zadnej zywnosci bo zlatuja sie szczury z calej wioski. jesli cos jest trudniej dostepne mrowki sie do tego dobieraja. najbardziej ze wszystkiego drazni mnie, ze dobieraja sie tez do nas. przed pojsciem spac wybieramy je z poscieli... fuj!
po godzinach rozmyslania i wachania postanawiamy: wyjezdzamy stad, taki przeciez byl plan poczatkowy. przed wymeldowaniem placimy jeszcze rachunek i wtedy okazuje sie, ze korzystanie z kuchniu byla odplatne, tylko pani zapomniala nam o tym powiedziec. niezapomniala natomiast dopisac do rachunku piwa, ktorego nigdy nie wypilysmy. przez to cale zamieszanie latwiej przychodzi nam pogodzenie sie z decyzja o wyjezdzie.
czlapiemy z plecakami do portu. lodz ma byc o 12, a nie tak jak napisali w pzewodniku o 2pm. rozladowujemy sie na betonowym molo. wtedy wlasnie podchodzi do nas koles sprzedajacy chleb kokosowy i uswiadamia, ze panga bedzie jednak tak, jak przeczytalysmy w Lonely Planet. no to mamy kupe czasu! zostawiamy bagaze w pobliskim centrum nurkowania i ruszamy na polnoc. ta czesc wyspy ma podobno najpiekniejsze plaze. waska sciezynka prowadzi nas na jedyne wzgorze na wyspie, a nastepnie, poprzez boisko baseballowe do hoteliku Ensueños. na polnocy znajduje sie NIC. jest tu tylko kilka opuszczonych domkow letniskowych i trzy ukryte w lesie hoteliki. plaza natomiast wyglada zupelnie jak z pocztowki. pieknie i dziko. powyginane palmy chyla sie ku szmaragdowemu morzu. ksiezycowe zatoczki odgrodzone sa od siebie gladkimi, grafitowymi kamieniami, a na piasku nie ma nikogo oprocz nas i bandy bialych krabow. chcemy tu zamieszkac!
back to reality... na Duza Wyspe wracamy zupelnie suche. wyglada na to, ze mamy bardziej doswiadczonego kierowce niz poprzednio. lodka skacze niemal ze do nieba, ale zadnej fali nie udaje sie wedrzec do srodka. kiedy docieramy na Big Corn Island, pierwszym, co rzuca sie nam w oczy jest statek z napisem Umberto. to wlasnie on ma wyplywac dzis o 22.30 w kierunku Ramy. zostawiam Martyne z plecakami i ide dogadac warunkow przewozu. lodz, bo trudno nazwac 'to' statkiem, jest w bardzo 'srednie'j kondycji. na pokladzie wita mnie grupka ubrudzonych meneli, wsrod nich jest kapitan. pytam sie o miejce dla pasazerow i panowie wysylaja mnie na gorny poklad. dostaje sie tam za pomoca pionowej drabinki, ktora opiera sie na jednej z burt lodzi. ze wzgledu na jej polozenie nie wyobrazam sobie schodzenia ani wchodzenia na oba poklady podczas rejsu. na gorze czeka mnie inna niespodzianka. stwierdzam ogolny brak miejsca dla ludzi. kawalek okrytej gumowa plachta przestrzeni, ktory znajduje sie tuz za mostkiem kapitanskim wypchany jest ladunkiem. nie ma tu laweczek, nie mowiac nic o kojach. koles z zalogi wskazuje mi beczki, miedzy ktore moglabym sie ewentualnie wepchnac. jedyna rzecza, ktora bylaby w stanie nas zachecic do tej podrozy jest cena przewozu - 200 cordob, czyli 10 dolarow. ale chyba musieliby mi zaplacic milion funtow, zebym zgodzila sie na ten rejs. masakra! czym predzej uciekam ze statku nie zwazajac na pokrzykiwania zalogi. z oddali krzycze do Martyny - lecimy samolotem!
kiedy pomysle o wydanych 220 $ za jedno godzinna podroz to az mnie skreca, ale jak przypomne sobie, ze mialaby spedzic noc i pol dnia na Umberto to... dziekuje Leonardo da Vinci za jego lotny umysl!
w Managle ladujemy o 5pm. stad taksowka zabiera nas na jeden z obskurnych terminali autobusowych, gdzie z biegu lapiemy kamionete do Granady. poltorej godziny pozniej jestesmy juz w naszym nowym, pachnacym dormitorium, gdzie nie ma zadnych robali ani glupich szczurow! alleluja!
a.
dzien: 82 slodkie lenistwo 21.12.09
nie bez przyczyny znalazlysmy sie w niezwykle kosmopolitycznej Granadzie. za kilka dni swieta i mamy zamiar zrobic sobie kilka prezentow. UWAGA! to zabrzmi bardzo egzotycznie. na tegoroczna Gwiazdke kupimy sobie: czekolade, ser, jablka, ciasto czekoladowe. z pewnoscia nasze smakolyki nie robia na nikim wrazenia jednak w Ameryce Centralnej, prosze uwierzyc, sa to rzadkosci. produkty, ktore wydaja nam sie podstawa kazdego jadlospisu sa tu zupelnie nieznane, albo niepopularne. czesto, turysci przyjezdzajac do odmiennego kulturowo kraju probuja jesc tak jak w domu. zamiast pojsc na targ szukaja supermarketu. zamiast lokalnych specjalow chca kupic swoje ulubione produkty. w wiekszosci przypadkow jest to mozliwe, ale strasznie drogie. wtedy wlasnie powstaja dziwaczne teorie, np. ze jedzenie w Tajlandii albo w Kostaryce jest zbyt kosztowne. trzeba pamietac, ze tu nie je sie slonego chleba, ani kanapek, ani ziemniakow, ani serkow, ani sera zotego, ani masla... Latynosi racza sie od rana tortilla, jajkami, smazonymi zawijancami z ryzem, serem lub miesem (empanada, arepa, burrito), slodkimi buleczkami lub pan simple (czyli chlebem bez dodatku soli i cukru), ryzem, fasola, kukurydza, juka, margaryna (ktora smakuje jak Kasia), bananami, platanos (bananami, ktore wymagaja gotowania badz smazenia), kurczakiem pod kazda postacia, przeslodzona kawa-lura, owsianka itp. jesli dostosujemy sie do tej diety nasze wyzwienie nie bedzie kosztowalo drozej niz kilka dolcow dziennie. dla porownania: ichni ser bialy (taki kwasny bundz) kosztuje 3zl za porcje, importowany zolty ser 12zl-20zl; owsianka z bananami to koszt 2zl, ale za jogurt z platkami zaplacimy juz 6zl. w zwiazku z ta roznica staramy sie jesc tak jak tubylcy i nie narazac naszego skromnego budzetu na niepotrzebny szok. mimo wszystko Boze Narodzenie jest wyjatkiem i ze wgledu na to, ze nie mozemy zniesc mysli o zastawionym potrawami polskim stole, postanowilysmy sobie pofolgowac:)
z rana wybieramy sie do SUPERMARKETU Pali. nie znajdujemy tu nic z naszej swiatecznej listy...
na zewnatrz panuje straszny rozgardiasz - miejski market kipi od nawolujacych handlowcow i tlumu kupujacych. nie mozemy sie oprzec i wslizgujemy sie w jedna z kolorowych uliczek. nie ma tu nic, co mialysmy zamiar kupic, ale sa swiezutkie banany i budyn waniliowy, oczywisci sprzedawany w mini plastkowych woreczkach. z pania od chemii udaje nam sie zrobic swietny interes i kupujemy zestaw odzywka-szampon firmy OKO za bezcen.
poniewaz Pali nie spelnil naszych oczekiwan wybieramy sie do innego supermarketu - Colonia. wypytalysmy chyba pol miasta z nadzieja zdobycia wiadomosci o miejscowych sklepach sprzedajacych zagraniczne rarytasy i okazalo sie, ze moze sa tu tylko dwa supermarkety. jeden juz odwiedzilysmy...
po drodze mijamy park centralny, czyli glowny plac miejski. cale miejsce jest porosniete drzewami mango - szkoda, ze to nie sezon! zamiast owocow znajdujemy pania, ktora przekonuje mnie do kupienia miejscowego specjalu - grilowana wolowina, chicharon (prazona swinska skora), juka i salatka z bialej kapusty z chili, a wszystko to zapakowane w liscie bananowca. rewelacja!!!
do Colonii docieramy pol godziny pozniej. musialysmy pokonac wiele blokow, aby sie tam dostac. caly ten czas towarzyszyl nam wspanialy widok na wulkan Mombacho, ktory znajduje sie tuz za Granada. ten sklep okazal sie duzo lepiej zaopatrzony:) udalo sie nam kupic bagietke z serem, pieczonego kurczaka, rodzynki i warzywa na salatke. Martyne najbardziej zasmucil brak czekolady. wszedzie roi sie od tworow czekoladopodobnych, ale prawdziwej za cholere nie idzie znalezc. w zastepstwie Martyna wybiera sobie nugat z suszonymi owocami - dobre i to.
popoludniem wybieramy sie do portu, zeby sprawdzic barki na wyspe Ometepe. z Granady wyjezdzaja one tylko dwa razy w tygodniu (inaczej trzeba jechac do oddalonego o godzine jazdy Rivas). jeden z tych dni wypada 24 grudnia i bylby to wymazony czas na nasz rejs. do jeziora prowadzi dluuuga Calle La Calzada. dzis mamy poniedzialek i cala ulica swieci pustkami. wczoraj, kiedy szlysmy wieczorem na spacer nie mozna bylo tu spokojnie przejsc. wszystkie restauracje, kafejki i bary wystawily krzeselka i stoliki na zewnatrz. po promenadzie krecili sie mariachi wesolo przygrywajac ludziom do kolacji. na chodniku rozlozyli sie liczni artesanos ze swoimi cackami ze skory, kamieni, drutow, sznureczkow i kamieni szlachetnych. mieszkancy natomiast pootwierali drzwi do kolonialnych budynkow pozwalajac nam podziwiac wspaniale, przestrzenne domostwa z pieknymi patio.
w porcie okazuje sie, ze promu niestety nie bedzie i jesli chcemy dostac sie na wyspe przed swietami musimy przedostac sie najpierw do Rivas. zmienia to troszke nasze plany...
kolacja byla super! dostalysmy prawdziwy jogur naturalny (co prawda, najpierw musialam zrobic w nim dziure w sklepie, zeby sprawdzic czy aby na pewno nie jest slodzony...) i zrobilysmy sobie salatke z salaty, pomidorow, cebuli i ogorka w sosie jogurtowym:)
a.
nie bez przyczyny znalazlysmy sie w niezwykle kosmopolitycznej Granadzie. za kilka dni swieta i mamy zamiar zrobic sobie kilka prezentow. UWAGA! to zabrzmi bardzo egzotycznie. na tegoroczna Gwiazdke kupimy sobie: czekolade, ser, jablka, ciasto czekoladowe. z pewnoscia nasze smakolyki nie robia na nikim wrazenia jednak w Ameryce Centralnej, prosze uwierzyc, sa to rzadkosci. produkty, ktore wydaja nam sie podstawa kazdego jadlospisu sa tu zupelnie nieznane, albo niepopularne. czesto, turysci przyjezdzajac do odmiennego kulturowo kraju probuja jesc tak jak w domu. zamiast pojsc na targ szukaja supermarketu. zamiast lokalnych specjalow chca kupic swoje ulubione produkty. w wiekszosci przypadkow jest to mozliwe, ale strasznie drogie. wtedy wlasnie powstaja dziwaczne teorie, np. ze jedzenie w Tajlandii albo w Kostaryce jest zbyt kosztowne. trzeba pamietac, ze tu nie je sie slonego chleba, ani kanapek, ani ziemniakow, ani serkow, ani sera zotego, ani masla... Latynosi racza sie od rana tortilla, jajkami, smazonymi zawijancami z ryzem, serem lub miesem (empanada, arepa, burrito), slodkimi buleczkami lub pan simple (czyli chlebem bez dodatku soli i cukru), ryzem, fasola, kukurydza, juka, margaryna (ktora smakuje jak Kasia), bananami, platanos (bananami, ktore wymagaja gotowania badz smazenia), kurczakiem pod kazda postacia, przeslodzona kawa-lura, owsianka itp. jesli dostosujemy sie do tej diety nasze wyzwienie nie bedzie kosztowalo drozej niz kilka dolcow dziennie. dla porownania: ichni ser bialy (taki kwasny bundz) kosztuje 3zl za porcje, importowany zolty ser 12zl-20zl; owsianka z bananami to koszt 2zl, ale za jogurt z platkami zaplacimy juz 6zl. w zwiazku z ta roznica staramy sie jesc tak jak tubylcy i nie narazac naszego skromnego budzetu na niepotrzebny szok. mimo wszystko Boze Narodzenie jest wyjatkiem i ze wgledu na to, ze nie mozemy zniesc mysli o zastawionym potrawami polskim stole, postanowilysmy sobie pofolgowac:)
z rana wybieramy sie do SUPERMARKETU Pali. nie znajdujemy tu nic z naszej swiatecznej listy...
na zewnatrz panuje straszny rozgardiasz - miejski market kipi od nawolujacych handlowcow i tlumu kupujacych. nie mozemy sie oprzec i wslizgujemy sie w jedna z kolorowych uliczek. nie ma tu nic, co mialysmy zamiar kupic, ale sa swiezutkie banany i budyn waniliowy, oczywisci sprzedawany w mini plastkowych woreczkach. z pania od chemii udaje nam sie zrobic swietny interes i kupujemy zestaw odzywka-szampon firmy OKO za bezcen.
poniewaz Pali nie spelnil naszych oczekiwan wybieramy sie do innego supermarketu - Colonia. wypytalysmy chyba pol miasta z nadzieja zdobycia wiadomosci o miejscowych sklepach sprzedajacych zagraniczne rarytasy i okazalo sie, ze moze sa tu tylko dwa supermarkety. jeden juz odwiedzilysmy...
po drodze mijamy park centralny, czyli glowny plac miejski. cale miejsce jest porosniete drzewami mango - szkoda, ze to nie sezon! zamiast owocow znajdujemy pania, ktora przekonuje mnie do kupienia miejscowego specjalu - grilowana wolowina, chicharon (prazona swinska skora), juka i salatka z bialej kapusty z chili, a wszystko to zapakowane w liscie bananowca. rewelacja!!!
do Colonii docieramy pol godziny pozniej. musialysmy pokonac wiele blokow, aby sie tam dostac. caly ten czas towarzyszyl nam wspanialy widok na wulkan Mombacho, ktory znajduje sie tuz za Granada. ten sklep okazal sie duzo lepiej zaopatrzony:) udalo sie nam kupic bagietke z serem, pieczonego kurczaka, rodzynki i warzywa na salatke. Martyne najbardziej zasmucil brak czekolady. wszedzie roi sie od tworow czekoladopodobnych, ale prawdziwej za cholere nie idzie znalezc. w zastepstwie Martyna wybiera sobie nugat z suszonymi owocami - dobre i to.
popoludniem wybieramy sie do portu, zeby sprawdzic barki na wyspe Ometepe. z Granady wyjezdzaja one tylko dwa razy w tygodniu (inaczej trzeba jechac do oddalonego o godzine jazdy Rivas). jeden z tych dni wypada 24 grudnia i bylby to wymazony czas na nasz rejs. do jeziora prowadzi dluuuga Calle La Calzada. dzis mamy poniedzialek i cala ulica swieci pustkami. wczoraj, kiedy szlysmy wieczorem na spacer nie mozna bylo tu spokojnie przejsc. wszystkie restauracje, kafejki i bary wystawily krzeselka i stoliki na zewnatrz. po promenadzie krecili sie mariachi wesolo przygrywajac ludziom do kolacji. na chodniku rozlozyli sie liczni artesanos ze swoimi cackami ze skory, kamieni, drutow, sznureczkow i kamieni szlachetnych. mieszkancy natomiast pootwierali drzwi do kolonialnych budynkow pozwalajac nam podziwiac wspaniale, przestrzenne domostwa z pieknymi patio.
w porcie okazuje sie, ze promu niestety nie bedzie i jesli chcemy dostac sie na wyspe przed swietami musimy przedostac sie najpierw do Rivas. zmienia to troszke nasze plany...
kolacja byla super! dostalysmy prawdziwy jogur naturalny (co prawda, najpierw musialam zrobic w nim dziure w sklepie, zeby sprawdzic czy aby na pewno nie jest slodzony...) i zrobilysmy sobie salatke z salaty, pomidorow, cebuli i ogorka w sosie jogurtowym:)
a.
dzien: 83 swiateczna atmosfera 22.12.09
rozkoszne jest obudzic sie w czysciutkim lozeczku. temperatura tez jest przyjazna, ani za cieplo ani za zimno. pakujemy manatki i idziemy na autobus do Catariny. miasteczko jest jednym z tzw. Pueblos Blancos czyli Bialych Miasteczek. nazwa ta wziela sie od jasno pomalowanych domkow z ramkami wokol okien. region pomiedzy Managua a Masaya zdominowany zostal przez plantacje kawy. Catarina slynie jednak nie tylko ze swoich ranchos, ale takze ze scenicznego polozenia. jedna z krawedzi miasteczka lezy bowiem na skraju krateru wygaslego wulkanu, w ktorym znajduje sie teraz jezioro nazywane Laguna de Apoyo. miejsce to obfituje w naturalne wspanialosci, do ktorych naleza: suchy, tropikalny las deszczowy, typowe dla regionu ptaki motmot i montezuma oropendola (znane glownie ze swojego dziwacznego spiewu), ponad 60 gatunkow nietoperzy, no i malpiszony.
jesli miasteczko okaze sie wystarczajaco urokliwe zostaniemy tam na swieta, jesli nie zwijamy sie jutro rano i probujemy dostac na wyspe. dojazd na miejsce zajmuje nam okolo godziny. autobus zostawia nas na autostradzie gdzie kolonie taksiarzy probuja zrobic na nas interes. w koncu, kiedy odmawiamy kazdemu osobiscie, obrazeni zostawiaja nas w spokoju. napotkany chlopak wskazuje nam wejscie do Catariny. idziemy wiec sobie szeroka ulica w kierunku... centrum? pueblo nie wydaje sie szczegulnie powalajace. i gdzie sa te biale domy, he?! udaje sie nam zauwazyc kilka osob na ulicy. dwie kobiety siedzace na zewnatrz swojego domu pomagaja nam znalezc hotelik, ktorego szukalysmy. hostel Euros, bo tak sie nazywa jest hotelem i... domem jednoczesnie. coz, wyglada na to, ze Catarina nie przezywa wlasnie najazdu turystow. pokoje zlokalizowane sa wokol prestronnego patio - centrum zycia rodzinnego wlascicieli. lazienke tez mamy wspolna:)
czas poznac blizej nasze miasteczko. panuje tu niebywaly spokoj i cisza. inna ciekawa rzecza sa sklepy ogrodnicze. przydomowe ogrodki pelne sa wspanialych kwiatow. drewniane doniczki stoja i wisza jedna przy drugiej. co trzeci domek moze pochwalic sie swoja wlasna kolorowa kolekcja kwiatow. przed kosciolem zauwazamy kilku turystow, ale szybko znikaja nam z oczu. idziemy dalej, w gore drogi az do punktu widokowego. okazuje sie, ze teren ten wzial pod swoje skrzydla urzad panstwa i zaliczyl do najwiekszych atrakcji turystycznych Nicaragui. w zwiazku z tym nalezy zaplacic za wejscie jednego dolara. po drugiej stronie budki straznikow zbudowano duzy parking, a zaraz przy nim powstalo mnostwo sklepikow z lokalnymi wyrobami artystycznymi. mijamy te wszystkie cuda i kilku nagabywaczy z restauracji, wtedy naszym oczom ukazuje sie przepiekna Laguna de Apoyo. widocznosc jest znakomita! z malego parczku nakrapianego laweczkami (na ktorych mietola sie zakochane, latynoskie pary) rozposciera sie panorama na wulkan Mombacho, kraterowa lagune, malutka Granade w oddali i Jezioro de Nicaragua. jest srodek dnia i mega goraco. nie czuje sie dzis nalepiej (przez nastepne kilka dni tez nie bede...) i temperatura bardzo mi dokucza. postanawiamy przejsc sie kawalek jedna z wyznaczonych sciezek.
z okazji zblizajacych sie swiat wiele Managuanczykow wybralo sie na wakacje. wokol kreci sie duzo rodzin z dzieciakami. mozna wykupic jazde konna, albo po prostu rozsiasc sie na trawie i podziwiac widoki. idziemy kawalek w jedna strone, potem w druga. chlopak od koni wskazuje nam drozke na dol, do brzegu jeziora. droga ma nam zajac 45 minut i dwa razy tyle z powrotem. schodzimy moze 50 metrow i zastygamy na krawezniku... koniec wycieczki.
oprocz rozbudowanej czesci turystycznej z drogimi restauracjami, w Catarinie nie ma nic wiecej. godzine spedzamy na szukaniu taniego comedoru. w koncu udaje nam sie dotrzec do czyjegos domu (wyglada na to, ze w Catarinie modne jest prowadzenie interesu w domu), ktory w ciagu dnia zamienia sie na skromna jadlodalnie. w menu sa az 4 potrawy (zwykle sa dwie: kurczak i smazona wolowina)! po otrzymaniu skrupulatnej informacji na temat wszystkich specjalow wybieramy dania i zasiadamy przy jednym z czterech stolow okrytych swiatecznym obrusem. sciany pokoju, ktory wieczorami zamienia sie w domowy salon, pokryte sa zdjeciami rodzinnymi. w jednym z rogow stoi szafka z wielkim telewizorem. przy scianie ustawiono rzad wiklinowych krzesel bujanych. tuz przy wyjsciu, jedna ze scian wylozona (jak kafelkami) zostala opakowaniami od plyt DVD. do dzis sie zastanawiamy, czy rodzina zajmowala sie rowniez wypozyczaniem filmow, czy byla to swojego rodzaju ozdoba...
wieczorm cisza zostaje zaklocona wybuchami petard, spiewami i glosna muzyka. wygladamy przez okno, a na ulicach tlum ludzi. przy placu centralnym, przy ktorym stoi nasz hotelik, zorganizowana swiateczna fieste. wychodzimy czym predzej, aby obejrzec wystepy. przed kosciolem postawiono spora scene, na ktorej odbywa sie teraz baaardzo ciekawy show! szalenie nudny prowadzacy opowiada o osiagnieciach gminy oraz jej bogactwie i wspanialosci. jego wywod przerywany jest krotkimi pokazami tanca i spiewu miejscowej mlodziezy. dziewczyny (skromnie odziane) i chlopaki wywijaja w rytm (a raczej poza rytmem) salsy. zgromadzeni przed scena ludzie nie reaguja zbyt emocjonalnie. prowadzacy musi im co chwile przypominac: 'oklaski dla utalentowanej mlodziezy!'. punktem kulminacyjnym (przynajmniej dla nas bo po nim idziemy do domu) jest wystep grupy muzycznej. na scenie pojawia sie dwoch elegancko ubranych chlopakow i mloda dziewczyna. panowie dopadaja instrumenty (keyboard i bebenek), a pani mikrofon. po krotkiej wymianie zdan (zapewne chodzilo o wybor piosenki) grupa rozpoczyna przedstawienie. cos nam mowi, ze to koleda, ale nie jestesmy pewne. dziewczyna zawodzi niesamowicie! muzyka cos nam przypomina, ale nie wiemy co. w polowie odgadujemy (po slowach) tytul piosenki - Cicha Noc! glowna atrakcja naszego wieczoru okazuje sie byc popcorn. zjadamy porcje i idziemy spac.
a.
rozkoszne jest obudzic sie w czysciutkim lozeczku. temperatura tez jest przyjazna, ani za cieplo ani za zimno. pakujemy manatki i idziemy na autobus do Catariny. miasteczko jest jednym z tzw. Pueblos Blancos czyli Bialych Miasteczek. nazwa ta wziela sie od jasno pomalowanych domkow z ramkami wokol okien. region pomiedzy Managua a Masaya zdominowany zostal przez plantacje kawy. Catarina slynie jednak nie tylko ze swoich ranchos, ale takze ze scenicznego polozenia. jedna z krawedzi miasteczka lezy bowiem na skraju krateru wygaslego wulkanu, w ktorym znajduje sie teraz jezioro nazywane Laguna de Apoyo. miejsce to obfituje w naturalne wspanialosci, do ktorych naleza: suchy, tropikalny las deszczowy, typowe dla regionu ptaki motmot i montezuma oropendola (znane glownie ze swojego dziwacznego spiewu), ponad 60 gatunkow nietoperzy, no i malpiszony.
jesli miasteczko okaze sie wystarczajaco urokliwe zostaniemy tam na swieta, jesli nie zwijamy sie jutro rano i probujemy dostac na wyspe. dojazd na miejsce zajmuje nam okolo godziny. autobus zostawia nas na autostradzie gdzie kolonie taksiarzy probuja zrobic na nas interes. w koncu, kiedy odmawiamy kazdemu osobiscie, obrazeni zostawiaja nas w spokoju. napotkany chlopak wskazuje nam wejscie do Catariny. idziemy wiec sobie szeroka ulica w kierunku... centrum? pueblo nie wydaje sie szczegulnie powalajace. i gdzie sa te biale domy, he?! udaje sie nam zauwazyc kilka osob na ulicy. dwie kobiety siedzace na zewnatrz swojego domu pomagaja nam znalezc hotelik, ktorego szukalysmy. hostel Euros, bo tak sie nazywa jest hotelem i... domem jednoczesnie. coz, wyglada na to, ze Catarina nie przezywa wlasnie najazdu turystow. pokoje zlokalizowane sa wokol prestronnego patio - centrum zycia rodzinnego wlascicieli. lazienke tez mamy wspolna:)
czas poznac blizej nasze miasteczko. panuje tu niebywaly spokoj i cisza. inna ciekawa rzecza sa sklepy ogrodnicze. przydomowe ogrodki pelne sa wspanialych kwiatow. drewniane doniczki stoja i wisza jedna przy drugiej. co trzeci domek moze pochwalic sie swoja wlasna kolorowa kolekcja kwiatow. przed kosciolem zauwazamy kilku turystow, ale szybko znikaja nam z oczu. idziemy dalej, w gore drogi az do punktu widokowego. okazuje sie, ze teren ten wzial pod swoje skrzydla urzad panstwa i zaliczyl do najwiekszych atrakcji turystycznych Nicaragui. w zwiazku z tym nalezy zaplacic za wejscie jednego dolara. po drugiej stronie budki straznikow zbudowano duzy parking, a zaraz przy nim powstalo mnostwo sklepikow z lokalnymi wyrobami artystycznymi. mijamy te wszystkie cuda i kilku nagabywaczy z restauracji, wtedy naszym oczom ukazuje sie przepiekna Laguna de Apoyo. widocznosc jest znakomita! z malego parczku nakrapianego laweczkami (na ktorych mietola sie zakochane, latynoskie pary) rozposciera sie panorama na wulkan Mombacho, kraterowa lagune, malutka Granade w oddali i Jezioro de Nicaragua. jest srodek dnia i mega goraco. nie czuje sie dzis nalepiej (przez nastepne kilka dni tez nie bede...) i temperatura bardzo mi dokucza. postanawiamy przejsc sie kawalek jedna z wyznaczonych sciezek.
z okazji zblizajacych sie swiat wiele Managuanczykow wybralo sie na wakacje. wokol kreci sie duzo rodzin z dzieciakami. mozna wykupic jazde konna, albo po prostu rozsiasc sie na trawie i podziwiac widoki. idziemy kawalek w jedna strone, potem w druga. chlopak od koni wskazuje nam drozke na dol, do brzegu jeziora. droga ma nam zajac 45 minut i dwa razy tyle z powrotem. schodzimy moze 50 metrow i zastygamy na krawezniku... koniec wycieczki.
oprocz rozbudowanej czesci turystycznej z drogimi restauracjami, w Catarinie nie ma nic wiecej. godzine spedzamy na szukaniu taniego comedoru. w koncu udaje nam sie dotrzec do czyjegos domu (wyglada na to, ze w Catarinie modne jest prowadzenie interesu w domu), ktory w ciagu dnia zamienia sie na skromna jadlodalnie. w menu sa az 4 potrawy (zwykle sa dwie: kurczak i smazona wolowina)! po otrzymaniu skrupulatnej informacji na temat wszystkich specjalow wybieramy dania i zasiadamy przy jednym z czterech stolow okrytych swiatecznym obrusem. sciany pokoju, ktory wieczorami zamienia sie w domowy salon, pokryte sa zdjeciami rodzinnymi. w jednym z rogow stoi szafka z wielkim telewizorem. przy scianie ustawiono rzad wiklinowych krzesel bujanych. tuz przy wyjsciu, jedna ze scian wylozona (jak kafelkami) zostala opakowaniami od plyt DVD. do dzis sie zastanawiamy, czy rodzina zajmowala sie rowniez wypozyczaniem filmow, czy byla to swojego rodzaju ozdoba...
wieczorm cisza zostaje zaklocona wybuchami petard, spiewami i glosna muzyka. wygladamy przez okno, a na ulicach tlum ludzi. przy placu centralnym, przy ktorym stoi nasz hotelik, zorganizowana swiateczna fieste. wychodzimy czym predzej, aby obejrzec wystepy. przed kosciolem postawiono spora scene, na ktorej odbywa sie teraz baaardzo ciekawy show! szalenie nudny prowadzacy opowiada o osiagnieciach gminy oraz jej bogactwie i wspanialosci. jego wywod przerywany jest krotkimi pokazami tanca i spiewu miejscowej mlodziezy. dziewczyny (skromnie odziane) i chlopaki wywijaja w rytm (a raczej poza rytmem) salsy. zgromadzeni przed scena ludzie nie reaguja zbyt emocjonalnie. prowadzacy musi im co chwile przypominac: 'oklaski dla utalentowanej mlodziezy!'. punktem kulminacyjnym (przynajmniej dla nas bo po nim idziemy do domu) jest wystep grupy muzycznej. na scenie pojawia sie dwoch elegancko ubranych chlopakow i mloda dziewczyna. panowie dopadaja instrumenty (keyboard i bebenek), a pani mikrofon. po krotkiej wymianie zdan (zapewne chodzilo o wybor piosenki) grupa rozpoczyna przedstawienie. cos nam mowi, ze to koleda, ale nie jestesmy pewne. dziewczyna zawodzi niesamowicie! muzyka cos nam przypomina, ale nie wiemy co. w polowie odgadujemy (po slowach) tytul piosenki - Cicha Noc! glowna atrakcja naszego wieczoru okazuje sie byc popcorn. zjadamy porcje i idziemy spac.
a.
dzien: 84 Finca Magdalena 23.12.09
z Catariny udaje sie nam zlapac ekspres do Rivas. planowalysmy przedostac sie najpierw do Granady i tam przesiasc do innego autobusu. skoro jednak pojawia sie opcja bezposrednia - czemu nie. niestety w naszym transporcie nie ma miejsca siedzacego i przez godzine (dzieki Bogu to ekspres) wisimy sobie na uchwytach pod sufitem. bus wywala nas na drodze przed Rivas. tam przesympatyczny pan taksowkarz z przewspanialym sercem proponuje nam podwiezienie (za cene oczywiscie podwojna) do San Jorge skad odplywaja promy. strasznie wkurza mnie, ze ci cholerni taksiarze pozabijaja sie dla pol dolara! fakt: w Ameryce Centralnej wszyscy chca cie oskubac i beda sie zarzekac, ze to jest normalna cena (yhhmmm... dla turystow).
na miejscu czeka nas niespodzianka - Ometepe uznano za kolejna atrakcje turystycza Nikaragui i teraz trzeba dodatkowo placic (podatek turystyczny), zeby sie na nia dostac. absurd!
za pol godziny odplywa nasz statek. rozsiadamy sie w wygodnych fotelach w jednej z klimatyzowanych kajut. sa tu nawet telewizory i wlasnie leci 'Godzilla':) w polowie drogi wychodzimy na poklad, zeby miec lepszy widok na wyspe.
zanim skupie sie na opisywaniu Ometepe chcialabym dodac kilka slow na temat Lago de Nicaragua. oryginalna nazwa jeziora to Cocibolca (czyli: slodkie morze) i zostala nadana przez zyjacych tu niegdys Indian. nazwa ta wspaniale odzwierciedla geograficzne statystyki, albowiem jeziorko zajmuje jedynie malutki obszarek 8624 km2 i ma 177 km dlugosci przy 58 km szerokosci. pikus (tzn... Pan Pikus)! Cocibolca dzieli od Pacyfiku tylko 20 km, mimo to woda wplywa za posrednictwem rzeki San Juan do Morza Karaibskiego. jezioro jest domem dla wielu wodnych stworzonek, wliczajac w to nieliczne slodkowodne rekiny - zarlacze tepoglowe (bull sharks). 'nieliczne', gdyz w latach panowania Anastasio Samoza Garcia (1937 - 1957 r.) byly one masowo zabijane i sprzedawane na rynkach zagranicznych. kazdego roku ginelo okolo 20 tysiecy rekinow. w zwiazku z tym, te 3 metrowe rybki sa dzis bardzo rzadko spotykane.
Isla Ometepe jest jedna z 400 wysepek rozsianych po Nikaraguiskim Jeziorze i smialo mozna ja nazwac ta najpiekniejsza. swoja urode zawdziecza dwom malowniczym wulkanom: niemal idealnym, stozkowatym Concepcion (1610 m n.p.m.) i nizszemu - Maderas (1394 m n.p.m.). splywajaca lawa polaczyla oba wulkany i w ten wlasnie sposob powstala wyspa Ometepe, ktorej nazwa, w jezyku Nahuatl, oznacza wlasnie 'pomiedzy dwoma wzgorzami'. Concepcion jest wciaz aktywnym wulkanem i ostatni jego wybuch datuje sie na 1957 rok.
po dotarciu do portu w Moyogalpie wsiadamy do chikenbusa jadacego w kierunku Altagracji. nie raz pisalysmy o przepchanych autobusach i busikach, ale to, co zobaczylysmy i czego doswiadczylysmy na wyspie nie da sie do niczego porownac. kamioneta zostala wypchana ludzmi po sufit! wszystkie siedzenia zajete, przejscie zupelnie zapchane, na schodach full, ludzie zwisaja z drabinek i siedza na dachu. podroz, ktora zwykle trwa mniej niz godzine zajmuje nam prawie dwie - co minute autobus zatrzymuje sie aby wysadzic kolejnych pasazerow, a poniewaz jest ich milion, zajmuje to masakrycznie duzo czasu. (chociaz, czasem mysle sobie, jak byloby cudownie, gdyby autobusy miejskie wysadzaly mnie doslownie przed drzwiami mojego domu. wystarczyloby tylko nauczyc sie gwizdac i dac znac kierowcy kiedy ma sie zatrzymac:)
w El Quino przesiadamy sie na ten wlasciwy, bus do Balgue. od tego miejsca droga nie jest juz asfaltowa, ani nawet utwardzana. w podskokach dojezdzamy do drogowskazu na Fince Totoco. stad czeka nas jedyne 1,5 km wspinaczki na ranczo. w Granadzie znalazlysmy ulotke Totoco i uznalysmy, ze bedzie to odpowiednie miejce na spedzenie swiat. alez to byla droga! w zyciu sie tak nie umeczylam. myslalam, ze jeszcze chwilka i zlamie sie w pol. zmusilam Martyne do zamiany na plecaki, ale i to nie pomoglo - 300 m przed celem padlam na ziemie i wyzej juz nigdy nie weszlam. nigdy, gdyz Martyna (ktorej udalo sie dotrzec do celu) stwierdzila, ze Totoco nie jest dla nas i wrocilysmy z powrotem do glownej drogi... jedynym pozytywnym wspomnieniem bylo spotkanie z malpami, ktore nic sobie z nas nie robiac iskaly sie radosnie na jednym z mijanych przez nas drzew.
Finca Magdalena zostala wytypowana jako opcja nr 2. kiedys, dawno temu, mialam przyjemnosc spedzac na niej Nowy Rok i bylo fantastycznie. na Magdalene docieramy juz po ciemku, bo od Totoco musialysmy przemaszerowac jeszcze 4km (w tym kolejne 1,5km pod gore), zeby sie tam dostac. rancho polozone jest na zboczu wulkanu Maderas na przepieknym terenie zdominowanym przez ekologiczne plantacje kawy i bananow. sam hotel stanowi wielka, biala stodola zbita z nierownych desek i zwienczona czerwona dachowka. jest tu mala restauracyjka, przepiekny ogrod i przestronne dormitoria za 2,5 dolca od lba! poniewaz mialam juz okazje doswiadczyc spania w jednym znich wybieramy pokoj. opcja ta jest nieco drozsza, ale posiada porzadne lozko (w dormach sa rozkladane polowki), moskitiere, wentylator i nawet stolik - wszystko z drewna.
wsciekle glodne schodzimy do restauracyjki polozonej na jednym z tarasow i zamawiamy makaron. w trakcie posilku dosiada sie do naszego stolu Alex - amerykanski prawnik na wakacjach. w trakcie rozmowy Martyne dobiegaja nagle znajome dzwieki... odwraca sie za siebie i slyszy: 'tak, dobrze pani slyszy, mowimy po polsku'. ALE niespodzianka! stol za nami siedzi czteroosobowa Polska rodzina (na stale zamieszkala w Kaliforni) i Kuba (urodzony Warszawiak, student UW). jak sie pozniej okazuje Witold wraz z zona i dzieciakami sa wlasnie na wakacjach i podrozuja sobie (niezaleznie) po calej Nikaragui. Kuba natomiast jest synem dobrego przyjaciela Witolda, jeszcze z Warszawy, i jest w trakcie swojej wielkiej podrozy do okola swiata. wszyscy umowili sie, ze spotkaja sie tu dzis - na Fince Magdalenie, aby razem spedzic swieta. wyglada na to, ze bedzie bardzo DOMOWO:)
a.
z Catariny udaje sie nam zlapac ekspres do Rivas. planowalysmy przedostac sie najpierw do Granady i tam przesiasc do innego autobusu. skoro jednak pojawia sie opcja bezposrednia - czemu nie. niestety w naszym transporcie nie ma miejsca siedzacego i przez godzine (dzieki Bogu to ekspres) wisimy sobie na uchwytach pod sufitem. bus wywala nas na drodze przed Rivas. tam przesympatyczny pan taksowkarz z przewspanialym sercem proponuje nam podwiezienie (za cene oczywiscie podwojna) do San Jorge skad odplywaja promy. strasznie wkurza mnie, ze ci cholerni taksiarze pozabijaja sie dla pol dolara! fakt: w Ameryce Centralnej wszyscy chca cie oskubac i beda sie zarzekac, ze to jest normalna cena (yhhmmm... dla turystow).
na miejscu czeka nas niespodzianka - Ometepe uznano za kolejna atrakcje turystycza Nikaragui i teraz trzeba dodatkowo placic (podatek turystyczny), zeby sie na nia dostac. absurd!
za pol godziny odplywa nasz statek. rozsiadamy sie w wygodnych fotelach w jednej z klimatyzowanych kajut. sa tu nawet telewizory i wlasnie leci 'Godzilla':) w polowie drogi wychodzimy na poklad, zeby miec lepszy widok na wyspe.
zanim skupie sie na opisywaniu Ometepe chcialabym dodac kilka slow na temat Lago de Nicaragua. oryginalna nazwa jeziora to Cocibolca (czyli: slodkie morze) i zostala nadana przez zyjacych tu niegdys Indian. nazwa ta wspaniale odzwierciedla geograficzne statystyki, albowiem jeziorko zajmuje jedynie malutki obszarek 8624 km2 i ma 177 km dlugosci przy 58 km szerokosci. pikus (tzn... Pan Pikus)! Cocibolca dzieli od Pacyfiku tylko 20 km, mimo to woda wplywa za posrednictwem rzeki San Juan do Morza Karaibskiego. jezioro jest domem dla wielu wodnych stworzonek, wliczajac w to nieliczne slodkowodne rekiny - zarlacze tepoglowe (bull sharks). 'nieliczne', gdyz w latach panowania Anastasio Samoza Garcia (1937 - 1957 r.) byly one masowo zabijane i sprzedawane na rynkach zagranicznych. kazdego roku ginelo okolo 20 tysiecy rekinow. w zwiazku z tym, te 3 metrowe rybki sa dzis bardzo rzadko spotykane.
Isla Ometepe jest jedna z 400 wysepek rozsianych po Nikaraguiskim Jeziorze i smialo mozna ja nazwac ta najpiekniejsza. swoja urode zawdziecza dwom malowniczym wulkanom: niemal idealnym, stozkowatym Concepcion (1610 m n.p.m.) i nizszemu - Maderas (1394 m n.p.m.). splywajaca lawa polaczyla oba wulkany i w ten wlasnie sposob powstala wyspa Ometepe, ktorej nazwa, w jezyku Nahuatl, oznacza wlasnie 'pomiedzy dwoma wzgorzami'. Concepcion jest wciaz aktywnym wulkanem i ostatni jego wybuch datuje sie na 1957 rok.
po dotarciu do portu w Moyogalpie wsiadamy do chikenbusa jadacego w kierunku Altagracji. nie raz pisalysmy o przepchanych autobusach i busikach, ale to, co zobaczylysmy i czego doswiadczylysmy na wyspie nie da sie do niczego porownac. kamioneta zostala wypchana ludzmi po sufit! wszystkie siedzenia zajete, przejscie zupelnie zapchane, na schodach full, ludzie zwisaja z drabinek i siedza na dachu. podroz, ktora zwykle trwa mniej niz godzine zajmuje nam prawie dwie - co minute autobus zatrzymuje sie aby wysadzic kolejnych pasazerow, a poniewaz jest ich milion, zajmuje to masakrycznie duzo czasu. (chociaz, czasem mysle sobie, jak byloby cudownie, gdyby autobusy miejskie wysadzaly mnie doslownie przed drzwiami mojego domu. wystarczyloby tylko nauczyc sie gwizdac i dac znac kierowcy kiedy ma sie zatrzymac:)
w El Quino przesiadamy sie na ten wlasciwy, bus do Balgue. od tego miejsca droga nie jest juz asfaltowa, ani nawet utwardzana. w podskokach dojezdzamy do drogowskazu na Fince Totoco. stad czeka nas jedyne 1,5 km wspinaczki na ranczo. w Granadzie znalazlysmy ulotke Totoco i uznalysmy, ze bedzie to odpowiednie miejce na spedzenie swiat. alez to byla droga! w zyciu sie tak nie umeczylam. myslalam, ze jeszcze chwilka i zlamie sie w pol. zmusilam Martyne do zamiany na plecaki, ale i to nie pomoglo - 300 m przed celem padlam na ziemie i wyzej juz nigdy nie weszlam. nigdy, gdyz Martyna (ktorej udalo sie dotrzec do celu) stwierdzila, ze Totoco nie jest dla nas i wrocilysmy z powrotem do glownej drogi... jedynym pozytywnym wspomnieniem bylo spotkanie z malpami, ktore nic sobie z nas nie robiac iskaly sie radosnie na jednym z mijanych przez nas drzew.
Finca Magdalena zostala wytypowana jako opcja nr 2. kiedys, dawno temu, mialam przyjemnosc spedzac na niej Nowy Rok i bylo fantastycznie. na Magdalene docieramy juz po ciemku, bo od Totoco musialysmy przemaszerowac jeszcze 4km (w tym kolejne 1,5km pod gore), zeby sie tam dostac. rancho polozone jest na zboczu wulkanu Maderas na przepieknym terenie zdominowanym przez ekologiczne plantacje kawy i bananow. sam hotel stanowi wielka, biala stodola zbita z nierownych desek i zwienczona czerwona dachowka. jest tu mala restauracyjka, przepiekny ogrod i przestronne dormitoria za 2,5 dolca od lba! poniewaz mialam juz okazje doswiadczyc spania w jednym znich wybieramy pokoj. opcja ta jest nieco drozsza, ale posiada porzadne lozko (w dormach sa rozkladane polowki), moskitiere, wentylator i nawet stolik - wszystko z drewna.
wsciekle glodne schodzimy do restauracyjki polozonej na jednym z tarasow i zamawiamy makaron. w trakcie posilku dosiada sie do naszego stolu Alex - amerykanski prawnik na wakacjach. w trakcie rozmowy Martyne dobiegaja nagle znajome dzwieki... odwraca sie za siebie i slyszy: 'tak, dobrze pani slyszy, mowimy po polsku'. ALE niespodzianka! stol za nami siedzi czteroosobowa Polska rodzina (na stale zamieszkala w Kaliforni) i Kuba (urodzony Warszawiak, student UW). jak sie pozniej okazuje Witold wraz z zona i dzieciakami sa wlasnie na wakacjach i podrozuja sobie (niezaleznie) po calej Nikaragui. Kuba natomiast jest synem dobrego przyjaciela Witolda, jeszcze z Warszawy, i jest w trakcie swojej wielkiej podrozy do okola swiata. wszyscy umowili sie, ze spotkaja sie tu dzis - na Fince Magdalenie, aby razem spedzic swieta. wyglada na to, ze bedzie bardzo DOMOWO:)
a.
dzien: 85 so... Wigilia 24.12.09
kiedy wstajemy rano, polowy ludzi, zamieszkujacych Fince Magdalene, juz nie ma, a druga polowa (poza nami - dwoma wyjatkami) wlasnie przygotowuje sie do wyjscia. wszyscy maja w zanadrzu jakas wyspowa aktywnosc. wszyscy poza nami. my mamy swieta i obwieszczamy wszem i wobec chill out;) heh, prawda jest taka, ze nawet gdybys ambitnie planowaly cos na ten dzien, to juz wczesniej obiecalysmy zadzwonic do naszych rodzinek w czasie wigilijnej kolacji, co tu, na Ometepe, wypada dokladnie w srodku dnia.
zjadamy wiec spokojnie sniadanko (tosty francuskie), poznajemy dziewczyny z Czech i Slowacji, dziekujemy Alexowi (temu prawnikowi z Nowego Jorku;) za propozycje wycieczki na Wulkan Maderas, zyczymy powodzenia na tej samej trasie Kubie (chociaz jemu nie tak bardzo - chlopak jest przewodnikiem gorskim, wiec na pewno da rade:) i polskiej rodzince... i rozpoczynamy nasze wielkie nic-nierobienie. musze przyznac, z trzema palcami na sercu, ze idzie nam to zajebiscie dobrze!:D
wloczymy sie troche tu, troche tam, spogladamy na Maderas z jednej strony Magdaleny, na Concepcion i Lago de Nicaragua z drugiej. przechodzimy na tylu budynku, gdzie wlasnie suszy sie kawa... okiej, przerwa na kilka slow o fince... finca (czyli po hiszpansku ranczo) to preznie pracujaca organiczna(!) plantacja kawy, mleka, miodu, fasoli, platanos, kukurydzy i ryzu. jest co-operativa, co oznacza, ze ma wiecej niz jednego wlasciciela... nalezy do... 24 miejscowych rodzin. okolo 10 lat temu, familie postanowily zalozyc tam rowniez hostel, na ktorego potrzeby przerobili dwie ogromne stodoly. (juz po pierwszych 5 minutach pobytu tam, stwierdzilam (i do tej pory nie zmienilam zdania), ze tez chce miec taka stodole. tu jest genialnie!) od tej pory, Magdalena, stala sie glownym, ometepowskim miejscem pielgrzymek backpackerow z calego swiata. ale dobrze, wracajac do tematu... ogladamy ogromne place, na ktorych w sloncu suszy sie kawa, zalapujemy sie na proces mielenia kawy - akurat krecimy sie na tylach, w poblizu miejsca, gdzie za pomoca recznego mlyna, pan przemiela kilogramy kawy - zapach jest tak intensywny, ze wchodzimy do srodka i pytamy, czy mozemy popatrzec. pan prostuje sie w jednej chwili i z duma kreci sruba maszyny. przestaje na chwile, podaje nam kilka ziaren, tlumaczy, jak pieknie sa tluste... znow spogaldamy na wulkany, piekny ogrod, sluchamy odglosow z 'zachmurzonego' lasu (cloudy forest), i co chwile, zagladamy do malego biura (bodajze, ksiegowej), gdzie wczoraj zamowilysmy sobie, tlumaczac wszystkim wkolo polskie obyczaje, komputer (a w zasadzie kabel od internetu), na godzine 11.00 nikaraguanskiego czasu.
klikamy zielona sluchaweczke... i dzwonimy...
wszyscy tak pieknie ubrani, w domach iglaste stroiki, eleganckie obrusy na stolach... skladamy sobie zyczenia, ogladamy prezenty (a gdzie sa nasze?), swiateczne potrawy (to, to juz bylo wredne...:p), patrzymy jak ciocie z babciami przepychaja sie przed kamerka, przekujemy sobie mikrofon i sluchawki, zeby wysluchac wszystkich od nowa... ach, z usmiechami od ucha do ucha, po ponad godzinie wymian uprzejmosci w koncu zegnamy sie (i placimy mega wysoki rachunek za internet - ale dobrze, ze w ogole byl... i co tam! swieta sa przeciez!:)
postanawiamy przejsc sie do centrum wsi... przez plantacje bananow, zeby bylo ciekawiej. idziemy nad jezioro... i po drodze spotykamy slodka malpke kapucynke. jej! malpka z bliska..!:) chwile sie zastanawiam... i glaszcze zwierzaka. malpka jest chyba jeszcze bardziej ucieszona niz ja. w zasadzie jest tak bardzo ucieszona, ze cala soba przylega do mojej prawej reki... i nie chce zejsc! kiedy druga reka odczepiam od siebie jej przednie lapki, ta lapie mnie tylnymi. odklejam od siebie jej tylne lapki... a ona nadal mnie trzyma... jak to mozliwe.? dopiero po chwili (coz za refleks..!) zauwazam, ze owinela wokol mojej reki swoj dlugi, zwinny ogon. na to nie starcza mi juz dloni. kiedy odwracam sie do Ani, zeby poprosic ja o pomoc, ta zaplakana zwija sie ze smiechu... no nic. puszczam jej lapki i zabieram sie do odwijania ogona (przysiegam, jeszcze chwila, i moja reke spotka ryzyko zajscia w ciaze..!;) biore sie roboty, zanim do roboty wezmie sie malpiszon..;) chwytam jej ogon... i w tym momencie kapucynka panikuje..! zaciska sie swoimi czterema lapkami na mojej rece... i wgryza w moj lewy nadgarstek! zdejmuje ja z siebie w ciagu 1/100 sekundy i wpatruje w reke (nawet Ania przestaje sie smiac). obie wlepiamy oczy w czerwony slad na moim nadgarstu... jezsmryja..! co przenosza kapucynki?! gdzie sie robi na to testy?! zaczerwienienie powoli znika i na skorze zostaja trzy male siniaki w ksztalcie malpich zabkow. znaczy nic wielkiego sie nie stalo... uff...;)
wracamy na fince i witamy po powoli powracajacych ze swoich wycieczek. w miedzyczasie jedna z pracujacych na fince dziewczyn mowi nam, ze nie wiedziec jak to stalo, ale akurat dzisiaj rano, udalo sie zlowic w jeziorze ryby (pytalysmy o to wczoraj i powiedziano nam, ze od kilku dni w ogole nie lapia) i dzis beda one w menu na kolacje. jestesmy tak bardzo ucieszone (chociaz ja przeciez, normalnie, ryb nie jadam), ze Ania biegnie do Polakow, aby zapytac, czy zarezerwowac(sci!:) im kilka na ten wieczor. w odpowiedzi wraca z zaproszeniem na polska wigilie i oplatek
przebieramy sie wszyscy w nasze stroje wyjsciowe i w siodemke zasiadamy do kolacji. finca serwuje mojarre (czyt. moharre) - och, brzmi tak swojsko;)
spedzamy naprawde przemily wieczor.
zegnamy sie z panstwem F. i razem z Kuba przysiadamy sie do stolu, gdzie sa juz Alex i czesko-slowackie (dwie Czeszki: Petra i Marketa, i Slowaczka: Xenia). pozny wieczor uplywa nam na opijaniu kolejnych nikaraguanskich piw, slawnego nikaraguanskiego rumu Flor de Caña (7-letniego) i opowiadaniu sobie polskich dowcipow o Czechach (dziwne, ich nie bawia...:) i czeskich kawalow o Polakach (w ogole nie sa smieszne!;), a potem probowaniu wytlumaczenia tego wszystkiego Alexowi... ktory i tak ostatecznie nie rozumie nic...:D
swieta wypadaja nam naprawde sympatycznie:)
m.
kiedy wstajemy rano, polowy ludzi, zamieszkujacych Fince Magdalene, juz nie ma, a druga polowa (poza nami - dwoma wyjatkami) wlasnie przygotowuje sie do wyjscia. wszyscy maja w zanadrzu jakas wyspowa aktywnosc. wszyscy poza nami. my mamy swieta i obwieszczamy wszem i wobec chill out;) heh, prawda jest taka, ze nawet gdybys ambitnie planowaly cos na ten dzien, to juz wczesniej obiecalysmy zadzwonic do naszych rodzinek w czasie wigilijnej kolacji, co tu, na Ometepe, wypada dokladnie w srodku dnia.
zjadamy wiec spokojnie sniadanko (tosty francuskie), poznajemy dziewczyny z Czech i Slowacji, dziekujemy Alexowi (temu prawnikowi z Nowego Jorku;) za propozycje wycieczki na Wulkan Maderas, zyczymy powodzenia na tej samej trasie Kubie (chociaz jemu nie tak bardzo - chlopak jest przewodnikiem gorskim, wiec na pewno da rade:) i polskiej rodzince... i rozpoczynamy nasze wielkie nic-nierobienie. musze przyznac, z trzema palcami na sercu, ze idzie nam to zajebiscie dobrze!:D
wloczymy sie troche tu, troche tam, spogladamy na Maderas z jednej strony Magdaleny, na Concepcion i Lago de Nicaragua z drugiej. przechodzimy na tylu budynku, gdzie wlasnie suszy sie kawa... okiej, przerwa na kilka slow o fince... finca (czyli po hiszpansku ranczo) to preznie pracujaca organiczna(!) plantacja kawy, mleka, miodu, fasoli, platanos, kukurydzy i ryzu. jest co-operativa, co oznacza, ze ma wiecej niz jednego wlasciciela... nalezy do... 24 miejscowych rodzin. okolo 10 lat temu, familie postanowily zalozyc tam rowniez hostel, na ktorego potrzeby przerobili dwie ogromne stodoly. (juz po pierwszych 5 minutach pobytu tam, stwierdzilam (i do tej pory nie zmienilam zdania), ze tez chce miec taka stodole. tu jest genialnie!) od tej pory, Magdalena, stala sie glownym, ometepowskim miejscem pielgrzymek backpackerow z calego swiata. ale dobrze, wracajac do tematu... ogladamy ogromne place, na ktorych w sloncu suszy sie kawa, zalapujemy sie na proces mielenia kawy - akurat krecimy sie na tylach, w poblizu miejsca, gdzie za pomoca recznego mlyna, pan przemiela kilogramy kawy - zapach jest tak intensywny, ze wchodzimy do srodka i pytamy, czy mozemy popatrzec. pan prostuje sie w jednej chwili i z duma kreci sruba maszyny. przestaje na chwile, podaje nam kilka ziaren, tlumaczy, jak pieknie sa tluste... znow spogaldamy na wulkany, piekny ogrod, sluchamy odglosow z 'zachmurzonego' lasu (cloudy forest), i co chwile, zagladamy do malego biura (bodajze, ksiegowej), gdzie wczoraj zamowilysmy sobie, tlumaczac wszystkim wkolo polskie obyczaje, komputer (a w zasadzie kabel od internetu), na godzine 11.00 nikaraguanskiego czasu.
klikamy zielona sluchaweczke... i dzwonimy...
wszyscy tak pieknie ubrani, w domach iglaste stroiki, eleganckie obrusy na stolach... skladamy sobie zyczenia, ogladamy prezenty (a gdzie sa nasze?), swiateczne potrawy (to, to juz bylo wredne...:p), patrzymy jak ciocie z babciami przepychaja sie przed kamerka, przekujemy sobie mikrofon i sluchawki, zeby wysluchac wszystkich od nowa... ach, z usmiechami od ucha do ucha, po ponad godzinie wymian uprzejmosci w koncu zegnamy sie (i placimy mega wysoki rachunek za internet - ale dobrze, ze w ogole byl... i co tam! swieta sa przeciez!:)
postanawiamy przejsc sie do centrum wsi... przez plantacje bananow, zeby bylo ciekawiej. idziemy nad jezioro... i po drodze spotykamy slodka malpke kapucynke. jej! malpka z bliska..!:) chwile sie zastanawiam... i glaszcze zwierzaka. malpka jest chyba jeszcze bardziej ucieszona niz ja. w zasadzie jest tak bardzo ucieszona, ze cala soba przylega do mojej prawej reki... i nie chce zejsc! kiedy druga reka odczepiam od siebie jej przednie lapki, ta lapie mnie tylnymi. odklejam od siebie jej tylne lapki... a ona nadal mnie trzyma... jak to mozliwe.? dopiero po chwili (coz za refleks..!) zauwazam, ze owinela wokol mojej reki swoj dlugi, zwinny ogon. na to nie starcza mi juz dloni. kiedy odwracam sie do Ani, zeby poprosic ja o pomoc, ta zaplakana zwija sie ze smiechu... no nic. puszczam jej lapki i zabieram sie do odwijania ogona (przysiegam, jeszcze chwila, i moja reke spotka ryzyko zajscia w ciaze..!;) biore sie roboty, zanim do roboty wezmie sie malpiszon..;) chwytam jej ogon... i w tym momencie kapucynka panikuje..! zaciska sie swoimi czterema lapkami na mojej rece... i wgryza w moj lewy nadgarstek! zdejmuje ja z siebie w ciagu 1/100 sekundy i wpatruje w reke (nawet Ania przestaje sie smiac). obie wlepiamy oczy w czerwony slad na moim nadgarstu... jezsmryja..! co przenosza kapucynki?! gdzie sie robi na to testy?! zaczerwienienie powoli znika i na skorze zostaja trzy male siniaki w ksztalcie malpich zabkow. znaczy nic wielkiego sie nie stalo... uff...;)
wracamy na fince i witamy po powoli powracajacych ze swoich wycieczek. w miedzyczasie jedna z pracujacych na fince dziewczyn mowi nam, ze nie wiedziec jak to stalo, ale akurat dzisiaj rano, udalo sie zlowic w jeziorze ryby (pytalysmy o to wczoraj i powiedziano nam, ze od kilku dni w ogole nie lapia) i dzis beda one w menu na kolacje. jestesmy tak bardzo ucieszone (chociaz ja przeciez, normalnie, ryb nie jadam), ze Ania biegnie do Polakow, aby zapytac, czy zarezerwowac(sci!:) im kilka na ten wieczor. w odpowiedzi wraca z zaproszeniem na polska wigilie i oplatek
przebieramy sie wszyscy w nasze stroje wyjsciowe i w siodemke zasiadamy do kolacji. finca serwuje mojarre (czyt. moharre) - och, brzmi tak swojsko;)
spedzamy naprawde przemily wieczor.
zegnamy sie z panstwem F. i razem z Kuba przysiadamy sie do stolu, gdzie sa juz Alex i czesko-slowackie (dwie Czeszki: Petra i Marketa, i Slowaczka: Xenia). pozny wieczor uplywa nam na opijaniu kolejnych nikaraguanskich piw, slawnego nikaraguanskiego rumu Flor de Caña (7-letniego) i opowiadaniu sobie polskich dowcipow o Czechach (dziwne, ich nie bawia...:) i czeskich kawalow o Polakach (w ogole nie sa smieszne!;), a potem probowaniu wytlumaczenia tego wszystkiego Alexowi... ktory i tak ostatecznie nie rozumie nic...:D
swieta wypadaja nam naprawde sympatycznie:)
m.
dzien: 86 falic cloud (with special dedication 4 Alex:) 25.12.09
wczorajsze nic-nierobienie, nie ma co ukrywac, szczegolnie przypadlo nam do gustu, ale kiedy rano schodzimy na sniadanie, tlum biegajacych w te i we w te ludzi, starajacych sie zjesc cos przed kolejnymi trekingami, hikami i innym aktywnosciami, zaczyna wypierac na nas mala presje. owszem, mialysmy plany na dzis i to calkiem ambitne: chcialysmy wypozyczyc rowery, przejechac nimi na druga strone Maderasa i tam zrobic maly hiking do wodospadu, ale Czeszki, ktore, na rowerach jezdzily wczoraj stanowczo nam tego odradzily (w czasie jazdy chcialy porzucic rowery i wrocic na fince stopem... ostatecznie wyladowaly na plazy). dzisiaj dla odmiany to one zapraszaja nas na wulkan, ale jak opowiadaja wszyscy, ktorzy juz na nim byli, wspinaczka jest nieciekawa, pelna blota, nie ma zadnych widokow, a jezioro na szczycie to raczej wieksza sadzawka... dziekujemy im i myslimy nad nowym planem. ostatecznie decydujemy sie piesza wycieczke do wodospadu. chce nam sie raczej srednio, ale jestesmy chyba dwoma jedynymi osobami na calej wyspie, ktore nic nie robia. dla odmiany Alex, ktoremu proponujemy dolaczenie do naszego lazy-teamu, jest bardzo zadowolony i dla wodospadu porzuca swoje financial pages z time'a... well...
schodzimy 1,5km w dol, potem moze jeszcze drugie tyle po 'glownej' drodze... i wspolnie postanawiamy zlapac stopa (sa Swieta Bozego Narodzenia i caly transport publiczny w Nikaragui zamarl na dwa dni). po przejsciu moze jeszcze kilometra zatrzymujemy w koncu bialego jeepa. kierowca, z pochodzenia Amerykanin (a jakze), podwozi nas do skrzyzowania dwoch glownych drog (jedna z nich prowadzi wokol Maderasa, druga wokol Concepcion. na odjezdym dodaje, ze nie ma szans, abysmy doszli do miejsca, gdzie zaczyna sie szlak na wodospad, nie przy tym sloncu. i ma racje. slonce prazy tak cholernie, ze ledwo mozna ustac, nie ma najmniejszego wiatru - mozna wrecz obserwowac wolnounoszacy sie w powietrzu kurz, a przed nami wciaz 8km do szlaku. stoimy chwile i zastanawiamy sie, co robic. Alex cos tak pobrzdekuje o wodospadzie... ale ostatecznie gore bierze nasz pierwotny plan - mamy swieta - robimy wielkie nic - hiphip chillout!:) postanawiamy pojsc na plaze.
a potem jeszcze wzdluz niej, do Santo Domingo, miejsca, w ktorym znajduje sie kilka restauracji i sklepow i tam zjesc lunch. po drodze pozeramy jeszcze lody, a Ania urzadza polowanie z aparatem na stado kapucynek... niczego sie, kurde, wczoraj nie nauczyla?! to sa te, co gryza..! (przy okazji wczorajszego spijania rumu musialam, oczywiscie, pochwalic sie wszystkim moja oryginalna przygoda i trzema siniakami... w zamian za to, Marketa pochwalila sie swoja przygoda - kilka dni temu zostala pogryziona przez kapucynke w Chiripó - i to powaznie pogryziona - tuz nad kolanem ma dluga i gleboka rane, ktora prawdopopodobnie wymaga szycia..! Alex opowiada natomiast jak na rowerze uciekal przed innym stadem cappucinos, z ktorych jedna dogonila go, wskoczyla na plecy i nawet sciagnela z niego plecak (okiej, prawda jest taka, ze to, oczywiscie wina ludzi - przyzwyczaja zwierzaki, ze te dostaja od nich jedzenie, i kiedy trafia sie turysta, ktory tego jedzenia dla nich nie ma - malpki bardzo latwo wpadaja w ogromna zlosc, ktorej z miejsca daja upust...) kiedy wiec Ania wymachuje obiektywem, my dwoje nerwowo rozgladamy sie wokol. tym bardziej, ze malpy zdecydowanie sa nastawione do nas wrogo (sycza i podazaja za nami po galeziach drzew). chyba Ania zapomniala juz, jak sama w Hondurasie zostala obrzucona przez takie jedno pozytywne stadko gradem pomaranczy. w koncu konczy malpia sesje i cali i zdrowi opuszczamy nawiedzone drzewa.
pora jesc. na miejsce wybieramy sobie comedor San Juan. wychodzimy na taras przy jeziorze... i tam przy stoliku spotykamy Martina z Corn Islands. okazuje sie, ze wraz z Michaelem... oraz Joahna i Johnem przyjechali wczoraj na Ometepe, i podczas gdy tamta trojka zdobywa Maderasa (a jakze inaczej), on rozbija sie motorem na nizinach.
zjadamy nasze dania, a Martin (z pochodzenia Kolumbijczyk mieszkajacy w Miami, gdzie wlasnie rozkreca swoj bardzo ambitny i dochodowy buisnes) jest tak bardzo ucieszony z naszego ponownego spotkania, ze umawia sie z nami na kolacje w Magdalenie.
zegnamy sie i ruszamy w droge powrotna wzdluz plazy (tym razem bez zachaczania o zadne lasy). woda w jeziorze jest tak ciepla, ze Alex i ja po prostu nie mozemy sie oprzec kapieli, i kiedy my dwoje wesolo pluskamy w wodzie, Ania ambitnie pilnuje naszych drogocennych spodenek i t-shirtow (wtedy tez odkrywamy nowy rodzaj chmury - falic cloud:)
w wiosce od wczoraj trwa swiateczna fiesta i kiedy docieramy do miejsca imprezy, akurat trwa rodeo..! kupujemy bilety i przeciskamy sie przez megaciasny tlum na drewanianym pomoscie zbudowanym wokol placu boju bykow i cowboyow.
na poczatku raczej trudno polapac sie w regulach gry, a to dla tego, ze na placu znajduje sie chyba z 30 osob (oraz tlum widzow), z ktorych tak naprawde udzial w show bierze tylko kilka. jeden z kowbojow na koniu wyciaga na arene na dlugiej linie zestresowanego byka i wolny koniec linki szybko przewiazuje wokol dwoch wbitych wysokich, drewanianych slupow, a potem sciaga ja, przyciagajac byka do pali. wtedy inny pan zarzuca na zwierza inna, krotsza line i jednoczesnie uwalnia go z dluzszej. pan stoi od juz nieco rozjuszonego byka moze kilkanascie centymetrow obok i bezpieczenstwo wszystkich zalezy od tego, jak dobrze trzyma w rekach sznurek jednoczesnie przyciskajac glowe zwierzecia do slupow. pan jest tym zdecydowanie mniej przejety niz nasza trojka, i w miedzyczaie spokojnie wysyla smsy, a potem jeszcze rozmawia przez telefon. jednoczesnie inny chlopak przewiazuje wokol ciala cienka linke, za ktore bedzie trzymal sie ujezdzajacy. kiedy linka jest juz na miejscu pojawiaja sie dwie nastepne osoby, ow wspomniany juz, mlody ujezdzac i dodatkowy chlopak, ktory pomoze mu wsiasc na byka. w momencie, gdy ten pierwszy to zrobi wszyscy inni rozbiegaja sie po rogach. pan od smsow puszcza linke i zaczyna sie show! na arenie biega dwoch a-la toreadorow z czerwonymi plachtami, 30 kowboji na koniach czai sie w jednych z katow placu, chlopak na byku trzymajac sie nogami, pelnymi i dlugimi ruchami uderza w kark zwierza, a konferansjer glosno liczy owe klasniecie i drze sie 'maestro, musica!'. w razie potrzeby kowboje na koniach uciekaja w inny kat, a publicznosc wspina po rusztowaniu drewnianego pomostu. klasniec jest zazwyczaj tylko kilka-kilkanascie, bo byki od razu biegna do wyjscia i tam odmawiaja dalszego rozwscieczenia czekajac, az ktos otworzy im wrota do zagrody. ujezdzacz zostawia byka wchodzac na rusztowanie, a kowboj od dlugiej liny zarzuca lasso na zwierza i wyprowadza z areny. potem przyprowadza nowa bestie... glowna czesc show trwa do kilkunastu sekund. oczywiscie, istnieja urozmacenia. czasami byk nie jest rozwscieczony, ani nawet zly. bywaja okazy, ktore wola sie polozyc na ziemi niz biegac po placu, i wtedy takiego byka trzeba zdenerwowac klepiac go po glowie czy ciagnac za ogon, a w ostatecznosci, gdy poprzednie zabiegi nie przynosza skutku, potraktowac go dawka pradu z podrecznego paralizatora. czasami byk jest zbyt rozwscieczony i pan od smsow musi schowac telefon do kieszeni by moc zlapac line obiema rekoma, a czasami nawet musi zawolac kolegow. czasami ujezdzac spada z byka i wtedy na placu powstaje ogolna panika...
ogladamy kilka takich pokazow i decydujemy sie na powrot.
w drodze pod gore spotykamy Petre i Xenie, i poniewaz Martin obiecal przyniesc Cañe, zapraszamy je na kolejny wieczor z cyklu 'rum i my'.
cala czworka pojawia sie tuz po 8.00 i po calkiem spokojnej kolacji, Martin i Michael skupiaja sie na zamawianiu kolejnych zimnych butelek coli, z ktorymi rum smakuje najlepiej.
m.
wczorajsze nic-nierobienie, nie ma co ukrywac, szczegolnie przypadlo nam do gustu, ale kiedy rano schodzimy na sniadanie, tlum biegajacych w te i we w te ludzi, starajacych sie zjesc cos przed kolejnymi trekingami, hikami i innym aktywnosciami, zaczyna wypierac na nas mala presje. owszem, mialysmy plany na dzis i to calkiem ambitne: chcialysmy wypozyczyc rowery, przejechac nimi na druga strone Maderasa i tam zrobic maly hiking do wodospadu, ale Czeszki, ktore, na rowerach jezdzily wczoraj stanowczo nam tego odradzily (w czasie jazdy chcialy porzucic rowery i wrocic na fince stopem... ostatecznie wyladowaly na plazy). dzisiaj dla odmiany to one zapraszaja nas na wulkan, ale jak opowiadaja wszyscy, ktorzy juz na nim byli, wspinaczka jest nieciekawa, pelna blota, nie ma zadnych widokow, a jezioro na szczycie to raczej wieksza sadzawka... dziekujemy im i myslimy nad nowym planem. ostatecznie decydujemy sie piesza wycieczke do wodospadu. chce nam sie raczej srednio, ale jestesmy chyba dwoma jedynymi osobami na calej wyspie, ktore nic nie robia. dla odmiany Alex, ktoremu proponujemy dolaczenie do naszego lazy-teamu, jest bardzo zadowolony i dla wodospadu porzuca swoje financial pages z time'a... well...
schodzimy 1,5km w dol, potem moze jeszcze drugie tyle po 'glownej' drodze... i wspolnie postanawiamy zlapac stopa (sa Swieta Bozego Narodzenia i caly transport publiczny w Nikaragui zamarl na dwa dni). po przejsciu moze jeszcze kilometra zatrzymujemy w koncu bialego jeepa. kierowca, z pochodzenia Amerykanin (a jakze), podwozi nas do skrzyzowania dwoch glownych drog (jedna z nich prowadzi wokol Maderasa, druga wokol Concepcion. na odjezdym dodaje, ze nie ma szans, abysmy doszli do miejsca, gdzie zaczyna sie szlak na wodospad, nie przy tym sloncu. i ma racje. slonce prazy tak cholernie, ze ledwo mozna ustac, nie ma najmniejszego wiatru - mozna wrecz obserwowac wolnounoszacy sie w powietrzu kurz, a przed nami wciaz 8km do szlaku. stoimy chwile i zastanawiamy sie, co robic. Alex cos tak pobrzdekuje o wodospadzie... ale ostatecznie gore bierze nasz pierwotny plan - mamy swieta - robimy wielkie nic - hiphip chillout!:) postanawiamy pojsc na plaze.
a potem jeszcze wzdluz niej, do Santo Domingo, miejsca, w ktorym znajduje sie kilka restauracji i sklepow i tam zjesc lunch. po drodze pozeramy jeszcze lody, a Ania urzadza polowanie z aparatem na stado kapucynek... niczego sie, kurde, wczoraj nie nauczyla?! to sa te, co gryza..! (przy okazji wczorajszego spijania rumu musialam, oczywiscie, pochwalic sie wszystkim moja oryginalna przygoda i trzema siniakami... w zamian za to, Marketa pochwalila sie swoja przygoda - kilka dni temu zostala pogryziona przez kapucynke w Chiripó - i to powaznie pogryziona - tuz nad kolanem ma dluga i gleboka rane, ktora prawdopopodobnie wymaga szycia..! Alex opowiada natomiast jak na rowerze uciekal przed innym stadem cappucinos, z ktorych jedna dogonila go, wskoczyla na plecy i nawet sciagnela z niego plecak (okiej, prawda jest taka, ze to, oczywiscie wina ludzi - przyzwyczaja zwierzaki, ze te dostaja od nich jedzenie, i kiedy trafia sie turysta, ktory tego jedzenia dla nich nie ma - malpki bardzo latwo wpadaja w ogromna zlosc, ktorej z miejsca daja upust...) kiedy wiec Ania wymachuje obiektywem, my dwoje nerwowo rozgladamy sie wokol. tym bardziej, ze malpy zdecydowanie sa nastawione do nas wrogo (sycza i podazaja za nami po galeziach drzew). chyba Ania zapomniala juz, jak sama w Hondurasie zostala obrzucona przez takie jedno pozytywne stadko gradem pomaranczy. w koncu konczy malpia sesje i cali i zdrowi opuszczamy nawiedzone drzewa.
pora jesc. na miejsce wybieramy sobie comedor San Juan. wychodzimy na taras przy jeziorze... i tam przy stoliku spotykamy Martina z Corn Islands. okazuje sie, ze wraz z Michaelem... oraz Joahna i Johnem przyjechali wczoraj na Ometepe, i podczas gdy tamta trojka zdobywa Maderasa (a jakze inaczej), on rozbija sie motorem na nizinach.
zjadamy nasze dania, a Martin (z pochodzenia Kolumbijczyk mieszkajacy w Miami, gdzie wlasnie rozkreca swoj bardzo ambitny i dochodowy buisnes) jest tak bardzo ucieszony z naszego ponownego spotkania, ze umawia sie z nami na kolacje w Magdalenie.
zegnamy sie i ruszamy w droge powrotna wzdluz plazy (tym razem bez zachaczania o zadne lasy). woda w jeziorze jest tak ciepla, ze Alex i ja po prostu nie mozemy sie oprzec kapieli, i kiedy my dwoje wesolo pluskamy w wodzie, Ania ambitnie pilnuje naszych drogocennych spodenek i t-shirtow (wtedy tez odkrywamy nowy rodzaj chmury - falic cloud:)
w wiosce od wczoraj trwa swiateczna fiesta i kiedy docieramy do miejsca imprezy, akurat trwa rodeo..! kupujemy bilety i przeciskamy sie przez megaciasny tlum na drewanianym pomoscie zbudowanym wokol placu boju bykow i cowboyow.
na poczatku raczej trudno polapac sie w regulach gry, a to dla tego, ze na placu znajduje sie chyba z 30 osob (oraz tlum widzow), z ktorych tak naprawde udzial w show bierze tylko kilka. jeden z kowbojow na koniu wyciaga na arene na dlugiej linie zestresowanego byka i wolny koniec linki szybko przewiazuje wokol dwoch wbitych wysokich, drewanianych slupow, a potem sciaga ja, przyciagajac byka do pali. wtedy inny pan zarzuca na zwierza inna, krotsza line i jednoczesnie uwalnia go z dluzszej. pan stoi od juz nieco rozjuszonego byka moze kilkanascie centymetrow obok i bezpieczenstwo wszystkich zalezy od tego, jak dobrze trzyma w rekach sznurek jednoczesnie przyciskajac glowe zwierzecia do slupow. pan jest tym zdecydowanie mniej przejety niz nasza trojka, i w miedzyczaie spokojnie wysyla smsy, a potem jeszcze rozmawia przez telefon. jednoczesnie inny chlopak przewiazuje wokol ciala cienka linke, za ktore bedzie trzymal sie ujezdzajacy. kiedy linka jest juz na miejscu pojawiaja sie dwie nastepne osoby, ow wspomniany juz, mlody ujezdzac i dodatkowy chlopak, ktory pomoze mu wsiasc na byka. w momencie, gdy ten pierwszy to zrobi wszyscy inni rozbiegaja sie po rogach. pan od smsow puszcza linke i zaczyna sie show! na arenie biega dwoch a-la toreadorow z czerwonymi plachtami, 30 kowboji na koniach czai sie w jednych z katow placu, chlopak na byku trzymajac sie nogami, pelnymi i dlugimi ruchami uderza w kark zwierza, a konferansjer glosno liczy owe klasniecie i drze sie 'maestro, musica!'. w razie potrzeby kowboje na koniach uciekaja w inny kat, a publicznosc wspina po rusztowaniu drewnianego pomostu. klasniec jest zazwyczaj tylko kilka-kilkanascie, bo byki od razu biegna do wyjscia i tam odmawiaja dalszego rozwscieczenia czekajac, az ktos otworzy im wrota do zagrody. ujezdzacz zostawia byka wchodzac na rusztowanie, a kowboj od dlugiej liny zarzuca lasso na zwierza i wyprowadza z areny. potem przyprowadza nowa bestie... glowna czesc show trwa do kilkunastu sekund. oczywiscie, istnieja urozmacenia. czasami byk nie jest rozwscieczony, ani nawet zly. bywaja okazy, ktore wola sie polozyc na ziemi niz biegac po placu, i wtedy takiego byka trzeba zdenerwowac klepiac go po glowie czy ciagnac za ogon, a w ostatecznosci, gdy poprzednie zabiegi nie przynosza skutku, potraktowac go dawka pradu z podrecznego paralizatora. czasami byk jest zbyt rozwscieczony i pan od smsow musi schowac telefon do kieszeni by moc zlapac line obiema rekoma, a czasami nawet musi zawolac kolegow. czasami ujezdzac spada z byka i wtedy na placu powstaje ogolna panika...
ogladamy kilka takich pokazow i decydujemy sie na powrot.
w drodze pod gore spotykamy Petre i Xenie, i poniewaz Martin obiecal przyniesc Cañe, zapraszamy je na kolejny wieczor z cyklu 'rum i my'.
cala czworka pojawia sie tuz po 8.00 i po calkiem spokojnej kolacji, Martin i Michael skupiaja sie na zamawianiu kolejnych zimnych butelek coli, z ktorymi rum smakuje najlepiej.
m.
dzien: 87 prawie jak TIR-y / back to civilization (cz. 1) 26.12.09
nad ranem zdecydowanie odczuwamy skutki wczorajszego wieczoru. mimo wszystko dzielnie wstajemy skoro swit i pakujemy nasze plecaki, zeby jeszcze dzis dotrzec do... Costa Rici.
lapiemy pierwszy autobus odjezdzajacy z finci i razem z czeszko-slowacko ekipa jedziemy na prom do Rivas. przeprawiamy sie przez jezioro i jeszcze w porcie zegnamy sie z dziewczynami (btw, na codzien, wszystkie z nich to powazne pani z dzialu marketingu, pracujace w Budapeszcie dla wielkich amerykanskich korporacji). dziewczyny maja tylko miesac urlopu i przed wyjazdem chca jeszcze zobaczyc Nicarague. one lapia wiec autobus na polnoc, my zas, taksowke, ktora podwiezie nas na najblizszy terminal. oczywiscie cena dla gringos, jak zwykle, wyzsza...
mamy szczescie i nie musimy dlugo czekac. wsiadamy do pojazdu i mniej-wiecej po godzinie jestesmy na przejsciu granicznym w Peñas Blancas. to, co widze na miejscu, przechodzi moje najsmielsze oczekiwania. milion osob, tysiac kolejek i nikogo, kto by nad tym wszystkim panowal. nie wiadomo, gdzie pojsc, gdzie stanac, co robic. biegamy w jedna i druga strone probujac dowiedziec sie od kogos, ktora kolejka to ta prawdziwa. w koncu zrezygnowane zostajemy w najblizszym, nieporuszajacym sie ogonku. co chwile ktos podchodzi do nas probujac sprzedac (po dolarze), jakies karteczki, bez ktorych podobno, nie przekroczymy granicy (ach, a wczesniej musialysmy uiscic 'oplate przygraniczna'..!). Ania zaczyna sie wsciekac i mowi, ze nie ma zamiaru spedzic tu polowy dnia. spogladam na milion ludzi przed nami... nom, ciekawe, jak ma zamiar to ominac? co chwile podjezdzaja nowe autobusy pelne ludzi, z ktorych wyskakuje ktos z nareczem paszportow i, nie wiadomo na jakiej zasadzie, wciska sie tuz przed okienko (a tam urzednicy dla kazdej osoby musza wypelnic formularz w komputerze, co zajmuje kilka minut..!) no i oczywiscie, sa tez indywidualne przypadki wciskaczy... zaloze sie, ze wielu wiecej, niz udaje sie wylapac poirytowanemu tlumowi (wtedy wszyscy zgodnie krzycza 'fila, fila!' ('kolejka, kolejka' i wyrzucaja takiego jegomoscia). stoimy, czas mija, dwa kroki do przodu, jeden do tylu, znamy na pamiec wzorek na bluzie pana przed nami, i zaprzyjazniamy sie z panstwem za nami (ci wcale sie tak sie nie denerwuja), slonce zmienia polozenie i w koncu po prawie trzech godzinach docieramy do okienka 'wyjscie z kraju'. urzednik wypisuje formularze i prosi o oplate za opuszczenie kraju (a jakzzze!). wyciagamy nikaraguanskie cordoby, a ten patrzy na nas glupio... potem oswiadcza, ze oplate przyjmie tylko...w dolarach! ze co..? a przepraszam, gdzie my jestesmy..? podczas gdy my zaczynamy rozgladac sie nerwowo za jakims cinkciarzem, para za nami przeciska sie do przodu... i placi za nasze przejscie. 'tranquilo' mowi do nas pan z Panamy.
odchodzimy od okienka i wymieniamy pieniadze. tymczasem para znika gdzies za horyzontem...
bierzemy nasze plecaki i pokonujemy pol kilometra do okienka po kostarykanskiej stronie. a tam... kolejka. coz za zaskoczenie.
na szczescie tym razem idzie o wiele szybciej i juz po 15 minutach oficjalnie jestesmy w Costa Rice (i wyobrazcie sobie, nie chcieli od nas zadnych pieniedzy za wstep..!:)
m.
nad ranem zdecydowanie odczuwamy skutki wczorajszego wieczoru. mimo wszystko dzielnie wstajemy skoro swit i pakujemy nasze plecaki, zeby jeszcze dzis dotrzec do... Costa Rici.
lapiemy pierwszy autobus odjezdzajacy z finci i razem z czeszko-slowacko ekipa jedziemy na prom do Rivas. przeprawiamy sie przez jezioro i jeszcze w porcie zegnamy sie z dziewczynami (btw, na codzien, wszystkie z nich to powazne pani z dzialu marketingu, pracujace w Budapeszcie dla wielkich amerykanskich korporacji). dziewczyny maja tylko miesac urlopu i przed wyjazdem chca jeszcze zobaczyc Nicarague. one lapia wiec autobus na polnoc, my zas, taksowke, ktora podwiezie nas na najblizszy terminal. oczywiscie cena dla gringos, jak zwykle, wyzsza...
mamy szczescie i nie musimy dlugo czekac. wsiadamy do pojazdu i mniej-wiecej po godzinie jestesmy na przejsciu granicznym w Peñas Blancas. to, co widze na miejscu, przechodzi moje najsmielsze oczekiwania. milion osob, tysiac kolejek i nikogo, kto by nad tym wszystkim panowal. nie wiadomo, gdzie pojsc, gdzie stanac, co robic. biegamy w jedna i druga strone probujac dowiedziec sie od kogos, ktora kolejka to ta prawdziwa. w koncu zrezygnowane zostajemy w najblizszym, nieporuszajacym sie ogonku. co chwile ktos podchodzi do nas probujac sprzedac (po dolarze), jakies karteczki, bez ktorych podobno, nie przekroczymy granicy (ach, a wczesniej musialysmy uiscic 'oplate przygraniczna'..!). Ania zaczyna sie wsciekac i mowi, ze nie ma zamiaru spedzic tu polowy dnia. spogladam na milion ludzi przed nami... nom, ciekawe, jak ma zamiar to ominac? co chwile podjezdzaja nowe autobusy pelne ludzi, z ktorych wyskakuje ktos z nareczem paszportow i, nie wiadomo na jakiej zasadzie, wciska sie tuz przed okienko (a tam urzednicy dla kazdej osoby musza wypelnic formularz w komputerze, co zajmuje kilka minut..!) no i oczywiscie, sa tez indywidualne przypadki wciskaczy... zaloze sie, ze wielu wiecej, niz udaje sie wylapac poirytowanemu tlumowi (wtedy wszyscy zgodnie krzycza 'fila, fila!' ('kolejka, kolejka' i wyrzucaja takiego jegomoscia). stoimy, czas mija, dwa kroki do przodu, jeden do tylu, znamy na pamiec wzorek na bluzie pana przed nami, i zaprzyjazniamy sie z panstwem za nami (ci wcale sie tak sie nie denerwuja), slonce zmienia polozenie i w koncu po prawie trzech godzinach docieramy do okienka 'wyjscie z kraju'. urzednik wypisuje formularze i prosi o oplate za opuszczenie kraju (a jakzzze!). wyciagamy nikaraguanskie cordoby, a ten patrzy na nas glupio... potem oswiadcza, ze oplate przyjmie tylko...w dolarach! ze co..? a przepraszam, gdzie my jestesmy..? podczas gdy my zaczynamy rozgladac sie nerwowo za jakims cinkciarzem, para za nami przeciska sie do przodu... i placi za nasze przejscie. 'tranquilo' mowi do nas pan z Panamy.
odchodzimy od okienka i wymieniamy pieniadze. tymczasem para znika gdzies za horyzontem...
bierzemy nasze plecaki i pokonujemy pol kilometra do okienka po kostarykanskiej stronie. a tam... kolejka. coz za zaskoczenie.
na szczescie tym razem idzie o wiele szybciej i juz po 15 minutach oficjalnie jestesmy w Costa Rice (i wyobrazcie sobie, nie chcieli od nas zadnych pieniedzy za wstep..!:)
m.