meksyk gwatemala honduras nicaragua costa rica panama kolumbia
ekwador transit (peru - bolivia) argentyna - chile
ekwador transit (peru - bolivia) argentyna - chile
dzien: 100 (...czyli: stodniowka:) / hamokologia / tak na w pol nielegalnie... (cz.2) 08.01.10
jeszcze w Meksyku, pewien Panaczyk polecal nam szczegolnie zwiedzenie Davida i pobliskiego, malego Boquete. postanawiamy isc za jego rada i juz po chwili siedzimy w busie do Davida. cala droga schodzi nam na zastanawianiu sie, czy do wybranego hostelu, ktory oczywiscie jest po drugiej stronie miasta, bedziemy wlec sie autobusami, czy tez wezmiemy taksowke. jestesmy zmeczone po wczorajszym treku, nieprzespanej nocy i kilku godzinach w autobusach. wybieramy taksowke. kiedy jednak bus wjezdza w ulice Davida, nie jawiace sie jakos szczegolnie specjalnie, zaczynamy sie zastanawiac, czy w ogole chcemy tu zostawac.
szala przechyla sie zupelnie, kiedy w koncu wysiadamy na terminalu miejskim i uderza w nas tak goraca i duszna fala ciepla, ze zasanawiam sie, czy lepiej jest zemdlec czy sie roztopic. nie ma mowy, zebysmy zostaly w takiej saunie. jedziemy do Bouqete (czyt. Bokiete). wpadamy jeszcze tylko do terminalowej restauracji, ktora wyglada i kasuje tyle, co bary mleczne i porzadnie pozywione za bardzo male pieniadze wsiadamy do zoltego autobusu.
na miejscu jestesmy kolo poludnia. poniewaz przed nami caly niezaplanowany dzien, postanawiamy poswiecic jego dobra chwile na znalezienie dobrego hostelu.
zostawiam Anie razem z bagazami i ruszam na wycieczke po 5-tysiecznym miasteczku, w ktorym hotele sa niemal na kazdym rogu.
jak sie jednak okazuje, w kazdym, w ktorym sie pojawiam nie ma juz miejsc. co..? dopiero wlasciciel Palacio wyjasnia mi, ze wlasnie zaczal sie coroczny Festiwal kawy i kwiatow (Ferria de Cafe i Flores) i do miasta zjezdza mnostwo turystow. decydujemy sie wiec szybko na dwa ostatnie miejsca w jednym z palaciowych dormitoriow i placimy wywindowana sume (wlasciceil Pacho zaraz na poczatku mowi, ze z okazji festiwalu podbil ceny, bo turysci i tak przyjada...).
mamy miejscowe w samym centrum miasteczka. zostawiamy wiec nasze rzeczy i ruszamy na jego podboj, w szczegolnosci zas na poszukiwanie... pralni.
obchodzimy rynek, odkrywamy miejscowy supermarket i sklep 'todo a 1$', wpadamy do miejscowych kawiarni, zeby dowiedziec sie o Coffee Tour'y (Boquete slynie przede wszystkim z platancji kawy) i odkrywamy ulotke hostelu Gaia, ktory oferuje wszystko-wszystko, a znajduje sie w poblizu europejskiej piekarni 'Sugar&Spice', ktora i tak zamierzalysmy zaraz odwiedzic. kupujemy prawdziwy! chleb! i idziemy ogladac hostel. Gaia zostala otworzona trzy miesiace temu, jest wiec nowiutka, swiezutka, pachnaca, czysciutka, ma wspaniala kuchnie, ladne lazienki, materace ortopedyczne(!), telewizor, dvd, wi-fi, pralnie, wypozyczalnie skuterow... i kosztuje prawie tyle, co nieco rusty i zaniedbany palacio. to tu sie jutro przenosimy.
w Palacio poznajemy nasze wspolokatorki, starsza Marlin (ma po 50-tce) z Alaski, ktora juz wczesniej widzialysmy na Fince Magdalenie i dwie amerykanskie siostry. to nasz najtlumniejszy nocleg w ciagu calej dotychczasowej podrozy.
wieczorem wychodzimy obejrzec festiwal. przekraczamy rzeke i dochodzimy do miejsca, gdzie sie odbywa. placimy 1.25$ za wstep od osoby i kierujemy sie najpierw na lewo - ogladac kwiatki, a potem na prawo... ogladac stoiska z kurczakami i hamburgierami... hmmm... a gdzie kawa?
dluzsza chwile zostajemy pod scena, gdzie podziwiamy tradycyjne panamskie tance. chlopcy w bialych koszulach i panamskich kapeluszach i dziewczyny w bogato strojonych bialo-granatowych i bialo-czerwonych sukniach. zdecydowanie ujmuje nas ten miejscowy folkor (a szczegolnie, gdy na scenie pojawia sie polnagi facet i wykonuje taniec charakterystyczny dla wybrzeza karaibskiego... coz, zdecydowanie w nazwie tego tanca powinno pojawic sie slowo 'sexowny'...:)
spotykamy Marlin i poznane dzis niemieckie siostry i wspolnie krytykujemy idiotow z haburgierowej budki na przeciwko, ktorzy swoimi 'umcyk-umcyk' probuja zagluszyc muzyke ze sceny (a takze organizatorow, ktorzy nie robia nic, by temu zaradzic...). obchodzimy wszystkie stoiska z kurczakami i popcornem z mikrafalowki, zagarkami, paskami i czapkami i skuszamy sie na przepyszne szaszlyki z grilla, a potem rowniez na empanady z serem i jeszcza jedna rzecz, ktorej nazwy nie pamietamy, a ktora smakowala jak... polskie racuchy..! pychotka:)
wracamy do schroniska i trafaimy na final przygotowac amerykanskich siostr wybierajacych sie na dzisiejsza impreze (w ramach festiwalu organizowana jest impreza o nazwie 3D (dzwiek z kazdej strony)). dziewczyny kreca wlosy, robia makijaze, przebieraja bluzki, dobieraja chusty, a wszyscy patrza na nie lekko rozbawieni...
padamy na nasze wysluzone materace (jutro bedziemy miec lepsze) i zasypiamy.
m.
dzien: 101 kawaaa 09.01.10
nawet sie wysypiam. troche gorzej ma Ania, ktora w nocy musiala walczyc z jedna ze sprezyn w materacu. sprezyna postanowila byc tak paskudna, ze nie tylko odstawala i uwierala, ale ostatecznie przebila(!) materac(!), przescieradlo(!) i zaczela polowanie na Anie..!
wczorajszy zakup prawdziwego chleba postanawiamy uczcic przy sniadaniu. w hostelowej kuchni (przy okazji mam okazje zaobserwowac, jak wlasciciel, Pancho, sprzata ja cala w ciagu 1 minuty i 27 sekund...) robie kawe, herbate i mnostow przepysznych kanapek z prawdzwiym (francuskim) maslem, salata, serem i pomidorami. kanapeczki wygladaja tak cudnie i zachecajaco, ze przed komentarzem nie moze sie powstrzymac nawet, przed chwila tu przybyly, Santagio i jego siostra Magdalena z Argentyny. well, zjadamy wszystkie i pedzimy sie pakowac, zeby jeszcze zdarzyc odstawic nasze rzeczy do nowgo hostelu i nie spoznic sie na nasz Coffe Tour.
wczoraj ostatecznie wyladowalysmy w jednej z agencji turystycznych, ktora oprocz standardowych dwoch kawowych wycieczek (rowniez polecanych przez Lonely Planet), miala nam do zaoferowanie dwa toury po prywatnych plantacjach, organicznej i drugiej, nalezacej do zwariowanego Tito, ktory z milosci do kawy, zaczal tworzyc nowe urzadzenia, majace usprawnic proces producji tego trunku. zdecywalysmy sie na pierwsza opcje.
rowno o 10.00 podjezdza po nas Rich (Amerykanin... oczywiscie) i zabiera nas na swoja plantacje. bardzo spodobala na sie mozliwosc zwiedzenia takiej farmy miedzy innymi dlatego, ze wycieczka jest prywatna, co oznacza, ze oprocz nas dwoch nie bedzie na niej nikogo innego i Rich cala swoja uwage poswieci wlasnie nam. poza tym to farma organiczna i dodatkowo stosowane na niej metody sa dalekie od tych popularnych w wielkich przetworniach.
plantacja Richa i jego zony lezy kawalek nad miasteczkiem. poczatkowo porzadku na niej dogladali kilka razy w roku przylatujac tu ze Stanow, ale ostatecznie cztery lata temu postanowili porzucic plany przeprowadzki do Wloch i sprowadzili sie do Boquete by tu spedzic swoja emeryture. Rich zawsze chcial hodowac kawe i teraz w koncu ziszcza sie jego wielkie marzenie.
chodzimy wiec miedzy drzewkami kawy, smakujemy kawowych czeresni, ogladamy suszone ziarna i sluchamy o historii zakupu finci, o stosowanych na niej metodach upraw (poza tym, ze plantacja jest organiczna, wlasciciele robia na niej wszystko zgodnie z fazami ksiezyca - to akurat dzialka zony Richa; stad tez nazwa kawy: Caffe Luna), sluchamy tez o sposobach nawozenia :) i zasadach przyznawania certyfikatow organicznosci (Rich zastanawia sie wlasnie nad zrezygnowanie z tego. posiadanie certyfikatu wymaga od niego oplacania wysokich, rocznych skladek (dla jego malej plantacji - 2.7ha, to zdecydowanie za duzo), a poza tym wymagania jakie sa stawiane hodowcom sa, jak twierdzi Rich, tak naprawde latwe do obejscia, i to, ze jakas wielka hodowla ma certyfikat, wcale niekoniecznie oznacza, ze jest organiczna).
poza kawa na fince rosna rowniez owoce: pomarancze, limonki, pomidory, ananasy (w koncu mam mozliwosc przekonania sie na wlasne oczy, ze te ostatnie naprawde rosna na krzakach, a nie na drzewach, jak myslalam wczesniej...;)
poniewaz obie mamy za soba prace w Coffe Shopach (well...) jestesmy mniej-wiecej zorientowane w temacie. w zasadzie orientujemy sie na tyle, ze dokladnie wiemy, czego chcemy sie dowiedziec, i bez problemu rozumiemy o czym sie do nasz mowi. w rezultacie Rich rowniez okazuje sie byc bardzo zadowolony z rozmowy z nami.
po czesci widowiskowej przechodzimy do degustacji. tym razem sluchamy o standardach miedzynarodowej oceny jakosci kawy (kawa Richa ma 92 punkty, co oznacza, ze miesci sie w gornej, drugiej kategorii (na swiecie jest tylko jedna kawa, ktora miesci w kategorii pierwszej - calkiem niedawno odkryty gatunek Geisha, ktorego pol kilo kosztuje... 200$)), o aromatach, wypalaniu... w miedzyczasie popijamy ten czarny napoj i zagryzamy ciasteczkami.
na koniec pozostaje najwazniejsza czesc wycieczki - wlasnoreczne wypalanie kawy, ktora potem bedziemy mogly zabrac ze soba. Rich tlumaczy mi, co bede musiala po kolei robic i przystepujemy do dzialania. zakonczone sukcesem wypalenie 4 funtow kawy zwieczamy... piwem:)
w drodze powrotnej Rich postanawia pokazac nam okolice Boquete i zabiera nas na wycieczke krajoznawcza. zza szyb swojego samochodu pokazuje nam ogromne amerykanskie i europejskie wille i lezace w poblizu male, okopcone, ciemne domki miejscowych Indian.
kiedy w koncu podjezdzamy pod nasz hostel okazuje sie, ze cala wycieczka zamiast 2, zajela nam 4 godziny. jestesmy z niej bardzo zadowolone.
po poludniu w koncu robimy pranie, a wieczorem Ania wymienia sie informacjami na temat podrozowania po Ameryce Poludniowej z argentynska para (Claudia i Marcelem), ktorzy wlasnie wprowadzili sie do naszego nowego hostelu. wpada rowniez Santiago, ktory skuszony naszymi opowiesciami o Gaii, rowniez postanowil wziac pod uwage przeprowadzke do niej. w rezultacie dzien konczy sie polsko-argentynskim wieczorkiem zapoznawczym:)
m.
nawet sie wysypiam. troche gorzej ma Ania, ktora w nocy musiala walczyc z jedna ze sprezyn w materacu. sprezyna postanowila byc tak paskudna, ze nie tylko odstawala i uwierala, ale ostatecznie przebila(!) materac(!), przescieradlo(!) i zaczela polowanie na Anie..!
wczorajszy zakup prawdziwego chleba postanawiamy uczcic przy sniadaniu. w hostelowej kuchni (przy okazji mam okazje zaobserwowac, jak wlasciciel, Pancho, sprzata ja cala w ciagu 1 minuty i 27 sekund...) robie kawe, herbate i mnostow przepysznych kanapek z prawdzwiym (francuskim) maslem, salata, serem i pomidorami. kanapeczki wygladaja tak cudnie i zachecajaco, ze przed komentarzem nie moze sie powstrzymac nawet, przed chwila tu przybyly, Santagio i jego siostra Magdalena z Argentyny. well, zjadamy wszystkie i pedzimy sie pakowac, zeby jeszcze zdarzyc odstawic nasze rzeczy do nowgo hostelu i nie spoznic sie na nasz Coffe Tour.
wczoraj ostatecznie wyladowalysmy w jednej z agencji turystycznych, ktora oprocz standardowych dwoch kawowych wycieczek (rowniez polecanych przez Lonely Planet), miala nam do zaoferowanie dwa toury po prywatnych plantacjach, organicznej i drugiej, nalezacej do zwariowanego Tito, ktory z milosci do kawy, zaczal tworzyc nowe urzadzenia, majace usprawnic proces producji tego trunku. zdecywalysmy sie na pierwsza opcje.
rowno o 10.00 podjezdza po nas Rich (Amerykanin... oczywiscie) i zabiera nas na swoja plantacje. bardzo spodobala na sie mozliwosc zwiedzenia takiej farmy miedzy innymi dlatego, ze wycieczka jest prywatna, co oznacza, ze oprocz nas dwoch nie bedzie na niej nikogo innego i Rich cala swoja uwage poswieci wlasnie nam. poza tym to farma organiczna i dodatkowo stosowane na niej metody sa dalekie od tych popularnych w wielkich przetworniach.
plantacja Richa i jego zony lezy kawalek nad miasteczkiem. poczatkowo porzadku na niej dogladali kilka razy w roku przylatujac tu ze Stanow, ale ostatecznie cztery lata temu postanowili porzucic plany przeprowadzki do Wloch i sprowadzili sie do Boquete by tu spedzic swoja emeryture. Rich zawsze chcial hodowac kawe i teraz w koncu ziszcza sie jego wielkie marzenie.
chodzimy wiec miedzy drzewkami kawy, smakujemy kawowych czeresni, ogladamy suszone ziarna i sluchamy o historii zakupu finci, o stosowanych na niej metodach upraw (poza tym, ze plantacja jest organiczna, wlasciciele robia na niej wszystko zgodnie z fazami ksiezyca - to akurat dzialka zony Richa; stad tez nazwa kawy: Caffe Luna), sluchamy tez o sposobach nawozenia :) i zasadach przyznawania certyfikatow organicznosci (Rich zastanawia sie wlasnie nad zrezygnowanie z tego. posiadanie certyfikatu wymaga od niego oplacania wysokich, rocznych skladek (dla jego malej plantacji - 2.7ha, to zdecydowanie za duzo), a poza tym wymagania jakie sa stawiane hodowcom sa, jak twierdzi Rich, tak naprawde latwe do obejscia, i to, ze jakas wielka hodowla ma certyfikat, wcale niekoniecznie oznacza, ze jest organiczna).
poza kawa na fince rosna rowniez owoce: pomarancze, limonki, pomidory, ananasy (w koncu mam mozliwosc przekonania sie na wlasne oczy, ze te ostatnie naprawde rosna na krzakach, a nie na drzewach, jak myslalam wczesniej...;)
poniewaz obie mamy za soba prace w Coffe Shopach (well...) jestesmy mniej-wiecej zorientowane w temacie. w zasadzie orientujemy sie na tyle, ze dokladnie wiemy, czego chcemy sie dowiedziec, i bez problemu rozumiemy o czym sie do nasz mowi. w rezultacie Rich rowniez okazuje sie byc bardzo zadowolony z rozmowy z nami.
po czesci widowiskowej przechodzimy do degustacji. tym razem sluchamy o standardach miedzynarodowej oceny jakosci kawy (kawa Richa ma 92 punkty, co oznacza, ze miesci sie w gornej, drugiej kategorii (na swiecie jest tylko jedna kawa, ktora miesci w kategorii pierwszej - calkiem niedawno odkryty gatunek Geisha, ktorego pol kilo kosztuje... 200$)), o aromatach, wypalaniu... w miedzyczasie popijamy ten czarny napoj i zagryzamy ciasteczkami.
na koniec pozostaje najwazniejsza czesc wycieczki - wlasnoreczne wypalanie kawy, ktora potem bedziemy mogly zabrac ze soba. Rich tlumaczy mi, co bede musiala po kolei robic i przystepujemy do dzialania. zakonczone sukcesem wypalenie 4 funtow kawy zwieczamy... piwem:)
w drodze powrotnej Rich postanawia pokazac nam okolice Boquete i zabiera nas na wycieczke krajoznawcza. zza szyb swojego samochodu pokazuje nam ogromne amerykanskie i europejskie wille i lezace w poblizu male, okopcone, ciemne domki miejscowych Indian.
kiedy w koncu podjezdzamy pod nasz hostel okazuje sie, ze cala wycieczka zamiast 2, zajela nam 4 godziny. jestesmy z niej bardzo zadowolone.
po poludniu w koncu robimy pranie, a wieczorem Ania wymienia sie informacjami na temat podrozowania po Ameryce Poludniowej z argentynska para (Claudia i Marcelem), ktorzy wlasnie wprowadzili sie do naszego nowego hostelu. wpada rowniez Santiago, ktory skuszony naszymi opowiesciami o Gaii, rowniez postanowil wziac pod uwage przeprowadzke do niej. w rezultacie dzien konczy sie polsko-argentynskim wieczorkiem zapoznawczym:)
m.
dzien: 102 lazzy girls 10.01.10
naszym wielkim planem na dzis jest robienie nic. powaznie, chcemy odpoczac i zregenerowac sily. dlatego rano ja zostaje lozku na moim materacu rehabilitacyjnym, a Ania w ramach relaksu wychodzi wydac troche pieniedzy na zakupach (musze przyznac, ze wraca z prawdziwymi skarbami, np. z niemiecka, suszona kielbasa...). obdzwaniami ze skajpa rodziny, a kolo poludnia, kiedy w koncu udaje mi sie odciagnac Anie od komputera (albo inaczej: w koncu udaje mi sie do niego dorwac), do Gaii wprowadza sie Santiago, ktory przyczepia sie do Ani i nie odstepuje jej na krok przez caaaly dzien, nawet podczas gotowania obiadu.
(okiej, historia Santiago i Magdaleny: mlodsza siostra (28 lat), postanowila odkryc, co w zyciu jest dla niej najwazniejsze. z tego tez powodu porzucila swoja powazna prace (adwokat), chlopaka i dom i ruszyla w dluga i daleko podroz. okolo Swiat Bozego Narodzenia steskniona rodzina w Beunos Aires postanowila spotkac sie z Magdalena, dlatego wszyscy zjechali do Bocas del Torro w Panamie, by tam wspolnie swietowac. po Nowym Roku rodzina wrocila do Argentyny. zostal tylko Santiago (31 lat, kompozytor muzyczny i nauczyciel), ktory chcial spedzic jeszcze troche czasu z siostra. oboje przybyli do Boquete. stad ona rusza na polnoc, a on na poludnie, do domu, po drodze zahaczajac o, co popularniejsze, plaze do surfowania. dzis wlasnie Magdalena wyjezdza do Panama City (skad bedzie lapac samolot)).
kiedy wiec ja ogladam bardzo wazne filmiki w internecie;), Ania i Santi spedzaja czas w kuchni przygotowujac ziemniaki i kapuste z boczkiem...;)
wieczorem, Ania w ramach odpoczynku od... bierze sie do pisania relacji (w koncu chwila ciszy dla niej;), a Santiago i ja ogladamy film na dvd i rozmawiamy o miejscach wartych zobaczenia w Argentynie. tak pozno pojsc spac nie zdarzylo nam sie juz bardzo dluuugo...
m.
naszym wielkim planem na dzis jest robienie nic. powaznie, chcemy odpoczac i zregenerowac sily. dlatego rano ja zostaje lozku na moim materacu rehabilitacyjnym, a Ania w ramach relaksu wychodzi wydac troche pieniedzy na zakupach (musze przyznac, ze wraca z prawdziwymi skarbami, np. z niemiecka, suszona kielbasa...). obdzwaniami ze skajpa rodziny, a kolo poludnia, kiedy w koncu udaje mi sie odciagnac Anie od komputera (albo inaczej: w koncu udaje mi sie do niego dorwac), do Gaii wprowadza sie Santiago, ktory przyczepia sie do Ani i nie odstepuje jej na krok przez caaaly dzien, nawet podczas gotowania obiadu.
(okiej, historia Santiago i Magdaleny: mlodsza siostra (28 lat), postanowila odkryc, co w zyciu jest dla niej najwazniejsze. z tego tez powodu porzucila swoja powazna prace (adwokat), chlopaka i dom i ruszyla w dluga i daleko podroz. okolo Swiat Bozego Narodzenia steskniona rodzina w Beunos Aires postanowila spotkac sie z Magdalena, dlatego wszyscy zjechali do Bocas del Torro w Panamie, by tam wspolnie swietowac. po Nowym Roku rodzina wrocila do Argentyny. zostal tylko Santiago (31 lat, kompozytor muzyczny i nauczyciel), ktory chcial spedzic jeszcze troche czasu z siostra. oboje przybyli do Boquete. stad ona rusza na polnoc, a on na poludnie, do domu, po drodze zahaczajac o, co popularniejsze, plaze do surfowania. dzis wlasnie Magdalena wyjezdza do Panama City (skad bedzie lapac samolot)).
kiedy wiec ja ogladam bardzo wazne filmiki w internecie;), Ania i Santi spedzaja czas w kuchni przygotowujac ziemniaki i kapuste z boczkiem...;)
wieczorem, Ania w ramach odpoczynku od... bierze sie do pisania relacji (w koncu chwila ciszy dla niej;), a Santiago i ja ogladamy film na dvd i rozmawiamy o miejscach wartych zobaczenia w Argentynie. tak pozno pojsc spac nie zdarzylo nam sie juz bardzo dluuugo...
m.
dzien: 103 do not open it..! 11.01.10
poniewaz wczorajszy dzien troche sie nam zmarnowal (nie tylko za nasza sprawa..!) dzis od rana praca wre na calego. do poludnia uzupelniam moja brakujaca czesc relacji i przekazuje komputer na rece Ani. jasne wyjasniena otrzymuje takze Santiago (ktory notabene mial dzis wyjechac, ale z jakiegos powodu jednak zostal), 'pracujemy dzis caly dzien i nie mamy czasu na nic.' zreszta, teraz i on ma inne sprawy na glowie, wczoraj tak sie rozmarzyl opowiadajac o Argentynie, ze dzis juz nie jest taki pewny, na co przeznaczyc te kilka tygodni urlopu, ktore mu pozostaly. z jednej strony chcialby zrobic to, co zamierzal, z drugiej wolalby wrocic do swojego kraju i zjechac go w dol i w szerz poszukajac pieknego i spokojnego miejsca do zamieszkania. okiej, my piszemy, a on niech mysli...
oczywiscie predzej czy pozniej chlopak musi zaczac sie nudzic, wiec wychodzi do miasta... i wraca z nowa ksiazka, do ktorej czytania zaraz sie zabiera (zanim wychodzi, opowiadamy mu w jaki sposob my podejmujemy najwazniejsze decyzje podczas naszej podrozy... rzucamy moneta...;) lekko pokrzepiony, odpuszcza zastanawianie sie na pozniej bez wiekszych wyrzutow sumienia...)
predzej czy pozniej ja tez musze zaczac sie nudzic... Ania na zmiane to pisze, to przeglada zdjecia... na miejscu nie ma zadnej angielskojezycznej (nawet nie wspominajac o polskojezycznej) ksiazki, nie chce mi sie ogladac zadnych filmow, a od wczoraj bez przerwy pada... mimo to, rowniez postanawiam przejsc sie do centrum.
to moze w miedzyczasie kilka zdan o Panamie... to najbogatszy kraj Ameryki Srodkowej (ale wcale nie najdrozszy), mieszka w nim tylko nieco ponad 3 miliony ludzi. najwieksze miasto to stolica - Panama City, ktora liczy sobie okolo 400 tys. mieszkancow. Panama slynie przede wszystkim z dwoch rzeczy: panamskich kapeluszy... i, nie zgadniecie, Kanalu Panamskiego (ktory dopiero od 1999 roku calkowicie nalezy do Panamy). w kraju, tak naprawde, jest tylko jedna droga, ktora prowadzi z jednego konca... mniej-wiecej na drugi... 'mniej-wiecej', bo konczy sie jakies 80km przed granica z Kolumbia. gdyby wiec ktos chcial dostac sie do tego sasiedzkiego kraju, musi zlapac samolot, jacht, albo ewentualnie ryzykowac zycie (serio, serio!) przedostajac sie przez ziemie Darien.
w Panamie obowiazujaca waluta jest balboa (na czesc bohatera narodowego), ktora to zawsze jest rowna dolarowi amerykanskiemu, w zwiazku z czym, wszystkie ceny podawane sa wlasnie w dolarach, a waluty stosuje sie wymiennie (tak naprawde, balboy wystepuja tylko jako drobne).
jesli zas chodzi o samo Boquete... to, jak juz pisalam wczesniej, male, gorskie miasteczko, na polnocy kraju, slynace ze swojego chlodnego, orzezwiajacego klimatu, a takze hodowli kwiatow, kawy, warzyw i owocow cytrusowych; ktore nie mialo wiekszych ambicji, niz pozostanie malym, slodkim miasteczkiem. jednak w 2001 roku wydarzyla sie pewna nieoczekiwana rzecz. mianowicie, amerykanski magazyn 'Modern Maturity' ('Nowoczesna Dojrzalosc') wybral Boquete jako jedno z najlepszych miejsc na swiecie do spedzenia w nim emerytury. od tego czasu, do miasteczka co roku zjezdzaja rzesze swiezych, zagranicznych emerytow (w tej chwili w miescie mieszka 1000 obcokrajowcow!).
obchodze centrum miasteczka, robie same potrzebne zakupy (np. kupuje odkryta jakis czas temu przez Anie, chilijska czekolade, ktora smakuje prawie jak czekolada i jest trzy razy tansza niz Cadbury czy Milka) i cala przewiana i przemoczona wracam do hostelu.
kiedy wchodze do jadalni, gdzie przy komputerze nadal siedzi Ania, a nad swoja ksiazka Santiago... czuje bardzo nieprzyjemny zapach... patrze pytajaco na Anie, a ta od razu spoglada na Santiego. ten siedzi niewzruszony, przygladamy mu sie wiec podejrzanie. wtedy z lazienki wychodzi jakis facet, nowozamieszkaly w hostelu, a otwarcie drzwi od ubikacji jednoznacznie wyjasnia nam przyczyne owego smrodu. zdegustowana ide do kuchni zrobic sobie herbate i wtedy okazuje sie, ze w kranie nie ma wody. mowie o tym do Ani, i dopiero wtedy zorientowujemy sie, co to naprawde znaczy..! ze strachem, jednoczesnie spogladamy na drzwi do lazienki. nie wcale, nie chcemy wiedziec, co mozna tam teraz znalezc. facet, przyczyna zamieszania, nerwowo biega po hostelu poszukujac czegos do pisania, a potem biegnie na dol do recepcji wracajac z ogromna, 5-litrowa butla wody...
wieczorem wraca woda, a my dowiadujemy sie, po co facetowi byl potrzebny dlugopis... w lazience znajdujemy porzucony kawalek papieru z wielkim, desperackim napisem: 'DO NOT OPEN IT! it needs to be flushed!' (w doslownym tlumaczeniu: 'NIE OTWIERAJ TEGO! potrzebuje splukania!')... biedak...:]
m.
poniewaz wczorajszy dzien troche sie nam zmarnowal (nie tylko za nasza sprawa..!) dzis od rana praca wre na calego. do poludnia uzupelniam moja brakujaca czesc relacji i przekazuje komputer na rece Ani. jasne wyjasniena otrzymuje takze Santiago (ktory notabene mial dzis wyjechac, ale z jakiegos powodu jednak zostal), 'pracujemy dzis caly dzien i nie mamy czasu na nic.' zreszta, teraz i on ma inne sprawy na glowie, wczoraj tak sie rozmarzyl opowiadajac o Argentynie, ze dzis juz nie jest taki pewny, na co przeznaczyc te kilka tygodni urlopu, ktore mu pozostaly. z jednej strony chcialby zrobic to, co zamierzal, z drugiej wolalby wrocic do swojego kraju i zjechac go w dol i w szerz poszukajac pieknego i spokojnego miejsca do zamieszkania. okiej, my piszemy, a on niech mysli...
oczywiscie predzej czy pozniej chlopak musi zaczac sie nudzic, wiec wychodzi do miasta... i wraca z nowa ksiazka, do ktorej czytania zaraz sie zabiera (zanim wychodzi, opowiadamy mu w jaki sposob my podejmujemy najwazniejsze decyzje podczas naszej podrozy... rzucamy moneta...;) lekko pokrzepiony, odpuszcza zastanawianie sie na pozniej bez wiekszych wyrzutow sumienia...)
predzej czy pozniej ja tez musze zaczac sie nudzic... Ania na zmiane to pisze, to przeglada zdjecia... na miejscu nie ma zadnej angielskojezycznej (nawet nie wspominajac o polskojezycznej) ksiazki, nie chce mi sie ogladac zadnych filmow, a od wczoraj bez przerwy pada... mimo to, rowniez postanawiam przejsc sie do centrum.
to moze w miedzyczasie kilka zdan o Panamie... to najbogatszy kraj Ameryki Srodkowej (ale wcale nie najdrozszy), mieszka w nim tylko nieco ponad 3 miliony ludzi. najwieksze miasto to stolica - Panama City, ktora liczy sobie okolo 400 tys. mieszkancow. Panama slynie przede wszystkim z dwoch rzeczy: panamskich kapeluszy... i, nie zgadniecie, Kanalu Panamskiego (ktory dopiero od 1999 roku calkowicie nalezy do Panamy). w kraju, tak naprawde, jest tylko jedna droga, ktora prowadzi z jednego konca... mniej-wiecej na drugi... 'mniej-wiecej', bo konczy sie jakies 80km przed granica z Kolumbia. gdyby wiec ktos chcial dostac sie do tego sasiedzkiego kraju, musi zlapac samolot, jacht, albo ewentualnie ryzykowac zycie (serio, serio!) przedostajac sie przez ziemie Darien.
w Panamie obowiazujaca waluta jest balboa (na czesc bohatera narodowego), ktora to zawsze jest rowna dolarowi amerykanskiemu, w zwiazku z czym, wszystkie ceny podawane sa wlasnie w dolarach, a waluty stosuje sie wymiennie (tak naprawde, balboy wystepuja tylko jako drobne).
jesli zas chodzi o samo Boquete... to, jak juz pisalam wczesniej, male, gorskie miasteczko, na polnocy kraju, slynace ze swojego chlodnego, orzezwiajacego klimatu, a takze hodowli kwiatow, kawy, warzyw i owocow cytrusowych; ktore nie mialo wiekszych ambicji, niz pozostanie malym, slodkim miasteczkiem. jednak w 2001 roku wydarzyla sie pewna nieoczekiwana rzecz. mianowicie, amerykanski magazyn 'Modern Maturity' ('Nowoczesna Dojrzalosc') wybral Boquete jako jedno z najlepszych miejsc na swiecie do spedzenia w nim emerytury. od tego czasu, do miasteczka co roku zjezdzaja rzesze swiezych, zagranicznych emerytow (w tej chwili w miescie mieszka 1000 obcokrajowcow!).
obchodze centrum miasteczka, robie same potrzebne zakupy (np. kupuje odkryta jakis czas temu przez Anie, chilijska czekolade, ktora smakuje prawie jak czekolada i jest trzy razy tansza niz Cadbury czy Milka) i cala przewiana i przemoczona wracam do hostelu.
kiedy wchodze do jadalni, gdzie przy komputerze nadal siedzi Ania, a nad swoja ksiazka Santiago... czuje bardzo nieprzyjemny zapach... patrze pytajaco na Anie, a ta od razu spoglada na Santiego. ten siedzi niewzruszony, przygladamy mu sie wiec podejrzanie. wtedy z lazienki wychodzi jakis facet, nowozamieszkaly w hostelu, a otwarcie drzwi od ubikacji jednoznacznie wyjasnia nam przyczyne owego smrodu. zdegustowana ide do kuchni zrobic sobie herbate i wtedy okazuje sie, ze w kranie nie ma wody. mowie o tym do Ani, i dopiero wtedy zorientowujemy sie, co to naprawde znaczy..! ze strachem, jednoczesnie spogladamy na drzwi do lazienki. nie wcale, nie chcemy wiedziec, co mozna tam teraz znalezc. facet, przyczyna zamieszania, nerwowo biega po hostelu poszukujac czegos do pisania, a potem biegnie na dol do recepcji wracajac z ogromna, 5-litrowa butla wody...
wieczorem wraca woda, a my dowiadujemy sie, po co facetowi byl potrzebny dlugopis... w lazience znajdujemy porzucony kawalek papieru z wielkim, desperackim napisem: 'DO NOT OPEN IT! it needs to be flushed!' (w doslownym tlumaczeniu: 'NIE OTWIERAJ TEGO! potrzebuje splukania!')... biedak...:]
m.
dzien: 104 Casco Viejo i Hotel Colon 12.01.10
poranne pakowanie i robienie kanapek z, bodaj ostatni raz widzianego, prawdziwego chleba, a potem w trojke idziemy na autobus do Davida, w ktorym spotykamy Claudie i Marcelo. na miejscu zegnamy sie z argentynska para, ktora jedzie do Costa Rici i kupujemy bilety do Panama City. potem spedzamy duzo czasu w malej poczekalni i ogladamy w kolko reklame jakiegos panamskiego hotelu.
wsiadamy do autobusu i spedzamy w nim 8 godzin jadac wzdluz calego kraju jedyna tu istniejaca droga.
terminal autobusowy w stolicy wyglada... ze ho-ho! i jest przeogromny.
zegnamy sie z Santiago i lapiemy dwie taksowki. on do poshowej dzielni Punta Paitilla, a my do Casco Viejo... tutejszych slumsow.
okej, kilka slow prawdy o Casco Viejo... kiedy to w XVII wieku miasto zostalo zniszczone przez walijskich piratow owczesne wladze postanowily odbudowac je 8 kilometrow dalej na obszarze zwanym dzis Casco Viejo (czyt. kasko wieho). nowa lokalizacja byla latwiejsza do obrony. wszedzie zaczely wyrastac wspaniale, ogromne budynki w stylu kolonialnym. w 1904 roku rozpoczely sie prace nad Kanalem Panamskim. wraz z ogromnym naplywem robotnikow z calego swiata, miasto zaczelo sie rozrastac w kierunku wschodnim i miejskie elity opuscily stara dzielnice, ktora bardzo szybko zamienila sie w miejskie slumsy.
dzisiaj, po latach, Casco Antiguo doczekalo sie w koncu ponownego zainteresowania. od kilku lat, budynki w dzielnicy sa odrestaurowywane (czesto przez prywatnych inwestorow). te, ktore doczekaly sie juz odnowy idealnie pokazuja, jak wspaniale i elegancka ta dzielnica musiala wygladac lata temu. ale uroku nie mozna rowniez odmowic tym brudnym, rozpadajacym sie i opuszczonym domom. wszak, nadal sa ogromne i okazale, w pieknym stylu, ze zdobieniami... moze brakuje im tynku albo okien, ale na pewno nie mozna im odmowic charakteru i uroku.
najlatwiej wyobrazic sobie te dzielnice przywolujac na mysl kubanska Havane (to wlasnie do niej najczesciej i najlatwiej porownuje sie Casco). w 2003 roku Casco Viejo zostalo wpisane na Swiatowa Liste Dziedzictwa Unesco.
Casco Antiguo dzieli sie w zasadzie na dwie czesci. te, niemal w calosci, lezaca na polwyspie, i te wchodzaca glebiej, w zachodnia strone ladu. prace remontowe trwaja przede wszystkim w tej pierwszej, druga to ta ciemna, niebezpieczna czesc, ktora poki co, lepiej omijac z daleka (i nie jest to tylko dobra rada - slumsy Casco Viejo, to najbardziej znane slumsy w calej Ameryce Centralnej!).
prosimy taksowkarza, zeby wysadzil nas przy Parque Herrera (skad bedziemy mialy latwy dostep do trzech interesujacych nas hosteli). taksowkarz patrzy na nas w lusterku i nalega, zeby odwiesc nas bezposrednio pod jakichs hotel. Ania odpowiada mu, ze tu jest dobrze (troskliwy pan nie zna naszego planu), bo mamy zamiar campingowac na parkowym trawniku. wtedy ten odwraca sie i mowi do nas powaznie 'muy peligroso, peligroso' ('bardzo niebezpiecznie, niebezpiecznie').
dziekujemy panu i ruszamy do pierwszego miejsca. dzielnica jest cicha i spokojna, wszedzie wspaniale budynki domagajace sie chwili uwagi i zainteresowania. nic nie wskazuje na to, zeby mialo tu byc niebezpiecznie.
w hostelu Casco Viejo okazuje sie, ze nie ma miejsca... chlopak z recepcji mowi nam rowniez, ze bez rezerwacji nie znajdziemy niczego w Luna's Castle (naszym drugim wyborze), ewentualnie mozemy probowac w Hotelu Colon (nasza ostatnia opcja... zostawiona na koniec z powodu braku kuchni, wi-fi, i jak podaje przewodnik, majaca lata swietnosci za soba). niemniej, chyba nie mamy wyboru. wychodzimy na ulice i zaczynamy studiowac mape. wtedy podchodzi do nas jakis tutejszy typ... i w prosty sposob tlumaczy nam, jak dojsc tam, gdzie chcemy... oczywiscie i tak sie gubimy, ale nie ma z tym wiekszego problemu, bo kazda mijana na ulicy osoba jest bardzo chetna do pomocy (czy to sa wlasnie ci straszni mieszkancy slumsow..?)
dochodzimy na miejsce i okazuje sie, ze Hotel Colon jest przeogromny. wchodzimy do wysokiego, wykladanego kafelkami hallu i bez problemu dostajemy pokoj (i to za dwa razy mniej niz u konkurencji). hotel wyglada, jakby ktos zywcem przeniosl go z przeszlosci. wszedzie halle i wielkie przestrzenie, oryginalne hiszpanskie kafelki na podlogach i scianach, stara, skrzypiaca winda z wajha, pokoje cale z drewna, z podwojnymi drzwiami i poteznymi, metalowymi umywalkami w srodku (albo takowymi wannami, jesli wybiera sie pokoj z lazienka), standardowo wyposazone w stolik, krzeslo i komoda z lustrem. na hollach kanapy, fotele, stoliki. po korytarzach przechadzaja sie stali, podstarzali mieszkancy tego przybytku, pamietajacy chyba poczatki jego istnienia. hotel wybudowano ponad 100 lat temu jako dom dla osob pracujacych przy budowie Kanalu Panamskiego, i wyglada na to, ze od tego czasu, niewiele sie w nim zmienilo... w kazdym razie, niezatarty urok tego miejsca sprawia, ze od razu sie w nim zakochujemy. wyobrazamy sobie tych wszystkich inzynierow z wasem przechadzajacych sie tedy dumnie, albo bawiacych sie, w wysokiej na dwa poziomy, sali balowej na dole.
z tarasu na dachu hoteli idealnie widac cala Paname City, wygladajace jak Nowy Jork, nowoczesne Buisness Center ze swoimi drapaczami chmur, prowadzaca przez ocean Causeway, bloki w dalszej, slumsowej czesci Casco Viejo...
zamykami drzwi naszego wiekowego apartamentu i wychodzimy na wieczorny spacer po dzielnicy.
stajemy przed drzwiami hotelu i zastanawiamy sie, gdzie pojsc najpierw w lewo czy... 'w lewo nie!' slyszymy nagle za soba. pani z recepcji wybiega do nas i powtarza jeszcze raz 'w lewo nie! niebezpiecznie! idzicie w prawo.' jak sie okazuje Hotel Colon lezy tuz przy granicy dwoch czesci Casco, tej modnej, odrestaurowywanej i tej prawdziwej, niebezpiecznej. oczywiscie za rada pani recepcjonistki udajemy sie na prawo. chodzimy po ulicach dzielnicy, ogladamy wspaniale odnowione budynki graniczace z tymi rozpadajacymi sie (w ktorych nadal mieszkaja ludzie! czesto zdarza sie, ze bez okien lub... sufitow...), mijamy drogie, eleganckie restauracje i bary... dochodzimy do oceanu, mijamy pilnie strzezony Palac Prezydencki (trudno nam uwierzyc, ze prezydent Panamy mieszka w sasiedztwie slumsow...), kolonialne koscioly i wracamy do naszego hotelu...
m.
poranne pakowanie i robienie kanapek z, bodaj ostatni raz widzianego, prawdziwego chleba, a potem w trojke idziemy na autobus do Davida, w ktorym spotykamy Claudie i Marcelo. na miejscu zegnamy sie z argentynska para, ktora jedzie do Costa Rici i kupujemy bilety do Panama City. potem spedzamy duzo czasu w malej poczekalni i ogladamy w kolko reklame jakiegos panamskiego hotelu.
wsiadamy do autobusu i spedzamy w nim 8 godzin jadac wzdluz calego kraju jedyna tu istniejaca droga.
terminal autobusowy w stolicy wyglada... ze ho-ho! i jest przeogromny.
zegnamy sie z Santiago i lapiemy dwie taksowki. on do poshowej dzielni Punta Paitilla, a my do Casco Viejo... tutejszych slumsow.
okej, kilka slow prawdy o Casco Viejo... kiedy to w XVII wieku miasto zostalo zniszczone przez walijskich piratow owczesne wladze postanowily odbudowac je 8 kilometrow dalej na obszarze zwanym dzis Casco Viejo (czyt. kasko wieho). nowa lokalizacja byla latwiejsza do obrony. wszedzie zaczely wyrastac wspaniale, ogromne budynki w stylu kolonialnym. w 1904 roku rozpoczely sie prace nad Kanalem Panamskim. wraz z ogromnym naplywem robotnikow z calego swiata, miasto zaczelo sie rozrastac w kierunku wschodnim i miejskie elity opuscily stara dzielnice, ktora bardzo szybko zamienila sie w miejskie slumsy.
dzisiaj, po latach, Casco Antiguo doczekalo sie w koncu ponownego zainteresowania. od kilku lat, budynki w dzielnicy sa odrestaurowywane (czesto przez prywatnych inwestorow). te, ktore doczekaly sie juz odnowy idealnie pokazuja, jak wspaniale i elegancka ta dzielnica musiala wygladac lata temu. ale uroku nie mozna rowniez odmowic tym brudnym, rozpadajacym sie i opuszczonym domom. wszak, nadal sa ogromne i okazale, w pieknym stylu, ze zdobieniami... moze brakuje im tynku albo okien, ale na pewno nie mozna im odmowic charakteru i uroku.
najlatwiej wyobrazic sobie te dzielnice przywolujac na mysl kubanska Havane (to wlasnie do niej najczesciej i najlatwiej porownuje sie Casco). w 2003 roku Casco Viejo zostalo wpisane na Swiatowa Liste Dziedzictwa Unesco.
Casco Antiguo dzieli sie w zasadzie na dwie czesci. te, niemal w calosci, lezaca na polwyspie, i te wchodzaca glebiej, w zachodnia strone ladu. prace remontowe trwaja przede wszystkim w tej pierwszej, druga to ta ciemna, niebezpieczna czesc, ktora poki co, lepiej omijac z daleka (i nie jest to tylko dobra rada - slumsy Casco Viejo, to najbardziej znane slumsy w calej Ameryce Centralnej!).
prosimy taksowkarza, zeby wysadzil nas przy Parque Herrera (skad bedziemy mialy latwy dostep do trzech interesujacych nas hosteli). taksowkarz patrzy na nas w lusterku i nalega, zeby odwiesc nas bezposrednio pod jakichs hotel. Ania odpowiada mu, ze tu jest dobrze (troskliwy pan nie zna naszego planu), bo mamy zamiar campingowac na parkowym trawniku. wtedy ten odwraca sie i mowi do nas powaznie 'muy peligroso, peligroso' ('bardzo niebezpiecznie, niebezpiecznie').
dziekujemy panu i ruszamy do pierwszego miejsca. dzielnica jest cicha i spokojna, wszedzie wspaniale budynki domagajace sie chwili uwagi i zainteresowania. nic nie wskazuje na to, zeby mialo tu byc niebezpiecznie.
w hostelu Casco Viejo okazuje sie, ze nie ma miejsca... chlopak z recepcji mowi nam rowniez, ze bez rezerwacji nie znajdziemy niczego w Luna's Castle (naszym drugim wyborze), ewentualnie mozemy probowac w Hotelu Colon (nasza ostatnia opcja... zostawiona na koniec z powodu braku kuchni, wi-fi, i jak podaje przewodnik, majaca lata swietnosci za soba). niemniej, chyba nie mamy wyboru. wychodzimy na ulice i zaczynamy studiowac mape. wtedy podchodzi do nas jakis tutejszy typ... i w prosty sposob tlumaczy nam, jak dojsc tam, gdzie chcemy... oczywiscie i tak sie gubimy, ale nie ma z tym wiekszego problemu, bo kazda mijana na ulicy osoba jest bardzo chetna do pomocy (czy to sa wlasnie ci straszni mieszkancy slumsow..?)
dochodzimy na miejsce i okazuje sie, ze Hotel Colon jest przeogromny. wchodzimy do wysokiego, wykladanego kafelkami hallu i bez problemu dostajemy pokoj (i to za dwa razy mniej niz u konkurencji). hotel wyglada, jakby ktos zywcem przeniosl go z przeszlosci. wszedzie halle i wielkie przestrzenie, oryginalne hiszpanskie kafelki na podlogach i scianach, stara, skrzypiaca winda z wajha, pokoje cale z drewna, z podwojnymi drzwiami i poteznymi, metalowymi umywalkami w srodku (albo takowymi wannami, jesli wybiera sie pokoj z lazienka), standardowo wyposazone w stolik, krzeslo i komoda z lustrem. na hollach kanapy, fotele, stoliki. po korytarzach przechadzaja sie stali, podstarzali mieszkancy tego przybytku, pamietajacy chyba poczatki jego istnienia. hotel wybudowano ponad 100 lat temu jako dom dla osob pracujacych przy budowie Kanalu Panamskiego, i wyglada na to, ze od tego czasu, niewiele sie w nim zmienilo... w kazdym razie, niezatarty urok tego miejsca sprawia, ze od razu sie w nim zakochujemy. wyobrazamy sobie tych wszystkich inzynierow z wasem przechadzajacych sie tedy dumnie, albo bawiacych sie, w wysokiej na dwa poziomy, sali balowej na dole.
z tarasu na dachu hoteli idealnie widac cala Paname City, wygladajace jak Nowy Jork, nowoczesne Buisness Center ze swoimi drapaczami chmur, prowadzaca przez ocean Causeway, bloki w dalszej, slumsowej czesci Casco Viejo...
zamykami drzwi naszego wiekowego apartamentu i wychodzimy na wieczorny spacer po dzielnicy.
stajemy przed drzwiami hotelu i zastanawiamy sie, gdzie pojsc najpierw w lewo czy... 'w lewo nie!' slyszymy nagle za soba. pani z recepcji wybiega do nas i powtarza jeszcze raz 'w lewo nie! niebezpiecznie! idzicie w prawo.' jak sie okazuje Hotel Colon lezy tuz przy granicy dwoch czesci Casco, tej modnej, odrestaurowywanej i tej prawdziwej, niebezpiecznej. oczywiscie za rada pani recepcjonistki udajemy sie na prawo. chodzimy po ulicach dzielnicy, ogladamy wspaniale odnowione budynki graniczace z tymi rozpadajacymi sie (w ktorych nadal mieszkaja ludzie! czesto zdarza sie, ze bez okien lub... sufitow...), mijamy drogie, eleganckie restauracje i bary... dochodzimy do oceanu, mijamy pilnie strzezony Palac Prezydencki (trudno nam uwierzyc, ze prezydent Panamy mieszka w sasiedztwie slumsow...), kolonialne koscioly i wracamy do naszego hotelu...
m.
dzien: 105 nie idzcie tam... 13.01.10
poranek rozpoczynamy od... wycieczki w lewo. za dnia nie wyglada tak groznie, przynajmniej nie z miejsca, w ktorym stoimy. ledwo jednak robimy kilka krokow, gdy mijajacy nas z naprzeciwka facet odzywa sie zdaniem 'nie idzcie tam.' ogladamy sie na boki, ale nic nie wyglada jakos szczegolnie podejrzanie. tylko ludzie na ulicy jakos dziwnie nam sie przypatruja... a moze oni po prostu nie lubia jak turysci im sie kreca pod domami..? mimo wszystko, na pierwszym skrzyzowaniu skrecamy w lewo, a potem znow w lewo i opuszczamy ta czesc miasta zanim ewentualnie zacznie sie robic mniej przyjemniej lub bezpieczniej. zreszta, na dzis przewidzialysmy juz inny plan - jedziemy do nowoczesnej czesci Panamy.
wysiadamy, gdzies przy glownej drodze (Avenida Balboa) i akurat wpakowujemy sie w najwiekszy upal - jest chyba ponad 40 stopni! a w poblizu zadnego cienia... zanim dojdziemy tam, gdzie rzeczywiscie chcemy sie znalezc, bedziemy najpierw kluczyc pomiedzy wysokimi biurowcami i wylewac z siebie, prawdziwe siodme poty.
tak naprawde, naszym celem jest hostel Mamallena, ktory zajmuje sie posrednictwem w sprzedazy rejsow jachtowych do Kolumbii, a wlasnie cos takiego chcemy zalatwic. zanim jednak sie tam udamy postanawiamy wpasc na taki buisnessowy lunch do polecanej przez nasz przewodnik wegetarianskiej restauracji Mireya... na miejscu okazuje sie jednak, ze z restauracji zostal tylko pusty budynek... a to i tak lepiej niz idzie nam z Hostelem Mamallena, na ktorego miejscu chwile potem znajdujemy tylko betonowy szkielet. na szczescie w pobliskim biurze podrozy (w ktorym, notabene, Ania postanowia zrobic wielkie wrazenie i najpierw wypytuje o wszystkie drogie wycieczki na wyspy San Blas, a potem jeszcze o najblizsze samoloty do Kolumbii...;), pan z obslugi wyjasnia nam, ze hostel zostal przeniesiony w inne miejsce i wrecza nam mala mapke, ktora ladnie to tlumaczy. wszystko byloby piekne, gdyby nie fakt, ze hostel znajduje sie oteraz na drugim koncu miasta... a my ruszamy do niego piechota. przyrzekam, to najdluzszy i najbardziej skwarny maraton w moim zyciu! zeby jeszcze tego bylo malo, na miejscu okazuje sie, ze najblizszy jacht, ktory ewentualnie moglby nas zainteresowac (zaden nie plynie dokladnie tam, gdzie chcemy, czyli do Cartageny, bo morze jest 'too rough...' ('zbyt wzburzone')), odplywa dopiero 18 stycznia...
bocznymi uliczkami wracamy do glownej drogi. przechodzimy kolo szpitala i nagle na naszej trasie wyrasta zupelnie bezsensowna, niemozliwa do obejscia i wysoka na 3 metry brama. co za glupota! ani mysli sie nam zawracac. ku uciesze ewentualnych gapiow, pokazujemy wszystkim, co myslimy o tego typu idotyzmach, i przechodzimy przez brame gora. namierzamy najblizszy przystanek i udajemy sie w jego kierunku.
oczywiscie, nie wiemy, ktorym autobusem mamy wrocic. kiedy Ania pyta, jak dojechac do Casco Viejo dwie stojace obok kobiety, te odpowiadaja nam 'nie jedzcie tam.' aha, ale my tam mieszkamy! Ania postanawia sprobowac jeszcze raz, i kiedy na horyzoncie pojawia sie jakis autobus, pyta te same kobiety, 'czy dojedziemy nim do Casco?', a te odpowiadaja '...jesli sie nie boicie.'
wsiadamy w pojazd i spokojnie wracamy na nasza dzielnice. ...tylko, ze zupelnie od drugiej strony, i za bardzo nie wiemy, w ktorym kierunku isc. ale nic nie szkodzi, bo w zamian za to trafiamy na Avenide Central, jeden z najpopularniejszych deptakow sklepowych w Panamie. i to sklepowych w jakim stylu! zadne tam butiki, czy eleganckie restauracje. wokol ciemne sklepiki prowadzone przez chinskich sprzedawcow (w Panamie 10% ludnosci to Chinczycy, ktorzy w przeszlosci zostali tu przywiezieni jako tania sila robocza przy budowie Kanalu), ogromne sklepy z ubraniami i obuwiem, w ktorych ceny nie przekraczaja kilku-kilkunastu dolarow, uliczni sprzedawcy sokow, skrobanych lodow i pucybuci. wszedzie halas i zamet. uradowane ruszamy na zakupy (jeszcze w Boquete Ania oproznila plecak z niepotrzebnych rzeczy, wiec teraz ma miejsce by dzwigac nowe;). a potem z siatami ubran i jedzenia idziemy na lody do McDonald'sa (to w nagrode za dzisiejszy wysilek) i z radoscia odkrywamy, ze nasz hotel lezy tylko pol przecznicy od deptaka.
wieczorem postanawiamy wemknac sie do Hostelu Luna Castle, gdzie bedziemy mogly skorzystac za darmo z internetu... hehe, tak naprawde idziemy tam sprawdzic, jakie propozycje rejsow z kolei oferuja oni, a komputer zabieramy przy okazji;) okazuje sie, ze w ofercie maja dokladnie te same lodzie... co oznacza, ze zostajemy w Panama City jeszcze przez 5 dni...
wracamy do naszego hotelu i urzadzamy sobie kolacje na dachu z widokiem na cale miasto noca.
m.
poranek rozpoczynamy od... wycieczki w lewo. za dnia nie wyglada tak groznie, przynajmniej nie z miejsca, w ktorym stoimy. ledwo jednak robimy kilka krokow, gdy mijajacy nas z naprzeciwka facet odzywa sie zdaniem 'nie idzcie tam.' ogladamy sie na boki, ale nic nie wyglada jakos szczegolnie podejrzanie. tylko ludzie na ulicy jakos dziwnie nam sie przypatruja... a moze oni po prostu nie lubia jak turysci im sie kreca pod domami..? mimo wszystko, na pierwszym skrzyzowaniu skrecamy w lewo, a potem znow w lewo i opuszczamy ta czesc miasta zanim ewentualnie zacznie sie robic mniej przyjemniej lub bezpieczniej. zreszta, na dzis przewidzialysmy juz inny plan - jedziemy do nowoczesnej czesci Panamy.
wysiadamy, gdzies przy glownej drodze (Avenida Balboa) i akurat wpakowujemy sie w najwiekszy upal - jest chyba ponad 40 stopni! a w poblizu zadnego cienia... zanim dojdziemy tam, gdzie rzeczywiscie chcemy sie znalezc, bedziemy najpierw kluczyc pomiedzy wysokimi biurowcami i wylewac z siebie, prawdziwe siodme poty.
tak naprawde, naszym celem jest hostel Mamallena, ktory zajmuje sie posrednictwem w sprzedazy rejsow jachtowych do Kolumbii, a wlasnie cos takiego chcemy zalatwic. zanim jednak sie tam udamy postanawiamy wpasc na taki buisnessowy lunch do polecanej przez nasz przewodnik wegetarianskiej restauracji Mireya... na miejscu okazuje sie jednak, ze z restauracji zostal tylko pusty budynek... a to i tak lepiej niz idzie nam z Hostelem Mamallena, na ktorego miejscu chwile potem znajdujemy tylko betonowy szkielet. na szczescie w pobliskim biurze podrozy (w ktorym, notabene, Ania postanowia zrobic wielkie wrazenie i najpierw wypytuje o wszystkie drogie wycieczki na wyspy San Blas, a potem jeszcze o najblizsze samoloty do Kolumbii...;), pan z obslugi wyjasnia nam, ze hostel zostal przeniesiony w inne miejsce i wrecza nam mala mapke, ktora ladnie to tlumaczy. wszystko byloby piekne, gdyby nie fakt, ze hostel znajduje sie oteraz na drugim koncu miasta... a my ruszamy do niego piechota. przyrzekam, to najdluzszy i najbardziej skwarny maraton w moim zyciu! zeby jeszcze tego bylo malo, na miejscu okazuje sie, ze najblizszy jacht, ktory ewentualnie moglby nas zainteresowac (zaden nie plynie dokladnie tam, gdzie chcemy, czyli do Cartageny, bo morze jest 'too rough...' ('zbyt wzburzone')), odplywa dopiero 18 stycznia...
bocznymi uliczkami wracamy do glownej drogi. przechodzimy kolo szpitala i nagle na naszej trasie wyrasta zupelnie bezsensowna, niemozliwa do obejscia i wysoka na 3 metry brama. co za glupota! ani mysli sie nam zawracac. ku uciesze ewentualnych gapiow, pokazujemy wszystkim, co myslimy o tego typu idotyzmach, i przechodzimy przez brame gora. namierzamy najblizszy przystanek i udajemy sie w jego kierunku.
oczywiscie, nie wiemy, ktorym autobusem mamy wrocic. kiedy Ania pyta, jak dojechac do Casco Viejo dwie stojace obok kobiety, te odpowiadaja nam 'nie jedzcie tam.' aha, ale my tam mieszkamy! Ania postanawia sprobowac jeszcze raz, i kiedy na horyzoncie pojawia sie jakis autobus, pyta te same kobiety, 'czy dojedziemy nim do Casco?', a te odpowiadaja '...jesli sie nie boicie.'
wsiadamy w pojazd i spokojnie wracamy na nasza dzielnice. ...tylko, ze zupelnie od drugiej strony, i za bardzo nie wiemy, w ktorym kierunku isc. ale nic nie szkodzi, bo w zamian za to trafiamy na Avenide Central, jeden z najpopularniejszych deptakow sklepowych w Panamie. i to sklepowych w jakim stylu! zadne tam butiki, czy eleganckie restauracje. wokol ciemne sklepiki prowadzone przez chinskich sprzedawcow (w Panamie 10% ludnosci to Chinczycy, ktorzy w przeszlosci zostali tu przywiezieni jako tania sila robocza przy budowie Kanalu), ogromne sklepy z ubraniami i obuwiem, w ktorych ceny nie przekraczaja kilku-kilkunastu dolarow, uliczni sprzedawcy sokow, skrobanych lodow i pucybuci. wszedzie halas i zamet. uradowane ruszamy na zakupy (jeszcze w Boquete Ania oproznila plecak z niepotrzebnych rzeczy, wiec teraz ma miejsce by dzwigac nowe;). a potem z siatami ubran i jedzenia idziemy na lody do McDonald'sa (to w nagrode za dzisiejszy wysilek) i z radoscia odkrywamy, ze nasz hotel lezy tylko pol przecznicy od deptaka.
wieczorem postanawiamy wemknac sie do Hostelu Luna Castle, gdzie bedziemy mogly skorzystac za darmo z internetu... hehe, tak naprawde idziemy tam sprawdzic, jakie propozycje rejsow z kolei oferuja oni, a komputer zabieramy przy okazji;) okazuje sie, ze w ofercie maja dokladnie te same lodzie... co oznacza, ze zostajemy w Panama City jeszcze przez 5 dni...
wracamy do naszego hotelu i urzadzamy sobie kolacje na dachu z widokiem na cale miasto noca.
m.
dzien: 106 a panie tu do kogo?! 14.01.10
cale przedpoludnie spedzamy leniuchujac w hotelu. wlasciwie to lezymy w lozku i dmucha na nas powietrze z rozwalonego wentylatora. jest bardzo goraco i nie chce nam sie nic robic. od czasu do czasu wstajemy tylko, zeby zobaczyc, co sie dzieje za oknem. od rana gra muzyka i na ulicy jest sporo ludzi. przez chwile obserwuje balkon z naprzeciwka. jest koloru kremowego z brazowymi ramkami w okol drzwi i okien. gdybym chciala byc bardziej dokadna dodalabym, ze niewiele juz pozostalo z tych kolorow. wielkie polacie tynku odpadaja niemalze z kazdej strony budynku. wszystkie mieszkania maja dostep do tego samego tarasu. co niektorzy wlasiciciele poodgradzali swoje czesci od innych pilsniowymi dyktami lub innymi, pomyslowymi konstrukcjami. budynek jest przepiekny. pelen charakteru i historii. fantastyczne zdobienia i drewniane okiennice dodaja mu eleganckiej powagi. kiedy tylko nie wyjrze przez okno, ktos wlasnie urzeduje na balkonie. kobeta z nakreconymi walkami wywiesza pranie, maly chlopczyk bawi sie pustymi butelkami, polnagi mezczyzna wyglada na ulice, ubrany w kraciasta koszule dziadek siedzi sztywno na krzeselku. w Casco Viejo zycie toczy sie na ulicy i na balkonach. ludzie wychodza ze swoich rozpadajacych sie mieszkan i obskornych klatek. maja wystawione na chodnikach stare kanapy i krzesla. siedza na murkach i kraweznikach. rozmawiaja lub graja w karty.
na wyjscie z pokoju zdecydowalysmy sie dopiero po 2 pm. wyruszylysmy znana juz nam droga na polnoc od Hotelu Colon. dotarlysmy do starego Teatru, gdzie wlasnie trwa likwidacja, a potem do zacienionego parku Santa Ana. jest to jedno z ulubionych miejsc spotkan mieszkancow. wszystkie laweczki sa zajete. starsi mezczyzni w kapeluszach graja w szachy, czytaja gazety. stoi tu kilka straganow z owocami i krzesel pucybutow. idziemy dlugim deptakiem w kierunku Plaza 5 de Mayo, skad podobno ma odjezdzac autobus na Causeway. pani w recepcji hotelu mowila, ze musimy pojechac na terminal, zeby sie tam dostac. Lonely Planet twierdzi co innego. na plazie naganicze wysylaja nas z jednego miejsca na drugie, az w koncu ktos wsadza nas do autobusu na terminal autobusowy - tak jak mowila recepcjonistka... na terminalu okazuje sie jednak, ze Lonely Planet mial racje i mamy wrocic na 5 de Mayo! dziwna sprawa - zwykle kazda zaczepiona na ulicy osoba w wieku od 5 do 95 lat potrafi z pamieci wymienic rozklad autobusow w calym kraju. Panamczycy sa jacys niedoinformowani. korzystajac z okazji postanawiamy zahaczyc o wielkie centrum handlowe, ktore laczy sie z dworcem autobusowym. w zyciu nie widzialysmy takiego molocha! same czesci gastronomiczne sa wilekosci gdanskiego Madisona. przechodzimy z jednego konca na drugi. na koniec zjadamy tani obiad w sieci marketow Super 99.
po powrocie na 5 de Mayo mamy wiecej szczescia i szybko udaje nam sie znalezc odpowiedni przystanek i autobus. Causeway jest 2 kilometrowa droga laczaca 4 male wyspy (Naos, Culebra, Perico i Flamenco) ze stalym ladem. jest to rekreacyna czesc miasta. ciagnacy sie wzdloz drogi deptak wypelnia sie rankami i popoludniami, kiedy to co nowoczesniejsi Panamczycy wybieraja sie na jogging. weekendy to czas rodzinny. mozna tu wypozyczyc rowery, skutery, rolki lub zjesc elegancki objad z widokiem na cale miasto. na nas najwieksze wrazenie robia przepiekne jachty i olbrzymie, luksusowe lodzie motorowe z prywatnymi helikopterami! podczas powrotu (rowniez autobusem) Martyna dostrzega zakotwiczona w zatoce malutka lodke zaglowa z polska flaga:)
kiedy wracamy do hotelu jest juz ciemno i sklepy na promenadzie szykuja sie do zamkniecia. robimy wiec szybkie zakupy na kolacje i wracamy do hotelu. zostawiamy siatki, bierzemy kompa i idziemy na wycieczke do Luna Castle. mamy troche stracha, ze w koncu zlapia nas na tym nielegalnym przemykaniu sie do obcego hostelu i kradzeniu internetu. kiedy podchodzimy pod brame glowna drzwi sa zamkniete i nie ma zadnego straznika... nagle drzwi otwieraja sie i na schodach spotykamy jedna z Niemek w towarzystwie recepcjonistki. od razu zagadujemy nasza znajoma... (zawsze mozna powiedziec, ze przyszlysmy w odwiedziny). wtedy wtraca sie recepcjonistka: 'ah, dziewczyny... szukalam Was dzis po calym hostelu... byl tu kapitan lodzi... bla bla bla... potrzebuje do Was kontaktu...' hehehe, wyglada na to, ze nawet ona mysli, ze tu mieszkamy:) jutro wiec tez przyjdziemy!
wieczor spedzamy na obserwowaniu trajektori ruchu robakow, ktore wlasnie odkrylysmy w naszym zapchanym, wypelnionym do polowy woda zlewie. Martyna zastanawia sie czy stworzonka te zyja jedynie w naszej umywalce czy moze w rurach i codziennie rano myjemy nimi zeby...
a.
cale przedpoludnie spedzamy leniuchujac w hotelu. wlasciwie to lezymy w lozku i dmucha na nas powietrze z rozwalonego wentylatora. jest bardzo goraco i nie chce nam sie nic robic. od czasu do czasu wstajemy tylko, zeby zobaczyc, co sie dzieje za oknem. od rana gra muzyka i na ulicy jest sporo ludzi. przez chwile obserwuje balkon z naprzeciwka. jest koloru kremowego z brazowymi ramkami w okol drzwi i okien. gdybym chciala byc bardziej dokadna dodalabym, ze niewiele juz pozostalo z tych kolorow. wielkie polacie tynku odpadaja niemalze z kazdej strony budynku. wszystkie mieszkania maja dostep do tego samego tarasu. co niektorzy wlasiciciele poodgradzali swoje czesci od innych pilsniowymi dyktami lub innymi, pomyslowymi konstrukcjami. budynek jest przepiekny. pelen charakteru i historii. fantastyczne zdobienia i drewniane okiennice dodaja mu eleganckiej powagi. kiedy tylko nie wyjrze przez okno, ktos wlasnie urzeduje na balkonie. kobeta z nakreconymi walkami wywiesza pranie, maly chlopczyk bawi sie pustymi butelkami, polnagi mezczyzna wyglada na ulice, ubrany w kraciasta koszule dziadek siedzi sztywno na krzeselku. w Casco Viejo zycie toczy sie na ulicy i na balkonach. ludzie wychodza ze swoich rozpadajacych sie mieszkan i obskornych klatek. maja wystawione na chodnikach stare kanapy i krzesla. siedza na murkach i kraweznikach. rozmawiaja lub graja w karty.
na wyjscie z pokoju zdecydowalysmy sie dopiero po 2 pm. wyruszylysmy znana juz nam droga na polnoc od Hotelu Colon. dotarlysmy do starego Teatru, gdzie wlasnie trwa likwidacja, a potem do zacienionego parku Santa Ana. jest to jedno z ulubionych miejsc spotkan mieszkancow. wszystkie laweczki sa zajete. starsi mezczyzni w kapeluszach graja w szachy, czytaja gazety. stoi tu kilka straganow z owocami i krzesel pucybutow. idziemy dlugim deptakiem w kierunku Plaza 5 de Mayo, skad podobno ma odjezdzac autobus na Causeway. pani w recepcji hotelu mowila, ze musimy pojechac na terminal, zeby sie tam dostac. Lonely Planet twierdzi co innego. na plazie naganicze wysylaja nas z jednego miejsca na drugie, az w koncu ktos wsadza nas do autobusu na terminal autobusowy - tak jak mowila recepcjonistka... na terminalu okazuje sie jednak, ze Lonely Planet mial racje i mamy wrocic na 5 de Mayo! dziwna sprawa - zwykle kazda zaczepiona na ulicy osoba w wieku od 5 do 95 lat potrafi z pamieci wymienic rozklad autobusow w calym kraju. Panamczycy sa jacys niedoinformowani. korzystajac z okazji postanawiamy zahaczyc o wielkie centrum handlowe, ktore laczy sie z dworcem autobusowym. w zyciu nie widzialysmy takiego molocha! same czesci gastronomiczne sa wilekosci gdanskiego Madisona. przechodzimy z jednego konca na drugi. na koniec zjadamy tani obiad w sieci marketow Super 99.
po powrocie na 5 de Mayo mamy wiecej szczescia i szybko udaje nam sie znalezc odpowiedni przystanek i autobus. Causeway jest 2 kilometrowa droga laczaca 4 male wyspy (Naos, Culebra, Perico i Flamenco) ze stalym ladem. jest to rekreacyna czesc miasta. ciagnacy sie wzdloz drogi deptak wypelnia sie rankami i popoludniami, kiedy to co nowoczesniejsi Panamczycy wybieraja sie na jogging. weekendy to czas rodzinny. mozna tu wypozyczyc rowery, skutery, rolki lub zjesc elegancki objad z widokiem na cale miasto. na nas najwieksze wrazenie robia przepiekne jachty i olbrzymie, luksusowe lodzie motorowe z prywatnymi helikopterami! podczas powrotu (rowniez autobusem) Martyna dostrzega zakotwiczona w zatoce malutka lodke zaglowa z polska flaga:)
kiedy wracamy do hotelu jest juz ciemno i sklepy na promenadzie szykuja sie do zamkniecia. robimy wiec szybkie zakupy na kolacje i wracamy do hotelu. zostawiamy siatki, bierzemy kompa i idziemy na wycieczke do Luna Castle. mamy troche stracha, ze w koncu zlapia nas na tym nielegalnym przemykaniu sie do obcego hostelu i kradzeniu internetu. kiedy podchodzimy pod brame glowna drzwi sa zamkniete i nie ma zadnego straznika... nagle drzwi otwieraja sie i na schodach spotykamy jedna z Niemek w towarzystwie recepcjonistki. od razu zagadujemy nasza znajoma... (zawsze mozna powiedziec, ze przyszlysmy w odwiedziny). wtedy wtraca sie recepcjonistka: 'ah, dziewczyny... szukalam Was dzis po calym hostelu... byl tu kapitan lodzi... bla bla bla... potrzebuje do Was kontaktu...' hehehe, wyglada na to, ze nawet ona mysli, ze tu mieszkamy:) jutro wiec tez przyjdziemy!
wieczor spedzamy na obserwowaniu trajektori ruchu robakow, ktore wlasnie odkrylysmy w naszym zapchanym, wypelnionym do polowy woda zlewie. Martyna zastanawia sie czy stworzonka te zyja jedynie w naszej umywalce czy moze w rurach i codziennie rano myjemy nimi zeby...
a.
dzien: 107 ale kanal! 15.01.10
dzis nie pozwalamy sobie na dlugie wylegiwanie w wyrze i wstajemy o 8 rano. umowilysmy sie z Santiago na Avenida Roosvelt aby razem pojechac do strefy Kanalu Panamskiego. w sumie nie wiem, czy 'umowilysmy sie' to wlasciwe slowo... poniewaz nie mamy stalego dostepu do internetu nie za bardzo mozemy sie zgrac. w ostatnim mailu Santi proponowal spotkanie i prosil o kontakt, jesli bedziemy cos planowac. bedac wczoraj w Luna Castle odpisalysmy mu, ze bedziemy dzis czekac na wyznaczonym miejscu od 9 do 9.20 rano.
aby dostac sie do skrzyzowania skad odjezdzaja wszystkie autobusy musimy przejsc dobrze juz nam znanym deptakiem - Avenida Central. z rana wszystko wyglada zupelnie inaczej... sklepy sa jeszcze pozamykane, w parku nie ma jeszcze chodzacych o lasce dziadkow, ani pucybutow. powoli rozkladaja sie sprzedawcy warzyw i owocow oraz hot - dogow (wazna czesc sniadania:) oraz wyciskacze sokow z pomaranczy, skrobacze wielkich sztab lodu (specjalna obieraczka z ostrym nozykiem zeskrobuja lod do kubeczka aby pozniej ozdobic go slodkimi polewami w 100 toksycznych kolorach) i osoby sprzedajace loterie. te ostatnie maja tu spore powodzenie. sa to zazwyczaj starsze osoby, ktore elegancko ubrane siedza za malym, rozkladanym stolikiem. na nim znajduja sie poukladane losy, ktore chronia przed podmuchami wiatru (jakiego wiatru?!) i dotykiem zlodziejskich rak za pomoca gumek recepturek. mimo, ze sprzedawcow owych jest niezliczona ilosc wszyscy wlasnie obsluguja jakiegos klienta. coz, Panamczycy niczym nie roznia sie od innych - tez chca byc BOGACI!
w naszej ulubionej piekarni, gdzie kazdy wyrob smakuje dokladnie tak samo, sprzedaja wlasnie sniadania. postanawiamy wstapic na bulke i kawe. lada kawiarenki jest dluuuga i wypchana cudami. sa obwarzanki, paszteciki, paczki, kuchy, buleczki maslane, i z czosnkiem, i z jajkiem, i z serem, grahamki, warkoczyki, bagietki etc. juz ktorys raz z kolei chodzimy w te i z powrotem probujac wybrac wlasnie to, na co mamy teraz ochote. i za kazdym razem nie mozemy sie nadziwic, ze zakupiony towar smakuje identycznie, czytaj: grahamki jak paczki, paczki jak bulki z serem, bulki z serem jak warkoczyki, warkoczyki jak ciasto czekoladowe, ciasto czekoladowe jak bagietki... mozna wymieniac w nieskonczonosc!
w miejscu umowionego spotkania nie ma ani Santiago, ani Avenidy, na ktorej sie umowilismy... zagladam do przewodnika i jak byk jest napisane: autobusy odjezdzaja z Avenida Roosvelt na przeciwko Palacu Legislacyjnego i dolaczona jest mapka z malym autobusikiem i nr 51 (patrz legenda - autobusy do strefy kanalu). no wiec stoimy TU, w miejscu malego autobusiku i zadnego Palacu, ani Avenidy Roosvelt TU nie ma! w zlokalizowaniu odpowiedniego miejsca pomaga nam naganiacz i policjant. tak jak wczoraj zostajemy odeslane na Terminal Glowny... no to juz chyba Santiago dzis nie zobaczymy.
odwiedziny Miraflores to najczestsza forma ogladania kanalu. wybudowano tu 4 pietrowe muzeum i tarasy widokowe, z ktorych mozna podziwiac jak wielkie statki z calego swiata unosza sie i opadaja na sluzach kanalu. po drodze do budynku spotykamy... dinozaura. slowo daje, jaszczura jest olbrzymia. ma rzad ostrych wypustek na grzbiecie, wielka paszcze i zebiska.... i ten ogon! chcialam zrobic fotke tego smoka z Martyna, zebyscie mieli porownanie, jak wielki to byl stwor. niestety, Martyna miala pewne obawy przed podejsciem do niego i probowala zajsc potwora od tylu, na co on otworzyl paszcze pokazujac nam swoje uzebienie i czerwony jezor, po czym rozwinal skrzydla i odlecial do Zaginionego Swiata...
w okienku z biletami prezentujemy nasze legitymacje i dostajemy spora znizke. w srodku wita nas mezczyzna, ktory objasnia zasady zwiedzania i chwali sie znajomoscia Polskiego ladnie sylabujac slowo 'Wyborowa' :) od razu jedziemy winda na najwyzszy taras, skad najlepiej widac przeplywajacy wlasnie przez sluzy statek z Honk-Kongu.
Kanal Panamski jest jedna z najwiekszych swiatowych inwestycji. ciagnie sie przez 80 km od Pacyfku (Panama City) do Atlantyku (Colon) i obsluguje do 14 tysiecy statkow rocznie, ktore budowane sa specjalnie w wymiarach nie wiekszych niz sluzy kanalu czyli 305 m dlugosci i 33.5 m szerokosci. sredni koszt przeplyniecia kanalu wynosi 30 tysiecy dolarow. najwieksza oplate w historii uiscil w 2001 roku francuski statek pasazerski - Infinity, albowiem zaplacil 200 tysiecy dolarow, a najmniejsza, w 1928, Richard Halliburton (36 centow) , ktory przeplynal kanal wplaw. na podstawie wynikow referendum z 2006 roku Panamczycy zdecydowali o rozbudowie kanalu - inwestycji, ktora bedzie kosztowala okolo 5 bilionow dolarow. skoro tak tu juz statystykuje, dodam jeszcze tylko, ze podczas budowy kanalu zginelo ponad 20 tysiecy ludzi. przyczyna smierci wiekszosci z nich byla zolta febra i malaria. wlasnie podaczas budowy kanalu odkryto, ze insekty (w duzej mierze komary) sa za nie odpowiedzialne.
kiedy wielki statek opuszcza sluzy Miraflores tlum rozchodzi sie po budynku. w tlumie znikamy i my. zbiegamy schodami w dol i wchodzimy do pierwszej czesci muzeum. pierwsze pietro zajmuja eksponaty historyczne, zdjecia i makiety statkow, na drugim wystawa dotyczaca wody, fauny (najfajniejsze sa mega wielkie robale!) i flory kanalu, na trzecim znajdujemy coolowy symulator mostku kapitanskiego statku, ktory wlasnie przeplywa przez sluzy Miraflores, czwarty poziom natomiast, poswiecony jest planom przebudowy kanalu, ktora ma sie zakonczyc w 2014-15 roku. zwienczeniem naszego jakze ksztaltacego pobytu w muzeum jest krotki 10-minutowy filmik w wielkiej sali kinowej. sala pelna jest glownie amerykanskich emerytow... w baaaardzo podeszlym wieku. podczas gdy Martyna nabija sie z podnioslego nastroju filmu, zrobionego w iscie amerykanskim stylu, ja upuszczam na czerwony fotel kolejne lzy wzruszenia... pro-sze Pan-stwa coz to byla za IN-WES-TY-CJA! a ile to kosztowalo wysilku i ile osob poswiecilo zycie wlasnie za budowe TEGO KANALU! zgodnie stwierdzamy, ze Ci biedacy, ktorzy przyjechali tu do pracy i nigdy nie wrocili do swoich domow, nawet za milion dolarow i kupe pieknych ideaow nie zdecywowaliby sie w zyciu na przyjazd, gdyby wiedzieli, jakie poniosa tego koszta.
powrot do centrum zajmuje nam nieco dluzej niz myslalysmy, gdyz zaden z przejezdzajacych autobusow nie chce sie zatrzymac. w przeciwienstwie do nich, co minute podjezdza na przystanek nowa, zolta taksowka i potrabujac juz sto metrow wczesniej niesmialo zaznacza swoja obecnosc... zycie.
na naszym ulubionym deptaku odkrywamy wypasiona pizzerie i na obiad zajadamy dwie pizze (Siciliane i Vegetariane) w rozmiarze REGULAR, a wszystko to zapijamy Spritem i napojem ananasowym - samo zdrowie:)
dzis wieczorem wyjatkowo nie idziemy w odwiedziny do Luna Hostel. ile mozna?!
a.
dzis nie pozwalamy sobie na dlugie wylegiwanie w wyrze i wstajemy o 8 rano. umowilysmy sie z Santiago na Avenida Roosvelt aby razem pojechac do strefy Kanalu Panamskiego. w sumie nie wiem, czy 'umowilysmy sie' to wlasciwe slowo... poniewaz nie mamy stalego dostepu do internetu nie za bardzo mozemy sie zgrac. w ostatnim mailu Santi proponowal spotkanie i prosil o kontakt, jesli bedziemy cos planowac. bedac wczoraj w Luna Castle odpisalysmy mu, ze bedziemy dzis czekac na wyznaczonym miejscu od 9 do 9.20 rano.
aby dostac sie do skrzyzowania skad odjezdzaja wszystkie autobusy musimy przejsc dobrze juz nam znanym deptakiem - Avenida Central. z rana wszystko wyglada zupelnie inaczej... sklepy sa jeszcze pozamykane, w parku nie ma jeszcze chodzacych o lasce dziadkow, ani pucybutow. powoli rozkladaja sie sprzedawcy warzyw i owocow oraz hot - dogow (wazna czesc sniadania:) oraz wyciskacze sokow z pomaranczy, skrobacze wielkich sztab lodu (specjalna obieraczka z ostrym nozykiem zeskrobuja lod do kubeczka aby pozniej ozdobic go slodkimi polewami w 100 toksycznych kolorach) i osoby sprzedajace loterie. te ostatnie maja tu spore powodzenie. sa to zazwyczaj starsze osoby, ktore elegancko ubrane siedza za malym, rozkladanym stolikiem. na nim znajduja sie poukladane losy, ktore chronia przed podmuchami wiatru (jakiego wiatru?!) i dotykiem zlodziejskich rak za pomoca gumek recepturek. mimo, ze sprzedawcow owych jest niezliczona ilosc wszyscy wlasnie obsluguja jakiegos klienta. coz, Panamczycy niczym nie roznia sie od innych - tez chca byc BOGACI!
w naszej ulubionej piekarni, gdzie kazdy wyrob smakuje dokladnie tak samo, sprzedaja wlasnie sniadania. postanawiamy wstapic na bulke i kawe. lada kawiarenki jest dluuuga i wypchana cudami. sa obwarzanki, paszteciki, paczki, kuchy, buleczki maslane, i z czosnkiem, i z jajkiem, i z serem, grahamki, warkoczyki, bagietki etc. juz ktorys raz z kolei chodzimy w te i z powrotem probujac wybrac wlasnie to, na co mamy teraz ochote. i za kazdym razem nie mozemy sie nadziwic, ze zakupiony towar smakuje identycznie, czytaj: grahamki jak paczki, paczki jak bulki z serem, bulki z serem jak warkoczyki, warkoczyki jak ciasto czekoladowe, ciasto czekoladowe jak bagietki... mozna wymieniac w nieskonczonosc!
w miejscu umowionego spotkania nie ma ani Santiago, ani Avenidy, na ktorej sie umowilismy... zagladam do przewodnika i jak byk jest napisane: autobusy odjezdzaja z Avenida Roosvelt na przeciwko Palacu Legislacyjnego i dolaczona jest mapka z malym autobusikiem i nr 51 (patrz legenda - autobusy do strefy kanalu). no wiec stoimy TU, w miejscu malego autobusiku i zadnego Palacu, ani Avenidy Roosvelt TU nie ma! w zlokalizowaniu odpowiedniego miejsca pomaga nam naganiacz i policjant. tak jak wczoraj zostajemy odeslane na Terminal Glowny... no to juz chyba Santiago dzis nie zobaczymy.
odwiedziny Miraflores to najczestsza forma ogladania kanalu. wybudowano tu 4 pietrowe muzeum i tarasy widokowe, z ktorych mozna podziwiac jak wielkie statki z calego swiata unosza sie i opadaja na sluzach kanalu. po drodze do budynku spotykamy... dinozaura. slowo daje, jaszczura jest olbrzymia. ma rzad ostrych wypustek na grzbiecie, wielka paszcze i zebiska.... i ten ogon! chcialam zrobic fotke tego smoka z Martyna, zebyscie mieli porownanie, jak wielki to byl stwor. niestety, Martyna miala pewne obawy przed podejsciem do niego i probowala zajsc potwora od tylu, na co on otworzyl paszcze pokazujac nam swoje uzebienie i czerwony jezor, po czym rozwinal skrzydla i odlecial do Zaginionego Swiata...
w okienku z biletami prezentujemy nasze legitymacje i dostajemy spora znizke. w srodku wita nas mezczyzna, ktory objasnia zasady zwiedzania i chwali sie znajomoscia Polskiego ladnie sylabujac slowo 'Wyborowa' :) od razu jedziemy winda na najwyzszy taras, skad najlepiej widac przeplywajacy wlasnie przez sluzy statek z Honk-Kongu.
Kanal Panamski jest jedna z najwiekszych swiatowych inwestycji. ciagnie sie przez 80 km od Pacyfku (Panama City) do Atlantyku (Colon) i obsluguje do 14 tysiecy statkow rocznie, ktore budowane sa specjalnie w wymiarach nie wiekszych niz sluzy kanalu czyli 305 m dlugosci i 33.5 m szerokosci. sredni koszt przeplyniecia kanalu wynosi 30 tysiecy dolarow. najwieksza oplate w historii uiscil w 2001 roku francuski statek pasazerski - Infinity, albowiem zaplacil 200 tysiecy dolarow, a najmniejsza, w 1928, Richard Halliburton (36 centow) , ktory przeplynal kanal wplaw. na podstawie wynikow referendum z 2006 roku Panamczycy zdecydowali o rozbudowie kanalu - inwestycji, ktora bedzie kosztowala okolo 5 bilionow dolarow. skoro tak tu juz statystykuje, dodam jeszcze tylko, ze podczas budowy kanalu zginelo ponad 20 tysiecy ludzi. przyczyna smierci wiekszosci z nich byla zolta febra i malaria. wlasnie podaczas budowy kanalu odkryto, ze insekty (w duzej mierze komary) sa za nie odpowiedzialne.
kiedy wielki statek opuszcza sluzy Miraflores tlum rozchodzi sie po budynku. w tlumie znikamy i my. zbiegamy schodami w dol i wchodzimy do pierwszej czesci muzeum. pierwsze pietro zajmuja eksponaty historyczne, zdjecia i makiety statkow, na drugim wystawa dotyczaca wody, fauny (najfajniejsze sa mega wielkie robale!) i flory kanalu, na trzecim znajdujemy coolowy symulator mostku kapitanskiego statku, ktory wlasnie przeplywa przez sluzy Miraflores, czwarty poziom natomiast, poswiecony jest planom przebudowy kanalu, ktora ma sie zakonczyc w 2014-15 roku. zwienczeniem naszego jakze ksztaltacego pobytu w muzeum jest krotki 10-minutowy filmik w wielkiej sali kinowej. sala pelna jest glownie amerykanskich emerytow... w baaaardzo podeszlym wieku. podczas gdy Martyna nabija sie z podnioslego nastroju filmu, zrobionego w iscie amerykanskim stylu, ja upuszczam na czerwony fotel kolejne lzy wzruszenia... pro-sze Pan-stwa coz to byla za IN-WES-TY-CJA! a ile to kosztowalo wysilku i ile osob poswiecilo zycie wlasnie za budowe TEGO KANALU! zgodnie stwierdzamy, ze Ci biedacy, ktorzy przyjechali tu do pracy i nigdy nie wrocili do swoich domow, nawet za milion dolarow i kupe pieknych ideaow nie zdecywowaliby sie w zyciu na przyjazd, gdyby wiedzieli, jakie poniosa tego koszta.
powrot do centrum zajmuje nam nieco dluzej niz myslalysmy, gdyz zaden z przejezdzajacych autobusow nie chce sie zatrzymac. w przeciwienstwie do nich, co minute podjezdza na przystanek nowa, zolta taksowka i potrabujac juz sto metrow wczesniej niesmialo zaznacza swoja obecnosc... zycie.
na naszym ulubionym deptaku odkrywamy wypasiona pizzerie i na obiad zajadamy dwie pizze (Siciliane i Vegetariane) w rozmiarze REGULAR, a wszystko to zapijamy Spritem i napojem ananasowym - samo zdrowie:)
dzis wieczorem wyjatkowo nie idziemy w odwiedziny do Luna Hostel. ile mozna?!
a.
dzien: 108 jazzowanie z butelka(mi) dziadka i coca-cola 16.01.10
po uroczym, zapychajacym sniadaniu na tarasie naszego ekskluzywnego apartamentowca wybieramy sie na wycieczke do Luna Castle... dawno nas tam nie bylo i podekscywtowane zasiadamy w glebokich kanapach hostelowego salonu. tak naprawde, to denerwujemy sie troszke o nasz rejs bo z poczatku nie bylo na niego za wielu chetnych i chcemy miec pewnosc, ze wyplyniemy o czasie. laska z Luny mowi, ze zaraz zadzwoni do kapitana i da nam znac. niestety, Salvador nie odbiera telefonu i znow nie wiadomo czy wszystko jest ok.
na lunch zachodzimy dzis do popularnej kafejki pod swojska nazwa Coca Cola:) poniewaz Martyna odmawia przyjmowania jedzenia, sama biedna pochlaniam talerz corviny (ryby) w sosie pomidorowym i dwie galki puree z ziemniakow. miejsce jest jak najbardziej kultowe. panie nosza wstretne fartuszki i siatki na glowach. na srodku baru stoi osobna ambonka z kasa i kasjerka. sala wypelniona jest po brzegi sobotnimi zarlokami. zajmujemy miejsce na barowych stolkach (na stale wbitych w ziemie) na przeciwko zwisajacego z sufitu telewizora. po tym jak Lonely Planet wpisal Coca-Cole na swoja liste najtanszych, przyzwoitych barow w Casco Viejo miejsce to czesto odwiedzaja biedni turysci:) a przez to, ze odwiedzaja, oberwane menu jest w dwoch jezykach (to tak jakby zajsc do baru mlecznego i dostac karte dan po angielsku!), a ceny przestaly byc tak atrakcyjne. mimo to, jedzenie jest dobre, a Coca-Cola oferuje wiekszy wybor niz tylko kurczaka, smazonego kotleta z wolowiny, ryz z fasola czy jajka.
po obiedzie wracamy do hotelu, zeby odpoczac troszke przed zblizajaca sie impreza. dzis swietowane jest zakonczenie Panamskiego Festiwalu Jazzowego i na starym miescie odbywaja sie koncerty za darmo. wszystko zaczyna sie o 1.00 po poludniu. godzina ta jest baaardzo nietrafiona. nie wiem jak w innych miesiacach, ale w styczniu, w Panamie temeratury w srodku dnia sa ekstremalne. nie wazne, czy na ulicy czy w mieszkaniu, miedzy 11 a 15, mamy wrazenie, ze ktos napalil w wielkiem piecu, w ktorym sie wlasnie znajdujemy. zupelnie brakuje wtedy powietrza. nie ma wiatru. przezyc ten czas mozna jedynie siedzac w klimatyzowanym pomieszczeniu, na golasa z wiatrakiem wirujacym tuz przed twoimi piersiami, albo pod zimnym prysznicem... my mamy do wyboru tylko te dwie ostatnie opcje. przeczekujemy wiec te piekielne godziny i wychodzimy na miasto okolo 3 pm.
na jednym z placow starego miasta, a dokladnie na Plaza de la Independencia slychac popiskiwania saksofonu, trabki, basu i pianina. wejscia na teren imprezy chroni niezle napakowane panie i panowie z wojska. wszyscy musza przejsc przez bramke i zostac zrewidowanym. festiwal jest impreza cykliczna i ma duza renome w jazzowym swiatku. wszystko wyglada bardzo profesjonalnie: piekna scena, banery, krzeselka, ochrona, telewizja, hostessy, katering i stragany Indian Kuna Yala. obchodzimy wszystko do okola i udaje nam sie znalezc ostatnie miejsce w cieniu, na waskim murku pomiedzy smietnikiem a zajeta juz lawka. kilkanascie minut pozniej podchodzi do nas znajoma twarz i mowi po hiszpansku: 'czesc, jak sie macie?!'... yyyy 'dobrze' odpowiadam i w tym samym czasie cos mi swita... wiem! facet od napisu 'do-not-open-it' z Boquete:) przypomina sie nam, ze wspominal cos o festiwalu jazzowym. przyjechal tu dzis prosto z gor, nawet nie byl w domu, zeby zostawic rzeczy. gadamy chwilke po czym zyczymy sobie milego dnia i facet 'need-to-be-flushed' znika gdzies w tlumie.
zaraz tam, gdzie konczy sie nasz murek rozstawil sie namiot panamaskiego rumu Abuelo (hiszp.'dziadek'), a w nim 15 wylansowanych barmanow w modnych kapelusikach. sluchamy muzyki, i tak co chwilke spogladamy w ich kierunku. jeden shot Abuelo kosztuje 3 dolce... jazz bez rumu to troche nuda, ale ceny sa wygorowane i do namiotu na pewno nie podejdziemy. w zwiazku z tym zostawiam Martyne na murku, zeby go nam pilnowala i biegne do sklepu. za rownowartosc jednego shota kupuje litrowa butelke coli, mala buteleczke dziadkowego rumu i limonke. wybiegam na ulice, gdzie zaczyna robic sie coraz tlumniej. jedynym odizolowanym miejscem, w ktorym moge spokojnie zmiksowac nasz koktajl okazuje sie byc, polozony kilkanascie stopni ponad poziomem ulicy, plac koscielny. odlewam coli, wlewam rumu, przegryzam limonke i dodaje do smaku... wychodzi dosc mocne. w drodze na festiwal dokupuje jeszcze jedna, mala butelke coli, zebysmy sie za szybko nie zalatwily. przed bramka straznik mowi, zebym weszla bez sprawdzania bo ciagle latam w te i z powtrotem.
z kazda minuta impreza rozkreca sie coraz bardziej i w parku pojawiaja sie coraz wiecej ludzi. pijemy nasz rum i sluchamy bardzo nowoczesnych aranzacji jazzowych z calego swiata. na chwile dolacza do nas pan 'do not open it' i oswiadcza nam, ze wlasnie zgubil klucze do swojego samochodu... niestety nigdzie ich nie widzialaysmy wiec zdenerwowany biegnie pod scene, zeby zgloscic zaginiecie. w miedzy czasie dopijamy nasza butelke i jak to zwykle bywa w tym wypadku... mamy ochote na kolejna... tym razem do sklepu biegnie Martyna. 45 minut pozniej zaczynam sie martwic, ze ja porwali. plac przed scena wypchany jest ludzmi. zjezdzaja sie grupy znajomych i cale rodziny. wszyscy przygotowani sa jak na piknik. panowie dzwigaja lodowki turystyczne wypchane po brzegi jedzeniem i piciem. panie dla odmiany nosza krzeselka i lezaki. ludzie rozkladaja sie na chodnikach, trawie, murkach. pojawiaja sie liczni sprzedawcy miejscowych przysmakow. w jednym z rogow rozdaja za darmo lody Haagen-Dazs'a, w innym czapeczki jednego ze sponsorow. przesiadam sie z murku na trawe i czekam... spragniona:) w koncu wraca Martyna. biedaczka musiala stac w kolejce do rewizji ponad pol godziny!
siedzimy na festivalu do zachodu slonca. potem wcinamy talerz lokalnych smakolykow i idziemy spac do naszego Coloniala.
a.
po uroczym, zapychajacym sniadaniu na tarasie naszego ekskluzywnego apartamentowca wybieramy sie na wycieczke do Luna Castle... dawno nas tam nie bylo i podekscywtowane zasiadamy w glebokich kanapach hostelowego salonu. tak naprawde, to denerwujemy sie troszke o nasz rejs bo z poczatku nie bylo na niego za wielu chetnych i chcemy miec pewnosc, ze wyplyniemy o czasie. laska z Luny mowi, ze zaraz zadzwoni do kapitana i da nam znac. niestety, Salvador nie odbiera telefonu i znow nie wiadomo czy wszystko jest ok.
na lunch zachodzimy dzis do popularnej kafejki pod swojska nazwa Coca Cola:) poniewaz Martyna odmawia przyjmowania jedzenia, sama biedna pochlaniam talerz corviny (ryby) w sosie pomidorowym i dwie galki puree z ziemniakow. miejsce jest jak najbardziej kultowe. panie nosza wstretne fartuszki i siatki na glowach. na srodku baru stoi osobna ambonka z kasa i kasjerka. sala wypelniona jest po brzegi sobotnimi zarlokami. zajmujemy miejsce na barowych stolkach (na stale wbitych w ziemie) na przeciwko zwisajacego z sufitu telewizora. po tym jak Lonely Planet wpisal Coca-Cole na swoja liste najtanszych, przyzwoitych barow w Casco Viejo miejsce to czesto odwiedzaja biedni turysci:) a przez to, ze odwiedzaja, oberwane menu jest w dwoch jezykach (to tak jakby zajsc do baru mlecznego i dostac karte dan po angielsku!), a ceny przestaly byc tak atrakcyjne. mimo to, jedzenie jest dobre, a Coca-Cola oferuje wiekszy wybor niz tylko kurczaka, smazonego kotleta z wolowiny, ryz z fasola czy jajka.
po obiedzie wracamy do hotelu, zeby odpoczac troszke przed zblizajaca sie impreza. dzis swietowane jest zakonczenie Panamskiego Festiwalu Jazzowego i na starym miescie odbywaja sie koncerty za darmo. wszystko zaczyna sie o 1.00 po poludniu. godzina ta jest baaardzo nietrafiona. nie wiem jak w innych miesiacach, ale w styczniu, w Panamie temeratury w srodku dnia sa ekstremalne. nie wazne, czy na ulicy czy w mieszkaniu, miedzy 11 a 15, mamy wrazenie, ze ktos napalil w wielkiem piecu, w ktorym sie wlasnie znajdujemy. zupelnie brakuje wtedy powietrza. nie ma wiatru. przezyc ten czas mozna jedynie siedzac w klimatyzowanym pomieszczeniu, na golasa z wiatrakiem wirujacym tuz przed twoimi piersiami, albo pod zimnym prysznicem... my mamy do wyboru tylko te dwie ostatnie opcje. przeczekujemy wiec te piekielne godziny i wychodzimy na miasto okolo 3 pm.
na jednym z placow starego miasta, a dokladnie na Plaza de la Independencia slychac popiskiwania saksofonu, trabki, basu i pianina. wejscia na teren imprezy chroni niezle napakowane panie i panowie z wojska. wszyscy musza przejsc przez bramke i zostac zrewidowanym. festiwal jest impreza cykliczna i ma duza renome w jazzowym swiatku. wszystko wyglada bardzo profesjonalnie: piekna scena, banery, krzeselka, ochrona, telewizja, hostessy, katering i stragany Indian Kuna Yala. obchodzimy wszystko do okola i udaje nam sie znalezc ostatnie miejsce w cieniu, na waskim murku pomiedzy smietnikiem a zajeta juz lawka. kilkanascie minut pozniej podchodzi do nas znajoma twarz i mowi po hiszpansku: 'czesc, jak sie macie?!'... yyyy 'dobrze' odpowiadam i w tym samym czasie cos mi swita... wiem! facet od napisu 'do-not-open-it' z Boquete:) przypomina sie nam, ze wspominal cos o festiwalu jazzowym. przyjechal tu dzis prosto z gor, nawet nie byl w domu, zeby zostawic rzeczy. gadamy chwilke po czym zyczymy sobie milego dnia i facet 'need-to-be-flushed' znika gdzies w tlumie.
zaraz tam, gdzie konczy sie nasz murek rozstawil sie namiot panamaskiego rumu Abuelo (hiszp.'dziadek'), a w nim 15 wylansowanych barmanow w modnych kapelusikach. sluchamy muzyki, i tak co chwilke spogladamy w ich kierunku. jeden shot Abuelo kosztuje 3 dolce... jazz bez rumu to troche nuda, ale ceny sa wygorowane i do namiotu na pewno nie podejdziemy. w zwiazku z tym zostawiam Martyne na murku, zeby go nam pilnowala i biegne do sklepu. za rownowartosc jednego shota kupuje litrowa butelke coli, mala buteleczke dziadkowego rumu i limonke. wybiegam na ulice, gdzie zaczyna robic sie coraz tlumniej. jedynym odizolowanym miejscem, w ktorym moge spokojnie zmiksowac nasz koktajl okazuje sie byc, polozony kilkanascie stopni ponad poziomem ulicy, plac koscielny. odlewam coli, wlewam rumu, przegryzam limonke i dodaje do smaku... wychodzi dosc mocne. w drodze na festiwal dokupuje jeszcze jedna, mala butelke coli, zebysmy sie za szybko nie zalatwily. przed bramka straznik mowi, zebym weszla bez sprawdzania bo ciagle latam w te i z powtrotem.
z kazda minuta impreza rozkreca sie coraz bardziej i w parku pojawiaja sie coraz wiecej ludzi. pijemy nasz rum i sluchamy bardzo nowoczesnych aranzacji jazzowych z calego swiata. na chwile dolacza do nas pan 'do not open it' i oswiadcza nam, ze wlasnie zgubil klucze do swojego samochodu... niestety nigdzie ich nie widzialaysmy wiec zdenerwowany biegnie pod scene, zeby zgloscic zaginiecie. w miedzy czasie dopijamy nasza butelke i jak to zwykle bywa w tym wypadku... mamy ochote na kolejna... tym razem do sklepu biegnie Martyna. 45 minut pozniej zaczynam sie martwic, ze ja porwali. plac przed scena wypchany jest ludzmi. zjezdzaja sie grupy znajomych i cale rodziny. wszyscy przygotowani sa jak na piknik. panowie dzwigaja lodowki turystyczne wypchane po brzegi jedzeniem i piciem. panie dla odmiany nosza krzeselka i lezaki. ludzie rozkladaja sie na chodnikach, trawie, murkach. pojawiaja sie liczni sprzedawcy miejscowych przysmakow. w jednym z rogow rozdaja za darmo lody Haagen-Dazs'a, w innym czapeczki jednego ze sponsorow. przesiadam sie z murku na trawe i czekam... spragniona:) w koncu wraca Martyna. biedaczka musiala stac w kolejce do rewizji ponad pol godziny!
siedzimy na festivalu do zachodu slonca. potem wcinamy talerz lokalnych smakolykow i idziemy spac do naszego Coloniala.
a.
dzien: 109 poczekalnia 17.01.10
kolejny leniwy dzien w Panamie. z rana robimy rzecz zupelnie nienormalna (wszystko przez Martyne) i idziemy na sniadanie do... McDonalds's:) realizujac marzenie Martyny zamawiamy zestaw z jajecznica, kielbaska w ksztalcie kotleta, plackiem ziemniaczanym, dwoma nalesnikami i muffinem (ktory chyba nigdy w zyciu kolo muffina nie stal) oraz syropem klonowym, dzemem i kawa. zeby sie zupelnie nie splukac dokupujemy sok pomaranczowy na ulicy i sniadanie jak znalazl.
nareszcie niedziela! uwielbiamy Paname, ale mamy juz troche dosc tego czekania na rejs. z drugiej strony... czekajac oszczedzamy kase, z ktora bedzie baaardzo krucho po przyjezdzie do Kolumbii. staramy sie wydawac jak najmniej. koszt czterodniowej imprezy wynosi 400 dolarow plus 25$ na dotarcie do portu i 60$ na wydostanie sie z Sapzurro po drugiej stronie granicy. dolozmy do tego niespodziewane koszty (te pojawia sie na pewno!) i zamiast 50 dolarow dziennie bedziemy wydawaly 250!!! ogolnie rzecz ujmujac, jest to brutalne morderstwo naszego, juz i tak schorowanego, budzetu.
przedpoludnie spedzamy na poszukiwaniu pomaranczowego mazaka i internetu z kamera. pierwsze udaje sie nam sie zdobyc dosc szybko, ale rodzinki beda musialy poczekac z rozmowa az znajdziemy sie w Kolumbii.
wieczor zas znow uplywa nam w Lunie. ostatni raz przed rejsem odpisujemy na mejle i uzupelniamy strone. upewniamy sie takze, ze nasz jacht na pewno wyplywa, a umowiony samochod zabierze nasz o czasie do portu... i tu zonk, bo palant z recepcji odmawia wspolpracy. oczywiscie, samochod bedzie na nas czekal, ale tylko pod warunkiem, ze w srodku nocy przywleczemy sie tu z naszymi plecakami i pieniedzmi. pytam idiote, czy przypadkiem nie zapomnial, w jakiej dzielnicy sie znajdujemy i czy swoim oblesnym lenistwem (musialby tylko zadzwonic do kierowcy i powiedziec, ze bedziemy czekac dwie ulice stad) chce nas narazic na takie ryzyko, ale ten sie tylko debilnie usmiecha. nienawidzimy go obie. odwracamy sie i wychodzimy z hostelu nie szczedzimy sobie polskich komentarzy pod jego adresem. grrrrr..!
a.
kolejny leniwy dzien w Panamie. z rana robimy rzecz zupelnie nienormalna (wszystko przez Martyne) i idziemy na sniadanie do... McDonalds's:) realizujac marzenie Martyny zamawiamy zestaw z jajecznica, kielbaska w ksztalcie kotleta, plackiem ziemniaczanym, dwoma nalesnikami i muffinem (ktory chyba nigdy w zyciu kolo muffina nie stal) oraz syropem klonowym, dzemem i kawa. zeby sie zupelnie nie splukac dokupujemy sok pomaranczowy na ulicy i sniadanie jak znalazl.
nareszcie niedziela! uwielbiamy Paname, ale mamy juz troche dosc tego czekania na rejs. z drugiej strony... czekajac oszczedzamy kase, z ktora bedzie baaardzo krucho po przyjezdzie do Kolumbii. staramy sie wydawac jak najmniej. koszt czterodniowej imprezy wynosi 400 dolarow plus 25$ na dotarcie do portu i 60$ na wydostanie sie z Sapzurro po drugiej stronie granicy. dolozmy do tego niespodziewane koszty (te pojawia sie na pewno!) i zamiast 50 dolarow dziennie bedziemy wydawaly 250!!! ogolnie rzecz ujmujac, jest to brutalne morderstwo naszego, juz i tak schorowanego, budzetu.
przedpoludnie spedzamy na poszukiwaniu pomaranczowego mazaka i internetu z kamera. pierwsze udaje sie nam sie zdobyc dosc szybko, ale rodzinki beda musialy poczekac z rozmowa az znajdziemy sie w Kolumbii.
wieczor zas znow uplywa nam w Lunie. ostatni raz przed rejsem odpisujemy na mejle i uzupelniamy strone. upewniamy sie takze, ze nasz jacht na pewno wyplywa, a umowiony samochod zabierze nasz o czasie do portu... i tu zonk, bo palant z recepcji odmawia wspolpracy. oczywiscie, samochod bedzie na nas czekal, ale tylko pod warunkiem, ze w srodku nocy przywleczemy sie tu z naszymi plecakami i pieniedzmi. pytam idiote, czy przypadkiem nie zapomnial, w jakiej dzielnicy sie znajdujemy i czy swoim oblesnym lenistwem (musialby tylko zadzwonic do kierowcy i powiedziec, ze bedziemy czekac dwie ulice stad) chce nas narazic na takie ryzyko, ale ten sie tylko debilnie usmiecha. nienawidzimy go obie. odwracamy sie i wychodzimy z hostelu nie szczedzimy sobie polskich komentarzy pod jego adresem. grrrrr..!
a.
dzien: 110 Kapitan Zbawiciel 18.01.10
wstajemy o 4 rano, zeby moc sie spokojnie spakowac i dotrzec do Luny na czas. kiedy wychodzimy przed hotel jest wciaz ciemno i nikogo nie ma na ulicy. wciaz jestesmy wsciekle, ze koles z Luny olal nasze poranne bezpieczenstwo i kazal nam wedrowac z calym dobytkiem oraz kupa pieniedzy w kieszeni po niebezpiecznej dzielni. do hostelu docieramy 10 minut przed czasem. we wnetrzu budynku, na schodach siedzi juz gromadka ludzi. niektorzy czekaja na taksowki, ktore zabiora ich na lotnisko, inni na wyjazd na San Blas.
nasz kierowca spoznia sie oczwiscie i w trakcie czekania dowiadujemy sie od pewnej dziewczyny jak okropny jest rejs do Cartageny... jej znajomi wymiotowali przez 3 pierwsze dni! uswiadamiamy ja, ze my plyniemy do Sapzurro wiec ominie nas zeglowanie na otwartym morzu. bedziemy sie trzymac brzegu i mam nadzieje, nie natrafimy na zadne straszliwe fale. mam nadzieje...
nagle wpada do przedsionka facet i wykrzykuje nasze imiona - mamy wsiadac do jeepa. w srodku siedzi juz australiska para z Mamalleny. okazuje sie, ze kierowca jest spozniony bo szukal nas w Hotelu Colon. bosheee, ale dupek z tego recepcjonisty w Lunie! samochod rusza spod hostelu i jedzie do innego - Casco Viejo, zeby odebrac kolejnych pasazerow. na miejscu staja trzy inne jeepy. pytamy sie, ile osob jedzie dzis z nimi do portu. 70(!) - pada odpowiedz i to tylko ta czesc, ktora wyjezdza o 5 rano bo ludzi jest wiecej i o 7am pod hostele podjada nastepne samochody. wow! nie myslalam, ze San Blas jet az tak popularne...
kiedy nasz jeep jest juz pelny, nareszcie, ruszamy w droge. przejezdzamy obok pieknie podswietlnych ruin Panama Viejo, ktore znajduja sie po drugiej stronie miasta i samochod zatrzymuje sie na parkingu wielkiego supermarketu. to miejsce spotkan wszystkich samochodow, ktore jada w kierunku San Blas. charyzmatyczna szefowa firmy transportowej jest otoczona wianuszkiem gringo i wymachuje jakimis papierami. nie zawracamy sobie nia glowy i wchodzimy do sklepu zrobic zakupy na droge. kiedy wychodzimy na zewnatrz wyczytywane sa imiona i ludzie po kolei placa za uslugi firmy. siadamy na krawezniku z paczka sniadaniowych ciasteczek i czekamy. wszystko zajmuje duzo czasu i tak naprawde nasz samochod rusza z parkingu dopiero o 7.30 am... a moglysmy sobie slodko spac.
nie jestem pewna, ktoredy prowadzi droga, ktora dojezdzamy do ziemi Indian Kuna Yala. na poczatku jedziemy prosta jak drut i dziurawa jak sitko asfaltowka. potem asfalt gdzies znikna i wjezdzamy na gruntowa sinusoide, ktora doprowadza nas do malej drewnianej budki. wyskakuje z niej Pan Indianin Kuna z zezem rozbierznym i kasuje nas po 6 dolcow od lba za wjazd na ich terytorium. z tego miejsca droga zaczyna sie wic, wznosci i opadac jeszcze bardziej niz wczesniej. gesty las, ciagnace sie po horyzont pagorki i niebo pokryte szarymi klebami chmur sprawia super tajemnicze wrazenie. przestajemy gadac i cala grupa wbija oczy w okna. jest naprawde pieknie i na dodatek widzimy tukana:)
po kilku godzinach jazdy jeep zatrzymuje sie przed mala, ale gleboka rzeka. na brzegu stoi kilku turystow, stado Indian i ze dwa inne samochody. dojechalismy do portu - rzuca nasz kierowca i wyskakuje na zewnatrz wypakowywac nasze bagaze. plecaki naszych wspoltowarzyszow zmiescily sie do srodka. nasze kobyly byly na to za wielkie i powedrowaly na dach. z zainteresowaniem przygladalysmy sie jak kierowca pakowal je rano wielkie plastikowe worki... teraz nie mamy juz zadnych pytan. oba worki nie sa juz czarne, ale wsciekle pomaranczowe! caly kurz z drogi przylepil sie wlasnie do nich.
po rozladunku zaczynamy sie zastanawiac, co dalej. nikt nam nic nie powiedzial, nie poinstruowal. siadamy wiec na zwalonym pniu drzewa i czekamy. tylko ja mowie po hiszpansku wiec cala grupa z naszego jeepa wpatruje sie we mnie. ciezko jest mi cokolwiek zrobic bo nasz kierowca wlasnie zaciekle sie awanturuje z kilkoma Indianami. kiedy opadaja emocje okazuje sie, ze nikt nic nie wie... ale niespodzianka! siadamy z powrotem na pien i czekamy. kilka minut pozniej podchodza do nas Indianie i pytaja, gdzie jedziemy. kazda para wymienia inna nazwe. od nas z samochodu tylko Martyna i ja plyniemy do Kolumbii, reszta jedzie na kilka dni na wyspy San Blas. panowie kaza im czekac, a nas pakuja do lodki, ktora wlasnie pojawila sie przy brzegu. machamy na pozegnanie naszym znajomym i owiniete w plastikowa plachte ruszamy dlugim kanoa w kierunku morza.
kiedy wyplywamy na zatoke naszym oczom ukazuja sie malutkie Indianskie wyspy. przy jednej z nich zakotwiczona jest Chirrisa. Indianin pyta sie o imie kapitana i zaczynaja sie poszukiwania lodzi. podplywamy do kazdej z lodek i sprawdzamy nazwe - jest! na pokladzie slicznego jachtu wita nas kapitan Salvador (jego imie znaczy nic wiecej jak 'zbawiciel') i jego dwuosobowa, argentynska zaloga: Eugenia i Sebastian. aha! jest jeszcze smukly kundelek - Chirime:)
Seba oprowadza nas po lodzi objasniajac jednoczesnie panujace na niej zasady. uczymy sie obslugiwac toalete i poznajemy nasza klaustrofobiczna kabine. kapitan prosi, aby wyciagnac wszystkie rzeczy, ktore beda nam potrzebne w czasie rejsu, a wielkie plecaki wrzucic do specjalnego schowka na dziobie. kiedy konczymy wszystkie przygotowania zasiadamy przy stole i dostajemy kawe oraz sok. Kapitan Zbawiciel jest troche wkurzony, ze cala grupa nie przyjechala ta sama lodka i bedzie musial objasniac zasady kilkakrotnie...
wysepka przy, ktorej stoi nasz jacht jest malutka. prawie nie ma drzew. za to do oporu jest napackana prymitywnymi domkami. bambusowe konstrukcje budowane na palach sa stawiane nawet na morzu. Indianie przemieszczaja sie pomiedzy wyspami za pomoca drewnianych kanoa. niektore z nich maja dolaczany zagiel i wygladaja wprost uroczo.
jakies 40 minut po naszym przyjezdzie na pokladzie pojawia sie australijska parka i dwoch australijskich chlopakow. niezadowolony kapitan wypytuje sie nowoprzybylych, gdzie jest ostatnia para, przeciez mialo nas byc osmioro! kolejna godzine pozniej, kiedy wszyscy siedzimy przy stole zajeci rozmowa i wcinaniem ubogiego sniadania podchodzi do nas Zbawiciel i z polusmiechem (zdenerwowany) wyjasnia, ze hostel Mamallena jest do dupy i wiecej z nimi pracowac nie bedzie. okazuje sie, ze zapomnieli poinformowac kapitana, ze amerykanska para sie rozchorowala i zamiast dzisiaj, dojedzie do nas jutro... w zwiazku z calym tym zamieszaniem Salvador proponuje nam uklad: daje nam jeden extra dzien na jachcie jesli zgodzimy sie poczekac na Amerykanow. jak dla nas jest to super wiadomosc! w jezyku finansowym naszej wycieczki znaczy to dokladnie to samo, co zmniejszenie ceny rejsu. wyglada na to, ze wszyscy sa tego samego zdania i z zachwytem zgadzamy sie na oferte kapitana.
po sniadaniu plyniemy (niestety na motorze) w nasz pierwszy rejsik. miejsce, w ktorym spedzimy noc jest przepiekne. cale popoludnie spedzamy na kapieli w morzu i opalaniu:) skaczemy na zmiane z lodzi do wody. niektorzy plyna do wyspy, na ktorej znajduje sie kilka cabani i bar. kapitan jest bardzo zajety piciem piwa Balboa i paleniem fajek, wiec o Chirime musza zadbac Seba i Egenia. wsiadaja na ponton i zawoza biedna psine na lad, zeby mogla sie wysiusiac. w miedzyczasie podplywa do nas indianska lodka i Salvador kupuje dwa wielkie, zywe homary. (mielismy nadzieje, ze zjemy je na kolacje, ale tak sie nie stalo.)
kilka slow o jedzeniu... jestem GLODNA!!!! nie daja nam wystarczajaco jedzenia. lunch tylko narobil nam smaku. po kolacji czujemy niedosyt. dzieki Bogu mamy jeszcze ciasteczka...
a.
wstajemy o 4 rano, zeby moc sie spokojnie spakowac i dotrzec do Luny na czas. kiedy wychodzimy przed hotel jest wciaz ciemno i nikogo nie ma na ulicy. wciaz jestesmy wsciekle, ze koles z Luny olal nasze poranne bezpieczenstwo i kazal nam wedrowac z calym dobytkiem oraz kupa pieniedzy w kieszeni po niebezpiecznej dzielni. do hostelu docieramy 10 minut przed czasem. we wnetrzu budynku, na schodach siedzi juz gromadka ludzi. niektorzy czekaja na taksowki, ktore zabiora ich na lotnisko, inni na wyjazd na San Blas.
nasz kierowca spoznia sie oczwiscie i w trakcie czekania dowiadujemy sie od pewnej dziewczyny jak okropny jest rejs do Cartageny... jej znajomi wymiotowali przez 3 pierwsze dni! uswiadamiamy ja, ze my plyniemy do Sapzurro wiec ominie nas zeglowanie na otwartym morzu. bedziemy sie trzymac brzegu i mam nadzieje, nie natrafimy na zadne straszliwe fale. mam nadzieje...
nagle wpada do przedsionka facet i wykrzykuje nasze imiona - mamy wsiadac do jeepa. w srodku siedzi juz australiska para z Mamalleny. okazuje sie, ze kierowca jest spozniony bo szukal nas w Hotelu Colon. bosheee, ale dupek z tego recepcjonisty w Lunie! samochod rusza spod hostelu i jedzie do innego - Casco Viejo, zeby odebrac kolejnych pasazerow. na miejscu staja trzy inne jeepy. pytamy sie, ile osob jedzie dzis z nimi do portu. 70(!) - pada odpowiedz i to tylko ta czesc, ktora wyjezdza o 5 rano bo ludzi jest wiecej i o 7am pod hostele podjada nastepne samochody. wow! nie myslalam, ze San Blas jet az tak popularne...
kiedy nasz jeep jest juz pelny, nareszcie, ruszamy w droge. przejezdzamy obok pieknie podswietlnych ruin Panama Viejo, ktore znajduja sie po drugiej stronie miasta i samochod zatrzymuje sie na parkingu wielkiego supermarketu. to miejsce spotkan wszystkich samochodow, ktore jada w kierunku San Blas. charyzmatyczna szefowa firmy transportowej jest otoczona wianuszkiem gringo i wymachuje jakimis papierami. nie zawracamy sobie nia glowy i wchodzimy do sklepu zrobic zakupy na droge. kiedy wychodzimy na zewnatrz wyczytywane sa imiona i ludzie po kolei placa za uslugi firmy. siadamy na krawezniku z paczka sniadaniowych ciasteczek i czekamy. wszystko zajmuje duzo czasu i tak naprawde nasz samochod rusza z parkingu dopiero o 7.30 am... a moglysmy sobie slodko spac.
nie jestem pewna, ktoredy prowadzi droga, ktora dojezdzamy do ziemi Indian Kuna Yala. na poczatku jedziemy prosta jak drut i dziurawa jak sitko asfaltowka. potem asfalt gdzies znikna i wjezdzamy na gruntowa sinusoide, ktora doprowadza nas do malej drewnianej budki. wyskakuje z niej Pan Indianin Kuna z zezem rozbierznym i kasuje nas po 6 dolcow od lba za wjazd na ich terytorium. z tego miejsca droga zaczyna sie wic, wznosci i opadac jeszcze bardziej niz wczesniej. gesty las, ciagnace sie po horyzont pagorki i niebo pokryte szarymi klebami chmur sprawia super tajemnicze wrazenie. przestajemy gadac i cala grupa wbija oczy w okna. jest naprawde pieknie i na dodatek widzimy tukana:)
po kilku godzinach jazdy jeep zatrzymuje sie przed mala, ale gleboka rzeka. na brzegu stoi kilku turystow, stado Indian i ze dwa inne samochody. dojechalismy do portu - rzuca nasz kierowca i wyskakuje na zewnatrz wypakowywac nasze bagaze. plecaki naszych wspoltowarzyszow zmiescily sie do srodka. nasze kobyly byly na to za wielkie i powedrowaly na dach. z zainteresowaniem przygladalysmy sie jak kierowca pakowal je rano wielkie plastikowe worki... teraz nie mamy juz zadnych pytan. oba worki nie sa juz czarne, ale wsciekle pomaranczowe! caly kurz z drogi przylepil sie wlasnie do nich.
po rozladunku zaczynamy sie zastanawiac, co dalej. nikt nam nic nie powiedzial, nie poinstruowal. siadamy wiec na zwalonym pniu drzewa i czekamy. tylko ja mowie po hiszpansku wiec cala grupa z naszego jeepa wpatruje sie we mnie. ciezko jest mi cokolwiek zrobic bo nasz kierowca wlasnie zaciekle sie awanturuje z kilkoma Indianami. kiedy opadaja emocje okazuje sie, ze nikt nic nie wie... ale niespodzianka! siadamy z powrotem na pien i czekamy. kilka minut pozniej podchodza do nas Indianie i pytaja, gdzie jedziemy. kazda para wymienia inna nazwe. od nas z samochodu tylko Martyna i ja plyniemy do Kolumbii, reszta jedzie na kilka dni na wyspy San Blas. panowie kaza im czekac, a nas pakuja do lodki, ktora wlasnie pojawila sie przy brzegu. machamy na pozegnanie naszym znajomym i owiniete w plastikowa plachte ruszamy dlugim kanoa w kierunku morza.
kiedy wyplywamy na zatoke naszym oczom ukazuja sie malutkie Indianskie wyspy. przy jednej z nich zakotwiczona jest Chirrisa. Indianin pyta sie o imie kapitana i zaczynaja sie poszukiwania lodzi. podplywamy do kazdej z lodek i sprawdzamy nazwe - jest! na pokladzie slicznego jachtu wita nas kapitan Salvador (jego imie znaczy nic wiecej jak 'zbawiciel') i jego dwuosobowa, argentynska zaloga: Eugenia i Sebastian. aha! jest jeszcze smukly kundelek - Chirime:)
Seba oprowadza nas po lodzi objasniajac jednoczesnie panujace na niej zasady. uczymy sie obslugiwac toalete i poznajemy nasza klaustrofobiczna kabine. kapitan prosi, aby wyciagnac wszystkie rzeczy, ktore beda nam potrzebne w czasie rejsu, a wielkie plecaki wrzucic do specjalnego schowka na dziobie. kiedy konczymy wszystkie przygotowania zasiadamy przy stole i dostajemy kawe oraz sok. Kapitan Zbawiciel jest troche wkurzony, ze cala grupa nie przyjechala ta sama lodka i bedzie musial objasniac zasady kilkakrotnie...
wysepka przy, ktorej stoi nasz jacht jest malutka. prawie nie ma drzew. za to do oporu jest napackana prymitywnymi domkami. bambusowe konstrukcje budowane na palach sa stawiane nawet na morzu. Indianie przemieszczaja sie pomiedzy wyspami za pomoca drewnianych kanoa. niektore z nich maja dolaczany zagiel i wygladaja wprost uroczo.
jakies 40 minut po naszym przyjezdzie na pokladzie pojawia sie australijska parka i dwoch australijskich chlopakow. niezadowolony kapitan wypytuje sie nowoprzybylych, gdzie jest ostatnia para, przeciez mialo nas byc osmioro! kolejna godzine pozniej, kiedy wszyscy siedzimy przy stole zajeci rozmowa i wcinaniem ubogiego sniadania podchodzi do nas Zbawiciel i z polusmiechem (zdenerwowany) wyjasnia, ze hostel Mamallena jest do dupy i wiecej z nimi pracowac nie bedzie. okazuje sie, ze zapomnieli poinformowac kapitana, ze amerykanska para sie rozchorowala i zamiast dzisiaj, dojedzie do nas jutro... w zwiazku z calym tym zamieszaniem Salvador proponuje nam uklad: daje nam jeden extra dzien na jachcie jesli zgodzimy sie poczekac na Amerykanow. jak dla nas jest to super wiadomosc! w jezyku finansowym naszej wycieczki znaczy to dokladnie to samo, co zmniejszenie ceny rejsu. wyglada na to, ze wszyscy sa tego samego zdania i z zachwytem zgadzamy sie na oferte kapitana.
po sniadaniu plyniemy (niestety na motorze) w nasz pierwszy rejsik. miejsce, w ktorym spedzimy noc jest przepiekne. cale popoludnie spedzamy na kapieli w morzu i opalaniu:) skaczemy na zmiane z lodzi do wody. niektorzy plyna do wyspy, na ktorej znajduje sie kilka cabani i bar. kapitan jest bardzo zajety piciem piwa Balboa i paleniem fajek, wiec o Chirime musza zadbac Seba i Egenia. wsiadaja na ponton i zawoza biedna psine na lad, zeby mogla sie wysiusiac. w miedzyczasie podplywa do nas indianska lodka i Salvador kupuje dwa wielkie, zywe homary. (mielismy nadzieje, ze zjemy je na kolacje, ale tak sie nie stalo.)
kilka slow o jedzeniu... jestem GLODNA!!!! nie daja nam wystarczajaco jedzenia. lunch tylko narobil nam smaku. po kolacji czujemy niedosyt. dzieki Bogu mamy jeszcze ciasteczka...
a.
dzien: 111 ale w kolo jest wesolo -o-o-o 19.01.10
wstajemy wczesnie rano. noc byla szalenie goraca. przez dwa malutkie okienka wpadal czasami lekki wietrzyk, ale nawet to nie wplynelo na otaczajaca nas ze wszystkich stron duchote. kiedy pojawiamy sie na pokladzie na stole stoi juz sniadanie, a niektorzy maja juz za soba orzezwiajaca kapiel w morzu. Seba odpowiedzialny jest za gotowanie, Eugenia podaje do stolu i sprzata. jest swiezoparzona kawa, sok, mleko, platki i herbatniki. bogatsi o doswiadczenia dnia wczorajszego, jemy ile wlezie, aby dotrwac jakos do lunchu. po posilku kapitan wciaga kotwice i ruszamy w droge powrotna. w Carti maja do nas dolaczyc wczorajsi, zagubieni pasazerowie.
Kapitan Zbawiciel jest Hiszpanem okolo piedziesiatki. ma dlugie do ramion, przerzedzone wlosy i wielkie, odstajace uszy. jest dosc wysoki, ale bardzo wychudzony. ma pomarszczone, wysuszone sloncem cialo i lekko zgarbiona sylwetke. jak przystalo na wilka morskiego mowi malo i proporcjonalnie duzo pije i pali. mowi z charakterystycznym dla Hiszpanow sepleniacym akcentem, ktory wydaje sie byc duzo bardziej komiczny na tle jego argentynskiej zalogi. Sebastian jest 24 letnim chlopakiem z Santa Fe. tak jak kapitan ma dlugie, ale geste i krecone wlosy oraz niebieskie oczy. Seba ma charakter typowego artesano. z reszta byl jednym z nich przed dlugi czas. zawsze usmiechniety i chetny do pomocy. kocha podroze, ludzi, sztuke i swoj jacht. od jakiegos czasu pracuje dla Salvadora. musi uzbierac wystarczajaco kasy, aby naprawic silnik w swojej lodzi, ktora zostawil w Sapzurro. oprocz zdolnosci miedzyludzkich potrafi swietnie gotowac i zeglowac. Eugenia natomiast... - nikt nie wie skad sie wziela i co tak wlasciwie robi na jachcie Salvadora. jedyne, co w tym momencie wiemy to to, ze jest przepiekna latynoska dziewczyna, na ktorej widok slinia sie wszyscy faceci na lodzi:)
w Carti nie czekamy dlugo. w krotce na Chirrisie pojawia sie amerykanska para: Stephanie i Aaron. od nich dowiedujemy sie, ze Mamallena powiedziala im, ze nie ma zadnego problemu i na lodz moga przyjechac kiedy beda zdrowi... pochlonieci rozwazaniem czyja to wina i jak w ogole do tego zamieszania doszlo nie zauwazamy, ze do jachtu podplywa inna lodka i wysiada z niej trzech pasazerow! teraz juz w ogole nie wiemy, o co tu chodzi. Salvador z usmiechem wita chlopakow, a do nas rzuca - chlopcy sa sportowcami i przyjechali na jacht ze swoimi deskami do kitesurfingu. yyyy... wszyscy sa zupelnie zdezorientowani. zastanowmy sie: Chirrisa ma 15 m dlugosci, 4 dwuosobowe kabiny, 2 lazienki, kuchnie z mala jadalnia oraz dwa siedzenia i stol na zewnatrz. razem z zaginiona amerykanska para jest nas 8 osob plus 3 osoby z zalogi, dla ktorych teoretycznie nia ma juz miejsca do spania. gdzie zatem jest miejsce dla kolejnych trzech duzych facetow?! w hostelu zapewniali nas, ze na te lodz nie zabiera sie wiecej niz 6 - 8 osob. wczoraj Zbawiciel mowil nam jaki to jego usluga reprezentuje standard, i ze cena jest taka wysoka bo na Chirrisie nie ma jednoczesnie wiecej niz 8 pasazerow. dzisiaj te wszystkie piekne slowa w ogole nie maja zadnej mocy - jest nas 11 i kropka. biedni Holendrzy zdaja sie nie miec pojecia jaki los ich czeka. mysla, ze wszyscy trafilismy dzis na Chirrise i ze lodz odplywa zgodnie z planem. specjalnie tlukli sie do Panama City z Bocas del Torro caly wczorajszy dzien, zeby z rana zalapac sie na transport i dotrzec na Chirrise na czas. szybko uswiadamiamy ich, co tu sie dzieje, i ze kapitan jest lakomym na kase dupkiem, dlatego nie zwazajac na komfort naszej podrozy upchal na jacht dwa razy wiecej osob niz powinnien. chlopaki z Australii martwia sie najbardziej o jedzenie, my o kabine i o jedzenie.
Sebastian objasnia nam dzisiejsza trase, a Salvador zasiada za sterem - ruszamy.
Archipelag San Blas jest wyjatkowo piekny. od miejscowosci Porvenir az do granicy z Kolumbia rozciaga sie ziemia Indian Kuna. w jej sklad wchodzi gorzyste, pokryte gestym lasem wybrzeze i masa wysepek roznej wielkosci. niektore z nich maja srednice 2 m, a jedyna roslinnosc stanowi pojedyncza palma. mijamy te wszystkie urocze wysepki raz z lewej raz z prawej strony. wiele z nich jest niezamieszkalych. Salvador opowiada nam troche o historii Indian. podobno przybyli do Panamy uciekajac z Wenezueli przed konkwistatorami. ze wzgledu na trudne warunki panujace na ladzie (gesta dzungla, choroby, niebezpieczne zwierzeta, niesprzyjajacy klimat) zasiedlili glownie przybrzezne wyspy. kiedys archipelag nie wygladal tak, jak dzis. Indianie zupelnie zmienili ich naturalny wyglad. wyspy byly spowite przez niskie krzaki i lasy mangrowe. palmy zostaly tu specjalnie sprowadzone z ladu, a mangry powycinane. dzieki tym zabiegom wysepki spelniaja egzotyczne oczekiwania kazdego turysty i sa bardzo pozyteczne ze wzgledu na kokosy, z ktorych produkcji slyna Kuna Yala.
doplywamy do trzech malych wysepek polozonych na blekitnej lagunie. kiedy tylko opada na dno kotwica wszyscy (razem z psem) wyskakujemy do wody i plyniemy na plaze. wyspa jest rajskaaaa! ma najdrobniejszy na swiecie, bialy piseczek i mnostwo, powiginanych na rozne strony palm. razem z Ryanem i Davidem obchodzimy ja w 5 minut. potem siadamy na plazy, budujemy zamki z piasku i gadamy o Polsce. chlopaki mieli przyjemnosc spedzic w naszej pieknej ojczyznie kilka dni i zadaja duzo sensownych pytan: o historie, kulture, ludzi itp. zeby tego bylo malo, David jest pol Polakiem i wlasnie stara sie o polski paszport. po polsku potrafi powiedziec jedynie: dziekuje, ale za to z jakim pieknym akcentem:) razem z Ryanem maja po 23 lata i sa z zawodu elektrykami. i teraz prosze sobie wyobrazic dwoch polskich chlopakow, elektrykow, ktorzy rzucaja prace zeby podrozowac po swiecie - utopia! Australia ma wspanialy system edukacyjny. wszyscy, nie wazne czy bedziesz kucharzem czy prawnikiem, musza uczyc sie do 18 roku zycia. kiedy osiagaja ten wiek reprezentuja ten sam poziom wiedzy. wtedy maja mozliwosc wybrania swojego przyszlego zawodu. na rowni stoja: elektrycy, stolarze, hydraulicy oraz humanisci, ekonomisci, chemicy. kazdego ceni sie tak samo. wszyscy maja taka sama szanse dostania dobrze platnej pracy i robienia w zyciu dokladnie tego, co ich interesuje. w Polsce... szkoda slow! nasz system jest potworny. z gory szufladkuje sie i ocenia mlodych ludzi. mamy podzial na roboli i intelektualistow. co jesli 16-latek z inteligenckiej rodziny chcialby zostac stolarzem? nie, nie moze! musi zostac marketingowcem albo socjologiem. w Polsce ludzi ocenia sie po zawodzie. w Australii kazdy jest swojego rodzaju specjalista i wszystkich szanuje sie tak samo.
a.
wstajemy wczesnie rano. noc byla szalenie goraca. przez dwa malutkie okienka wpadal czasami lekki wietrzyk, ale nawet to nie wplynelo na otaczajaca nas ze wszystkich stron duchote. kiedy pojawiamy sie na pokladzie na stole stoi juz sniadanie, a niektorzy maja juz za soba orzezwiajaca kapiel w morzu. Seba odpowiedzialny jest za gotowanie, Eugenia podaje do stolu i sprzata. jest swiezoparzona kawa, sok, mleko, platki i herbatniki. bogatsi o doswiadczenia dnia wczorajszego, jemy ile wlezie, aby dotrwac jakos do lunchu. po posilku kapitan wciaga kotwice i ruszamy w droge powrotna. w Carti maja do nas dolaczyc wczorajsi, zagubieni pasazerowie.
Kapitan Zbawiciel jest Hiszpanem okolo piedziesiatki. ma dlugie do ramion, przerzedzone wlosy i wielkie, odstajace uszy. jest dosc wysoki, ale bardzo wychudzony. ma pomarszczone, wysuszone sloncem cialo i lekko zgarbiona sylwetke. jak przystalo na wilka morskiego mowi malo i proporcjonalnie duzo pije i pali. mowi z charakterystycznym dla Hiszpanow sepleniacym akcentem, ktory wydaje sie byc duzo bardziej komiczny na tle jego argentynskiej zalogi. Sebastian jest 24 letnim chlopakiem z Santa Fe. tak jak kapitan ma dlugie, ale geste i krecone wlosy oraz niebieskie oczy. Seba ma charakter typowego artesano. z reszta byl jednym z nich przed dlugi czas. zawsze usmiechniety i chetny do pomocy. kocha podroze, ludzi, sztuke i swoj jacht. od jakiegos czasu pracuje dla Salvadora. musi uzbierac wystarczajaco kasy, aby naprawic silnik w swojej lodzi, ktora zostawil w Sapzurro. oprocz zdolnosci miedzyludzkich potrafi swietnie gotowac i zeglowac. Eugenia natomiast... - nikt nie wie skad sie wziela i co tak wlasciwie robi na jachcie Salvadora. jedyne, co w tym momencie wiemy to to, ze jest przepiekna latynoska dziewczyna, na ktorej widok slinia sie wszyscy faceci na lodzi:)
w Carti nie czekamy dlugo. w krotce na Chirrisie pojawia sie amerykanska para: Stephanie i Aaron. od nich dowiedujemy sie, ze Mamallena powiedziala im, ze nie ma zadnego problemu i na lodz moga przyjechac kiedy beda zdrowi... pochlonieci rozwazaniem czyja to wina i jak w ogole do tego zamieszania doszlo nie zauwazamy, ze do jachtu podplywa inna lodka i wysiada z niej trzech pasazerow! teraz juz w ogole nie wiemy, o co tu chodzi. Salvador z usmiechem wita chlopakow, a do nas rzuca - chlopcy sa sportowcami i przyjechali na jacht ze swoimi deskami do kitesurfingu. yyyy... wszyscy sa zupelnie zdezorientowani. zastanowmy sie: Chirrisa ma 15 m dlugosci, 4 dwuosobowe kabiny, 2 lazienki, kuchnie z mala jadalnia oraz dwa siedzenia i stol na zewnatrz. razem z zaginiona amerykanska para jest nas 8 osob plus 3 osoby z zalogi, dla ktorych teoretycznie nia ma juz miejsca do spania. gdzie zatem jest miejsce dla kolejnych trzech duzych facetow?! w hostelu zapewniali nas, ze na te lodz nie zabiera sie wiecej niz 6 - 8 osob. wczoraj Zbawiciel mowil nam jaki to jego usluga reprezentuje standard, i ze cena jest taka wysoka bo na Chirrisie nie ma jednoczesnie wiecej niz 8 pasazerow. dzisiaj te wszystkie piekne slowa w ogole nie maja zadnej mocy - jest nas 11 i kropka. biedni Holendrzy zdaja sie nie miec pojecia jaki los ich czeka. mysla, ze wszyscy trafilismy dzis na Chirrise i ze lodz odplywa zgodnie z planem. specjalnie tlukli sie do Panama City z Bocas del Torro caly wczorajszy dzien, zeby z rana zalapac sie na transport i dotrzec na Chirrise na czas. szybko uswiadamiamy ich, co tu sie dzieje, i ze kapitan jest lakomym na kase dupkiem, dlatego nie zwazajac na komfort naszej podrozy upchal na jacht dwa razy wiecej osob niz powinnien. chlopaki z Australii martwia sie najbardziej o jedzenie, my o kabine i o jedzenie.
Sebastian objasnia nam dzisiejsza trase, a Salvador zasiada za sterem - ruszamy.
Archipelag San Blas jest wyjatkowo piekny. od miejscowosci Porvenir az do granicy z Kolumbia rozciaga sie ziemia Indian Kuna. w jej sklad wchodzi gorzyste, pokryte gestym lasem wybrzeze i masa wysepek roznej wielkosci. niektore z nich maja srednice 2 m, a jedyna roslinnosc stanowi pojedyncza palma. mijamy te wszystkie urocze wysepki raz z lewej raz z prawej strony. wiele z nich jest niezamieszkalych. Salvador opowiada nam troche o historii Indian. podobno przybyli do Panamy uciekajac z Wenezueli przed konkwistatorami. ze wzgledu na trudne warunki panujace na ladzie (gesta dzungla, choroby, niebezpieczne zwierzeta, niesprzyjajacy klimat) zasiedlili glownie przybrzezne wyspy. kiedys archipelag nie wygladal tak, jak dzis. Indianie zupelnie zmienili ich naturalny wyglad. wyspy byly spowite przez niskie krzaki i lasy mangrowe. palmy zostaly tu specjalnie sprowadzone z ladu, a mangry powycinane. dzieki tym zabiegom wysepki spelniaja egzotyczne oczekiwania kazdego turysty i sa bardzo pozyteczne ze wzgledu na kokosy, z ktorych produkcji slyna Kuna Yala.
doplywamy do trzech malych wysepek polozonych na blekitnej lagunie. kiedy tylko opada na dno kotwica wszyscy (razem z psem) wyskakujemy do wody i plyniemy na plaze. wyspa jest rajskaaaa! ma najdrobniejszy na swiecie, bialy piseczek i mnostwo, powiginanych na rozne strony palm. razem z Ryanem i Davidem obchodzimy ja w 5 minut. potem siadamy na plazy, budujemy zamki z piasku i gadamy o Polsce. chlopaki mieli przyjemnosc spedzic w naszej pieknej ojczyznie kilka dni i zadaja duzo sensownych pytan: o historie, kulture, ludzi itp. zeby tego bylo malo, David jest pol Polakiem i wlasnie stara sie o polski paszport. po polsku potrafi powiedziec jedynie: dziekuje, ale za to z jakim pieknym akcentem:) razem z Ryanem maja po 23 lata i sa z zawodu elektrykami. i teraz prosze sobie wyobrazic dwoch polskich chlopakow, elektrykow, ktorzy rzucaja prace zeby podrozowac po swiecie - utopia! Australia ma wspanialy system edukacyjny. wszyscy, nie wazne czy bedziesz kucharzem czy prawnikiem, musza uczyc sie do 18 roku zycia. kiedy osiagaja ten wiek reprezentuja ten sam poziom wiedzy. wtedy maja mozliwosc wybrania swojego przyszlego zawodu. na rowni stoja: elektrycy, stolarze, hydraulicy oraz humanisci, ekonomisci, chemicy. kazdego ceni sie tak samo. wszyscy maja taka sama szanse dostania dobrze platnej pracy i robienia w zyciu dokladnie tego, co ich interesuje. w Polsce... szkoda slow! nasz system jest potworny. z gory szufladkuje sie i ocenia mlodych ludzi. mamy podzial na roboli i intelektualistow. co jesli 16-latek z inteligenckiej rodziny chcialby zostac stolarzem? nie, nie moze! musi zostac marketingowcem albo socjologiem. w Polsce ludzi ocenia sie po zawodzie. w Australii kazdy jest swojego rodzaju specjalista i wszystkich szanuje sie tak samo.
a.
dzien: 112 'nie bedziecie plywac w...' 20.01.10
znow jestemy ostatnie na sniadanie... zagadka noclegu naszych trzech nowych kolegow rozwiazuje sie rano. okazuje sie, ze Holendrzy spali na zewnatrz! ja bym juz Zbawicielowi za to awanture urzadzila! 400 dolcow i nocleg na lawce?!
wyplywamy w morze. dzis czeka nas piec godzin zeglowania. nie wiem czy to odpowiednie slowo, bo jak na razie zagle od dwoch dni sa zwiniete. ku naszemu zdziwieniu Salvador razem z Seba skacza po jachcie w te i spowrotem, az w koncu rozwijaja zagiel boma - wow! kazdy zajmuje swoje miejsce. jedni na lawkach, inni na dziobie. niebo jest wciaz zachmurzone. pierwszego dnia rejsu wszyscy zjaralismy sie na czerwono przy tak samo szarym niebie. w zwiazku z tym dzis, od rana oblewamy sie kremami z bardzo wysokimi filtrami slonecznymi i unikamy ekspozycji na chmury:) godzinke po starcie fale staja sie wysokie i cala lodz buja sie z lewej na prawa i z powrotem. na pokladzie mamy dwie osoby, ktore deklaruja nietolerancje bujania. Aaron zasypia na lawce zaraz po sniadaniu i nie budzi sie az do lunchu. Georgi natomiast, najpierw siedzi niewzruszona, potem co chwile zmienia miejsce, az w koncu robi sie zielona i kolejne 4 godziny spedza na puszczaniu pawiow przez burte. reszta pasazerow trzyma sie calkiem niezle. i Martynie i mi jest dosc niedobrze, ale nie dajemy po sobie poznac i twardo lezymy na pokladzie. mijamy nastepne wysepki. wiatr jest stosunkowo silny i jacht plynie szybko. najwieksza atrakcja dzisiejszego dnia sa delfiny, ktorych nikt nie widzial... Seba zauwazyl je, kiedy siedzial na dziobie. w tym samym momecie kiedy dal nam znak, delfiny zniknely w morskich balwanach i tyle z tego mielismy radochy.
Indianie Kuna Yala sa najbardziej niezalezna indianska grupa swiata. maja swoje ziemie i prawo niezalezne od prawa Panamy. zyja glownie z rybolostwa, wyrobow recznych i turystyki. w ich kulturze panuje matriarchat, czyli... rzadza kobiety. wlasnie ona maja prawo do calego majatku. tradycja kultywowana jest do tego stopnia, ze gdy rodzina Kuna nie dorobi sie corki ziemie dziedziczy najbardziej kobiecy syn lub syn homoseksualny. prawo Kuna jest bardzo surowe. Salvador opowiada nam historie mezczyzny, ktory pod wplywem alkoholu wyciagnal noz w kierunku innego Kuny. reakcja spolecznosci byla natychmiastowa. mezczyzne zlapano, zgolono mu glowe i wygoniono z wioski. osoba z lysa glowa nie ma wstepu na zadna wyspe, musi uciekac do dzungli i czekac tam, az odrosna jej wlosy. jak zakonczyl opowiesc Zbawiciel - w dzungli czeka go tylko smierc.
po kilku godzinach zeglowania wplywamy pomiedzy wyspy i lad. fale uspokajaja sie na tyle, ze mozna spokojnie podac lunch. mimo choroby morskiej wszyscy rzucaja sie na jedzenie i w 5 minut znikaja ze stolu wszystkie smakolyki. po obiadku robimy sie spiacy i zanim jacht wyplywa z powrotem na dzikie wody kazdy znaduje sobie miejsce na drzemke. my mamy juz dosc lezenia na niewygodnym pokladzie i schodzimy do kabiny. wydawalobysie, ze tam bedzie jeszcze gorzej, ale nie jest i przyjemne bujanie lula nas do snu. budzimy sie dopiero kiedy lodz prawie dobija do wyspy, przy ktorej zostaniemy na noc. w trakcie nawigacji kapitan zmienil zdanie co do miejsca naszego dzisiejszego postoju. wybrana wczesniej wyspa byla oblepiona jachtami z kazdej strony i jak to powiedzial Zbawiciel: 'nie chce, zebyscie plywali w czyims gownie' i poplynal dalej... troche jestesmy rozczarowani jego decyzja, gdyz poprzednia wyspa byla zasiedlona i miala kilka wiosek indianskich, ktore mielismy nadzieje odwiedzic. ale nowe miejsce jest duzo ladniejsze i sklada sie z kilku wysepek otoczonych rafa kolarowa.
tak jak zwykle, po zakotwiczeniu jachtu, wskakujemy do wody i plyniemy na wyspe. Martyna, Aaron, Stephanie i Stu (jeden z Holendrow) dostaja od kapitana ponton, z ktorego wczesniej Salvador odmontowal silnik, oraz pare pagaji, zeby mogli doplynac do wyspy bez zamoczania sie. obchodzimy nasz kawalek ladu do okola, szukamy muszelek i kopiemy dziury w bieluskim piasku. kiedy robi sie szaro plyniemy z powrotem na lodz z nadzieja na jakis porzadna kolacje. niestety, Seba jeszcze nic nie ugotowal, ale zobaczywszy nasze wyglodniale oczy podaje nam kilka kanapek. doslowienie kilka!!! sa zrobione z chleba tostowego. kazdy chwyta po dwie polowki i kanapki koncza sie zanim sie zaczely. dopiero po chwili przypomina sie nam, ze Aaron i Stephanie jeszcze nie wrocili pontonem z wysepki. trudno - to prawdziwy survival! chowamy talerz po kanapkach i udajemy, ze nic sie nie stalo. ps. wczesniej widzialam, jak robili sobie na wyspie buleczkki z maslem orzechowym wiec nie mowinni byc tak glodni jak my. nasze zapasy ciasteczek, krakersow i bananow dawno sie juz skonczyly i jestesmy skazane na glodowanie. skonczyly sie uprzejmosci przy stole. kazdy lapie najwieksza porcje i nie przejmuje sie reszta :)
wieczorem wszyscy zasiadamy znow przy stole zeby popijac, w zaleznosci od grupy, piwo, rum albo wodke.
a.
znow jestemy ostatnie na sniadanie... zagadka noclegu naszych trzech nowych kolegow rozwiazuje sie rano. okazuje sie, ze Holendrzy spali na zewnatrz! ja bym juz Zbawicielowi za to awanture urzadzila! 400 dolcow i nocleg na lawce?!
wyplywamy w morze. dzis czeka nas piec godzin zeglowania. nie wiem czy to odpowiednie slowo, bo jak na razie zagle od dwoch dni sa zwiniete. ku naszemu zdziwieniu Salvador razem z Seba skacza po jachcie w te i spowrotem, az w koncu rozwijaja zagiel boma - wow! kazdy zajmuje swoje miejsce. jedni na lawkach, inni na dziobie. niebo jest wciaz zachmurzone. pierwszego dnia rejsu wszyscy zjaralismy sie na czerwono przy tak samo szarym niebie. w zwiazku z tym dzis, od rana oblewamy sie kremami z bardzo wysokimi filtrami slonecznymi i unikamy ekspozycji na chmury:) godzinke po starcie fale staja sie wysokie i cala lodz buja sie z lewej na prawa i z powrotem. na pokladzie mamy dwie osoby, ktore deklaruja nietolerancje bujania. Aaron zasypia na lawce zaraz po sniadaniu i nie budzi sie az do lunchu. Georgi natomiast, najpierw siedzi niewzruszona, potem co chwile zmienia miejsce, az w koncu robi sie zielona i kolejne 4 godziny spedza na puszczaniu pawiow przez burte. reszta pasazerow trzyma sie calkiem niezle. i Martynie i mi jest dosc niedobrze, ale nie dajemy po sobie poznac i twardo lezymy na pokladzie. mijamy nastepne wysepki. wiatr jest stosunkowo silny i jacht plynie szybko. najwieksza atrakcja dzisiejszego dnia sa delfiny, ktorych nikt nie widzial... Seba zauwazyl je, kiedy siedzial na dziobie. w tym samym momecie kiedy dal nam znak, delfiny zniknely w morskich balwanach i tyle z tego mielismy radochy.
Indianie Kuna Yala sa najbardziej niezalezna indianska grupa swiata. maja swoje ziemie i prawo niezalezne od prawa Panamy. zyja glownie z rybolostwa, wyrobow recznych i turystyki. w ich kulturze panuje matriarchat, czyli... rzadza kobiety. wlasnie ona maja prawo do calego majatku. tradycja kultywowana jest do tego stopnia, ze gdy rodzina Kuna nie dorobi sie corki ziemie dziedziczy najbardziej kobiecy syn lub syn homoseksualny. prawo Kuna jest bardzo surowe. Salvador opowiada nam historie mezczyzny, ktory pod wplywem alkoholu wyciagnal noz w kierunku innego Kuny. reakcja spolecznosci byla natychmiastowa. mezczyzne zlapano, zgolono mu glowe i wygoniono z wioski. osoba z lysa glowa nie ma wstepu na zadna wyspe, musi uciekac do dzungli i czekac tam, az odrosna jej wlosy. jak zakonczyl opowiesc Zbawiciel - w dzungli czeka go tylko smierc.
po kilku godzinach zeglowania wplywamy pomiedzy wyspy i lad. fale uspokajaja sie na tyle, ze mozna spokojnie podac lunch. mimo choroby morskiej wszyscy rzucaja sie na jedzenie i w 5 minut znikaja ze stolu wszystkie smakolyki. po obiadku robimy sie spiacy i zanim jacht wyplywa z powrotem na dzikie wody kazdy znaduje sobie miejsce na drzemke. my mamy juz dosc lezenia na niewygodnym pokladzie i schodzimy do kabiny. wydawalobysie, ze tam bedzie jeszcze gorzej, ale nie jest i przyjemne bujanie lula nas do snu. budzimy sie dopiero kiedy lodz prawie dobija do wyspy, przy ktorej zostaniemy na noc. w trakcie nawigacji kapitan zmienil zdanie co do miejsca naszego dzisiejszego postoju. wybrana wczesniej wyspa byla oblepiona jachtami z kazdej strony i jak to powiedzial Zbawiciel: 'nie chce, zebyscie plywali w czyims gownie' i poplynal dalej... troche jestesmy rozczarowani jego decyzja, gdyz poprzednia wyspa byla zasiedlona i miala kilka wiosek indianskich, ktore mielismy nadzieje odwiedzic. ale nowe miejsce jest duzo ladniejsze i sklada sie z kilku wysepek otoczonych rafa kolarowa.
tak jak zwykle, po zakotwiczeniu jachtu, wskakujemy do wody i plyniemy na wyspe. Martyna, Aaron, Stephanie i Stu (jeden z Holendrow) dostaja od kapitana ponton, z ktorego wczesniej Salvador odmontowal silnik, oraz pare pagaji, zeby mogli doplynac do wyspy bez zamoczania sie. obchodzimy nasz kawalek ladu do okola, szukamy muszelek i kopiemy dziury w bieluskim piasku. kiedy robi sie szaro plyniemy z powrotem na lodz z nadzieja na jakis porzadna kolacje. niestety, Seba jeszcze nic nie ugotowal, ale zobaczywszy nasze wyglodniale oczy podaje nam kilka kanapek. doslowienie kilka!!! sa zrobione z chleba tostowego. kazdy chwyta po dwie polowki i kanapki koncza sie zanim sie zaczely. dopiero po chwili przypomina sie nam, ze Aaron i Stephanie jeszcze nie wrocili pontonem z wysepki. trudno - to prawdziwy survival! chowamy talerz po kanapkach i udajemy, ze nic sie nie stalo. ps. wczesniej widzialam, jak robili sobie na wyspie buleczkki z maslem orzechowym wiec nie mowinni byc tak glodni jak my. nasze zapasy ciasteczek, krakersow i bananow dawno sie juz skonczyly i jestesmy skazane na glodowanie. skonczyly sie uprzejmosci przy stole. kazdy lapie najwieksza porcje i nie przejmuje sie reszta :)
wieczorem wszyscy zasiadamy znow przy stole zeby popijac, w zaleznosci od grupy, piwo, rum albo wodke.
a.
dzien: 113 scary Darien 21.01.10
wczorajsze chmury znalazly jednak sposob, zeby dobrac sie do mojej skory i calkiem bolesnie spalic ja w kilku miejscach. dlatego pierwsza rzecza, jaka robie jest znalezienie sobie dobrego miejsca w cieniu. nie ma mowy - nie ruszam sie stad.
tymczasem Ania zazywajac porannej kapieli w morzu odkrywa malutka, acz totalnie wyposazona rafe koralowa. miesci sie ona tylko kilka metrow od brzegu i jest wielkosci standardowego dywanu, ale co na niej mozna zobaczyc! wszystkie te roslinki, zwierzeta (np. homary... i nawet morene!), ktorych normalnie wypatruje sie na tych ogromych rafach. i nie trzeba nawet nurkowac, zeby to obejrzec. w masce i rurce brodzac, moze, po pas, Ania przyglada sie wszystkiemu tak dokladnie, ze nawet daje sie poparzyc jakiejs mniej przyjacielsko nastawionej roslince rosnacej tuz obok rafy (zgadnijcie jeszcze, w co...;)
z miejsca ruszamy dopiero kolo poludnia. slonce parzy z kazdej strony i do tego jeszcze strasznie buja. wszystko to razem jest tak meczace, ze wkrotce poddajemy sie obie i schodzimy spac pod poklad.
kiedy sie budzimy statek wlasnie zakotwicza. wychodzimy na gore, zeby sprawdzic, gdzie jestesmy. naszym oczom ukazuja sie trzy, calkiem zielone wyspy, w sensie raczej bez plazy i w dodatku w takiej odleglosci od jachtu, ze raczej sie na nie nie wybierzemy (a na pewno nie w plaw). na jednej z nich miesci sie wioska Indian Kuna, do ktorej mamy sie wybrac jutro (to nie ta, ktora byla w planach... Salvador twierdzi jednak, ze bedzie lepiej niz w tamtej, bo bedziemy mieli okazje zobaczyc prawdziwych Indian, a nie tych skomercjalizowanych, dzialajacych pod turystow). tymczasem za prawa burta mozemy zobaczyc w koncu przeslawna ziemie Darien... wysokie gory osnute tajemnicza mgla...
okej... to teraz kilka slow o tym dziwnym kawalku ladu na koncu Panamy, na ktorym nie ma zadnych drog, i nad ktorym trzeba latac samolotem lub oplywac go lodzia.
ziemie Darien to jedne z najbardziej dzikich terenow w obu Amerykach (Park Narodowy Darien wpisany jest na Liste Swiatowego Dziedzictwa Unesco). to najwieksza i jednoczesnie najmniej zaludniona prowincja Panamy (gestosc zaludnienia wynosi mniej niz 3 osoby na kilometr kwadratowy). park jest prawdziwa skarbnica dla fanow dzikiego zycia. lasy deszczowe porosniete sa przez niesamowita roslinosc i zamieszkale przez wiele gatunkow zwierzat. to takze schronienie dla wielu indianskich plemion.
i wszystko byloby piekne i wspaniale, gdyby nie to, ze Darien jednoczesnie jest ekstremalnie niebezpieczny.
najwieksze ryzyko niesie przede wszystkim srodowisko - ziemie Darien sa gorace i duszne. drogi, jezeli w ogole istnieja, sa zupelnie nieoznaczone. takze rzeki, ktorych sporo w tym miejscu, niosa za soba dodatkowe niebezpieczenstwo. brak pomocy i zupelny, zupelny brak pomocy medycznej - jezeli ktokolwiek zgubilby sie na tym terenie... zgubilby sie na dobre. prym wioda tu malaria i zolta ferba. teren slynie rowniez z mnostwa zamieszkalych tu smiercionosnych wezy. jesli jednak jakims cudem komus udaloby sie uniknac tych wszystkich naturalnych zagrozen... istnieje cala masa zagrozen... ze strony czlowieka. na polnocy ukrywaja sie nielegalni, czesto bedacy w koflikcie z prawem, imigraci. grasuja tam bandyci i zlodzieje. takze wiele wiosek nastawionych jest bardzo nieprzyjacielsko do obcych nawiedzajacych ich tereny. Darien jest jednym z glownych miejsc narkotrafficku, przez cala dzungle wioda drogi przerzutowe, a dzialania policji w tych okolicach sa bardzo zakrojone. zeby jeszcze tego bylo malo, niektore z czesci sa miejscami schronienia dla guerrillas (czyt. gerijas), nielegalnych, samozwanczych oddzialow wojskowych z Kolumbii. bardzo czesto zdarza sie, ze regularne kolumbijskie oddzialy wojskowe wkraczaja na te tereny i prowadza tzw. 'polowania' na guerrillas. w poludniowej czesci ziem nierzadko dochodzi takze do porwan i morderstw misjonarzy i turystow.
jeszcze jakis powod, zeby omijac Darien z daleka..?
(oczywiscie, istnieja pewne czesci Darien, ktore sa relatywnie bezpiecznie, i gdzie przy pomocy przewodnika mozna troche poogladac...)
a wracajac do tematu... zbliza sie wieczor, a my tkwimy na jachcie. zasiadamy wiec wszyscy do malego stolika dajac znac zalodze, ze jestesmy glodni.
po kolacji na stole znow pojawiaja sie rum, piwo i wodka (w piciu tej ostatniej zdecydowanie prym wioda Holendrzy), a potem... juz tylko spac.
m.
wczorajsze chmury znalazly jednak sposob, zeby dobrac sie do mojej skory i calkiem bolesnie spalic ja w kilku miejscach. dlatego pierwsza rzecza, jaka robie jest znalezienie sobie dobrego miejsca w cieniu. nie ma mowy - nie ruszam sie stad.
tymczasem Ania zazywajac porannej kapieli w morzu odkrywa malutka, acz totalnie wyposazona rafe koralowa. miesci sie ona tylko kilka metrow od brzegu i jest wielkosci standardowego dywanu, ale co na niej mozna zobaczyc! wszystkie te roslinki, zwierzeta (np. homary... i nawet morene!), ktorych normalnie wypatruje sie na tych ogromych rafach. i nie trzeba nawet nurkowac, zeby to obejrzec. w masce i rurce brodzac, moze, po pas, Ania przyglada sie wszystkiemu tak dokladnie, ze nawet daje sie poparzyc jakiejs mniej przyjacielsko nastawionej roslince rosnacej tuz obok rafy (zgadnijcie jeszcze, w co...;)
z miejsca ruszamy dopiero kolo poludnia. slonce parzy z kazdej strony i do tego jeszcze strasznie buja. wszystko to razem jest tak meczace, ze wkrotce poddajemy sie obie i schodzimy spac pod poklad.
kiedy sie budzimy statek wlasnie zakotwicza. wychodzimy na gore, zeby sprawdzic, gdzie jestesmy. naszym oczom ukazuja sie trzy, calkiem zielone wyspy, w sensie raczej bez plazy i w dodatku w takiej odleglosci od jachtu, ze raczej sie na nie nie wybierzemy (a na pewno nie w plaw). na jednej z nich miesci sie wioska Indian Kuna, do ktorej mamy sie wybrac jutro (to nie ta, ktora byla w planach... Salvador twierdzi jednak, ze bedzie lepiej niz w tamtej, bo bedziemy mieli okazje zobaczyc prawdziwych Indian, a nie tych skomercjalizowanych, dzialajacych pod turystow). tymczasem za prawa burta mozemy zobaczyc w koncu przeslawna ziemie Darien... wysokie gory osnute tajemnicza mgla...
okej... to teraz kilka slow o tym dziwnym kawalku ladu na koncu Panamy, na ktorym nie ma zadnych drog, i nad ktorym trzeba latac samolotem lub oplywac go lodzia.
ziemie Darien to jedne z najbardziej dzikich terenow w obu Amerykach (Park Narodowy Darien wpisany jest na Liste Swiatowego Dziedzictwa Unesco). to najwieksza i jednoczesnie najmniej zaludniona prowincja Panamy (gestosc zaludnienia wynosi mniej niz 3 osoby na kilometr kwadratowy). park jest prawdziwa skarbnica dla fanow dzikiego zycia. lasy deszczowe porosniete sa przez niesamowita roslinosc i zamieszkale przez wiele gatunkow zwierzat. to takze schronienie dla wielu indianskich plemion.
i wszystko byloby piekne i wspaniale, gdyby nie to, ze Darien jednoczesnie jest ekstremalnie niebezpieczny.
najwieksze ryzyko niesie przede wszystkim srodowisko - ziemie Darien sa gorace i duszne. drogi, jezeli w ogole istnieja, sa zupelnie nieoznaczone. takze rzeki, ktorych sporo w tym miejscu, niosa za soba dodatkowe niebezpieczenstwo. brak pomocy i zupelny, zupelny brak pomocy medycznej - jezeli ktokolwiek zgubilby sie na tym terenie... zgubilby sie na dobre. prym wioda tu malaria i zolta ferba. teren slynie rowniez z mnostwa zamieszkalych tu smiercionosnych wezy. jesli jednak jakims cudem komus udaloby sie uniknac tych wszystkich naturalnych zagrozen... istnieje cala masa zagrozen... ze strony czlowieka. na polnocy ukrywaja sie nielegalni, czesto bedacy w koflikcie z prawem, imigraci. grasuja tam bandyci i zlodzieje. takze wiele wiosek nastawionych jest bardzo nieprzyjacielsko do obcych nawiedzajacych ich tereny. Darien jest jednym z glownych miejsc narkotrafficku, przez cala dzungle wioda drogi przerzutowe, a dzialania policji w tych okolicach sa bardzo zakrojone. zeby jeszcze tego bylo malo, niektore z czesci sa miejscami schronienia dla guerrillas (czyt. gerijas), nielegalnych, samozwanczych oddzialow wojskowych z Kolumbii. bardzo czesto zdarza sie, ze regularne kolumbijskie oddzialy wojskowe wkraczaja na te tereny i prowadza tzw. 'polowania' na guerrillas. w poludniowej czesci ziem nierzadko dochodzi takze do porwan i morderstw misjonarzy i turystow.
jeszcze jakis powod, zeby omijac Darien z daleka..?
(oczywiscie, istnieja pewne czesci Darien, ktore sa relatywnie bezpiecznie, i gdzie przy pomocy przewodnika mozna troche poogladac...)
a wracajac do tematu... zbliza sie wieczor, a my tkwimy na jachcie. zasiadamy wiec wszyscy do malego stolika dajac znac zalodze, ze jestesmy glodni.
po kolacji na stole znow pojawiaja sie rum, piwo i wodka (w piciu tej ostatniej zdecydowanie prym wioda Holendrzy), a potem... juz tylko spac.
m.
dzien: 114 'kawa czy herbata?' (cz.1) 22.01.10
po sniadaniu, zgodnie z obietnica kapitana (a nie wierzylam w to do konca...) wsiadamy w piatke (Ania, Georgie, Eugenia, Andy i ja) w maly ponton i plyniemy na wyspe Kuna. jeszcze zanim dobijemy do brzegu na spotkanie nam wychodzi cala gromada miejscowych dzieci. przygotowania Eugenia rozdziela pomiedzy nas cukierki, ktorymi bedziemy je pozniej czestowac. wcyhodzimy na betonowy pomost, a dziecie przybywa i przybywa... malo tego w nasza strone zaczynaja biec rozesmiane kobiety... ojej, je tez mamy czestowac cukierkami..? Sebastian wraca na jacht po reszte druzyny, a my ruszamy na podboj wioski. idziemy na wprost... na prawo... a tlum podarza za nami. wszyscy nam sie przygladaja i czekaja, co zrobimy... a my..? rozgladamy sie na boki i za bardzo nie wiemy co robic. wczesniej, Salvador mowil, ze Indianie na pewno beda chcieli sprzedac nam swoje handcrafty... ale jakos nie widac, zeby bylo tu cokolwiek na sprzedaz. Eugenia, ktora przyplynela tu z zamiarem kupienia typowych konowych bransoltek noszonych na kostkach, pyta drepczacego za nami starszego mezczyzne, mowiacego po hiszpansku (Kuna mowia w jezyku... kuna), gdzie mozemy obejrzec jakies artesanias (czyt. artesanijas). w tlumku dochodzi do chwilowej konsternacji, a potem caly tlum prowadzi nas przez pol wioski do kobiety, ktora podobno sie tym zajmuje. wywoluja ja z chaty, i kiedy ta wychodzi, rzeczywiscie, potwierdza. znika w ciemnym domku, a po chwili wraca z... jedna koszula. Eugenia jest zdecydowanie rozczarowania. zostawia nas z tlumem i sama rusza na poszukiwania swojej wymarzonej zoltej bransoletki.
tymczasem inna kobieta z tlumu, krzyczy, ze ma dla nas prawdziwa atrakcje. ruszamy za nia miedzy chatkami i dochodzimy do malej zagrody (ma chyba 1 metr na poltora), w ktorej stoi... swinia. wszyscy wskazuja nam dumnie zwierza i powtarzaja 'bonito, bonito'... okej...
starszy pyta o nasze imiona. wymieniamy wiec po kolei: Ania, Martyna, Andy i... Georgie... tlum zaczyna wyc ze smiechu... kobiety wskazuja ja sobie palcami, a mezczyzni niemal placza... zupelnie nie wiemy, co sie dzieje, a biedna Georgie najchetniej by stad uciekla. Ania pyta, co sie stalo, ale w odpowiedzi slyszymy tylko kolejna fale smiechu. ruszamy dalej, niektorzy wracaja do swoich chat, ale uzupelniaja ich inni. wsrod nowych osob pojawia sie kobieta, rowniez mowiaca po hiszpansku. zaciekawiona pyta nas o imiona... i znow wymieniamy: Ania, Martyna, Andy i... cisza. Gerogie sie nie odzywa. zaloze sie, ze wlasnie wymysla sobie nowe imie, albo opracowuje plan wycieczki. presja tlumu wzrasta jednak z kazda chwila i dziewczyna nie ma wyjscia, jak sie jej poddac. cicho mrucze pod nosem swoje imie, a tlum... ponownie zwija sie ze smiechu, powtarzajac 'Georgie, Gerorgie' i wskazuje ja palcami. a my..? smiejemy sie razem z nimi. najglosniej chyba robi to... Andy. Ania pyta kobiety, co oznacza 'Georgie', a ta odpowiada jej, ze juz oni wiedza, co to znaczy, i smieje sie dalej.
wkrotce razem z nami zostaja juz tylko dzieci. idziemy z nimi tam... potem tam... obchodzimy wszystkie mozliwe miejsca upewniajac sie, ze na pewno nie ominelismy zadnej miejscowej atrakcji. ale nie. atrakcji tu brak. co do jednego Salvador mial racje - ci Indianie na pewno nie sa skomercjalizowani. tylko, ze tym razem... troche szkoda. nie mamy mozliwosci zobaczenia, ani dowiedzenia sie niczego o ich zyciu czy tradycjach. to, ze siedza teraz w swoich pozamykanych chatach zupelnie w tym nie pomaga.
wracamy na brzeg i czekamy, az minie wyznaczoany na zwiedzanie czas. dzieci tymczasem dziela sie na dwie grupki, dziewczynek i chlopcow. te pierwsze siadaja pod murem i obgaduja nas szepczac sobie do ucha, a potem wybuchajac smiechem. chlopcy dla odmiany lapia w piasku male kraby, wyrywaja im nogi, albo rzucaja w nie kamieniami probujac je zmiazdzyc.
pol godziny pozniej z pomiedzy indianskich chatek wynurzaja sie ostatni czlonkowie naszej ekipy i wszyscy razem wypatrujemy naszego pontonu. tego jednak, ani sladu.
nie pojawia sie tez 10 minut pozniej, ani 30, ani nawet godzine pozniej. w ciagu tego czasu dzieci dolaczaja do nas na porcie i dla zabicia nudy zaczynaja z niego skakac do wody. wkrotce dolacza do nich takze znudzony Stu. pol godziny pozniej, kiedy nadal tkwimy na wyspie, Stu zdecydowanie ma dosc plywania z kilkulatkami i wspolnie z Martinem postanawiaja poplynac na Chirise, aby przypomniec naszemu drogiemu kapitanowi, ze nadal tu jestesmy.
jakies 20 minut pozniej przyplywa po nas Sebastian.
wracamy na jacht, jemy kolejny biedny obiadek i ruszamy w rejs. tym razem jednak dzieje sie rzecz niesamowita, ostatniego bowiem dnia podrozy, nasz wielki kapitan rozwija oba zagle i... wylacza silnik! to znaczy, ze w koncu naprawde zeglujemy. a juz szczerze zaczelam wierzyc w to, ze tak naprawde, Salvador nie potrafi tego robic.
wszyscy wychodza z kajut, zeby zobaczyc to na wlasne oczy. i juz tak zostaja. jachtem zaczyna strasznie bujac i robi sie bardzo duszno - nie ma mowy, zeby z powrotem zejsc pod poklad.
rozkladamy sie wiec na gorze w cieniu zagla i plyniemy...
dwumetrowy Souza obwieszcza nam swoje wielkie odkrycie - udalo mu sie ustalic, gdzie sypia kapitan..! w tym miejscu nalezy pamietac, ze w jachcie jest tylko 8 miejsc lezacych i 14 osob, i o ile posiadacze kajut wieczorami po prostu do nich zmierzaja, pozostala szostka, a w zasadzie piatka (bo nie liczymy kapitana, ktory znika o zmroku) zas musi walczyc o dwie lawki na zewnatrz i dwie w kuchni. okazuje sie Kapitan Zbawiciel sypia... w zaglu na maszcie. tak wlasnie obstawialismy;)
slonce zmienia swoje polozenie i zmusza Anie i mnie do tego samego. zamiast lezec, by nadal byc w cieniu musimy siedziec z podciagnietymi nogami. nie pozostaje nam nic innego jak w patrywanie sie w wode za lewa burta. mam juz dosc tego 'zeglowania', wolalabym stanowczo plynac na tym smierdzacym silniku. przynajmniej nie ma sie wtedy wrazenia, ze stoimy w miejscu... i wtedy, nagle, tak znikad, pojawiaja sie trzy delfiny. krzyczymy o tym do wszystkich i biegniemy na dziob, by moc je lepiej widziec. kiedy tam docieramy zamiast 3 jest ich juz 6! i plyna, doslownie, na wyciagniecie nogi. zanim dobiegna do nas pozostali, z 6 delfinow robi sie ich 9, a potem dwanascie i kiedy w koncu wszyscy szczerza sie sami do siebie pojawia sie jeszcze trojka tych ssakow. przekrzykujemy sie w slodkich komentarzach i wyrazamy nasze pragnienia zatrzymania chociaz jednego z tej pietnastki. najlepsze z tego jest jednak to, ze delfiny towarzysza nam przez nastepne... 45 minut! w tym czasie wszyscy zupelnie zapominamy o sloncu, skwarze i bujaniu.
kiedy oodplywaja ostatnie fliperry ;) obok nas pojawia sie Salvador i wskazujac na pobliskie gory wchodzace w morze, mowi 'za nimi jest Kolumbia'.
m.
po sniadaniu, zgodnie z obietnica kapitana (a nie wierzylam w to do konca...) wsiadamy w piatke (Ania, Georgie, Eugenia, Andy i ja) w maly ponton i plyniemy na wyspe Kuna. jeszcze zanim dobijemy do brzegu na spotkanie nam wychodzi cala gromada miejscowych dzieci. przygotowania Eugenia rozdziela pomiedzy nas cukierki, ktorymi bedziemy je pozniej czestowac. wcyhodzimy na betonowy pomost, a dziecie przybywa i przybywa... malo tego w nasza strone zaczynaja biec rozesmiane kobiety... ojej, je tez mamy czestowac cukierkami..? Sebastian wraca na jacht po reszte druzyny, a my ruszamy na podboj wioski. idziemy na wprost... na prawo... a tlum podarza za nami. wszyscy nam sie przygladaja i czekaja, co zrobimy... a my..? rozgladamy sie na boki i za bardzo nie wiemy co robic. wczesniej, Salvador mowil, ze Indianie na pewno beda chcieli sprzedac nam swoje handcrafty... ale jakos nie widac, zeby bylo tu cokolwiek na sprzedaz. Eugenia, ktora przyplynela tu z zamiarem kupienia typowych konowych bransoltek noszonych na kostkach, pyta drepczacego za nami starszego mezczyzne, mowiacego po hiszpansku (Kuna mowia w jezyku... kuna), gdzie mozemy obejrzec jakies artesanias (czyt. artesanijas). w tlumku dochodzi do chwilowej konsternacji, a potem caly tlum prowadzi nas przez pol wioski do kobiety, ktora podobno sie tym zajmuje. wywoluja ja z chaty, i kiedy ta wychodzi, rzeczywiscie, potwierdza. znika w ciemnym domku, a po chwili wraca z... jedna koszula. Eugenia jest zdecydowanie rozczarowania. zostawia nas z tlumem i sama rusza na poszukiwania swojej wymarzonej zoltej bransoletki.
tymczasem inna kobieta z tlumu, krzyczy, ze ma dla nas prawdziwa atrakcje. ruszamy za nia miedzy chatkami i dochodzimy do malej zagrody (ma chyba 1 metr na poltora), w ktorej stoi... swinia. wszyscy wskazuja nam dumnie zwierza i powtarzaja 'bonito, bonito'... okej...
starszy pyta o nasze imiona. wymieniamy wiec po kolei: Ania, Martyna, Andy i... Georgie... tlum zaczyna wyc ze smiechu... kobiety wskazuja ja sobie palcami, a mezczyzni niemal placza... zupelnie nie wiemy, co sie dzieje, a biedna Georgie najchetniej by stad uciekla. Ania pyta, co sie stalo, ale w odpowiedzi slyszymy tylko kolejna fale smiechu. ruszamy dalej, niektorzy wracaja do swoich chat, ale uzupelniaja ich inni. wsrod nowych osob pojawia sie kobieta, rowniez mowiaca po hiszpansku. zaciekawiona pyta nas o imiona... i znow wymieniamy: Ania, Martyna, Andy i... cisza. Gerogie sie nie odzywa. zaloze sie, ze wlasnie wymysla sobie nowe imie, albo opracowuje plan wycieczki. presja tlumu wzrasta jednak z kazda chwila i dziewczyna nie ma wyjscia, jak sie jej poddac. cicho mrucze pod nosem swoje imie, a tlum... ponownie zwija sie ze smiechu, powtarzajac 'Georgie, Gerorgie' i wskazuje ja palcami. a my..? smiejemy sie razem z nimi. najglosniej chyba robi to... Andy. Ania pyta kobiety, co oznacza 'Georgie', a ta odpowiada jej, ze juz oni wiedza, co to znaczy, i smieje sie dalej.
wkrotce razem z nami zostaja juz tylko dzieci. idziemy z nimi tam... potem tam... obchodzimy wszystkie mozliwe miejsca upewniajac sie, ze na pewno nie ominelismy zadnej miejscowej atrakcji. ale nie. atrakcji tu brak. co do jednego Salvador mial racje - ci Indianie na pewno nie sa skomercjalizowani. tylko, ze tym razem... troche szkoda. nie mamy mozliwosci zobaczenia, ani dowiedzenia sie niczego o ich zyciu czy tradycjach. to, ze siedza teraz w swoich pozamykanych chatach zupelnie w tym nie pomaga.
wracamy na brzeg i czekamy, az minie wyznaczoany na zwiedzanie czas. dzieci tymczasem dziela sie na dwie grupki, dziewczynek i chlopcow. te pierwsze siadaja pod murem i obgaduja nas szepczac sobie do ucha, a potem wybuchajac smiechem. chlopcy dla odmiany lapia w piasku male kraby, wyrywaja im nogi, albo rzucaja w nie kamieniami probujac je zmiazdzyc.
pol godziny pozniej z pomiedzy indianskich chatek wynurzaja sie ostatni czlonkowie naszej ekipy i wszyscy razem wypatrujemy naszego pontonu. tego jednak, ani sladu.
nie pojawia sie tez 10 minut pozniej, ani 30, ani nawet godzine pozniej. w ciagu tego czasu dzieci dolaczaja do nas na porcie i dla zabicia nudy zaczynaja z niego skakac do wody. wkrotce dolacza do nich takze znudzony Stu. pol godziny pozniej, kiedy nadal tkwimy na wyspie, Stu zdecydowanie ma dosc plywania z kilkulatkami i wspolnie z Martinem postanawiaja poplynac na Chirise, aby przypomniec naszemu drogiemu kapitanowi, ze nadal tu jestesmy.
jakies 20 minut pozniej przyplywa po nas Sebastian.
wracamy na jacht, jemy kolejny biedny obiadek i ruszamy w rejs. tym razem jednak dzieje sie rzecz niesamowita, ostatniego bowiem dnia podrozy, nasz wielki kapitan rozwija oba zagle i... wylacza silnik! to znaczy, ze w koncu naprawde zeglujemy. a juz szczerze zaczelam wierzyc w to, ze tak naprawde, Salvador nie potrafi tego robic.
wszyscy wychodza z kajut, zeby zobaczyc to na wlasne oczy. i juz tak zostaja. jachtem zaczyna strasznie bujac i robi sie bardzo duszno - nie ma mowy, zeby z powrotem zejsc pod poklad.
rozkladamy sie wiec na gorze w cieniu zagla i plyniemy...
dwumetrowy Souza obwieszcza nam swoje wielkie odkrycie - udalo mu sie ustalic, gdzie sypia kapitan..! w tym miejscu nalezy pamietac, ze w jachcie jest tylko 8 miejsc lezacych i 14 osob, i o ile posiadacze kajut wieczorami po prostu do nich zmierzaja, pozostala szostka, a w zasadzie piatka (bo nie liczymy kapitana, ktory znika o zmroku) zas musi walczyc o dwie lawki na zewnatrz i dwie w kuchni. okazuje sie Kapitan Zbawiciel sypia... w zaglu na maszcie. tak wlasnie obstawialismy;)
slonce zmienia swoje polozenie i zmusza Anie i mnie do tego samego. zamiast lezec, by nadal byc w cieniu musimy siedziec z podciagnietymi nogami. nie pozostaje nam nic innego jak w patrywanie sie w wode za lewa burta. mam juz dosc tego 'zeglowania', wolalabym stanowczo plynac na tym smierdzacym silniku. przynajmniej nie ma sie wtedy wrazenia, ze stoimy w miejscu... i wtedy, nagle, tak znikad, pojawiaja sie trzy delfiny. krzyczymy o tym do wszystkich i biegniemy na dziob, by moc je lepiej widziec. kiedy tam docieramy zamiast 3 jest ich juz 6! i plyna, doslownie, na wyciagniecie nogi. zanim dobiegna do nas pozostali, z 6 delfinow robi sie ich 9, a potem dwanascie i kiedy w koncu wszyscy szczerza sie sami do siebie pojawia sie jeszcze trojka tych ssakow. przekrzykujemy sie w slodkich komentarzach i wyrazamy nasze pragnienia zatrzymania chociaz jednego z tej pietnastki. najlepsze z tego jest jednak to, ze delfiny towarzysza nam przez nastepne... 45 minut! w tym czasie wszyscy zupelnie zapominamy o sloncu, skwarze i bujaniu.
kiedy oodplywaja ostatnie fliperry ;) obok nas pojawia sie Salvador i wskazujac na pobliskie gory wchodzace w morze, mowi 'za nimi jest Kolumbia'.
m.